Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oczami Alexandry - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Oczami Alexandry - ebook

Alexandra Southwood wiodła szczęśliwe życie wraz z kochającym mężem, Markiem, i dwiema ślicznymi córeczkami. Teraz, zamknięta w czterech ścianach wbrew swojej woli, ogląda urywki wiadomości, w których zrozpaczony Marc błaga widzów o informacje na temat miejsca pobytu żony.

Cierpienie i rozpacz Marca są wszechogarniające. W trakcie poszukiwań policja znajduje zakrwawione rzeczy Alexandry i rozpoczyna śledztwo w sprawie morderstwa. Marc nie zgadza się z wersją śledczych i sam postanawia odkryć prawdę. Udaje się w podróż przez mroczny labirynt sekretów i pasji żony, konfrontując się z prawdą na temat ukochanej kobiety…

Oczami Alexandry to szokujący portret psychologiczny, oryginalny i zapadający w pamięci thriller o tym, jak trudno jest poznać nawet najbliższe nam osoby.

„Prowokujący debiut. Zuchwałość Natashy Bell ujawnia się pod koniec tego genialnego optycznego złudzenia. Autorka trzyma czytelników w napięciu, snując jednocześnie niepokojące rozważania na temat tożsamości oraz sztuki i granic przyzwoitości. Śmiałe dzieło, obok którego nie można przejść obojętnie” – „Publishers Weekly”

Natasha Bell studiowała literaturę angielską na Uniwersytecie w York. Zdobyła tytuł magistra nauk humanistycznych na Uniwersytecie w Chicago oraz kreatywnego pisania na Uniwersytecie Londyńskim. Mieszka w Londynie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-688-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czwartek, 21 lutego 2013

Początek

Marc usiadł na najniższym stopniu, starając się nie myśleć o najgorszym. Głos mówił dalej:

– Większość osób wraca do domu cała i zdrowa w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin, panie Southwood. Nie ma powodu do paniki.

Nastąpiła chwila ciszy. Marc wiedział, że powinno go to pocieszyć. Należało usiąść i zaczekać, aż jego żona wróci z jakimś rozsądnym wyjaśnieniem.

Funkcjonariusz życzył mu dobrej nocy i przerwał połączenie. Tak jakby to rozwiązywało problem. Jakby Marc miał się od tego poczuć lepiej.

Minęło sześć godzin, zostały czterdzieści dwie.

Żałuję, że mnie przy nim nie ma. Oplotłabym go najpierw rękami, a później nogami i tuliłabym się do niego tak długo, aż oboje stracilibyśmy równowagę i runęli na podłogę w korytarzu. Przekazałabym mu swoim dotykiem tę jedną rzecz, którą powinien wiedzieć tamtego wieczoru: „Jestem tu. Jestem przy tobie”.

Marc wstał i odłożył słuchawkę, przerywając kontakt ze swoim rozmówcą. Stracił zarazem jedyny plan, jaki miał. Włoski na rękach stanęły mu dęba, kiedy drżał w rytm wypowiadanych bezgłośnie słów: „Coś jest nie tak, coś jest nie tak, coś jest nie tak”.

Może nie powinien był dzwonić na policję. W końcu chodziło o mnie, dorosłą kobietę. Może przesadził, zgłaszając moje zaginięcie. Przecież nie miałam wyznaczonej godziny policyjnej.

Ale byłam matką. Moje dzieci wróciły do domu, a ja nie. „To do niej zupełnie niepodobne” – Marc powiedział tak chwilę wcześniej do policjanta. Zabrzmiało to jak dziecięce marudzenie; jego słowa nie były w stanie oddać ogromu nieprawdopodobieństwa tego, że kobieta, która zawsze wracała – dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku – tej nocy nie przekroczyła progu własnego domu.

Powinnam wrócić, zanim przywiózł dziewczynki z basenu. Później mieliśmy zamówić jedzenie na wynos. Siedzielibyśmy nad makaronem chow mein, gadając o dniach otwartych i cięciach w budżecie.

Jeszcze raz spróbował się do mnie dodzwonić. Mój telefon jak zwykle był wyłączony. „Moja mała luddystka” – tak właśnie mnie nazwał, kiedy na pytanie, czy chcę dostać na urodziny iPhone’a, odparłam, że w zupełności wystarczy mi mój dwuletni telefon. Mogłam z niego dzwonić i odbierać na nim mejle, więc czegóż więcej potrzebowałam? Nie powinien był tak łatwo odpuszczać. Inny mężczyzna na jego miejscu i tak podarowałby mi tego iPhone’a, zsynchronizował nasze kalendarze i książki adresowe, ściągnąłby aplikację, dzięki której mógłby mnie stale mieć na oku i nie pozwoliłby mi zginąć.

– Jest czwartek, na litość boską – odezwał się głośno Marc. Podszedł do okna, żeby ponownie wyjrzeć na ulicę. Nie przegapiłabym czwartku z jedzeniem na wynos bez ważnego powodu.

Uniósł rękę i podrapał się w lewą skroń.

Próbował to wyjaśnić policjantowi. Chyba miał na nazwisko Jones? Funkcjonariusz Jones uznał, że się pokłóciliśmy. Ludzie bez przerwy znikali.

Ale nie ja.

Ten dzień spędziłam w pracy. Marc zadzwonił do mojej koleżanki, Pauli, żeby to sprawdzić. Powiedziała mu, że wyszłyśmy z budynku razem. Życzyłam jej miłego weekendu, ponieważ wzięła wolny piątek, by pojechać na ślub któregoś ze swoich krewnych. Odparła, że spróbuje się dobrze bawić, chociaż nienawidzi takich ceremonii, i pomachałyśmy sobie na pożegnanie.

Od tamtej chwili minęło wiele godzin. Była jedenasta w nocy. Na dworze ciemno.

Mój mąż się o mnie martwił. Nieważne, że – zanim się poznaliśmy – mieszkałam sama w dużych miastach. Nieważne, że przez ponad rok wałęsałam się po Chicago jako beztroska, często podchmielona studentka, wymykając się statystykom ulicznych rozbojów i napadów. Nieważne, że zdarzyło mi się skoczyć ze spadochronem, przypadkowo wjechać na czarny szlak za pierwszym razem, gdy przypięłam do stóp narty, podróżować z plecakiem po Indiach i przez miesiąc mieszkać w pełnym karaluchów squacie w nowojorskim Alphabet City. Mąż i tak widział we mnie bezradną kobietkę. Odprowadzał mnie do domu i wychodził po mnie na stację. Chciał mnie chronić.

A może powinien się przejść po okolicy? Czy tak właśnie należało się zachować w podobnej sytuacji? Mógłby poprosić sąsiadkę, żeby popilnowała dziewczynek. Tylko dokąd miałby pójść? Czy ludzie zwykle zaczynali poszukiwania od pubów i barów?

Tej nocy Marc uczepił się myśli, że jesteśmy zwyczajni. Nigdy wcześniej nie chcieliśmy tacy być. Uważaliśmy się za oryginalnych. Wyjątkowych. Jednak zwykłych ludzi nie spotykają niezwykłe rzeczy, więc tej nocy byliśmy zwykli. A skoro już zachowywaliśmy normalność, w której codzienne obawy przyćmiewają nawet najgorsze lęki, mój mąż nie przestawał się martwić o to, jak nas postrzegają inni. Poza strachem o mnie dręczyło go mnóstwo innych przyziemnych obaw: „Czy funkcjonariusz Jones wziął go za wariata?”, „Czy Paula nie pomyślała, że jest apodyktyczny?”, „Czy przypadkiem nie wyszedł na idiotę?”.

Oczywiście i tak nie znalazłby mnie w barze, skoro nawet nie piłam. Przystanki autobusowe? Restauracje? Otwarte do późna biblioteki? To był York i prawdziwe życie, a nie Londyn z jednego z dramatycznych odcinków Tajniaków, które oglądaliśmy po kilka naraz. Mieszkaliśmy w malowniczym turystycznym mieście, gdzie policja najczęściej zajmowała się wyławianiem skradzionych rowerów z zanieczyszczonych rzek. Poza tym trwał sezon wyścigowy, a ja nie cierpiałam naszego miasteczka w okresie, gdy brukowane ulice i niektóre bary zapełniały się wciętymi hazardzistami w odświętnych strojach.

Marc wszedł do kuchni, żeby zaparzyć sobie herbatę. „Al by się uśmiała – pomyślał. – Gdyby tu była”.

Raczej przewróciłabym oczami albo oparła ręce na biodrach i posłała mu niedowierzające spojrzenie. Albo i nie. W innych okolicznościach może nawet rozbawiłoby mnie zachowanie mojego niepoprawnie brytyjskiego męża. Trudno powiedzieć.

Dobrze chociaż, że Charlotte i Lizzie spały. Powiedział im, że musiałam zostać dłużej w pracy. Wiem, że nie cierpiał ich okłamywać, ale co innego mógł powiedzieć siedmio- i dziesięciolatce? „Nie wiem, gdzie jest wasza mamusia, dziewczynki, i próbuję sobie jej nie wyobrażać martwej w rowie, więc zjedzcie kluski, a później przeczytam wam bajkę”.

Nie leżałam martwa w rowie.

Nie mógł tak pomyśleć.

Takie rzeczy się nie zdarzają.

Nie tu.

Nie nam.

Musiało istnieć racjonalne wytłumaczenie mojej nieobecności i jutro oboje będziemy się z tego śmiali. Pewnie myślał, że zareaguję krzykiem, gdy się dowiem o jego telefonie na policję. Będziemy opowiadać na przyjęciach anegdotkę o tym, jak stracił głowę, bo zasnęłam u przyjaciółki na kanapie. Nasi goście będą ryczeć ze śmiechu, a on dobrodusznie się zaczerwieni, jak zawsze szczęśliwy, że może odegrać rolę nieśmiałego głupca przed swoją panią. Nadal potrafię sobie wyobrazić taką przyszłość.

Tylko że on zdążył już obdzwonić naszych przyjaciół. Naturalnie zaczął od Patricka. Znali się jeszcze ze studiów i to do niego Marc zawsze zwracał się o radę. Telefon odebrała jednak żona Patricka, Susan; mąż gdzieś wyszedł. Próbował też dzwonić do Fran i Olliego, również należących do naszej niewielkiej paczki znajomych par, które zapraszaliśmy na przyjęcia. Patrick przedstawił nas sobie wiele lat temu, kiedy jeszcze pracował z Fran w jednej przychodni, zanim Fran „sprzedała się” i przyjęła pracę w prywatnej klinice. Widywaliśmy się z nimi co tydzień, jeździliśmy razem na wakacje, zajmowaliśmy się ich dziećmi, kiedy było trzeba – traktowaliśmy ich jak swoją rodzinę tutaj, w Yorku. Marc zadzwonił także do mojej dawnej koleżanki ze szkoły, Philippy, a później do kilku osób z listy kontaktowej komitetu rodzicielskiego. Nikt mnie nie widział od czasu naszej walentynkowej imprezy.

– Cudowny wieczór. Powiedz Alex, że zachwycił mnie jej kostium.

– Jasne, Susan, powiem jej o tym, jak tylko się upewnię, że wciąż żyje.

To nie była wina Susan. Nie powinien był na nią naskakiwać. Ale Susan zawsze zgrywała optymistkę i bagatelizowała każdy, nawet największy dramat. Zapisał sobie w pamięci, żeby ją przeprosić, gdy już będzie po wszystkim.

Po wszystkim.

Chociaż czuł panikę, nadal starał się myśleć w kategoriach szukania wyjścia z sytuacji. Najgorsze rzeczy w naszym życiu, nasze największe koszmary nigdy nie zdarzają się wszystkie naraz. Zakradają się po cichu, stopniowo zagnieżdżają się w naszych umysłach i wolno torują sobie drogę, aż uznamy je za coś znajomego, kiedy wreszcie staną się rzeczywistością. Gdyby mój mąż mógł wtedy wiedzieć, jaki koszmar go jeszcze czeka, nie przeżyłby tamtej nocy. A tak nadal miał nadzieję i kurczowo się jej trzymał.

Woda zaczęła się gotować, ale Marcowi przeszła ochota na herbatę. Chciał tylko, żeby jego żona wróciła do domu i położyła się spać. Ziewnął. Rano musiał wcześnie wstać i dokończyć ocenianie prac. Nie mógł tego zrobić poprzedniego wieczoru, ponieważ dziewczynki chciały grać w planszówki. Pamiętam, że się obraziłam, bo stworzyli z Charlotte pakt, chichotali, przebiegle zamieniali farmerów na budowniczych i negocjowali strategie obronne, wymuszając na mnie obietnice przytulania i dodatkowych pianek na gorącej czekoladzie. Wysunęłam dolną wargę i zatrzepotałam rzęsami, udając, że zbiera mi się na płacz. Pamiętam, że zwróciłam uwagę na brak kolejnego mleczaka u Char, kiedy szeroko się uśmiechnęła, strup na nodze Lizzie, który uparcie drapała, dziurę na pięcie skarpetki Marca, zaczepioną o krzesło zasłonę, irytująco przekrzywioną reprodukcję obrazu Paula Nasha wiszącą na ścianie. Dziewczynki nie chciały iść do łóżek, ale zdołałam je do tego przekonać, tak jak tysiące razy wcześniej. Później wróciłam na dół ubrana w jedwabną koszulkę – tę, w której najbardziej lubił mnie Marc – i namówiłam go na to samo, co nasze córki.

Teraz mój mąż zakradł się na górę, żeby do nich zajrzeć. Charlotte leżała rozciągnięta na łóżku, twarzą do dołu, skopawszy kołdrę z postaciami z kreskówek na podłogę, a jej brązowy miś Puddles – zgubiony trzykrotnie, raz wymieniany i wytarty od ciągłego przytulania – siedział niebezpiecznie blisko krawędzi łóżka i mógł w każdej chwili z niego spaść. Marc cichutko wszedł do pokoju, podniósł kołdrę z dywanu i przykrył nią naszą córkę. Przeniósł misia w bezpieczniejsze miejsce obok poduszki Char, dotknął jej ciemnej, zmierzwionej czupryny i wycofał się na korytarz. Podszedł do pokoju Lizzie i uchylił drzwi. Nasza starsza córka leżała zwinięta w kłębek na piętrowym łóżku, miarowo oddychając. Twarz miała zwróconą w stronę Marca i gdy otworzył szerzej drzwi, płynące z korytarza światło oświetliło jej rysy. Patrzył, jak jej powieki drżą we śnie, a wargi milcząco się poruszają. Wyglądała jak ja. Chociaż odziedziczyła po Marcu jasną cerę i wszyscy zawsze twierdzili, że to Char jest moją kopią, a Lizzie jego – jakby nasze geny podzieliły się po równo, dając każdemu z nas po córce – zawsze widziałam siebie także w Lizzie. W jej okrągłej twarzy i linii bioder.

Marc zamknął drzwi do pokoju i zszedł po schodach. Co miał robić? Usiadł i znów się podniósł. Przeszedł z zalanego światłem lampy salonu do zastawionego butami przedpokoju i dalej do pachnącej sosem seczuańskim kuchni. Ponownie spróbował się dodzwonić na moją komórkę. Godzinę wcześniej dzwonił do szpitala, lecz mnie tam nie znalazł. Może powinien zadzwonić jeszcze raz? Włączył telewizor, ale słyszał go jak z drugiego końca tunelu. Jedynym dźwiękiem, jaki pragnął usłyszeć, był odgłos przekręcanego w zamku klucza.

* * *

Powinnam się wam do czegoś przyznać. Wiele rzeczy, o których piszę, prawie na pewno się nie wydarzyło. Oczywiście nie było mnie tam. Zaginęłam. Zniknęłam. Nie mogłam zatem wiedzieć, że Marc wstawił wodę na herbatę, ale jej nie wypił. Nie potrafię powiedzieć, jakie myśli przelatywały mu przez głowę tamtej nocy, kiedy nie wróciłam do domu.

Nie wiem jednak, jak miałabym opowiedzieć tę historię, nie dopowiadając sobie pewnych szczegółów. Poza tym dobrze znam swojego męża. Marc łatwo daje się poznać. Podczas gdy sama uchodziłam za osobę roztrzepaną i impulsywną, mój mąż był dobrym, uczciwym człowiekiem, myślącym i zachowującym się w możliwy do przewidzenia sposób. Człowiekiem, który nie zasłużył sobie na to, co go spotkało.

Mam zatem nadzieję, że mi wybaczycie. Nie chcę was oszukiwać. Pozwolono mi odsłuchać taśmy. Nie wiem, czy był to przejaw życzliwości, czy raczej miała to być forma kary. Przedstawiono mi powszechnie znane fakty. Słyszałam na przykład nagranie telefonicznej rozmowy Marca z funkcjonariuszem Jonesem. Widziałam też wyciąg z karty kredytowej potwierdzający zamówienie z dostawą do domu w barze Monkey King. Posadziłam członków swojej rodziny na każdym krześle w naszym domu, wyobraziłam sobie wszystkie możliwe kombinacje zastawy, jakich mogli użyć, Charlotte wymachującą pałeczkami i Lizzie wyjmującą cebulę ze swojej porcji, aż wreszcie nie mogłam już tego dłużej znieść.

Nie mam jednak wyboru. Ktoś ciągle mnie przepytuje, każe sobie przypominać różne rzeczy i myśleć o tym, co się wydarzyło w tych czterech ścianach. Motywy tego kogoś nie są dla mnie jasne. Może sobie ze mną pogrywa w nadziei, że stracę rozum, zmuszona przeżywać cierpienie swojej rodziny i własne. Twierdzi, że go do tego zmuszam.

– Każdy ma swoje granice – mówi i widzę, jak się uśmiecha, wyraźnie podekscytowany. – Ja tylko usiłuję ci pomóc pogodzić się z sytuacją. Sytuacją, za którą to on ponosi odpowiedzialność.

Na początku się opierałam, kazałam mu iść do diabła. Ale nie mam tu nic do roboty ani nikogo innego, z kim mogłabym porozmawiać. Zaczęłam więc odpowiadać na zadawane przez niego pytania. Niezależnie od jego motywów, jestem gotowa rzucić się w wir narracji złożonej z częściowych prawd i rzeczy, o których marzę, żeby się nigdy nie wydarzyły. Prześledzę życie Marca od chwili mojego zniknięcia. Nie mam wielkiej nadziei, że zdołam się w ten sposób ocalić, ale dobrze jest czymś zająć myśli. Gdybym mogła zakraść się do tej historii i w niej pozostać, zrobiłabym to.

Niektóre rzeczy wiem z pierwszej ręki. Na przykład to, że tamtego dnia mój mąż miał na sobie pogniecioną, niegdyś śnieżnobiałą koszulę w prążki i że rozpiął o jeden guzik za dużo. Miał dwie podobne do siebie koszule, różniące się kolorem prążków. Rano patrzyłam, jak ją zapina, kontemplując pasek ciemnych włosów biegnący od pępka do paska spodni. Próbowałam go zatrzymać w łóżku, ale myślami był już przy sprawach, które miał do załatwienia w ciągu dnia. W szczelinie między ścianą a szafą stała deska do prasowania, lecz Marc jak zwykle nie widział zagnieceń na swojej koszuli, a ja nie zaproponowałam, że mu ją wyprasuję.

Miał też na sobie granatowe dżinsy i brązowe mokasyny, chociaż po powrocie do domu pewnie zmienił je na kapcie. Zanim poznałam Marca, nigdy nie nosiłam kapci, za to on dorastał w domu, gdzie od progu zdejmowało się buty i wkładało ogrzane przy kaloryferze kapcie. Jakaś cząstka mnie cieszyła się, że sami stworzyliśmy podobny dom.

Tego ranka umył włosy, więc pewnie nadal pachniały malinowym szamponem, ale były już trochę za długie po kolejnym tygodniu, kiedy nie znalazł czasu, by umówić się do fryzjera. W normalnej sytuacji zaprowadziłabym go tam w sobotę rano i zażądała, żeby ostrzygli mu włosy znacznie krócej, niż lubił, dzięki czemu nie musiałby słuchać mojego zrzędzenia przez kilka dodatkowych tygodni. Nie byłby to tak do końca żart. Marc pewnie przewróciłby oczami, ale by się zgodził, a później przeczesałabym palcami jego przystrzyżone loki i pocałowałabym go w usta, zdumiona tym, jak niewiele wystarczy, żebym dostrzegła w nim bardzo atrakcyjnego mężczyznę.

Historia, którą mam do opowiedzenia, to jednak coś więcej niż zbiór podstawowych faktów. Więcej niż szokujące artykuły „z życia wzięte”, które można znaleźć w gazetach, albo szczegółowe reportaże z kolorowych pism. Nie mam powodu, żeby odmalowywać ani lepszy, ani gorszy obraz tego, co się rzeczywiście zdarzyło. Straciłam już wszystko. Tkwię w czterech ścianach. Krępowano mi ręce i odurzano mnie. Nie mam nadziei na ratunek. Zrozumiałam, że zostało mi tylko to. Dlatego też pomimo nieznajomości faktów, których nie mogłam być świadkiem, opisana tu wersja zdarzeń jest uczciwsza niż policyjne raporty i artykuły w gazetach. Jeśli nawet nie jest to prawda obiektywna, to na pewno bardzo ludzka.1998

Piątek, 28 sierpnia

Pamiętam, że padało, lecz w końcu wyszło słońce. W powietrzu było coś świeżego, jakiś dziwny optymizm towarzyszący pustemu kampusowi. Studenci rozpierzchli się do domów na lato, oddając to miejsce we władanie gęsiom i władzom administracyjnym. Sama nie wiem, jak tu trafiłam – miasto wikingów, trzynastowieczna katedra, rzeka i ciekawa pod względem historycznym stacja kolejowa – i przeszłam na piechotę aż do wybudowanego w latach sześćdziesiątych minionego wieku uniwersyteckiego kampusu. Miałam wtedy mieszane uczucia wobec Yorku: przytłoczenie miejscem, w którym się wychowałam, powoli ustępowało miejsca czemuś podejrzanie nostalgicznemu. Zrobiłam zdjęcie kroplom deszczu tłukącym o taflę zanieczyszczonego jeziora i chmurom uciekającym z betonowoszarego płótna. Teraz siedziałam w kucki – uda drżały mi z wysiłku – i próbowałam nie poruszać obiektywem aparatu, marząc o tym, żeby gołąb wreszcie ustawił skrzydło w jednej linii z kręconymi schodami, abym wreszcie mogła uchwycić jego odbicie w kałuży i ustawić kadr.

– Ekhm, przepraszam.

– Chwileczkę – odparłam, nie podnosząc głowy. Głos zabrzmiał niepewnie, jakby jego właściciel przepraszał za to, że musi mnie usunąć ze swojej drogi. Rzeczywiście kucałam w wejściu, blokując ciałem drzwi, i ustawiałam przesłonę.

– Chciałbym tylko przejść – odezwał się ponownie ten ktoś, tym razem jakby lekko opryskliwie.

– Proszę zaczekać. – Zrobiłam już pół tuzina zdjęć, ale wiedziałam, że żadne z nich nie jest dobre. Głupi gołąb w końcu ustawił się jak trzeba i mogłam nacisnąć spust migawki. Aparat kliknął, a ptaszysko odleciało. – Mam! – Wyprostowałam się, założyłam osłonę na obiektyw i odwróciłam się. – Przepraszam. To znaczy dziękuję, że pan zaczekał.

Był wysoki, miał spokojnie ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, piaskowe włosy i niebieskie oczy. Można nawet powiedzieć, że był przystojny, w kujonowaty, akademicki sposób. Sądząc, że może być profesorem, posłałam mu dziewczęcy uśmieszek.

– Nie ma za co – odparł, odwzajemniając uśmiech. – Jestem Marc, tak w ogóle.

Och. Tego się nie spodziewałam. Niewiele myśląc, odpaliłam:

– Cześć, Marcu–tak–w–ogóle. – I wystawiłam język. – Jestem Alex–tak–w–ogóle.

Zaczerwienił się, a mnie zrobiło się głupio. Rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi zmienić temat, i wreszcie zauważyłam stertę książek z biblioteki, które ze sobą taszczył.

– Oj, wyglądają na ciężkie – zauważyłam. – Naprawdę przepraszam.

– To nic takiego – zapewnił, chociaż sądząc po mizernych bicepsach wystających mu spod rękawów koszuli, kłamał.

– Kant, Rousseau i na dokładkę Hegel – odczytałam nazwiska z grzbietów. – Idealne lektury na lato.

– Hm, no tak. – Przestąpił z nogi na nogę. – Chyba nie zrobiłem na tobie najlepszego pierwszego wrażenia.

Roześmiałam się i pokręciłam głową.

– Nie, jest w porządku, ale uważaj, żebyś nie przesadził z tymi męskimi rozrywkami, bo będę ci musiała przepisać jakąś poważną feministyczną teorię w ramach odtrutki.

Marc uśmiechnął się i ponownie zarumienił.

– Jesteś studentką? – zapytał.

– Tak jakby – wzruszyłam ramionami. – Ale nie tutaj. I nie muszę dźwigać tony książek z biblioteki.

Marc zmarszczył brwi. Przeniósł wzrok z mojej twarzy na coś majaczącego w oddali, ponad moim prawym ramieniem. Zapadło milczenie, ale żadne z nas nie kwapiło się do odejścia. Marc chyba już zapomniał, dokąd się tak spieszył.

– Wybacz, jeśli to dziwnie zabrzmi – odezwał się wreszcie, ponownie przenosząc spojrzenie na mnie – ale może napiłabyś się herbaty? Mogłabyś mi zaproponować jakieś inne lektury.

Przyjrzałam mu się dokładnie, chociaż już się domyślałam, że nie jest profesorem. Był jednak za stary na zwykłego studenta. Dlaczego zadał mi to pytanie? Czyżby należał do mężczyzn, którzy próbują szczęścia przy każdej nadarzającej się okazji? A może rzeczywiście był typem siedzącego z nosem w książkach kujona, na jakiego wyglądał? Czy naprawdę chciał ode mnie usłyszeć, że powinien przeczytać de Beauvoir i Arendt, czy też dopiero co opuścił swoją strefę komfortu i otworzył się akurat przede mną? Policzki mieniły mu się wszystkimi odcieniami purpury, a ja wyobraziłam sobie tego niedojrzałego mężczyznę jako kołek czekający na to, aż zabawkowy młotek wbije go z powrotem na miejsce. Oczywiście to ja trzymałam w ręku ów młotek. W dzieciństwie Marc wykładał pewnie swoje zabawki, słodycze i kieszonkowe przed szkolnym prześladowcą, w nadziei, że zyska nowego przyjaciela. Nie jestem z tego dumna, ale będąc dziewczynką, sama gnębiłam takie dzieci.

Stłumiłam w sobie skruszony śmiech i odparłam:

– Dlaczego nie? Chyba jestem ci coś winna za to, że pomogłeś mi zrobić takie dobre ujęcie.

Patrzyłam, jak marszczy mu się skóra wokół błękitnych oczu, a wargi rozciągają się w uśmiechu. Wyobraziłam sobie, jak przesuwam językiem po zaroście na jego szczęce i wsuwam nos w linie na jego skórze. Odchrząknęłam, ponownie zerkając w stronę biblioteki i trzymanej przez Marca sterty książek.

– Może pomogę ci nieść?Piątek

Czternaście godzin od zaginięcia

Marc pewnie się zastanawiał, czy to dobry pomysł, ale i tak zaprowadził dziewczynki do szkoły.

– Dlaczego mamusia nie robi nam śniadania? – marudziła rano Lizzie. – Nalałeś za dużo mleka i płatki zrobiły się gąbczaste.

– Mamusia musiała dzisiaj wcześniej wyjść, skarbie. – Kolejne kłamstwo. – Proszę, zrób sobie nową porcję.

– Gdzie moja książka do matmy? – słyszę dobiegający z piętra krzyk Charlotte.

– Tam, gdzie ją zostawiłaś! – odkrzyknęła jej na to Lizzie.

Marc wygłosił kilka niezbyt szczerych reprymend pod adresem dziewczynek i wyprawił je wreszcie za drzwi; Lizzie zgubiła rękawiczkę, a Charlotte jęknęła, że nauczycielka ją zabije. Mój mąż skrzywił się na dźwięk tego słowa w jej wypełnionych mleczakami ustach. Odruchowo wyobraził sobie, jak leżę gdzieś zgwałcona i zaszlachtowana; obraz wyświetlił mu się pod powiekami w ten szary poranek.

Poszli razem do szkoły, mijając po drodze rzędy szeregowców. Lizzie opowiadała z przejęciem o treningach netballu, które miały się wkrótce rozpocząć. Charlotte napomknęła o tym, że potrzebuje nowych spodenek na WF. Marc kiwał głową i mamrotał pod nosem odpowiedzi, zmartwiony, że nie siedzi w domu pod telefonem. Zaglądał do każdego przejeżdżającego samochodu, wiedziony absurdalnym przeczuciem, że jeśli któryś przegapi, to na pewno będę w nim siedziała. Stanęli we troje na światłach. Charlotte zobaczyła koleżankę po przeciwnej stronie ulicy i próbowała wejść na jezdnię. Marc pociągnął ją do tyłu i dopiero strach o córkę przywrócił mu trzeźwość myślenia. Nakrzyczał na nią, w ten dziwny poranek, tracąc wreszcie kontrolę nad wrodzoną nadopiekuńczością. Oczy Charlotte napełniły się łzami.

– Przecież nic nie jechało, tato! – jęknęła zawstydzona Lizzie, broniąc swojej siostry.

Światło wreszcie zmieniło się na zielone i przeszli przez ulicę. Później obie wyrwały się ojcu i wbiegły przez szeroką bramę, w stronę rozszczebiotanych dziewczynek w mundurkach stojących u podnóża schodów. Zaczekał, aż nasze córki wejdą do środka, mając nadzieję, że się odwrócą i mu pomachają, że uśmiechną się do swojego taty, przypominając mu, że nie jest sam. Nauczycielka zamknęła drzwi za ostatnim dzieckiem, a wtedy Marc razem z resztą rodziców odwrócił się i odszedł do swoich zajęć. Pozdrowił skinieniem głowy kilka znajomych mam i ponownie zaczekał na zielone światło, żałując, że nie może pójść na te ich spotkania i zajęcia jogi, do biur i klubów książki.

– Posterunek policji w North Yorkshire. W czym mogę pomóc? – Biurowy szum w tle, dzwonienie telefonów i odgłos wydawanych poleceń. Nagranie jest kiepskiej jakości, ale w głosie mojego męża i tak słychać ulgę. Na pewno coś poradzą, myśli sobie. Na pewno mi pomogą.

– Ekhm, halo. Dzwoniłem do was wczoraj wieczorem, ponieważ moja żona nie wróciła do domu. – Chociaż przez ostatnie czternaście godzin o niczym innym nie myślał, nadal dziwnie się czuje, wypowiadając te słowa. Na nagraniu słychać, że się waha, odczuwa surrealizm całej tej sytuacji. – Ktoś miał do mnie zadzwonić dziś rano, ale pomyślałem, że może państwo zapomnieli, a ja naprawdę bardzo się o nią martwię. Nie mogę się do niej dodzwonić i…

– W porządku, proszę pana – odpowiada dobrze wyćwiczony głos. – Czy mogę prosić o pana nazwisko?

Marc podaje funkcjonariuszce nazwisko, a ona odszukuje w bazie zapis jego wczorajszego telefonu. Pyta, czy nie dowiedział się czegoś nowego, Marc odpowiada, że nie. Zaczyna się denerwować, kiedy policjantka docieka, czy takie zachowanie jest nie w moim stylu, czy się o coś pokłóciliśmy, czy już wcześniej robiłam podobne rzeczy. Słychać, jak Marc zaczerpuje powietrza, usiłując pozbierać myśli, zanim się odezwie. Ta sekunda milczenia zdaje się bardziej wymowna niż słowa. Jakby mówił: „Oczywiście, że to nie jest w jej pieprzonym stylu. Gdyby było inaczej, raczej nie dzwoniłbym na policję, prawda?”. W końcu funkcjonariuszka prosi o adres i obiecuje wysłać do nas kogoś po więcej informacji. Powinien się zjawić koło południa. Marc ma być pod telefonem i zastanowić się nad jak największą liczbą szczegółów dotyczących moich ostatnich czynności.

– Proszę spróbować się nie martwić – mówi kobieta. – Zrobimy, co w naszej mocy, żeby odnaleźć pańską żonę.

W tym miejscu nagranie się kończy. Wyobrażam sobie, że to ona się rozłączyła, a nie on. Widzę Marca siedzącego ze słuchawką w dłoni, sygnał wybierania zagłuszał gwar w jego mózgu. Nie wiedział, co dalej. Miał czekać przy telefonie, ale nie mógł przecież siedzieć z założonymi rękami. Jeszcze wczoraj był kompetentnym, radzącym sobie z życiem mężczyzną: w miarę porządnie ubranym, szczęśliwie żonatym facetem, praktycznie nieodczuwającym kryzysu wieku średniego, zadowolonym z pracy, zakochanym w swoich córkach. Dzisiaj stał się rozdygotaną kupką tkanek i kości, niezdolną odzyskać jednej jedynej rzeczy, której pragnął. Mężczyzna przyzwyczajony do wydawania poleceń studentom i personelowi, zarządzania własnym czasem i negocjowania z wydawnictwami był teraz zdany na łaskę policji i biurokracji. Zacisnął pięści, gdy uzmysłowił sobie, że może mieć co najwyżej nadzieję na to, iż kilku funkcjonariuszom uda się zrobić to, do czego sam nie był zdolny. Spojrzał na swoją koszulę i dżinsy z odrazą człowieka, który wolał czytać książki, niż budować mięśnie, intelektualisty czującego się niezręcznie w pobliżu placów budowy i zawodzących wozów strażackich. Nigdy mi nie wierzył, kiedy mówiłam, jak kocham jego wrażliwość i to, że nie jest stereotypowym macho. Zasługiwałam na mężczyznę, myślał pewnie, siedząc w salonie z telefonem w dłoni i leżącym przed nim na stole kolorowym czasopismem. Prawdziwego mężczyznę – takiego, który wyruszyłby w świat i sprowadził mnie z powrotem, piękną i omdlewającą w jego muskularnych ramionach.

* * *

Komisarz Jones zjawił się w naszym domu tuż przed południem. Był kilka centymetrów niższy od Marca, miał może metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Gładko ogolony. Krótkie, czarne włosy. I młodszy od niego. Pewnie po trzydziestce. Bez obrączki na palcu.

– Pan Southwood? – zapytał, wyciągając dłoń. Marc uścisnął rękę, zastanawiając się, czy powinien go poprawić: doktor Southwood.

Prowadząc detektywa do salonu, zauważył, jak ten przygląda się wystrojowi naszego domu. Czyżby nas oceniał, wyciągając wnioski na temat naszej zamożności i statusu, stylu życia i statystycznego prawdopodobieństwa mojego zaginięcia, czy po prostu interesował się wystrojem wnętrz?

– No dobrze, panie Southwood – zagaił Jones, otwierając notatnik i zdejmując skuwkę z długopisu, którym robił notatki; miałam je później okazję przeczytać. – Rozumiem, że pańska żona nie wróciła do domu, odkąd wczoraj rano wyszła do pracy, czy tak?

Mój mąż kiwnął głową. Komisarz zaczął od wyjaśnienia, że zgodnie z procedurami policyjnymi raport o zaginięciu powinno się wypełnić do siedemdziesięciu dwóch godzin od momentu, gdy daną osobę widziano po raz ostatni, jednak w tych okolicznościach zrobi to wcześniej. Marc niewątpliwie uniósł pytająco brwi, na co Jones dodał szybko:

– Proszę się tym nie martwić. Na tym etapie nie mamy powodów, by sądzić, że Alexandrze stało się coś złego, po prostu wolimy być ostrożni.

– A jednak coś się stało – zauważył Marc. – W przeciwnym razie wróciłaby do domu.

Wyobrażam sobie, jak komisarz przełyka ślinę i ostrożnie kontynuuje:

– No cóż, tak, ale prawdopodobnie jest na to jakieś proste wyjaśnienie i będziemy w stanie zamknąć sprawę do jutra do południa.

– Naprawdę pan tak myśli? – Gdyby Marc miał ogon, toby nim radośnie pomachał. Jakaś cząstka niego wciąż nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę; myślała, że to tylko sen, koszmar, z którego lada chwila się obudzi i znajdzie moje ciepłe, żywe ciało po drugiej stronie materaca. Czuł, jak sceptyczna cząstka niego odłącza się od reszty ciała, chowa się przez nikogo niezauważona w kącie pokoju, patrzy na niego z góry i wyśmiewa jego naiwną, pełną nadziei szczerość.

– Nie mogę panu niczego obiecać, ale statystycznie rzecz biorąc, istnieją duże szanse na to, że przed końcem weekendu Alexandra wróci do domu – odpowiedział policjant.

– A jeśli ktoś ją uprowadził? – wypalił mój mąż, ulegając tej swojej szczerości.

Komisarz wolno wypuścił powietrze przez zęby.

– Wiem, że media uwielbiają nagłaśniać sprawy porwań dokonanych przez niespokrewnione z ofiarami osoby, panie Southwood, i wiem, że bardzo się pan martwi o żonę, ale takie incydenty zdarzają się niezwykle rzadko, a okoliczności zaginięć większości osób nie są podejrzane. Mogę tylko prosić, żeby zachował pan spokój i skoncentrował się na przypomnieniu sobie jak największej liczby szczegółów.

Marc przytaknął i zacisnął usta w przepraszającą kreskę. Usiłował przyswoić słowa policjanta i poskładać rozrzucone myśli w jedną całość. Może i przeżywał koszmar, powiedział sobie w duchu, ale na pewno nie był to sen. Odchrząknął, postanawiając rozmawiać z komisarzem jak równy z równym.

– Jak się wypełnia taki raport?

Na początek Jones zadał mu serię pytań zamkniętych, na które wystarczyło odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Proste, czarno-białe szczegóły. Mimo to wyobrażam sobie Marca ze wzrokiem utkwionym w róg naszego salonu, przyglądającego się ozdobnemu fryzowi oddzielającemu migdałową biel od delikatnego kamienia i zastanawiającego się nad swoją rolą w całej tej sytuacji. Czuł potrzebę potwierdzenia swojej osobowości, zdefiniowania siebie jako indywidualnej jednostki, a nie danej statystycznej. Chciał powiedzieć komisarzowi Jonesowi, że kocha książki, ale kiedy miał dwadzieścia parę lat, uwielbiał majstrować przy samochodach, że jego ulubioną potrawą jest dhansak z baraniny i że używa mojego szamponu, ponieważ ładniej pachnie. Chciał mu opowiedzieć o nagrodzie zdobytej przez Lizzie w konkursie poetyckim oraz o tym, że przerzucali się z Charlotte cytatami z Monty Pythona, odkąd obejrzeli go razem w zeszłym miesiącu, że w poprzedni weekend wydawało nam się, że dziewczynki mają wszy – na szczęście alarm okazał się fałszywy – i że martwił się zapchaną rynną przy tylnych drzwiach. A co, jeśli nie tego od niego oczekiwano? Być może istniał konkretny typ zachowania podczas spisywania raportu w sprawie zaginięcia bliskiej osoby? A jeśli Marc nie spełnił oczekiwań policjanta?

Komisarz Jones zapytał, czy w ciągu ostatnich tygodni z kimś się pokłóciłam albo poróżniłam, czy Marc nie zauważył niczego niezwykłego.

Ale on tylko pokręcił głową.

– Alex lubi, kiedy ludzie ją lubią – odparł. – Powiedziałaby mi, gdyby coś się stało. Ona martwi się nawet wtedy, gdy listonosz nie odpowie na jej „dzień dobry”.

– Czy ma pan podstawy sądzić, że Alexandra mogłaby wykazywać skłonności do samookaleczania się lub samobójcze? – zapytał detektyw.

– Chryste, nie. Co to w ogóle za pytanie? Alex jest szczęśliwa, oboje jesteśmy. Mamy dwoje dzieci.

Komisarz przypomniał mu, że na im więcej pytań odpowie, tym bardziej drobiazgowe będzie dochodzenie, na co Marc wymamrotał pod nosem przeprosiny.

Następnie usłyszał pytanie o to, czy piję albo przyjmuję narkotyki. Marc prawie się uśmiechnął.

– Ostatni raz piła na naszym weselu. Narkotyków też nie zażywa.

Policjant uniósł wzrok znad notatek.

– A więc pańska żona wcale nie pije?

Marc pokręcił głową.

– Jej matka była alkoholiczką. – Patrzył, jak komisarz coś sobie zapisuje, zastanawiając się, czy nie powinien był zostawić tej informacji dla siebie. – Alex nigdy nie miała problemu z alkoholem – dodał. – Po prostu widziała, co zrobił z jej matką, z jej rodziną. Zdaniem Alex nic nie było tego warte.

– Okej – odparł Jones. – Czy może potrzebować jakichś leków?

– Przyjmuje tabletki antykoncepcyjne. – Policzki Marca oblał rumieniec. Byliśmy małżeństwem od trzynastu lat, ale mój delikatny mąż nadal krępował się przyznać, że czasami się pieprzyliśmy. – To wszystko.

Komisarz zapisał również i to. Pewnie poprosił Marca o sprawdzenie, czy pigułki są nadal na swoim miejscu. Marc biegiem pokonał schody, żeby zajrzeć do mojej nocnej szafki. Kiedy wrócił do salonu, Jones stał i przyglądał się regałowi na książki, na którym leżały przykurzone zdjęcia, nożyczki do paznokci i kamyki przywiezione z jakichś plaż. Wziął od mojego męża starannie oznakowany blister, rzucił szybkie spojrzenie na rzędy wyciśniętych tabletek, odnalazł wzrokiem niezażytą piątkową pigułkę i zapytał, kto widział mnie jako ostatni. Marc powiedział mu o Pauli i ponownie wyszedł z salonu, żeby odnaleźć mój notes z adresami – ostatnią, jakże przydatną, pozostałość życia luddystki; nawet on musiał to przyznać.

Komisarz Jones ponownie usiadł w fotelu i czekał, aż Marc zrobi to samo.

– A teraz proszę o jak największą liczbę szczegółów, ponieważ wszystko, co pan powie, może mieć dla nas znaczenie. Czy może pan opisać ostatni raz, kiedy widział pan żonę? Jakie wrażenie wtedy na panu zrobiła?

Marc powiedział, że po raz ostatni widział mnie poprzedniego ranka i że sprawiałam normalne wrażenie. Mówił o tym, jak wyprawiliśmy dziewczynki do szkoły, rozmawialiśmy o planach wakacyjnych i naszym pożegnaniu, zanim odjechałam rowerem w kierunku kampusu.

– To był zwykły dzień – zakończył.

– Czy pamięta pan, w co była ubrana Alexandra?

Marcowi wydawało się, że miałam na sobie dżinsy i biało-czarny sweter.

– Jakieś okrycie wierzchnie?

– Niebieska budrysówka z kapturem. Lizzie i Charlotte mają praktycznie takie same. Uważały, że będzie zabawnie chodzić w jednakowych kurtkach.

– Dziękuję – odparł komisarz, nawet nie patrząc na niego znad notatek. W tym momencie Marc wiedział już, że nie opowie policji o tym, jak spakowałam misia Lizzie, kiedy wybraliśmy się bez niej do Paryża, ani że robiłam gwiazdy wokół Clifford’s Tower, chociaż nie miałam we krwi nawet grama alkoholu, ani o miłosnych liścikach, z których składałam papierowe samoloty i podrzucałam mu je na biurko – o tym impulsywnym pragnieniu niespodzianek, rozrywek i dowodów miłości. Detektyw powiedział, że wszystko może się okazać istotne, ale wiele rzeczy, które Marc kochał we mnie najbardziej, wydawało się niepokojąco kruchych – jakby samo wspominanie o nich mogło odebrać im magię. Mężczyzna, który przed nim stał, mógł mnie uznać za osobę dziwną czy wręcz nieprzewidywalną. Nie zrozumiałby tego, że Marc wiedział, jaka jestem, że mieliśmy swój własny, prywatny świat.

– Czy żona miała jakieś znaki szczególne: blizny, tatuaże, kolczyki? – zapytał Jones.

– Miała przekłute uszy – odparł mój mąż. – I tatuaż na lewej łopatce. Więdnący słonecznik, jak na obrazie van Gogha. Zrobiła go sobie jeszcze na studiach. – Marc wyobraził sobie mój tatuaż, siebie siadającego na mnie okrakiem, żeby rozmasować mi plecy, przyciskającego usta do mojej skóry. Później to wyobrażenie nałożyło się na scenę z filmu Miasteczko Twin Peaks: czyjaś dłoń odwraca martwe ciało Laury Palmer, odkrywając mój tatuaż. Marc uniósł dłoń do ust, oddech uwiązł mu w gardle. W zeszłym roku ponownie obejrzeliśmy Miasteczko Twin Peaks w całości, po jednym odcinku każdego wieczoru, późno, już po położeniu dziewczynek spać; trzymaliśmy się za ręce i z nostalgicznym uśmiechem wracaliśmy do starego serialu.

– Dobrze się pan czuje, panie Southwood? – zapytał komisarz, mrużąc oczy.

Marc przytaknął, opuszczając dłoń.

– Właściwie to doktorze Southwood.

Policjant przyglądał mu się przez chwilę.

– Proszę wybaczyć.

Marc podał moją datę urodzin, wzrost, wagę i pochodzenie etniczne. Jones zapytał, czy jesteśmy praktykujący i czy moi rodzice mieszkają w pobliżu. Marc powiedział, że chodziłam do katolickiej szkoły, mój ojciec zmarł dziesięć lat wcześniej, a matka mieszkała w South West, ale cierpiała na zaawansowaną demencję.

Policjant przytaknął.

– Czy to możliwe, że pańska żona pojechała odwiedzić matkę?

Marc pokręcił głową.

– Powiedziałaby mi o tym. Między nimi nie układa się najlepiej. Al odwiedza ją kilka razy w roku, ale te wizyty są dla niej stresujące. Z kolei jej mama kiepsko znosi zmiany w stałym rytmie dnia, więc żona na pewno nie pojechałaby do niej bez uprzedzenia.

– W każdym razie będziemy musieli to sprawdzić – odparł komisarz, przestępując z nogi na nogę. – Czy mogę dostać jej aktualne zdjęcie?

Marc uświadomił sobie, że nie przepada za Jonesem, ale – o dziwo – i tak chciał go zadowolić. Wyjął swojego laptopa z leżącej w korytarzu torby.

– Będziemy też potrzebować jakiegoś przedmiotu, którego dotykała wyłącznie Alexandra – może to być szczotka do włosów, szczoteczka do zębów albo ubranie, które miała niedawno na sobie. A także danych jej kont bankowych, umowy z operatorem telefonii komórkowej, prawa jazdy i paszportu.

Podczas gdy komisarz Jones przeglądał na komputerze zdjęcia naszej rodziny, Marc poszedł na górę po wymagane przedmioty – w rękawiczkach, tak jak mu zalecił policjant. Nasz dom już przypominał miejsce zbrodni. Marc wyciągnął z szafy torbę i zaczął do niej pakować moje rzeczy. Przetrząsnął kosz na pranie, zgarnął nawet moją bieliznę. Schował kosmetyki do makijażu i szczotkę do włosów do kosmetyczki i poszedł do gabinetu. Chwycił kilka kartek leżących na moim biurku, oderwał ostatnią samoprzylepną karteczkę, którą przykleiłam na klawiaturze – było na niej narysowane długopisem przekrzywione serduszko z napisem „płukanka do ust” – i spakował wszystko do torby. Wyciągnął szufladę z dokumentami, wyjął z niej wyciągi z rachunków bankowych oraz prawo jazdy, którego nigdy nie używałam. Zajrzał do teczki z naklejką „paszporty”, ale okazała się pusta. Sięgnął na dno szuflady, żeby sprawdzić, czy gdzieś się nie zawieruszyły, po czym szybko przejrzał sąsiednie teczki. Skonsternowany, wrócił do mojego biurka, zaczął sprawdzać pod książkami i twardymi dyskami, zajrzał do szuflady z artykułami biurowymi, w której panował wieczny bałagan, i za monitor.

– Cholera jasna, Al – syknął, czując wzbierającą w piersi panikę.

Na dole podał komisarzowi torbę i patrzył, jak ten odznacza kolejno wszystkie przedmioty na swojej liście.

– Czy ma pan jej paszport? – zapytał wreszcie policjant.

– Nie leży na swoim zwykłym miejscu – przyznał Marc.

Jones spojrzał na niego nieprzeniknionym wzrokiem.

– Mojego zresztą też nie ma – dodał szybko mój mąż. – Ani dziewczynek. Muszą gdzieś być. Czy ma pan dzieci? Wie pan, jak to jest. – Machnął ręką, wskazując na nasz nie do końca wysprzątany dom.

Komisarz nie odrywał wzroku od jego twarzy. Marcowi zrobiło się gorąco.

– Al planowała chyba jakiś wakacyjny wyjazd – oznajmił. – Możliwe, że to miała być niespodzianka. Pewnie odłożyła gdzieś nasze paszporty. Na pewno je znajdę.

– Proszę nas poinformować, gdy tylko pan to zrobi – odezwał się wreszcie Jones, zapisując coś obok jednej z tabelek.

– Muszą być gdzieś w domu. Jestem tego pewien. Przecież nie… – urwał w pół zdania. Co sobie pomyślał komisarz? Że pojechałam na wakacje, nic mu o tym nie mówiąc? Czy niektóre kobiety tak postępowały?

Jones wstał i podziękował Marcowi za poświęcony czas. Mój mąż odprowadził go do drzwi. Policjant obiecał, że będzie w kontakcie. Poprosił też Marca, aby starał się nie ruszać moich rzeczy; w miarę możliwości powinny one pozostać tam, gdzie leżały, aż do ponownego zjawienia się policji. Marc obiecał, że się postara, ale w domu mieszkają też dzieci. Oczywiście, komisarz to rozumiał, chodzi wyłącznie o to, by Marc się postarał. Mój mąż po raz dziesiąty tego dnia usłyszał, że ma się nie martwić. Znowu został sam, co było mu nawet na rękę. Wybiła czternasta. Minęło dwadzieścia jeden godzin, odkąd widziano mnie po raz ostatni.

* * *

Mężczyzna, który mnie tu przetrzymuje, jest wysoki jak Marc, ale przy tym lekko zgarbiony i chudszy niż on. Włosy zaczynają mu się przerzedzać. Wygląda, jakby był chory. W tym stanie nie można go uznać za atrakcyjnego, chociaż nie jest też nerwowym typem z otępiałym wzrokiem, którego obsadzono by w tej roli w filmie. Nikt by nie pomyślał, że facet taki jak on byłby zdolny do czegoś podobnego.

Przychodzi do mnie codziennie, niemal punktualnie o trzeciej. Zastanawia mnie ta punktualność i jego życie poza tymi czterema ścianami. Czy w prawdziwym świecie ludzie dostrzegają w nim coś podejrzanego? Czy ja cokolwiek bym zauważyła, gdybyśmy spotkali się na siłowni, w barze albo przed biblioteką?

Pokój jest pusty i surowy, jak galeria bez publiczności. Przydaje temu mężczyźnie powagi, na jaką nie zasługuje. To tylko żałosny człowieczek usiłujący przejąć kontrolę nad umysłem kobiety. Jednak tutaj czuje się jak bóg. Jestem jego obiektem, którym może manipulować albo który może zniszczyć, w zależności od nastroju.

Mimo to czekam na trzecią. Mój puls przyspiesza, kiedy wyobrażam go sobie otwierającego drzwi. Czekam na dźwięk przekręcanego w zamku klucza, czekam, aż wejdzie do środka i odmieni tę nieszczęsną przestrzeń. Czasami myślę o tym, co by się stało, gdyby nie przyszedł. Czy odczułabym ulgę? A może musiałabym wtedy stawić czoło temu, że istnieje coś gorszego niż jego obecność?

– Nie mamy dużo czasu – mówi. – Nie mogę cię tu trzymać w nieskończoność.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: