- W empik go
Octopus - Epizod z dziejów Kalifornii - ebook
Octopus - Epizod z dziejów Kalifornii - ebook
O równość najgoręcej walczą ci, którzy właśnie zostali strąceni ze szczytu społecznej piramidy.
Rok 1880, w Kalifornii trwa wielki proces budowy kolei. Miejscowi rolnicy wcale nie cieszą się, że ich teren czeka imponujący skok technologiczny. Z nieufnością podchodzą do napływających z całego kraju robotników zaangażowanych w rozbudowę sieci kolejowej. Zarzucają im bezwzględność i koniunkturalizm, nie dostrzegając, że sami przez lata bezlitośnie eksploatowali ziemie uprawne. Konflikt poglądów i interesów nabrzmiewa stopniowo, by wybuchnąć krwawym finałem.
Książka stanowi pierwszą część tzw. epopei pszenicy. Lektura obowiązkowa dla miłośników Johna Steinbecka czy Ernesta Hemingwaya.
Epopeja pszeniczna
Niedokończona ze względu na nagłą śmierć autora trylogia, która miała przedstawiać podróż zboża od zasiewu w Kalifornii do ostatecznego spożycia jako chleb w Europie Zachodniej.
Frank Norris (1870-1902) - amerykański powieściopisarz, związany z nurtem naturalizmu w literaturze oraz z tzw. erą progresywną w historii USA, kiedy intelektualiści pragnęli, by więcej władzy przekazać zwykłym obywatelom. Przez 2 lata studiował malarstwo w Paryżu, gdzie zetknął się z twórczością Zoli. Silny wpływ na jego poglądy mieli również Darwin i Spencer. Był korespondentem wojennym na Kubie oraz pracownikiem wydawnictwa. Autor takich książek jak " Ocean przyjdzie po Ciebie" czy "Octopus". Na podstawie powieści "McTeague" Erich von Stroheim nakręcił film "Chciwość".
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-5119-9 |
Rozmiar pliku: | 582 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jadąc drogą, która dzieliła osadę Brodersone od Los Muertas, Presley usłyszał świst parowej maszyny, wychodzącej z kolejowych magazynów w pobliżu Bonneville. Wyjeżdżając rano z domu, zapomniał zegarka i teraz nie mógł zgadnąć, czy to dwunasta, czy też pierwsza godzina.
Raniutko postanowił odbyć długą wycieczkę po stolicy na bicyklu lub pieszo, a tymczasem w południe zaledwie rozpoczyna swą wędrówkę.
Pani Derrick prosiła, by zajechał do Bonneville po listy i nie mógł jej tego odmówić.
Mocniej ujął za kierownik bicykla, gdyż droga wskutek niedawnej zwózki zboża bardzo była popsuta i starał się jechać jak najprędzej. Powiedział sobie w duchu, że nie zatrzyma się na śniadanie, lecz pośpieszy na obiad do Solotaris, tak jak to początkowo zamierzał uczynić.
Urodzaje w tym roku nie były świetne, w osadzie Brodersone pszenica zupełnie zawiodła, nawet Derrick zebrał niewiele więcej nad to, co potrzebnem było na następny posiew, a jednak zwózka zniszczyła zupełnie drogi, a przytem ziemia skutkiem paromiesięcznej suszy zamienła się w tak głęboki piasek, iż Presley większą część drogi musiał przebywać pieszo, ciągnąc bicykl z trudnością. Był to koniec września, a zarazem koniec epoki suszy, cała południowa i środkowa Kalifornia spaloną była zupełnie od gorących promieni słońca.
Presley dotarł wkrótce do rezerwoaru wodnego wielkiej drewnianej wieży, wzniesionej na czterech słupach. Właściciele rozmaitych sklepów z Bonneville na jej ścianach wypisywali ogłoszenia; o milę czytać je można było, gdyż ogłoszenia malowano wielkiemi białemi literami. Koryto pełne wody stało obok, spragniony Presley zatrzymał się na chwilę, by się napić.
Skręcił na bok, aby oprzeć bicykl o drewniane ogrodzenie i wówczas spostrzegł dwóch ludzi w białych płaszczach, którzy siedząc na rusztowaniu, malowali świeże ogłoszenie:
„S. Behrman. Rzeczywiste Władanie, Zastaw,
Główna ulica Bonneville, naprzeciw poczty.“
Na korycie dla koni przeznaczonym widniał również świeży napis:
„S. Behrman chce ci coś powiedzieć.“
Gdy Presley zabierał się w dalszą drogę, zbliżył się wóz zaprzężony w dwa muły i dwa konie, które wlokły się żółwim krokiem. Na wozie pod żółtym parasolem siedział Hooven, jeden z dzierżawców Derricka.
Był to niemiec, którego wszyscy nazywali „Bismarckiem“, człowiek bardzo popędliwy, wyrażający złość swą łamaną angielszczyzną.
— Ehe! Bismarck! — krzyknął Presley, gdy przybyły zatrzymał się przy zbiorniku wody.
— A! to pan, jak to dobrze, mam ci coś powiedzieć!—zawołał Hooven.
Presley śpieszył się, a przytem nic go nie obchodziła gospodarka osady, więc jeżeli Hooven pragnie zasięgnąć od niego rady, to nadaremnie czas straci. Ci mali osadnicy, zlani potem pracy nad rolą, byli dla niego wstrętni, nie czuł dla nich żadnej sympatyi, a ich obyczaje odrazę w nim wzbudzały.
— A więc gadaj prędzej! — zawołał ostro. — Spóźniłem się już na obiad!
— Zaraz, zaraz — odparł Hooven, nalewając świeżej wody do koryta, poczem podszedł do Presleya, ujął go za rękaw, a odprowadzając na bok, mówił szybko:
— Chcę się z panem rozmówić, bo pan musi wiedzieć najlepiej. Cazanez mówił mi dziś rano, że pan Derrick bierze na siebie całą gospodarkę od przyszłego roku, że dzierżawców trzymać nie będzie. Czy to możliwe, hę? Czy i ja mam iść precz? Przecież ja tam siedm lat pracowałem.
— Czemuż nie spytałeś się samego Derrićka lub Harrana? — przerwał mu Presley, usiłując wyrwać mu się—wszak to zupełnie do mnie nie należy.
Ale nie łatwo było pozbyć się upartego niemca, widocznie przygotował mowę i obmyślił każde słowo.
— Nie nie, ja chcę pozostać na miejscu, pan Derrick nie może mnie wypędzać. Pan jest dobrze z namiestnikiem, niech powie dobre słowo za mną.
— Harran ma wpływ na ojca, jego poproś.
— Siedm lat jak wół pracowałem, cóż teraz pocznę?
— Udaj się do Harrana — odparł Presley, ciągnąc bicykl.
— A więc słyszałeś pan coś o tem?
— Nie, nie słyszałem, Bismarku, i nic mnie to nie obchodzi.
Hooven chciał coś jeszcze powiedzieć, ale napojone już konie ruszyły z miejsca, musiał do nich podskoczyć, a tymczasem Presley pomknął jak mógł najszybciej. Hooven umieścił się znów pod żółtym parasolem i wymachując batem, mruczał:
— Siedm lat, siedm lat pracowałem!
Presley dotarł do osady Derricka, do Los Muertos. Olbrzymia ta posiadłość dzieliła się na części, w pierwszej stał dom, otoczony eukaliptusami, grzędami kwiatów i wysokiem ogrodzeniem. Presley ujrzał Harrana na gazonie, zajętego ustawianiem pompy do polewania kwiatów. Pod gankiem leżała cała sfora psów gończych.
Harran był młodszym synem Magnusa Derricka. Był to przystojny, dwudziesto pięcio letni młodzieniec. Podobny do ojca z figury i z wydatnego nosa, miał jasno żółte włosy i twarz od słońca ogorzałą.
Presley stanowił z nim zupełny kontrast. Widać było z pierwszego rzutu oka, że natura jego była bardziej skomplikowaną. Słońce nadało barwę brunatnę jego twarzy, ciemne oczy i czoło, mówiły o życiu więcej duchowem, o większem wykształceniu, nie tylko jego, ale i jego przodków. Subtelność natury zdradzał zarys ust i brody, ale zarazem czuć było, że ta przewaga duchowej natury, powstała kosztem sił fizycznych. Wrażliwy na wszystko, odznaczał się jednak brakiem zdolności do czynu. Unikał zła, gdyż ono jest brzydotą i pełna poezyi natura jego, rzadko na walkę ze złem narażoną była.
Przed półtorarokiem, zagrożony suchotami, przybył znów tu, na zaprosiny Magnusa Derricka, by w tym suchym, równym klimacie, spędzić czas nieograniczony. Miał lat trzydzieści i zaszczytnie ukończył szkoły, gdzie oddawał się specyalnie studyom literackim i poetyckim.
Najgorętszem jego pragnieniem było pisanie wierszy, ale dotąd usiłowania jego były daremne.
Ulotne wierszyki, prędko w niepamięć przechodziły, na długi poemat, brakło przedmiotu, a chciał napisać coś wspaniałego.
W mózgu jego kiełkował pomysł do olbrzymiej epopei, opisującej życie tworzącej się rasy nowych ludzi, szlachetnych, dzielnych, gorących, epoei — któraby w sobie zawarła wszystko, co się do tego ludu odnosi. Ich walki, uczucia, legendy, ludoznawstwo, wzniosłość i zwierzęcość, ich wiarę i niewiarę, jednem słowem całą historyę rozwoju wewnętrznego, wraz z opisem otaczającej natury, równin, jarów i gór. Pracę na zewnątrz i wewnątrz tej owocodajnej ziemi, od Dakotas do Meksyku, od Winnipeg do Guadalupy, zebraną razem, zlaną w jedną olbrzymią pieśń, pieśń Zachodu. Nie miał jeszcze słów dla tych pomysłów bezkształtnych, monstrualnych, przewalających się w jego rozgorączkowanym umyśle.
Harran przeszedł do przybywającego Presleya, który zeskoczywszy z bicykla, wyjął z kieszeni paczkę listów i rzekł podając ją.
— Przywiozłem pocztę i zaraz jadę.
— Ależ obiad gotów, zaraz siadamy — odparł Harran.
— Nie, spieszę się bardzo, przekąszę cośkolwiek w Guadalajare. Wrócę późnym wieczorem.
Zaczął przykręcać jakąś śrubkę w kole, a Harran przeglądał listy; widząc pismo ojca na jednej kopercie, szybko ją rozerwał i list czytać zaczął.
— Ojciec wraca — zawołał — jutro pierwszym pociągiem, chce bym spotkał go w Guadalajara i — krzyknął przez zaciśnięte zęby — przegraliśmy sprawę!
— Jaką sprawę? o podatki?
Harran kiwnął głową, oczy jego pałały, twarz stała się purpurową.
— Ulsteen ogłosił decyzyę wczoraj — czytał głośno list ojca — twierdzi, że przy tak małych podatkach, kolej nie może mieć należnych zysków Ponieważ nie może ustanawiać praw w tej materyi, naznacza podatki takie, jakie egzystowały przed zbiorem.
— To znów sprawka naszego przyjaciela S Behrmana — dodał, zgrzytając zębami Harran. — Cały czas siedział w mieście, gdy pracowano nad nową taksą i kręcił się tam z tą całą komisyą kolejową. „Prawne zyski! prawne zyski!“ Czy my możemy z uprawy pszenicy osiągnąć należny zysk, z taryfą czterech dolarów od tonny, za przewóz koleją dwóchset mil do spławu, gdy cena pszenicy wynosi ośmdziesiąt siedm? Lepiej przyłożyć nam lufę do łba i krzyknąć: „pieniądze lub życie!“
Tupnął z gniewem nogą i mrucząc przekleństwa, poszedł ku domowi.
— Słuchaj! — krzyknął za nim Presley — Hooven chce się z tobą widzieć, pytał się, czy to prawda, źe twój ojciec chce się pozbyć dzierżawców na rok przyszły? On chce pozostać, mówiłem, żeby się z tobą rozmówił.
Harran, mając nabitą głowę innemi sprawami, dał znak, że słyszy. Presley, nie chcąc okazać się zbyt obojętnym na jego sprawy, poczekał aż Harran zniknął w głębi domu, wskoczył na bicykl i pośpieszył w kierunku Guadalaraja. Te nieustanne utarczki, kłótnie między osadnikami San Joaquin, a koleją południowo-zachodnią „Pacyfic,“ prowadzącą do oceanu Spokojnego, drażniły go i męczyły. Te sprawy nic go nie obchodziły, nie należały do jego świata.
W poemacie, mającym opisywać ten barwny, romantyczny Zachód, kłótnie te, tworzyły czarną smugę, psującą harmonijną całość. Starał się zamykać oczy i uszy, ale dysharmonii zniszczyć nie można było, gdyż przyczyna jej usunąć się nie dawała.
Poezya rozbijała się o ten szkopuł i realizm występował z całą nagością. Presley walczył z sobą, pragnął w swym poemacie dać wierny obraz życia, a czuł, że tworząc poemat, patrzy na otoczenie przez różową mgłę, która łagodzi jaskrawość i surowość barw.
Wmawiał w siebie, że kocha lud, że sympatyzuje z jego nadziejami, bólem i radością; a Harran brudny i spocony, wzbudzał w nim tylko odrazę. Chciał przedstawić prawdę, a zarazem poezyą otoczyć to życie osadnicze, a wciąż zamiary jego rozbijały się o tę kolej, żelazną baryerę, z którą nie umiał sobie poradzić.
Szukał prawdziwego romantyzmu, a znajdywał podatki zbożowe i niesprawiedliwe taryfy przewozowe.
— Ale materyał tu jest!—mruczał, jadąc przez most na Broderson Creek. Muszę go znaleźć!
Rzucił okiem dokoła, jakgdyby szukając natchnienia.
Okolica była zupełnie płaską. Właśnie ukończono zbiór pszenicy, więc niezmierzone przestrzenie rżysk, miały barwę brudno żółtą. Ziemia spalona, wysuszona, zamieniła się w piasek, który kłębami unosił się przy najmniejszym wietrzyku. W dali widniały słupy telegraficzne, znaczące drogę kolei żelaznej, która ciągnęła się na granicy osady Derricka. I to było wszystko. Z lazurowego nieba płynął żar na tę, już spaloną ziemię.
Cisza panowała zupełna.
Po żniwach osada zdawała się być w śnie pogrążoną, ziemia po ciężkiej pracy rodzenia, wydawszy owoce łona swego — odpoczywała. Była to epoka, w której natura pozostawała w zawieszeniu. Nie było deszczu, ani wiatru, nic nie rosło, wszystko zamarło. Słońce wszechwładnie panowało.
Koło drugiej Presley dojechał do folwarku, w którym mieszkał Hooven. Trzy niedbale sklecone budy, były mieszkaniem ogromnej ilości psów. Pod olbrzymią stodołą leżał złamany siewnik. Obok stodoły, wspaniały dąb szeroko rozciągał swe zielone ramiona, była to jedyna zielona plama, rzucona na całą okolicę. Na korze tego ślicznego dębu wiły się w fantastycznych kształtach różnobarwne mchy. Na jednej z gałęzi umieszczona była spiżarnia Hoovena, kwadratowe pudlo, żelazną kratą otoczone.
Folwark ten miał wielkie znaczenie, gdyż tu zaczynał się system irrygacyjny, który zaprowadził Derrick na współkę z Anniksterem, osadnikiem Quien Saby.
Ogromne rowy oddzielały te pola od miasta Guadalajara, oddalonego o trzy mile. Prócz tego rowy stanowiły rozgraniczenie między częściami osady Los Muertos.
Gdy Presley mijał domek Hoovena, na progu ukazała się pani Hooven z małą Hildą, która w brudnych, niezgrabnych butach dreptała za matką, trzymając się jej spódnicy. Starsza córka Alina, piękna dziewczyna, o której przygodach miłosnych opowiadano głośno, prała bieliznę przy oknie. Pani Hooven była to średnich lat pospolita kobieta, niczem nie różniąca się od tysiąca iunych jej klasy kobiet.
Presley skłonił się jej i pośpieszył w stronę Guadalajara.
Przejechał most, rzucony nad głębokim rowem i wjechał w tę część osady, gdzie urodzaje lepsze były, niż gdzieindziej. Ale nie zwracał już uwagi na krajobraz, pragnął jaknajprędzej dojechać na miejsce przeznaczenia. Obiecywał sobie dzień cały spędzić na wzgórzach za osadą Quien Sabe, czytając, dumając, a tu już południe minęło, a on jeszcze nie dojechał.
W kilka chwil przybył do granic osady, gdzie stały ogromne składy kolejowe, pomalowane na szaro i biało; były to oficyalne kolory wszystkich budynków, należących do stowarzyszenia kolejowego.
Na stacyi cicho było. W tej chwili żaden pociąg nie przechodził, na platformie żółty kot oddawał się przyjemnej drzemce, podwinąwszy łapy pod siebie.
Postanowionem widocznie było, że Presley na każdym kroku spotykać będzie przeszkody, gdyż w chwili, gdy przeprowadzał swój bicykl przez szyny, usłyszał wołanie.
— Ehe! Panie Presley! Co słychać?
Presley szybko się obejrzał i spostrzegł maszynistę Dyka, który stał na platformie lokomotywy, przygotowującej się do odjazdu.
Ta nowa przeszkoda nie sprawiła przykrości Presleyowi, z Dykem dawno się znali i byli w najlepszych stosunkach. Rozmaitość życia maszynisty podobała się Presleyowi, nieraz więc jeździł na maszynie Dyka z Guadslajara do Bonneville. Raz nawet przejechał się aż do San Francisco.
Dyke mieszkał w Guadalajara, w jednym z przebudowanych nanowo domków, gdzie matka prowadziła gospodarkę. Przed pięciu laty żona mu umarła, pozostawiając małą córeczkę, Sidney. Dyke był tęgim mężczyzną, o szerokich barkach, wielkich rękach i donośnym głosie.
— Cóż ty tu robisz? — zawołał Presley, podchodząc do maszyny. — Zdawało mi się, że w tym miesiącu ty w nocy pracujesz.
— Nastąpiła zmiana — odparł tamten. — Ale chodź tu, ukryj się przed słońcem. Kazano nam tu czekać na rozkazy—objaśnił, gdy Presley oparł bicykl o maszynę i siadł na skórzanym stołku palacza.
— Popsuła się maszyna w jednym z pociągów pasażerskich, bo zdarzył się jakiś wypadek, kazano mi czekać tu na jej przyjście i wysłać ją do Fresno.
Wyjął swą fajeczkę, napełnił tytuniem i zapalił.
— Chyba rad jesteś, że cię tu zatrzymano — zauważył Presley — mogłeś odwiedzić matkę i córeczkę.
— Otóż właśnie wybrały ten dzień na przejażdżkę do Sakramento — odparł Dyke. — Takie to jaż moje szczęście. Pojechały odwiedzić mego brata. On ma zamiar przybyć tu i zająć się produkcyą chmielu. Weźmie z pięćset akrów pod miastem i ma nadzieję mieć wielkie zyski z tego interesu. Jeszcze nie wiem, ale być może, wejdę z nim w spółkę.
— Jakto, zerwiesz z koleją?
Dyke wypuścił kilka kłębów dymu i krzyknął:
— Jestem odprawiony z kwitkiem!
— Co? ty? — zawołał, zrywając się ze stołka Presley.
— Jest tak, jak ci mówię — odparł kwaśno Dyke.
— Żartujesz chyba? I za co?
— A to już chyba ty mi powiesz! — krzyknął tamten dzikim głosem. — Przeszło dziesięć lat przeorałem dla kolei i nigdy nie zasłużyłem na słowo wymówki. Oni dobrze wiedzą, że na całej linii nie mają pewniejszego człowieka. A prócz tego ja nie należałem do Bratniego Stowarzyszenia i gdy strejk nastał, ja pozostałem po stronie kompanii. Ty wiesz o tern. Wiesz równie o tem, tak jak i inni, że w owym czasie prowadziłem mój pociąg przez Sacramento, trzymając w każdym ręku rewolwer, jechałem jak na wulkanie, obiecywali mi wówczas złoty zegarek. Do dyabla, z ich złotemi zegarkami! Ja domagam się tylko najzwyklejszej sprawiedliwości i dobrego obchodzenia się! A teraz, gdy ciężkie czasy nadchodzą, a oni zmniejszają pensye, cóż robią? Czy pamiętają o człowieku, który życie narażał dla ich sprawy? Nie! Zmniejszają mi pensyę tak jak tym, których wpisali na czarną listę, a których przyjąć muszą, bo brak im ludzi. Poszedłem do zarządu, powiedziałem, że mam rodzinę, że nie zdołam wyżyć za taką pensyę i przypomniałem usługi oddane im w czasie strejku. Świnie! odpowiedzieli mi, że to byłoby niesprawiedliwie wyróżniać jednego, że wszyscy służący na kolei muszą podlegać jednym prawom. Ha! ha! ha! im gadać o sprawiedliwości! — krzyknął, śmiejąc się dziko. — Wpadłem w złość, może głupstwo zrobiłem! Powiedziałem im, że chcąc być sprawiedliwym dla samego siebie, nie mogę wykonywać pierwszego gatunku pracy za trzeciorzędną zapłatę. A oni odparli na to: — „Dobrze, panie Dyke, zrobisz, jak zechcesz!“—„Proszę więc o moją należność!“ — rzekłem i oni ją zaraz wypłacili, jakby im pilno było pozbyć się mnie! Otóż masz, tak postępuje stowarzyszenie kolei Południowo-Zachodniej w Kalifornii. Ostatni raz jadę na tej maszynie.
— To bezwstydne!—zawołał Presley, dotknięty krzywdą przyjaciela.—Ale czyż niema innej kolei, niezależnej od Południowo-Zachodniej i oceanu Spokojnego?
— Wymień mi jaką.
Presley milczał, nie wiedział, co odpowiedzieć. Rozmowa urwała się. Presley zamyślił się nad tą niesprawiedliwością, Dyke z zaciśniętemi zębami patrzył w dal.
— Porzucam więc służbę — odezwał się znów Dyke, silą woli panując nad swym gniewem.— Zajmę się z bratem produkcyą chmielu, mam trochę odłożonych pieniędzy i mam nadzieję, że interes pójdzie dobrze.
Presley pożegnał przyjaciela, wskoczył na bicykl i wkrótce znalazł się na ulicach meksykańskiego miasta. Była to chwila odpoczynku, więc miasto puste było zupełnie. Wogóle miało ono wygląd martwego miasta, od chwili przeprowadzenia kolei, gdyż handel bydłem ustał zupełnie, a wszelkie trauzakcye handlowe odbywały się w pobliskiem Bonneville.
W Solotaris, pierwszej i jedynej restauracyi, Presley zjadł obiad, przyrządzony na sposób meksykański. W kącie sali kilku meksykańczyków odpoczywało i śpiewało piosnki miłosne przy akompaniamencie gitary. Między nimi znajdował się stuletni starzec, osobliwość miasta.
Ci nieliczni przedstawiciele hiszpańsko-meksykańskiej rasy wzbudzali zawsze zajęcie w Presleyu. Pozostałości dawnej generacyi, nie mogący pogodzić się nowym z porządkiem rzeczy, pędzili próżniacze życie w Guadalajara, włócząc się z szynkowni do restauracyi, żyjąc niewiadomo za co, śpiewając przy gitarze i paląc nieustannie papierosy. Starzec pamiętał czasy dawne, gdy los Muertos był posiadłością hiszpańską, gubenatorem był Alvarado. Presley kazał podać ulubiony napój nieksykańczyków i wyciągnął starego na gawędkę. Rozmowa szła po hiszpańsku, Presley znał dobrze ten język.
— De la Cuesta był właścicielem Los Muertos w owym czasie — mówił starzec — o, był to wielki człowiek. Miał prawo życia i śmierci nad swym ludem, słowo jego było dla wszystkich prawem. Wtedy ani myślano o pszenicy. Bydłem tylko zajmowano się, owcami, końmi—a jeżeli gotówki mało było, za to człowiek miał co jeść i w co się ubrać, wina i oliwy też nie brakowało, ojcowie Misyi mieli ją, ale prawda, było trochę pszenicy, ale to ojcowie zasiewali, bo im potrzebna była do wypiekania opłatków. W Kalifornii przemysł ten rozpoczął Kościół, a mój Boże! coby też powiedział ojciec Ulliwari, gdyby zobaczył te przestrzenie, zasiane teraz pszenicą.
Dziesięć tysięcy akrów zasiewa pszenicą jeden pan Derrick.
Nic, tylko pszenica i pszenica!
Pamiętam, jak De la Cuesta się żenił! Nigdy panny nie widział, tylko miał jej fotografię. Ale zakochał się i powiedział, że się ożeni. Przeprowadzono układy z rodzicami panny. Ale gdy nadszedł czas ślubu, w okolicy pojawił się sławny zbój Tejeda, De la Cuesta nie mógł odjechać, więc wysłał swego brata Estebana, aby wziął ślub per procura. Pojechaliśmy w setkę ludzi.
De la Cuesta posłał dla panny białego konia, siodło ze skóry purpurowej, a tręzla nabijana była srebrem. Ślub wspaniały odbył się w misyi Monterey i Esteban w zastępstwie brata wziął ślub z panną. Wracając, De la Cuesta wyjechał na nasze spotkanie, zjechaliśmy się w Agatha des Palos. Nigdy nie zapomnę wzroku De la Cuesta, gdy spojrzał na pannę. Nikt tego nie widział, ale ja zrozumiałem. De la Cuesta był zawiedziony.
— A panna?—spytał Presley.
— Nigdy nie dowiedziała się o tem. De la Cuesta był prawdziwym dżentelmenem, obchodził się z nią, jak z królową, nie było męża bardziej oddanego i rycerskiego, ale co do miłości?... Nie było jej tam, ręczę za to. Ślub odbył się powtórnie w naszej misyi, w San Juan de Guadalajara i przez tydzień miasto ucztowało. Walka byków trwała przez pięć dni, a wesołe było wówczas życie—a dziś—głupie!—dodał, machnąwszy pogardliwie rękę.
— Może masz racyę — odparł zniechęconym tonem Presley. Widocznie nie znajdzie przedmiotu do swego wielkiego poematu. Dzisiejsze życie bezbarwne. Romantyzm zginął.
Zapóźno się urodził. O przeszłości pisać nie chciał. Rzeczywistość nie miała w sobie nic romantycznego.
Wstał i podał papierosa starcowi. Ten przyjął dar z miną granda i wzamian podał tabakę.
— Dziękuję — odparł Presley — zapóźno urodziłem się na to, jak i na wiele innych rzeczy. Adios!
— Senor podróżuje dzisiaj?
— Tak, jadę do osady Quien Saby.
— A! barany spędzono tam na ten tydzień.
Właściciel restauracyi objaśnił:
— Młody Annixter wydzierżawił swe rżyska na pastwiska dla owiec, od niedzieli pędzą tam całe stada. Ma on rozum, otrzyma pieniądze za to, co musiałby spalić, a przy tem ziemia otrzyma nawóz. O, to prawdziwy Yankes ten Annixter!
Presley, zapłaciwszy należność, znalazł się wkrótce na drodze, prowadzącej do osady Annixtera. W osadzie tej znajdowała się olbrzymia artezyjska studnia, która dostarczała wody do irygacyjnych rowów. Dom mieszkalny i stodoły znajdowały się w pobliżu.
Gdy Presley wjechał na dziedziniec, ujrzał Annixtera w hamaku. Czytał „Dawida Copperfield“ i co chwila połykał suszoną śliwkę.
Po przywitaniu, Anuixter opowiadać zaczął o swych dolegliwościach żołądkowych, że radził się doktora w Bonneville, ale ten na niczem się nie zna i zapisał mu lekarstwo, które zaszkodziło. Sam więc się leczy i doskonale wie, że śliwki, zjadane funtami, wyleczą go zupełnie.
Annixter, był to zupełnie młody człowiek, rówuież z wyższym wykształceniem. W jego wysuniętej naprzód dolnej wardze i szerokim podbródku, malował się charakter męski, stanowczy. Studya uniwersyteckie nie nadały mu poloru, pozostał dzieckiem ludu: szorstki aż do grubijaństwa, niepohamowany w mowie, liczący tylko na samego siebie, a przytem niezwykłej inteligencyi i zdolności prawie genialnych. Niezmęczony pracownik, nie pozwalał sobie na żadne przyjemności i takiejże pracy wymagał od swych podwładnych. Nienawidzono go, ale ufano mu. Dwa razy strzelano do niego, raz w osadzie Ostermana, a drugi raz jego własny człowiek mścił się za to, że został ukarany za niedbalstwo. W szkołach specyalizował się w finansach, politycznej ekonomii i naukowej agronomii. Potem otrzymał stopień cywilnego inżyniera. Raptem przyszło mu do głowy, że znajomość prawa jest niezbędną dla osadnika. W ośm miesięcy dokonał tego ciężkiego zadania i przygotował się do egzaminu. Dziwny miał sposób uczenia się. Z ksiąg robił wyciągi na ćwiartkach papieru i te rozlepiał na ścianach pokoju. Z cygarem w ustach, z rękami w kieszeniach chodził, odczytywał notatki i nie spoczął, póki wiedzy tej nie przetrawił. Od czasu do czasu popijał czarną kawę bez cukru. Przy egzaminie składano mu powinszowania. Wkrótce potem zapadł na silny rozstrój nerwowy i o mało nie umarł w szpitalu w Sacramento.
Nie chciał słyszeć o medycynie, nazywał ją „obałamuceniem ludzi,“ leczył się sam patentowanemi środkami i suszonemi śliwkami.
Po chorobie udał się do Europy, aby wrócić zupełnie do zdrowia, miał przebyć tam rok, ale po sześciu tygodniach wrócił, wyrzekając na europejską kuchnię. Prawie cały ten czas spędził w Paryżu, z tej podróży przywiózł dwie pamiątki: niklowany przyrząd do chowania rachunków i klatkę, która niezmiernie piękną mu się wydawała. Był bogatym. Przed rokiem ojciec jego, wdowiec, który dorobił się wielkiej fortuny na spekulacyach — umarł i Annixter, jako jedynak, odziedziczył po nim wszystko.
Presleya Annixter bardzo poważał, czuł szacunek dla jego zdolności rymowania, tem bardziej, że na literaturze znał się niewiele, a w beletrystyce uznawał tylko Dickensa. Zdawało mu się więc, że rymowanie jest rzeczą niesłychanie trudną.
Z zamiłowaniem prowadził dysputy o wszystkich zagadnieniach ludzkich, przeskakiwał od astronomii do wysokości taryf, od filozoficznych doktryn, do kwestyj codziennego życia.
Dziwnym sposobem był on najlepszym przyjacielem Presleya, z nim jednym nigdy się nie kłócił, a charaktery ich stanowiły kontrast najzupełniejszy. Presley był zdecydowanym marzycielem, niezdolnym do energicznych czynów, a niezmiernie skłonnym do melancholii. Annixter zaś był uosobieniem energii, stanowczości, a jednak ci dwaj, zawsze z przyjemnością się spotykali i nie raz z wielkiem poświęceniem oddawali sobie wzajemne usługi.
Dla ostatecznej charakterystyki dodać trzeba, że Annixter utrzymywał, iż nienawidzi kobiet, bał się ich poprostu i w ich towarzystwie był śmiesznie niezgrabny. Raz tylko zawiązał stosunek miłosny z jakąś dziewczyną w Sacramento, ale prędko go zerwał i postanowił, że nigdy żadna spódniczka nie stanie mu na drodze życia.
Gdy Presley zeskoczył z bicykla i zbliżył się do hamaku, Annixter zaczął przepraszać, że nie wstaje na powitanie, gdyż kurcze żołądka wzmagają się przy zmianie pozycyi ciała.
— Co cię tu sprowadza?—spytał.
— Ot! chciałem się przejechać — odparł Presley.—Jakże ci idzie?
Annixter, nie zwracając uwagi na pytanie, spytał:
— Cóż? podobno Derrick odprawia wszystkich dzierżawców i sam chce pracować na całem Los Muertos?
Presley niecierpliwie machnął ręką.
— Do dziś rano nic o tem nie słyszałem, ale widocznie tak być musi.
— Tfu! — mruknął Annixter, wypluwając pestkę.
— Złóż moje ukłony Magnusowi Derrick i powiedz, że jest idyotą!
— Dla czego?
— Przypuszczam, że zdaje się Derrickowi, iż wciąż zarządza kopalnią, że tak samo wydobywa się ziarno z ziemi, jak złoto. Niech probuje, zobaczy do czego dojdzie. Wyciskać będzie ziemię jak cytrynę, nigdy nie da jej odpocząć, nie zaprowadzi płodozmianu, a gdy wycieńczona ziemia przestanie rodzić, zacznie wyrzekać na ciężkie czasy. Tak robią wszyscy osadnicy z Zachodu.
— Zdaje mi się, że Magnus myśli, iż ziemia dość wypoczęła przez te dwa sezony suszy — zauważył Presley.
— Właściwie od dwóch lat nie miał wcale zbiorów, więc ziemia nie pracowała. Ale wiesz co, jeżeli nie masz nic przeciw temu, zostawię tu swoją maszynę, gdyż chcę spocząć na tamtych wzgórzach, a droga tak zła, iż tylko piechotą dojść mogę.
— Wstąp na obiad, wracając — rzekł Annikster. — Będzie sarna. Ja nie mogę jej jeść. Czekać będę o szóstej.
— Może przyjdę, dziękuję ci — rzekł Presley, odchodząc.
— Ale, co widzę? twoja stodoła już prawie skończona!
— Chcesz się założyć, że za dwa tygodnie, już zboże w niej składać można będzie.
— Ależ to kolos — mruknął Presley, patrząc na gmach.
— Urządzimy sobie tam tańce — dodał Annikster — taki jest zwyczaj w tej okolicy, gdy nowa stodoła staje.
Presley już odchodził, gdy Annikster krzyknął za nim.
— A spójrz tam na te stada baranów, które tu spędzono, chyba takiej ilości nigdy nie widziałeś. Możesz poemat o nich napisać: barany—nany, owce—łowce, co?
Presley szedł drogą, po obu bokach której ciągnęły się takież same rżyska, jak w osadzie Derricka, ale wkrótce droga zaczęła się podnosić i zarysowały się zielone drzewa, otaczające katolicką misyę.
Tutaj Presley skręcił w bok i szedł polem, nogi jego zapadały w zoraną ziemię, co niezmiernie utrudniało przechadzkę. Nagle ujrzał przed sobą stada baranów, nierówność gruntu zakrywała je dotąd przed jego wzrokiem. Nie wiedząc o tem, obszedł pastwiska i teraz znalazł się na brzegu ich, więc mógł okiem objąć to olbrzymie morze ruchome, barwy szarej.
Nie można było odróżnić pojedyńczych sztuk, była to jedna masa bezkształtna, z której wychodził odgłos nieokreślony, a powietrze w około przesiąknięte było dusznym, amoniakalnym zapachem.
Nad tą olbrzymią plamą szarą, obramowaną żółtawym kolorem rżysk, rysował się punkt czarny; był to pasterz, wsparty o koryta na wodę przeznaczone, nieruchomy, poważny, jak z kamienia wykuty.
Przez chwilę Presley stał, podziwiając niezwykły widok.
Nagle stała się rzecz dziwna. Zdawało mu się, że ktoś wymówił jego imię. Nasłuchiwał, ale nic nie słyszał oprócz szumu wychodzącego ze stada. Obejrzał się raz i drugi i sam nie wiedział, dla czego przyglądał się pasterzowi. Czyżby on go wołał? Ale nie, głosu na pewno nie słyszał. Ręką zasłonił oczy od blasku słonecznego i spostrzegł, że nieruchoma dotąd postać, daje mu jakieś znaki. Nie zastanawiając się, Presley szedł szybko brzegiem pastwisk, na wezwanie nieznajomego.
Pasterz szedł również na jego spotkanie, a za nim wlókł się pies. Gdy się spotkali, Presley badawczo zaczął się przyglądać pasterzowi, zadając sobie pytanie, gdzie on go już widział? Czy w czasie dawnej tu bytności?
Pasterz miał około trzydziestu pięciu lat, był wysoki, wysmukły. Szara, rozwarta koszula, płaszcz i sznurowane trzewiki, stanowiły cały jego strój. Nie miał kapelusza, włosy jego były krucze i dość długie. Spiczasto ścięta broda, zakrywała dolną część twarzy. Widocznie nigdy nie używał kapelusza, gdyż barwa skóry na twarzy, przypominała cerę Indyan. Presleyowi pasterz wydał się osobistością niezmiernie interesującą.
Była ona niepospolitą. Bujnej imaginacyi Presleya, twarz ta wydawała się twarzą ascety pustelnika, wieszcza, czy proroka. Tak musieli wyglądać natchnieni pasterze hebrajskich legend, obdarzeni niezwykłą mocą.
Nagle Presley zawołał:
— Vanamee!
Pasterz uśmiechnął się, a wyciągając rękę, rzekł.
— Zdawało mi się, że to ty jesteś i wołałem cię.
— Ale nie głosem — odparł Presley — czułem, że ktoś mnie wzywa, powinienem był pamiętać, że ty umiesz robić takie rzeczy.
— Tak, udaje mi się to zawsze, nawet z tą masą owiec.
— Doprawdy?
— Nie umiem ci wytłómaczyć, jak się to dzieje, ale są chwile, że zamykam oczy, ręce do skroni przyciskam, wówczas stada przynajmniej z minutę stoją nieporuszone. Może to mi się wydaje? Nie wiem. Ale cieszę się, że cię widzę, prawie pięć lat nie byłeś tutaj!
Sześć lat minęło, odkąd się ci dwaj ludzie spotkali. Przez tydzień byli najlepszemi przyjaciółmi, gdy nagle, tak niespodziewanie jak się zjawił, tak i znikł Vanamee.
Od lat szesnastu pędził on takie zagadkowe życie, włócząc się po całem Południo-zachodzie. Lata mijały, zapomniano prawie o pasterzu, gdy nagle się zjawiał, jakby z tamtego świata. Nikt go dobrze nie znał. W tej stronie miał tylko trzech przyjaciół, Presleya, Magnusa Derrick i misyonarza z San Juan — Ojca Sarria. Otoczony zawsze tajemnicą, zaliczany był do legendowych postaci.
Presley wpatrywał się w niego i odnajdywał ten sam wyraz bezbrzeżnego smutku, świadczącego o jakiejść tragedyi, która dawno minęła, a jednak ślad niezatarty pozostawiła. Czuć było, że tym człowiekiem coś wstrząsnęło, co złamało życie jego w chwili rozwoju.
Obaj przyjaciele usiedli obok siebie.
— Skąd przychodzisz? gdzie przebywałeś? — pytał Presley.
Tamten uczynił szeroki ruch rękę, od południa do wschodu.
— Daleko, daleko i w tylu miejscach byłem, że już sam nie pamiętam — mówił monotonnym głosem, jakby sam do siebie; zdawał się widzieć te wszystkie okolice, po których lat tyle wędrował.
Zapomniał o obecności Presleya, ale i w tym ostatnim, pod wpływem zjawienia się Vanameego, zbudziła się żyłka poetycka i utonął we wspomnieniach, przeżywając na nowo straszny dramat, który tego człowieka o wyższem wykształceniu i niezwykłej inteligencyi, pchnął na życie tułacze i pustelnicze.
Vanamee był urodzonym poetą, posiadał nadzwyczajną wrażliwość na piękno, silniej niż inny człowiek odczuwał radość i ból. Nigdy nic nie zapominał. Mając lat dziewiętnaście, będąc w najwrażliwszej epoce życia, spotkał Anielę Varian.
Presley pamiętał ją, jako dziewczynkę szesnastoletnią, piękną nad wyraz, która mieszkała ze swą starą ciotką w osadzie Seed. Dwa złote warkocze spywały jej na ramiona, fijołkowo-niebieskie oczy o ciężkich powiekach, trochę w górę przy skroniach wzniesionych; nadawały jej dziwny, uroczy wyraz. Podobnie pięknej dziewczyny, nigdy w życiu nie spotkał, nic dziwnego, że Vanamee w niej się zakochał, miłością głęboką i gwałtowną.
Była to jedna z tych namiętności, której cywilizacya nie zna, a która tak silnie zakorzenia się w duszy człowieka, że ją stamtąd nic wydrzeć nie zdoła.
W epoce spotkania z Anielą, Vanamee mieszkał w osadzie Los Muertos. Wybrał sobie to miejsce na spędzenie wakacyi podczas studyów uniwersyteckich. Nie umiał siedzieć bezczynnie, więc pasał bydło, kopał rowy, poprawiał ogrodzenia i starał się być wszyskim użyteczny. Życie to na łonie natury w towarzystwie fizycznie pracujących ludzi, niezmiernie mu się podobało.
Ale każdego wieczoru, po kolacyi, dosiadał konia i leciał do ogrodu otaczającego misyę. Tam był mur, za którym ciągnęła się osada Seed. Z tego muru nie zostało dziś ani śladu. W ogrodzie, w cieniu drzew gruszkowych, oczekiwała na niego Aniela i tam siedzieli razem, patrząc na wysnuwający się z poza wzgórz księżyc, rozkoszując się ciszą, którą przerywało rechotanie żab w sadzawce ogrodu. Przez całe lato bywała ta miłość czysta, nieskalana żadną myślą pożądania.
Żniwo zostało ukończone, nastały zupełnie ciemne noce. Kochankowie widzieć się nie mogli, ręce ich tylko splatały się w uścisku i zamieniali braterskie pocałunki. Pewnej nocy nieszczęście spadło na nich, jak grom.
Aniela przybyła jak zawsze na umówione miejsce i nie spodziewając się podstępu, nie broniła się mężczyźnie, który wyciągnął do niej ra miona.
Vanamee przybył w kilka chwil potem i potknął się o nią, bez zmysłów leżącą na ziemi.
Kto był tamten? Anielę zaniesiono do domu do osady Seed, a Vanamee uzbrojony w nóż i rewolwer, jak wściekły wilk przebiegał okolicę, ale napróżno. Cała okolica wzburzona tym wypadkiem, pomagała mu w poszukiwaniah, ale wracano z niczem. Tamten przepadł jak kamień w wodzie. Nigdy go nie odnaleziono, nawet nie słyszano o nim. Stał się straszną, legendową postacią, która wyłoniła się na chwilę z ciemności i znikła pozostawiając za sobą śmierć i bezgraniczną rozpacz. Aniela wydając na świat dziecię — umarła.
Dzieciątko wzięli rodzice Anieli, a ona sama pochowaną została w cieniu drzew w ogrodzie Misyi.
Vanamee przed zamknięciem trumny, wpatrywał się długo w twarz ukochaną, a gdy trumnę spuszczono do grobu i sypać się zaczęły grudki ziemi, wskoczył na konia i zniknął z oczu patrzących.
Dwa lata nie słyszano nic o nim. Przypuszczano, że się zabił, ale nie, dwa lata spędził na pustyni, pędząc życie ascety, pustelnika. Ale ciągnęło go coś do tej trumny, złożonej w ogrodzie Misyi. Pewnego dnia ojciec Sarria, wracając od chorego w Bonneville, spotkał go na drodze.
Ośmnaście lat minęło od śmierci Anieli, a Vanamee nie zmienił się. Ból straszny, szarpiący serce pozostał w nim na zawsze. Presley wiedział o tem. Rozmyślając o tej strasznej tragedyi życia, Presley przysłuchiwał się jednocześnie opowiadaniu Vanamiego. O jego uszy obijały się różne nazwy a przed oczami jego wyobraźni roztaczały się malownicze obrazy tego Zachodu, o którym marzył i naraz poemat Zachodu, dotąd kiełkujący w jego wyobraźni zaczął przybierać formę.
— Tak, tak! — zawołał. Widzę pustynie, góry, to życie nawpół dzikie, nie ujęte w karby. Jakże chcialbym być tam z tobą, miałbym temat!
— Temat?
— Tak. Chcę napisać wielki poemat Zachodu. O! to życie ująć w heksametry, wyśpiewać tę pieśń wielką, straszną pieśń ludu!
Vanamee rozumiał go doskonale. Poważnie kiwał głową.
— Tak, w tem życiu prostem, namiętnem, ruchliwym, tam jest Epos.
— Właśnie chcę stworzyć epos, nie masz pojęcia, jak mnie to męczy, chwilami zdaje mi się, że mam go już, tuż tuż i nagle czuję, że urodziłem się zapóźno. O! gdybym umiał patrzeć jak Homer lub twórcy Nibelungów. Życie tosamo jest w górach, osadach, ale niema prawdziwego poety! Wychowano nas po za obrębem tego życia, my jego nie rozumiemy i nie możemy odszukać właściwej nuty!
Vanamee słuchał go uważnie i powstał.
— Muszę pójść do ojca Sarria. Nie widziałem go jeszcze.
— Zostawisz te stada bez dozoru?
— Psy popilnują, długo nie zabawię. Zresztą mam tu chłopca do pomocy. Jest po tamtej stronie pastwiska. Nie możemy go stąd widzieć,
Presley udał się z nim razem w stronę Kościoła.
— Tak, epos jest tu — zauważył Vanamee — ale po co pisać? Czyż nie lepiej przeźywać go w skwarze pustyni, w blaskach zachodu?
— Jakeś ty to robił?
Vanamee kiwnął głową.
— Nie, ja na to nie mógł bym się zdobyć— rzekł Presley. Nie mógł bym się zakopać na pustyni, jej wielkość, piękność i samotność, przytłaczałaby mnie.
— Nie wszyscy ludzie do jednego sposoby życia są stworzeni — odparł Vanamee.
Gdy doszli do budynku, w którym dawniej mnisi mieścili się, a który znajdował się w pobliżu Kościoła, Vanamee pociągnął za sznur, wiszący u drzwi i gdzieś w głębi ozwał się dzwonek.
Ojciec Sarria otworzył drzwi; był to małyotyły człowiek o łagodnej twarzy. Biednie ubrany w ustach trzymał tanie cygaro.
Natychmiast poznał Vanamiego i witał go bardzo serdecznie, mówiąc, to po hiszpańsku, to po angielsku. Wrócił nareszcie, czarny jak indyanin i chudy jak on! I mieszkał na pustyni, jak pustelnik, prawdziwy św. Jeremiasz! Może lew przynosił mu pożywienie. Jakoś nie utył na tej kuchni, ale prawda, oni pewno głodni, a obiad gotów, doskonała sałata już przyrządzona.
Mówił prędko poczciwy staruszek i zapraszał gościnnie. Presley odmówił, czuł, że ci dwaj mają ze sobą do pomówienia o rzeczach ich tylko dotyczących. Prawdopodobnie Vanamee spędzi część nocy przed wielkim ołtarzem w kościele!
Po upływie godziny, Presley znalazł się w miejscu, do którego od wczesnego ranka dążył. Miejsce to nie pozbawione było uroku, gdyż znajdowało się tu źródło, przyjemny chłód roztaczające w około: Ono jedno nie wyschło w czasie suszy i pobliskie wzgórza pokryte były zielonością.
Presley wdrapał się na jedno z nich i rozciągnąwszy się na ziemi, zapalił fajkę. Wkrótce zapadł w jakiś słodki stan obezwładnienia.
Po niejakiem czasie, zbudził się z niego, wyjął z kieszcni Odyseę i czytać zaczął. Nagle żądza tworzenia owładnęła nim zupełnie, zerwał się, jakby w poszukiwaniu natchnienia.
Ze wzgórza objąć mógł okiem całą okolicę, która tonęła teraz w złotych promieniach zachodu.
Ziemia cała drgać się zdawała pod wpływem blasku tej czerwonej źrenicy słońca, z jej łona wydobywać się zdawało głębokie westchnienie po dokonanej ciężkiej pracy i teraz ten kolos, wieczny, dobroczynny żywiciel narodów, zasypiał kamiennym snem wyczerpanie.
Tu jest jego Epos, jego natchnienia, potężny śpiew w heksametry ułożony. Jakaś radość, fizyczne podniecenie ogarnęło Presleyem. Zdawało mu się, że się wznosi po nad światem całym, czuł się upojonym.
Zeszedł ze wzgórz i po przez pola szedł prosto, zostawiając Guadalajara na lewo. Głowa mu pałała od tłoczących się myśli.
Nigdy nie czuł się tak blisko celu, jak tam na wzgórzach, teraz nawet gdy zmrok zapadał i nie mógł obejmować okiem całej okolicy, natchnienie go nie opuszczało. Układał szczegóły wielkiego poematu, czerpał je z barwnego opowiadania starca, o minionej świetności dawnych władców tej ziemi, z tragedyi, która złamała życie Vanamiego i z jego wędrownego odtąd życia, z tych blasków chylącego się do zachodu słońca, z dźwięku dzwonów kościelnych i z tych ojców, którzy dali początek wielkiemu przemysłowi, produkując oliwę, wino i pszenicę, tak że źródłem tego potrójnego przemysłu był — Kościół.
Było już zupełnie ciemno. Presley przybył na granicę osady Quien Saby. Niebo usiane było gwiazdami, a z nich płynęło jakby błogosławieństwo, ukojenie na tę ziemię, w śnie głębokim pogrążoną.
Nagle ten spokój i cisza zostały przerwane.
Między osadą Quien Sabe, a Los Muertos szła linia drogi żelaznej. Presley miał zaledwie czas skoczyć na bok, gdy przemknęła obok niego lokomotywa.
Cała ziemia drżała, atmosfera przesiąknięta była zapachem oliwy, z komina sypały się iskry i wzbijał się w górę czarny dym.
Krwawe, olbrzymie oko potwora błyszczało w oddali, a żelazne nogi tego cyklopa, okropnym zgrzytem i hukiem napełniały całą okolicę,
Przypomniał sobie Presley słowa Dyka. Musiała to być ta lokomotywa, która odczepiła się od pociągu w Bekersfield i teraz leciała nie kontrolowana przez nikogo, po drodze, na której umyślnie usunięto wszystkie przeszkody.
Presley miał już iść dalej, gdy usłyszał jakby płacz i jęki niezmiernej boleści.
Pobiegł co sił w tę stronę, przeskoczył rów i stanął jak wryty.
Jakimś sposobem owce ze stad Vanamie’go, przedostały się przez ogrodzenie i wyszły na drogę w chwili, gdy przebiegała lokomotywa. Skutek tego był okropny. Żelazny potwór zamienił te stworzenia w jakąś krwawą zbitą masę. Z roztrzaskanych łbów mózg rozprysnął się na wszystkie strony, a krew strumieniem spływała po nasypie.
Presley, przejęty litością, patrzeć nie mógł na ten krwawy obraz, zapomniał o swym poemacie, natchnienie jak mgła się rozwiało. Zatkał uszy, by nie słyszeć bolesnych jęków ranionych zwierząt i leciał bez opamiętania w stronę Los Muertos.
Gdy był już daleko od miejsca wypadku, przystanął i wsłuchiwać się zaczął w ciszę nocy. Nagle z Bonneville doszedł go świst kolejowy i znów przed oczami jego wyobraźni ukazał się ten rozszalały potwór, ziejący dymem i ogniem; teraz przedstawił mu się jako symbol potęgi niezwalczonej, strasznej, siejącej na swej drodze spustoszenie, zapuszczającej swe żelazne szpony w ziemię, jak prawdziwy potwór, kolos, Octopus.
___________