- W empik go
Ocalił mnie kowal - ebook
Ocalił mnie kowal - ebook
Wybucha II wojna światowa. Bella, ozdoba międzywojennych salonów Berlina, Paryża i Warszawy, trafia do getta. Dzięki staraniom męża, Jerzego Gelbarda, który przekupuje wpływowego gestapowca, tuż przed likwidacją getta w stolicy zostaje przeprowadzona do otwockiego, które rzekomo ma ocaleć. Wkrótce jednak i tutaj zaczyna się rzeź. Bella, cudem unikając kul, ukrywa się w rowie ciągnącym się wzdłuż kolczastych drutów. Tam dostrzega ją Danusia, córka kowala z pobliskiego Dobrzyńca, i pomaga uciec. Sam kowal daje Belli schronienie i melduje ją pod nazwiskiem swojej warszawskiej siostry, Stefanii Czajki. Gdy zawistny sąsiad kowala rozpozna w niej Żydówkę, obie z Danusią wrócą do Otwocka, by tam doczekać końca wojny. Mimo złowrogiej scenerii książka skrzy się humorem. Bella nie przestaje fantazjować w żadnych okolicznościach. Jest jak Szeherezada - opowiada, aby ocaleć.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-018-6 |
Rozmiar pliku: | 493 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pytasz się, Janko, co mi dawało siły do przetrwania tego koszmaru, który ciągnął się lata? Pytasz się, jak mogłam wytrzymać? Teraz, kiedy wydaje mi się, że nie potrafiłabym wyżyć w tym, co było, jednej doby – trudno mi na to odpowiedzieć. Może podświadoma ciekawość, co będzie potem? Może sam instynkt życia?… A może ta jakaś żarliwa potrzeba przetrwania, aby dać świadectwo prawdzie?
Wydaje mi się, że gdy ci opowiem wszystko, pomożesz mi w odnalezieniu źródła tej siły – ja sama znaleźć go nie potrafię. Często w nocy, kiedy nie śpię, wracają tamte czasy… Nasłuchuję w ciszy oddechu tamtych nocy i dopada mnie ów ślepy strach, przeraźliwa groza i już nie mogę usnąć. Oblana zimnym potem tracę rozsądek, myślą przebiegam wszystkie schowki w mieszkaniu, chcę uciekać! uciekać! ukryć się! Staram się opanować, przecież wiem, że minęło, że nie ma już komór gazowych, że nie ma już na ziemi polskiej tych okropnych butów, które walą w bramę, że oni już nie przyjdą, że nikt łomocąc kolbami w drzwi, nie zawoła: – Aufmachen sofort!¹
Ale nie o tym chciałam ci dzisiaj opowiedzieć. Tyle, tyle razy przeżywałaś ze mną czasy i likwidację getta Warszawy. Dzisiaj ci powiem, w jaki sposób uciekłam i kto mnie uratował. Nie gniewaj się, że tak ślimaczę, ale teraz, kiedy nie śpię po nocach, wracając myślą do tego dnia, wpadam w stan tak niepomiernego zdziwienia, że siadam na łóżku, podnoszę ręce do góry. Dziwię się, zdumiewam, jakże to tak stać się mogło? Jak to mogło się zdarzyć?… Nie do pojęcia!…
No, ale teraz dosyć tych dygresji. Skończyłam ci na tym, jak drogo opłacony przez mego męża, Jerzego Gelbarda (który był po stronie aryjskiej), gestapowiec odnalazł mnie – wpółobłąkaną z przerażenia, brudną, zawszoną, zagłodzoną – i w asyście dwóch żandarmów wyprowadził z getta. Nie obyło się naturalnie bez bicia i kopania. Szłam prowadzona przez ten patrol, z poobijanymi żebrami, obcierając krew płynącą z ust i nosa, na dworzec. Ludzie odwracali głowy, wyglądałam okropnie – żółta, jakaś spopielała i jednocześnie zielona, jakby wykopalisko spod lawy. Niezdarnie chciałam ukryć opaskę z żydowską gwiazdą (przecież już Żydów nie było w Warszawie), ale to mi się nie udawało. Byłam głodna, ale bardziej dominującym uczuciem był wstyd. Wstydziłam się swojej twarzy, opaski się wstydziłam, a najbardziej się wstydziłam, że jestem skazana… Teraz tego nie mogę zrozumieć, bo przecież byłam tylko ofiarą. Jakaś śliczna pani w pelerynce ze srebrnych lisów, patrząc na mnie, rozpłakała się. Może mi się przywidziało, ale zdawało mi się, że to była Irena Skępska, żona wspólnika Albrechta z Ziemiańskiej na Mazowieckiej.
Czekaliśmy na peronie na pociąg do Otwocka – gestapowiec powiedział mi po drodze, że musi mnie odwieźć do getta otwockiego, że tam będzie czekał na mnie mój mąż, żebym się nie bała, bo w Otwocku nie ma likwidacji. Staliśmy pod ścianą, na peronie przechadzali się ludzie – panie w jedwabnych sukienkach, panowie bez kapeluszy, jedli gruszki, jabłka. I wtedy to pierwszy raz przelękłam się myśli, że tu poza murami życie szło normalnym trybem, ludzie jedli obiady, kolacje, że w lokalach piło się wódkę pod śledzika, ślicznie ondulowane kobiety siedziały przy stolikach w kawiarni, piły kawę, jadły ciastka, mówiły o miłości i plotkowały o przyjaciółkach. Przez otwarte okna słychać było dźwięki tanga. Patrzałam ukradkiem na ludzi – spacerowali po peronie jak gdyby nigdy nic… Jakiś pan podszedł do mojego żandarma, zapytał po niemiecku, czy może ze mną mówić, żandarmowi było to najzupełniej obojętne: – A mów pan.
W panu tym poznałam Henryka Tomaszewskiego – wiesz, tego rysownika-plakacistę, doskonałego grafika, dobrego kolegę. Przysunął się do mnie, szepnął:
– Co mogę dla ciebie zrobić? Gdzie oni cię wiozą? Musisz natychmiast uciekać!
Poprosiłam o papierosa. Pierwszy łyk dymu sprawił mi rozkosz. Wytłumaczyłam sytuację. Miałam za stanikiem wiersze z getta, oddałam mu je na przechowanie. Wiesz, Janeczko, trzy lata później spotkałam się z nim w Lublinie i zwrócił mi tę paczkę. Przechował ją.
O godzinie dziesiątej wieczorem byłam w Otwocku… w tłoku nikt na mnie nie patrzył, zresztą pociągi szły zaciemnione. Gestapowiec przeprowadzał mnie przez jakieś warty. Ilekroć wołano: – Ausweis! – on zasłaniał mnie swoją osobą – i tak szliśmy, szliśmy bez końca. Było bardzo ciemno i w ogóle nic nie widziałam. Pod nogami czułam przeważnie piasek; aż wreszcie doszliśmy do jakiegoś domu i gestapowiec cicho powiedział:
– Rufen sie, aber leise, den Namen ihres Mannes².
Dwa razy zawołałam: – Jerzy! Jerzy! – W jakimś oknie błysnęła zapałka. Po paru sekundach czy minutach tuż przy oczach zobaczyłam pobladłą twarz męża.
– Bogu Najwyższemu niechaj będą dzięki! Szalałem z niepokoju. Jesteś! Jesteś!
Gestapowiec odciągnął go na bok. Widziałam, jak Jerzy odliczał banknoty. Gestapowiec włożył je do czapki, gwizdnął i zadowolony poszedł.
Wchodziliśmy ciemnymi schodami do jakiegoś mieszkania, otoczyli mnie ludzie, kobiety, mężczyźni, wszyscy mieli takie opaski na ramieniu jak ja, wszyscy mieli przerażone twarze i nieprzytomne oczy. Kobiety płakały. Dano mi jedzenie. Była jajecznica, chyba z dziesięciu jaj – rzuciłam się na nią jak zwierzę, nie chciałam opowiadać, nie chciałam na nikogo patrzeć. Jerzy siedział pochylony przy mnie, zakrywszy ręką oczy, a ja jadłam – właściwie żarłam, połykałam kawały bułki, nie gryząc. Piłam herbatę i skomlałam z uciechy, że jem.
Jerzy powiedział:
– Teraz położysz się spać, a ja pojadę do Warszawy. Nie masz przy sobie żadnego dokumentu (Gestapowiec przed wyjściem z getta podarł mój paszport i dał mi kartę, że jestem Róża Silberman, która popełniła Rassenschande³ w Otwocku, i on mnie wiezie na rozstrzał) – ja ci jutro przywiozę dowody aryjskie, z którymi już będzie można jakoś poruszać się po tamtej stronie.
– Tak, tak, a teraz będę spać.
Jerzy na odchodnym przykazał mi leżeć jak najdłużej w łóżku.
– Musisz odpocząć, czeka cię jeszcze wiele, wiele trudności.
I poszedł.
Było ciemno w pokoju, ale drzwi na taras pozostawiono otwarte. Niebo wydawało się dalekie i szerokie; aż dziwne, że niebo mogło być takie ogromne. W getcie widziałam tylko mały skrawek nieba między domami, w ciasnych ulicach.
Leżałam na twardym składanym łóżku i poobijane żebra zaczęły nagle dotkliwie boleć, twarz puchnąć. Nie było się kogo zapytać, gdzie jest woda – chciałam sobie zrobić kompres, zmoczyć jakąś szmatę i przyłożyć… ale nikogo nie znałam, więc leżałam cicho. Groza ostatnich tygodni była bardziej żywa niż nierealny spokój tej nocy. Leżałam i znowu się dziwiłam, jak to może być. Tu jeszcze Żydzi mogą smażyć jajecznicę i mają białe bułki z masłem, a tam… w sierpniu śnieg z pierzyn pada na czerwone od krwi ulice (esesmani pruli pierzyny, poduszki, szukając złota i dolarów). Jak to być może? Tutaj przecież jest takie samo, dalekie, spokojne niebo, jak kiedyś, kiedyś przed wojną… I dziwiąc się, dziwiąc, usnęłam w tym największym zadziwieniu.
Było rano, gdy obudziły mnie przeraźliwe świsty, gwizdki, serie z karabinów maszynowych… Od razu się zerwałam! Nie czułam żadnego bólu. Jak zwierzę, jak czujne zwierzę – od razu uciekać!… Vernichtungskommando⁴! Znałam te gwizdy, wiedziałam! Zaczyna się egzekucja masowa! Vernichtungskommando rozpoczęło pracę.
W jakiś niepojęty mi sposób narzuciłam w biegu spódnicę i bluzkę. Zsunęłam się po poręczy schodów od strony lasu. Od frontu szaleli już Niemcy i Łotysze. Przez uchylone drzwi zobaczyłam zabite dziecko, usłyszałam krzyk kobiety na pierwszym piętrze – to Ukrainiec wyrzucił Adelę Tuwim, matkę Julka, i jej opiekunkę przez okno. Parę sekund po tym rozległy się strzały. Domyśliłam się – nareszcie je dobił.
Nie znałam terenu, nigdy w Otwocku nie mieszkałam, pędziłam więc na oślep przed siebie. Na początku chciałam się dostać do lasu, ale kiedy już byłam na skraju, zamajaczyły mi wśród drzew szarozielone mundury – to w lesie rozstawiono straż. Ta droga była odcięta! Po lewej ręce miałam otwartą polanę, za nią kępę akacji, tuż przy kolczastych zasiekach. Ucieczka przez otwartą łąkę była wyraźnym szaleństwem, a jednak to była jedyna droga, na którą musiałam się zdecydować.
Kuląc się, chyłkiem, starając się, by mnie nie dostrzeżono, przebiegłam przestrzeń, dzielącą od kępy akacji, i tu dopadłam rowu. Miejsce było względnie bezpieczne, gdyż wskutek pewnej nierówności terenu leżałam w zagłębieniu i nie byłam widoczna. Prócz tego rozłożysta akacja okrywała mnie zielenią gałęzi jak kurtyną. Leżałam teraz plackiem na ziemi i wsłuchiwałam się w raz bliższe, raz dalsze granie karabinów maszynowych. Czasami dochodziły jakieś krzyki, to znowu płacz, to jęki… Leżałam za zieloną kurtyną, tuż przed linią drutów kolczastych i przyglądałam się butom żołnierza, który mierzył krokami niewielki, przeznaczony sobie odcinek poza zasiekami. Pilnował, aby nikt nie uciekł z getta.
Ja wiem, Janko, że to nieważne, o czym i jak wtedy myślałam i co czułam. Ale chcę ci powiedzieć coś, co wydaje mi się ważnym. Bo widzisz… Przecież byłam taka samotna w swojej niedoli, że ta samotność wydała mi się bardziej nie do przyjęcia niż śmierć… i nagle pomyślałam, że jeśli nie było dotychczas Boga, to trzeba koniecznie, koniecznie, żeby był. Po to tylko, abym mogła do Niego wołać. Abym mogła Go prosić, żeby ze mną pozostał, abym mogła do Niego się modlić… I już się modliłam. Całym oszalałym, walącym na alarm sercem, całym rozdygotanym, bolącym ciałem, całą sobą modliłam się.
Uświadamiałam sobie jednocześnie, że nie przejdę przez te gęste zasieki drutów kolczastych, że nie mam przy sobie nic, co umożliwiłoby mi przecięcie drutów, że po drugiej stronie czyha żołnierz z bronią, że jestem osaczona i zgubiona.
Zaciskałam pięści, tuliłam głowę do ziemi, a w ustach miałam piasek. I nagle – nie wiadomo dlaczego i skąd – przyszło odprężenie. Widocznie natura sama stwarza takie karkołomne skoki w człowieku. Nagle pomyślałam sobie, że przecież, jeśli Bóg zechce, nic złego mi się nie stanie. Uspokoiłam się i zaczęło rosnąć we mnie przekonanie, że będę uratowana. Przekonanie to po paru chwilach z niewiadomych powodów stało się pewnością. Jeśli pozwolisz, nazwę to łaską, którą niebo mi zesłało. „Na lwa srogiego bez obrazy siędziesz i na ogromnym smoku jeździć będziesz…”
Właśnie dosiadłam lwa srogiego!… Nie, nie uśmiechaj się pobłażliwie, naprawdę wszystko się nagle we mnie odmieniło! Widziałam kształt drzew, widziałam nierówności kory, nawet zerwałam najbliższą gałązkę i z przypomnienia jakichś odległych czasów zaczęłam zrywać te listki akacji i wróżyć: „kocha, lubi, szanuje…”.
Wiedziałam – nie podsuwaj mi innego słowa, wcale nie żadne „przeczuwałam” – po prostu wiedziałam, wiedziałam, że zaraz, za parę chwil czy minut nadejdzie pomoc… i spokojnie czekałam tej pomocy. Wiedziałam na pewno, że przyjdzie człowiek, mężczyzna, kobieta czy może dziecko, który mnie stąd zabierze. Leżałam spokojnie i czekałam…
I rzeczywiście, nie dłużej jak po pięciu, dziesięciu minutach zobaczyłam, że za zasiekami szosą idzie dziewczyna siedemnasto-, dziewiętnastoletnia. Na ręku miała kosz, rozglądała się wokoło ciekawie, przybliżając się do mnie. Akurat jakby jakiś sprawny reżyser wziął w swoje ręce bieg dalszej sprawy – żołnierz oddalił się do kolegi, stojącego na warcie opodal, by zapalić papierosa. Pomimo ryzyka wychyliłam głowę z mojej zielonej kotary i zawołałam:
– Dziewczynko!
Jak ptak przekręciła główkę, rozejrzała się wkoło i na jej sprytnej młodziutkiej twarzy podmiejskiego dziewczęcia zauważyłam zrozumienie sytuacji. Momentalnie położyła się po drugiej stronie zasieków i nastąpiła pierwsza szybka wymiana zdań.
– Co ty tu robisz? – zapytała.
Wskazałam jej oczyma gwiazdę żydowską na ramieniu, spytałam, czy rozumie, co znaczą te ustawiczne serie wystrzałów karabinów maszynowych. Odpowiedziała, że wie… że dziś wykończą getto otwockie.
– Ale czegoj tyś tu wlazła?
Przez chwilę przyglądałyśmy się sobie z zaciekawieniem, aż nagle dziewczyna uśmiechnęła się do mnie i zapytała, wskazując na znamię, które mam na policzku:
– Czy to jest prawdziwe, czy namalowane?
Było to tak nieoczekiwane pytanie w tej tragicznej sytuacji, że rozśmieszyło mnie.
– Jeśli mi pomożesz stąd wyleźć, to sama sprawdzisz.
Naraz zaczęła mówić szeptem, gorąco i żarliwie:
– Niczegoj się nie bój, leż cicho. Ja jestem Danusia Kowalówka z Dobrzyńca, to jest czternaście kilometrów od Otwocka. Tata jest kowal, u nas w kuźni jest sekator. Tu u kuma jest rower, za godzinę, najdalej półtora będę z powrotem, przywiozę narzędzia, poprzecinamy te druty. Ja cię zabiorę. Leż tu tylko cichutko i czekaj na mnie!
– Danusiu! Danusiu! – powiedziałam – ale co będzie, jeśli twoi rodzice nie pozwolą? A czy ty wiesz, że jak nas złapią, to i ciebie czeka śmierć?
– O wa, też mi co Niemcy! Ja ich wszystkich z Hitlerem mam gdzieś!
Żołnierz nadchodził, patrząc nie wiadomo dlaczego na czuby drzew. (O! ten Reżyser niewidoczny, niewidzialny, wszechmocny Reżyser!)
I znowu leżałam w zielonym gąszczu akacji, ale już było inaczej.
Janko!… Gdybym ci teraz chciała wmówić, że cały czas oczekiwania na jej powrót wierzyłam bezwzględnie, że na pewno przyjdzie, byłoby to nieprawdą. Wierzyłam i nie wierzyłam. Wierzyłam i wątpiłam… Leżałam tak jedną… dwie godziny… a słońce wędrowało coraz wyżej. Zrywałam gałązki, obrywałam listeczki: „wróci, nie wróci”… Strzały były coraz bliższe, niedaleko przechodzili esesmani, wśród zieleni czerwieniły się swastyki. „Wróci, nie wróci…”
W pewnej chwili usłyszałam ciche gwizdanie od strony szosy. Uniosłam głowę i w tym samym miejscu zobaczyłam Danusię. Położyła palec na ustach, bo wartownik był blisko. Musiałyśmy przywarować. Nieruchomo po obu stronach zasieków leżałyśmy bez oddechu… Serce znowu waliło na alarm…
Nagle poczułam, że mi na głowę spada coś miękkiego. Była to czerwona chustka w zielone kwiaty. Mam tę chustkę tutaj, czy chcesz, żebym ci ją pokazała?
Potem szept Danusi:
– Zrzuć tę żydowską opaskę, zakop ją w ziemi, nadziej chustkę na głowę.
Palcami zrobiłam dołek, zwinęłam opaskę, wsadziłam w ziemię, przysypałam ziemią… Takie proste… takie proste… już nie jestem napiętnowana!
Żołnierz, znudzony, powoli szedł w stronę kolegi. Teraz spadły obcęgi. Danusia po przeciwnej stronie cięła sekatorem druty.
– Przetnij od ziemi, całkiem niziutko, zrobimy dziurę, bylebyś przelazła…
Widzisz, Janko, tu na łydce białą bliznę, tu mi przecięło mięsień. Byłam już przed ostatnim (pięć zasieków tworzyło całość) drutem. Danusia gorączkowo szeptała:
– Uważaj, jeśli nas Niemiec złapie, rób to samo, co ja…
Nie miałam pojęcia, co należy robić, jak Niemiec zobaczy, że się ucieka z getta. Cóż, miałam uniwersyteckie wykształcenie, byłam obciążona wyobraźnią, a jednocześnie zbyt skomplikowaną psychiką, nie wiedziałam, co należy zrobić, jak mnie Niemiec złapie.
Byłam już przy Danusi, leżałyśmy bliziutko siebie, czułam jej przyśpieszony oddech. Trzeba nam było się wreszcie oderwać od ziemi, jednocześnie stanęłyśmy na nogach i jednocześnie Niemiec nas złapał.
– Halt! – A zaraz po tym: – Schmutzige Schmuglerinnen, ihr wollt den Juden Essen bringen!⁵
Zamarłam. Danusia się wykrzywiła… nie rozumiała ani słowa po niemiecku. Wydęła policzki, zmarszczyła nos i na głos przedrzeźniała Niemca:
– Be, be, be!
Niemiec trząsł mną jak drzewem i powtarzał to samo zdanie. Czułam, że moje „Be, be, be” zabrzmiało trochę fałszywie, ale na szczęście Niemiec nie miał muzykalnego ucha…
Nowa salwa… cała kanonada strzałów… Niemiec wsłuchał się w echo, kopnął mnie niżej pleców, krzyknął:
– Raus!⁶
Mój Boże! poczułam to jak najtkliwszą pieszczotę!…
Wiesz, Janko, lata całe marzyłam o chwili, kiedy wyjdę z zamknięcia… zawsze wyobrażałam sobie wtedy zwyciężonych Niemców, nasze wojska wjeżdżające na białych ukwieconych koniach od strony Belwederu, to znów spadających z nieba skoczków – ale nigdy nie myślałam, że na szczeniackie przedrzeźnianie „Be, be, be” Niemiec powie: „Raus” i… będę wolna.
Wielki Reżyser lubi groteski!
Danusia podała mi kosz, powiedziała krótko: – Idziemy!
Czułam, że źle stawiam nogi, że krzywo chodzę, jakby bokiem – odzwyczajona byłam od ruszania się na wolności.
Po paru chwilach zatargały mną tysiące wątpliwości, zastrzeżeń, niepokojów.
– Danusiu! Danusiu! Boję się… Przecież każdy, kto mnie zobaczy, pozna od razu, że jestem Żydówką… i nie dojdziemy nawet do lasu…
Danusia popatrzyła na mnie uważnie.
– Ej, nie wydziwiaj! Całkiem szlachetnie wyglądasz! Ładna jesteś kobietka, tylko oczy cię mogą zdradzić. Oczy masz żydowskie, wypłoszone po żydowsku. Wiesz, jakby kto szedł naprzeciw, to przymykaj powieki.
Szłyśmy przez ulice Otwocka, ludzie nas mijali, przy każdym ich zbliżeniu serce kołatało jak oszalałe. Wyszłyśmy na szosę, idąc w stronę Jabłonny. Danusia powiedziała:
– Poruszaj się śmiało! Nie patrz spode łba, nie oglądaj się za siebie. Nijakiej w tobie nie ma śmiałości!
Minęłyśmy Jabłonnę, potem dwa kilometry i wieś Świerk, znowu trzy kilometry i skręciłyśmy z szosy w las.
Janko! Pierwszy raz od trzech lat byłam w lesie, w prawdziwym lesie sosnowym… bosą stopą dotykałam mchu. Liliowiło się od wrzosów, pachniało żywicą. Prosiłam Danusię:
– Zatrzymajmy się. Pozwól mi się położyć na ziemi.
Danusia się śmiała. Miała okrągłe wesołe oczy, piegi koło nosa, kasztanowate włosy i najmilszy pyszczek na świecie.
– Wyglądasz jak domowego wypieku chlebek! – powiedziałam, całując ją w policzek, a ona objęła mnie za szyję.
– A ty jesteś moja znajda!
– Ale co będzie ze „znajdą” dalej?
– Co ma być? Ojciec i mama przykazali cię do chałupy przyprowadzić, ale poczekamy do zmierzchu, a wejdziemy nie od kuźni, ale bokiem przez chlewik. Co będzie dalej? Tata powie, nie bój się! Tata już wszystko dobrze obmyśli.
Świadomość, że ktoś za mnie będzie myślał, przyprawiała o zawrót głowy. Jakaś beztroska radość chwili, radość bez sensu odjęła mi rozum. Danusia śpiewała:
– „Wedle mego ogródeczka rozkwitała jabłoneczka…” – i ja śpiewać zaczęłam. Szłyśmy przez las, ja z koszem, Danusia prowadziła rower i obie darłyśmy się jak opętane:
– „Kaczki za wodą, gęsi za wodą… Ty mnie nie wydasz, ja cię nie wydam…”. Liliowiły się wrzosy, słońce różowiło sosny. Skąd ja się tu wzięłam? Jakim prawem wdarłam się w radość życia boru? Ja – zbieg z transportów, przeznaczonych do gazowych komór…
– Danusiu! Danusiu! Gdyby teraz stanęła przed nami wróżka, która wszystko mogłaby zrobić?!
– Jezusiku najmilszy! co powiadasz? Wróżka? I co dalej? A ty czego byś od niej chciała?
– Chciałabym, żeby mnie zaczarowała w psa albo kota. Mogłabyś mnie zanieść do chałupy, byłabym do końca wojny u ciebie, nikt by się nie domyślił, że jestem Żydówką, i wy tam w chałupie moglibyście być spokojni… nikt by nie wydał… nie wisiałaby nad nami śmierć.
Danusia spoważniała. Myślałam, że nareszcie zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa swego czynu.
– No, i o czym tak dumasz?
– Bo widzisz, gdyby ta wróżka tu przyszła, to ja bym też miała życzenie!
– A jakie byłoby twoje życzenie?
– Ja bym jej powiedziała: weź moje piegi, żeby mi ani jeden nie został! Och! Gdybyś ty wiedziała, jak ja nienawidzę tych moich piegów! Ile ja już pieniędzy wydałam na maście… ale co! od maści mi skóra z gęby schodzi, a piegi zostają… Ale co tu po próżnicy gadać! Wróżka się nie zjawi, z ciebie kota ani psa nie zrobi, a mnie piegi ostaną aż do samej śmierci!
Nasze nieszczęścia były rzeczywiście całkowicie różne. Zrezygnowawszy z wróżki, poszłyśmy dalej. Od czasu do czasu przystawałam, żeby jeść czarne jagody.
– Ach, ja durna! Ty pewno głodna jesteś? Że mnie to w głowie się nigdy nie rozwidni! No, już niedługo, już i zmierzcha, pójdziemy prędzej.
Nie chciałam.
– Nie, czekajmy, aż będzie całkiem ciemno. Nie trzeba, żeby nas ludzie we wsi widzieli…
Las się skończył i znów szłyśmy drogą wśród łąk i pól. Przeszłyśmy drewniany mostek, po obu stronach drogi stały topole. Od łąki miły chłód owiewał czoła, świerszcze cykały… świat był niepomiernie wielki i piękny… do łez, do łez piękny! Cała żałość rozpłynęła się w tej szarości, która z nieba zstępowała. Nie czułam rany na nodze ani bąbli, które na nienawykłych do chodzenia na bosaka stopach się porobiły. Nie czułam kłucia pobitych żeber. Rozpływałam się w zmierzchu tego dnia.
Już było zupełnie ciemno, kiedy doszłyśmy do wsi Glinianki, ostatniej wsi przed Dobrzyńcem. Danusia powiedziała:
– Już niedługo, a będziemy w chałupie…
Ty rozumiesz, Janko! Po trzech latach wojny, getta, likwidacji dowiaduję się, że czeka na mnie dom!
Bokiem doszłyśmy do zagrody. Danusia trzymała mnie za rękę, kierowała krokami.
– Uważaj, podnieś wyżej nogę, bo to próg do chlewika.
Pchnęła całym ciałem jakąś zaporę – to były drzwi – otworzyły się. Weszłyśmy do izby. W mdłym świetle naftowej maleńkiej lampki zobaczyłam duży komin. Przed kominem na ławie siedziała kobieta, drzemiąc. Miała na głowie białą chustkę z tyłu związaną za rogi. Na skrzyp drzwi ocknęła się. Wstała i obracając się do mnie, rozpostarła szeroko ramiona!
– Adyć Pan Jezus pozwolił nam jedno życie ludzkie uratować!
Słyszysz! Słyszysz, Janko? Dzisiaj jeszcze dźwięczy mi to w uszach! To były najpiękniejsze słowa, jakie w życiu słyszałam, i umierając, niechaj o tych słowach pamiętam! Tak mnie powitała Rozyna, matka Danusi, Kowalówka…
Jak się to stało, że położyłam głowę na jej wielkich piersiach? Jak się to stało, że obejmowała mnie swymi mocnymi od pracy rękoma i że łzy, jej i moje, mieszały się z sobą! Tuliłam się do niej i czułam zapach obory, krów, gnoju i zielska, i wydawało mi się, że tak powinno pachnieć niebo…
Wreszcie zjawił się ojciec Danusi, kowal. Czy pamiętasz tego boga greckiego, który nazywał się, zdaje mi się, Hefajstos? I był też kulawy? Ojciec Danusi, Marian Kowalówka, utykał na nogę.
Podprowadził mnie do stołu, przyglądał mi się. Miał wesołe, sprytne oczy, nos kulfoniasty, czarny wąsik. Przysunął naftową lampkę, uśmiechnął się serdecznie i nieoczekiwanie zaopiniował:
– Będzie z nią wesoło w chałupie. Taka to i lepsza od jakiejś uczonej papugi. No, dobra nasza! A teraz dawajcie jeść!
Postawiono przede mną miskę gorącego mleka i dymiące ziemniaki… Jadłam… Tam w getcie mówili: „Tu śmierć i tam śmierć – nie zbiegniesz od śmierci, po stronie aryjskiej Polacy wydadzą cię prędzej Niemcom…”. A wzięli mnie, obcą, nieznajomą, posadzili za stołem, nakarmili chlebem i mlekiem – moją śmierć wzięli na swoje głowy… Jest Bóg! Odnalazłam Boga! Odnalazłam Człowieka!…