Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Odkupienie Morgan Bright - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
3359 pkt
punktów Virtualo

Odkupienie Morgan Bright - ebook

Najlepszy horror 2024 roku.

Do czego może popchnąć poczucie winy?

Hadleigh Keene zmarła wracając ze Szpitala Psychiatrycznego Hollyhock. Przyczyny śmierci pozostają nieznane. Morgan - siostra Hadleigh - czuje się winna.

Rok później sprawa wciąż jest nierozwiązana. Morgan tworzy więc fałszywą tożsamość cierpiącej gospodyni domowej Charlotte Turner i zgłasza się do szpitala. Szybko odkrywa, że w Hollyhock coś jest nie tak. Panujące w szpitalu osobliwe rytuały sprawiają, że wkrótce zaczynają ją dręczyć niepokojące wizje. Charlotte zdaje się żyć własnym życiem i z każdym dniem coraz bardziej dominuje.

Kiedy tożsamość Morgan zaczyna się kruszyć, kobieta rusza śladami Hadleigh i odkrywa mroczne sekrety Hollyhock, pogrzebane głębiej, niż można by przypuszczać.

„Pięknie opowiedziana historia, utrzymana w perfekcyjnym tempie — Chris Panatier odsłania każdy element z namysłem i precyzją, proponuje serię szokujących zwrotów akcji i finał, którego kompletnie się nie spodziewałam. To po mistrzowsku napisany horror, który działa na wszystkich poziomach. Jestem nim zachwycona.”

Laurel Hightower, autorka powieści Crossroads

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-713-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZNOWELIZOWANE USTAWY STANU NEBRASKA

Ustawa o Ochro­nie Rodziny (_Nebra­ska Family Pro­tec­tion Act_)

ROZ­DZIAŁ 142-3620

142-3620 – Mał­żo­nek chory psy­chicz­nie; kura­tor pro­ce­sowy, peł­no­moc­nik; usta­no­wie­nie; orze­cze­nie o obo­wiązku ali­men­ta­cyj­nym

(2)(a) Posta­no­wie­nie o przy­mu­so­wym umiesz­cze­niu w szpi­talu psy­chia­trycz­nym

Nikogo nie można przy­jąć do pla­cówki lecze­nia cho­rób psy­chicz­nych bez zacho­wa­nia nale­ży­tej pro­ce­dury praw­nej. Według niniej­szego prze­pisu składa się ona ze zło­że­nia sto­sow­nego wnio­sku i posie­dze­nia w sądzie wła­ści­wym dla miej­sca zamiesz­ka­nia osoby, któ­rej doty­czy wnio­sek. W razie stwier­dze­nia ubó­stwa sąd wyzna­czy peł­no­moc­nika z urzędu. Niniej­szy prze­pis nie ma zasto­so­wa­nia w sytu­acji, gdy męż­czy­zna wystę­puje z wnio­skiem o przy­mu­sowe umiesz­cze­nie w szpi­talu psy­chia­trycz­nym swo­jej żony.

JEDEN

Wybla­kła fasada Hol­ly­hock wyła­nia się zza hory­zontu jak dotknięty klą­twą księ­życ na tle bez­kre­snego nieba. Jed­no­pa­smówka wie­dzie pro­sto, a z obu stron napie­rają na nią wyso­kie trawy pre­rii. Wydaje się, że każde mar­twe źdźbło chce za wszelką cenę utrzy­mać samo­chód w obra­nym kie­runku. Oboje – kie­rowca i kobieta na sie­dze­niu pasa­żera – od dłuż­szego czasu mil­czą. Gdy cel podróży wyła­nia się przed nimi, męż­czy­zna się do niej odwraca. Kobieta wyczuwa, że chce coś powie­dzieć. Jakoś ją pocie­szyć. Jed­nak tam, gdzie ma się zna­leźć, nie ma miej­sca na pocie­sze­nie. Oboje to wie­dzą.

– Jesz­cze możemy zawró­cić.

Kobieta chowa dło­nie pod pachy i wbija palce w dzier­gany swe­ter. Nawet przy włą­czo­nym ogrze­wa­niu nie udaje jej się roz­grzać. Ramię boli moc­niej niż zwy­kle, prze­syła przez żebra echa prze­szło­ści. Po wszyst­kim, co prze­żyli – po roku przy­go­to­wań do tego dnia – wie, że nie może się teraz zatrzy­mać. Ma dług do spła­ce­nia. A jed­nak nie odrzuca jego pro­po­zy­cji wprost. Jakby, nie korzy­sta­jąc z niej teraz, zosta­wiała sobie moż­li­wość ratunku na póź­niej.

– Jesteś naj­od­waż­niej­szą osobą, jaką znam. Już samo to, że dotar­łaś tak daleko…

– Nie jestem odważna.

Choć widziała to miej­sce na zdję­ciach i całymi mie­sią­cami przy­glą­dała mu się z daleka, ujrze­nie zakładu na wła­sne oczy wcale nie czyni go mniej oso­bli­wym na tle bez­kre­snej rów­niny. To na­dal ano­ma­lia. Coś, co nie powinno ist­nieć. Można wręcz się zasta­na­wiać, dla­czego ktoś w ogóle posta­no­wił zbu­do­wać takie paskudz­two. Wokół nie ma nic. Ani mia­sta, ani innych budyn­ków. Nawet teraz, ze wszyst­kim, co wie, zadaje pyta­nie: dla­czego? Choć zna odpo­wiedź.

Zatraca się w nie­ozna­ko­wa­nej dro­dze, któ­rej czerń przy­po­mina bar­dziej roz­pa­dlinę niż coś uło­żo­nego na ziemi. Na asfal­cie nie nama­lo­wano linii oddzie­la­ją­cej pasy, a jed­nak pośrodku bie­gnie smuga świa­tła. Wygląda, jakby pul­so­wała.

Samo­chód wpada w krótki poślizg na zamar­z­nię­tym odcinku jezdni, gwał­tow­nie szar­pie, po czym odzy­skuje przy­czep­ność. Kobieta czuje, że serce pod­ska­kuje jej do gar­dła. Opusz­cza brodę, zamyka oczy i spo­wal­nia oddech.

– Znasz ją. Byłaś nią przez rok – odzywa się kie­rowca. – Cicha. Uprzejma. Ofi­cjalna. Ale bez prze­sady.

– Wiem.

– Poza tym ufna, wręcz łatwo­wierna. Żadna tam roz­ra­biara. Trzy­mała się zasad.

– Wiem – powta­rza z naci­skiem.

Męż­czy­zna chrząka.

– Prze­pra­szam. Dasz radę. Zaczy­nam glę­dzić, kiedy się dener­wuję.

– Nic nie szko­dzi – odpo­wiada, spla­ta­jąc i roz­pla­ta­jąc palce. – Ja też jestem zestre­so­wana.

Droga się koń­czy i prze­cho­dzi w wysy­pany żwi­rem pod­jazd. Koła zaczy­nają dud­nić. Kobieta pod­nosi wzrok, a ośro­dek dla obłą­ka­nych wypeł­nia pra­wie całe pole widze­nia. Jest taki sam jak na sta­rych zdję­ciach: sze­roki budy­nek, wyż­szy pośrodku nad głów­nym wej­ściem, z dwoma cięż­kimi skrzy­dłami roz­po­star­tymi syme­trycz­nie w kie­runku pół­noc­nym i połu­dnio­wym. Cegła jest pokryta nie­zli­czo­nymi war­stwami łusz­czą­cej się bia­łej farby, co powo­duje, że Hol­ly­hock House spra­wia wra­że­nie sza­ra­wego i znisz­czo­nego przez pogodę. Poza tym jed­nak twardo i nie­prze­jed­na­nie stoi na swoim miej­scu. Do kra­wę­dzi nie zbli­żają się żadne drzewo ani krzew – jakby budy­nek wydał ostrze­że­nie, a roślin­ność je usza­no­wała.

Ona też to czuje. Bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Magne­tyczne odpy­cha­nie. Odwaga w tym wypadku ozna­cza igno­ro­wa­nie fal złej ener­gii, którą budy­nek zdaje się emi­to­wać. Nie­zwra­ca­nie uwagi na ostrze­że­nia respek­to­wane przez drzewa. To ma być tylko trzy­dzie­ści dni. Trzy­dzie­ści dni na zro­bie­nie tego, co zro­bić należy. Na pozna­nie prawdy. Ma dług do spła­ce­nia.

Wjeż­dżają na wolne miej­sce par­kin­gowe prze­zna­czone dla przy­szłych pacjen­tek. Sil­nik gaśnie i zapada cisza. Kie­rowca nie wyko­nuje żad­nego ruchu – to sub­telny sygnał dla pasa­żerki, że wciąż może pocią­gnąć za linkę i powoli opaść na zie­mię. Ona jed­nak jeży się na taką pro­po­zy­cję, choć wie, że stoją za nią dobre inten­cje. Gdyby teraz zawró­ciła, nie mogłaby dłu­żej ze sobą żyć. Już teraz ledwo jest w sta­nie wytrzy­mać. Otwiera drzwi i wysiada. Wiatr chłosz­cze ją w poli­czek, jakby udzie­la­jąc nagany.

– Zrób ostatni test – mówi kie­rowca i wyciąga z wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza urzą­dze­nie z małym ekra­nem.

Ona kiwa głową, kła­dzie prawą dłoń pod lewym oboj­czy­kiem i uci­ska pal­cem kon­kretne miej­sce. Męż­czy­zna patrzy na ekran.

– Działa – oznaj­mia, otwiera drzwi po stro­nie kie­rowcy i wysiada. Spo­ty­kają się wzro­kiem nad dachem samo­chodu, a para z ich ust pędzi wzdłuż samo­chodu, jakby chciała uciec jak naj­szyb­ciej.

– Pani Tur­ner – mówi męż­czy­zna.

– Panie Tur­ner – odpo­wiada kobieta.KOMISARIAT POLICJI W SCOTTSBLUFF – PRZESŁUCHANIE

Frag­ment trans­kryp­cji

GASTRELL: Nagry­wamy.

ŚWIA­DEK: Dzień dobry.

GASTRELL: Wszystko w porządku?

ŚWIA­DEK: Tak, tylko tro­chę mi zimno.

GASTRELL: Pro­szę wło­żyć moją kurtkę. Jak tam kość policz­kowa? Dać pani wore­czek z lodem?

ŚWIA­DEK: Wore­czek z lodem? Nie, dzię­kuję.

GASTRELL: Czyli jest pani gotowa?

ŚWIA­DEK:

GASTRELL: W porządku. Jest ósma trzy­dzie­ści dwie, pią­tek, szes­na­sty marca. Mówi inspek­tor Abram Gastrell z poli­cji w Scot­ts­bluff, towa­rzy­szy mi ŚWIA­DEK. Czy może pani się przed­sta­wić?

ŚWIA­DEK: Char­lotte Andrew Tur­ner.

GASTRELL: Jest tu pani, żeby dobro­wol­nie zło­żyć zezna­nia doty­czące zda­rzeń z ostat­nich trzy­dzie­stu sze­ściu godzin, które miały miej­sce w Hol­ly­hock House. Zga­dza się?

ŚWIA­DEK: Tak.

GASTRELL: Urzą­dze­nie przy­pięte do klapy mojego mun­duru reje­struje prze­bieg śledz­twa. To ozna­cza rów­nież nagry­wa­nie naszych inte­rak­cji i prze­sy­ła­nie obrazu i dźwięku na żywo do innych wydzia­łów bio­rą­cych udział w ope­ra­cji. Wyraża pani na to zgodę?

ŚWIA­DEK: Tak, w porządku. Yyy… panie inspek­to­rze?

GASTRELL: Słu­cham?

ŚWIA­DEK: Gdzie jest pan Tur­ner?

GASTRELL: Cho­dzi o pani męża, Andrew Eversa Tur­nera?

ŚWIA­DEK: Tak jest.

GASTRELL: Jesz­cze się z nami nie skon­tak­to­wał. Usta­li­li­śmy, że nie­jaki Andrew Tur­ner nieco ponad rok temu wyna­jął dom w Hay Springs przy Soapweek Place.

ŚWIA­DEK: To nasz dom. Chcemy tam zało­żyć rodzinę.

GASTRELL: Czy tenże pan Tur­ner zaczął pra­co­wać w Par­ker Tool and Die mniej wię­cej w okre­sie, gdy wyna­jęła pani dom?

ŚWIA­DEK: Tak. To wła­śnie Andrew. Czyli powin­ni­ście móc go zna­leźć.

GASTRELL: Pani Tur­ner…

ŚWIA­DEK: Spraw­dzi­li­ście u Par­kera?

GASTRELL: Tak, oczy­wi­ście.

ŚWIA­DEK: Ale ile razy? Czy…

GASTRELL: Oso­bi­ście roz­ma­wia­łem z panem Par­ke­rem. Pani mąż nie poja­wił się w pracy od dwu­dzie­stego siód­mego lutego.

ŚWIA­DEK: Prze­pra­szam, ale to po pro­stu tro­chę dziwne, że nikt nie wie, gdzie on jest. Miał być przy moim wypi­sie z Hol­ly­hock House.

GASTRELL: Hol­ly­hock już nie ist­nieje, pani Tur­ner.

ŚWIA­DEK: Chcę tylko się z nim zoba­czyć.

GASTRELL: Rozu­miem. Może pod­czas naszej roz­mowy przy­po­mni pani sobie dodat­kowe szcze­góły, które pomogą nam go namie­rzyć. Szcze­rze mówiąc, nie mie­ści mi się w gło­wie, ile pani prze­szła w ciągu ostat­nich dni. Zapew­niam, że rów­nież chcę to wyja­śnić. Lokalne oddziały pró­bują poskła­dać wszystko w całość, ale nie­wiele tu sensu. Mam nadzieję, że pomoże nam pani roz­wiać wąt­pli­wo­ści. Może tak być?

ŚWIA­DEK: W porządku.

GASTRELL: Małymi krocz­kami. Obie­cuję, że dam znać, jeśli dowiem się cze­goś nowego o panu Tur­ne­rze.

ŚWIA­DEK: Dobrze. Po pro­stu powi­nien być teraz ze mną. Zakła­damy rodzinę.

GASTRELL: Daję pani słowo, że zro­bimy, co w naszej mocy, by go zna­leźć. Przejdźmy do Hol­ly­hock.

ŚWIA­DEK: Okej.

GASTRELL: Czy może pani opi­sać, co tak naprawdę tam się działo? Zanim panią ode­brano?

ŚWIA­DEK: Co się działo w Hol­ly­hock House? To chyba nie jest dobry pomysł.

GASTRELL: Słu­cham?

ŚWIA­DEK: Takich kwe­stii nie można tak po pro­stu na kogoś zrzu­cić. Nie chcia­ła­bym, by mózg panu eks­plo­do­wał.

GASTRELL: Zacznijmy od początku. Zdaje sobie pani sprawę, że jestem poli­cjan­tem?

ŚWIA­DEK: Tak. W pełni.

GASTRELL: Muszę usły­szeć, co tam się wyda­rzyło. Zro­zu­mieć, jak to się mogło… w taki spo­sób pogma­twać.

ŚWIA­DEK: Tak, ale…

GASTRELL: Musi pani ze mną współ­pra­co­wać.

ŚWIA­DEK: Pró­buję.

GASTRELL: Zagi­nęły dzie­siątki osób. Musimy wie­dzieć, gdzie są, co się stało i czy można je ura­to­wać.

ŚWIA­DEK: Nie sądzę, by było można cokol­wiek dla nich zro­bić. To przy­kre, ale zara­zem piękne.

GASTRELL: Piękne?

ŚWIA­DEK: Hmm.

GASTRELL: Jak może pani tak mówić?

ŚWIA­DEK: Widzia­łam.

GASTRELL: Pro­szę posłu­chać. Tak się zło­żyło, że jest pani jedy­nym świad­kiem. Pro­szę nie odgry­wać straż­niczki tajem­nicy…

ŚWIA­DEK: Wcale jej nie odgry­wam. Jestem Ustami Ziemi, pro­szę pana. Różą Jery­cha.

GASTRELL: Słu­cham? Czym pani jest?

ŚWIA­DEK: No wła­śnie. Nawet gdy­bym powie­działa wszystko, i tak by pan nie zro­zu­miał. Byłoby bez porów­na­nia łatwiej, gdy­by­śmy dys­po­no­wali nagra­niami! Dowie­działby się pan wszyst­kiego u źró­dła.

GASTRELL: Ist­nieją nagra­nia?

ŚWIA­DEK: Może Pani Dok­tor prze­cho­wy­wała kopie u sie­bie w domu. Mogli­by­ście tam poszu­kać.

GASTRELL: Ma pani na myśli dyrek­torkę Hol­ly­hock, Altheę Ede­vane?

ŚWIA­DEK: Tak.

GASTRELL: Wła­śnie trwa rewi­zja jej posia­dło­ści. Ale ja potrze­buję infor­ma­cji teraz. Gdzie były pozo­stałe osoby, kiedy to wszystko się zaczęło? Gdzie powin­ni­śmy szu­kać, jeśli chcemy mieć szansę na zna­le­zie­nie ludzi, któ­rzy nie mieli tyle szczę­ścia co pani?

ŚWIA­DEK: Ist­nieją zwie­rzęta z bar­dzo małymi żołąd­kami, które wybu­chają, jeśli karmi się je zbyt szybko. Złote rybki. Małe ptaki. Umysł działa tak samo, pro­szę pana.

GASTRELL: Chry­ste Panie.

ŚWIA­DEK: Mnie też to fru­struje. Chcę odzy­skać męża. A panu zależy na infor­ma­cjach.

GASTRELL: Czy pani… pró­buje ze mną nego­cjo­wać?

ŚWIA­DEK: Abso­lut­nie nie. Po pro­stu jestem empa­tyczna.

GASTRELL: Wygląda mi pani na taką.

ŚWIA­DEK: Teraz pan iro­ni­zuje.

GASTRELL: I do tego na spo­strze­gaw­czą.

ŚWIA­DEK: Jestem bar­dzo empa­tyczną osobą. Znam się na uczu­ciach i tak dalej.

GASTRELL: Gdzie szu­kać oca­la­łych, pani Tur­ner?

ŚWIA­DEK: Nie ma takich.

GASTRELL: Słu­cham?

ŚWIA­DEK: Nie ma sensu przy­spie­szać poszu­ki­wań, bo nikt nie prze­żył.

GASTRELL: Myślę, że pani nie może tego wie­dzieć.

ŚWIA­DEK: Ma pan prawo do swo­jego zda­nia.

GASTRELL: Pro­szę mi powie­dzieć, co się wyda­rzyło, pani Tur­ner. Co dokład­nie się stało.

ŚWIA­DEK: Zie­mia zna­la­zła usta i zro­biła wydech.

GASTRELL: Co to, do cho­lery, ma w ogóle zna­czyć?

ŚWIA­DEK: Wia­do­mość nade­słaną z sze­ściu kie­run­ków. Przy­wo­łaną tali­zma­nem pod­czas seansu spi­ry­ty­stycz­nego.

GASTRELL: No dobrze. Zróbmy choć na chwilę krok do tyłu. Dla­czego w ogóle tra­fiła pani do Hol­ly­hock?

ŚWIA­DEK: Żeby wyzdro­wieć, rzecz jasna. Andrew i ja chcie­li­śmy mieć dzieci, ale nie było ze mną dobrze. Pro­blemy emo­cjo­nalne. Trzeba było mnie wyle­czyć przed naro­dzi­nami maleń­stwa. Przy­jęto mnie do Hol­ly­hock i wyle­czono.

GASTRELL: Wyle­czono? Z czego?

ŚWIA­DEK: Z psy­chozy domo­wej.

GASTRELL: Aha. Z psy­chozy domo­wej. A mię­dzy nami: wie­rzy pani, że coś takiego ist­nieje?

ŚWIA­DEK: Och tak, jak naj­bar­dziej. Nasz lekarz rodzinny, dok­tor Hughes Bar­ker z Hay Springs, posta­wił tę dia­gnozę i wypi­sał skie­ro­wa­nie do Hol­ly­hock. Dok­tor Ede­vane ją potwier­dziła.

GASTRELL: Chciała pani tam tra­fić?

ŚWIA­DEK: Co to w ogóle za pyta­nie? Z praw­nego punktu widze­nia nie mia­łam wyboru.

GASTRELL: Oczy­wi­ście. Rozu­miem.

ŚWIA­DEK: Ale tak. Chcia­łam, żeby z Andrew się udało. Uzna­łam, że warto spę­dzić trzy­dzie­ści dni w ośrodku, jeśli to mi pomoże. Pró­bo­wa­łam opty­mal­nie wyko­rzy­stać ten czas, bo chcia­łam jak naj­le­piej dla naszej rodziny. Dla Andrew. Dla sie­bie. Dla naszych przy­szłych dzieci. Przy­stą­pi­łam do tego z otwar­tym umy­słem. To ważne. Tylko tak można zostać wyle­czoną. Mnie się udało.

GASTRELL: Jak tam było, kiedy pani przy­je­chała?

ŚWIA­DEK: Powie mi pan, kiedy znajdą Andrew?

GASTRELL: Oczy­wi­ście.

ŚWIA­DEK: Wszystko zaczęło się w pew­nym pokoju.

GASTRELL: Od niego więc roz­pocz­nijmy.♇

Kiedy szły­śmy wypo­le­ro­wa­nym kory­ta­rzem, w świe­tle lamp włosy asy­stentki lśniły jak lato. Zapa­trzy­łam się na jej muśnięte słoń­cem loki, tak cięż­kie i bujne, że w każ­dej chwili mogłyby się zamie­nić w płyn i uto­pić moje myśli. Asy­stentka – a może raczej sani­ta­riuszka – miała pla­kietkę z imie­niem Enid. Już je zna­łam, choć nie wie­dzia­łam skąd. Przy­sta­nęła i prze­krę­ciła klamkę.

– Jeste­śmy na miej­scu, pani Tur­ner.

– Pro­szę mi mówić Char­lotte.

– Oczy­wi­ście – odparła i wska­zała w głąb pokoju.

Weszłam do środka.

– Jak tu pięk­nie.

– Miło mi, że tak myślisz. To jest Pokój Powi­talny. Spę­dzisz tu jedną noc, a jutro zosta­niesz przy­jęta do pro­gramu z pozo­sta­łymi. Możesz teraz wziąć prysz­nic i się prze­brać. Na komo­dzie znaj­dziesz kom­plet ubrań. Za jakiś czas przy­niosę ci tu kola­cję.

– Dzięki – odpo­wie­dzia­łam i odwró­ci­łam się do drzwi, ale się zatrza­snęły.

Był to pokój z jed­nym łóż­kiem i koja­rzył mi się z bar­dziej ele­ganc­kim hote­lem (ni­gdy nie miesz­ka­łam w hotelu, ale widzia­łam je w tele­wi­zji). Przy łóżku stała lampka, a tapeta z orna­men­tem balan­so­wała na cien­kiej gra­nicy mię­dzy czymś pięk­nym a paskud­nym. Ponie­waż nie mia­łam moż­li­wo­ści zmiany wystroju, z miej­sca posta­wi­łam na piękno. Uzna­łam to za miłą odmianę po nud­nym kwia­to­wym nadruku w naszej domo­wej sypialni – był nie­wąt­pli­wie paskudny, choć ni­gdy nie powie­dzia­ła­bym tego Andrew, bo on wybrał wzór. Na tym więc sta­nęło: tapeta w Pokoju Powi­tal­nym była piękna. Zaczę­łam śle­dzić wzro­kiem skom­pli­ko­wane zawi­jasy i zakrę­tasy, od ściany do ściany.

Na biurku leżały mały notat­nik i gruby fio­le­towy mar­ker – praw­do­po­dob­nie po to, by nikt nie mógł się nim dźgnąć. Po zdję­ciu zakrętki zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy jest wystar­cza­jąco sze­roki, by utknąć mi w tcha­wicy. Nie roz­wa­ża­łam tego na serio, ale byłam pewna, że inne tak. Tak zwane trudne przy­padki. Pomy­śla­łam, że mogła­bym coś naba­zgrać, ale nic nie przy­cho­dziło mi do głowy. Chyba ni­gdy nie mia­łam lek­cji pla­styki.

Zgod­nie z pole­ce­niem wzię­łam prysz­nic, korzy­sta­jąc z dostar­czo­nych bute­lek z mydłem w pły­nie i szam­po­nem. Obie cuch­nęły, a zio­łowe nuty były tak inten­sywne, że pod­czas szo­ro­wa­nia czu­łam to w ustach. By nie tra­cić czasu na zmy­wa­nie z sie­bie mydła, wyszłam spod prysz­nica i owi­nę­łam się ręcz­ni­kami.

Ubra­nia zapew­nione przez pla­cówkę leżały na komo­dzie. Pod­nio­słam je i zoba­czy­łam, że wypo­sa­żono mnie w uro­czo fan­ta­zyjny strój. Była to w zasa­dzie sukienka z cięż­kiego bia­łego mate­riału. Wzdłuż gor­setu, przez talię, aż do dołu bie­gły wąskie marsz­cze­nia. Poza tym sukienka miała wysoki koł­nierz i dłu­gie bufia­ste rękawy. Od talii do szyi bie­gły dwa rzędy guzi­ków. Roz­ło­ży­łam strój na łóżku, a potem unio­słam spód­nicę. W pasie przy­szyte były leg­ginsy o waflo­wym splo­cie, przy­po­mi­na­jące bie­li­znę ter­miczną, tylko grub­sze. Moją pierw­szą myślą było, że powin­nam być wdzięczna za wszystko, co pomoże prze­trwać chłód. Drugą: trudno będzie w tym korzy­stać z łazienki. Mój mało pojemny pęcherz to znany fakt.

Wło­ży­łam źle dopa­so­wane majtki i nie­prak­tyczny sta­nik, poło­ży­łam się na mate­racu, pozbie­ra­łam sukienkę i zaczę­łam wci­skać stopy w doszyte leg­ginsy. Wsu­nę­łam ramiona i ręce w bluzę, a potem spę­dzi­łam sporo czasu na zapi­na­niu licz­nych guzi­ków. Zdy­szana, przed małym lustrem, czu­łam się, jak­bym odbyła podróż w odle­głą prze­szłość.

Sie­dząc sztywno na łóżku, pochy­li­łam głowę ku poduszce, żeby uchro­nić tcha­wicę przed sztyw­nym koł­nie­rzem. Mimo to sukienka wciąż draż­niła mi szyję, więc prze­nio­słam się do biurka przy oknie. W końcu zna­la­złam pozy­cję, która odpo­wia­dała zarówno szyi, jak i koł­nie­rzowi, i zain­te­re­so­wa­łam się wido­kiem. Na dwo­rze pano­wał abso­lutny bez­ruch, nie­za­kłó­cony przez rudziki, zięby i wrony, choć zwy­kle nie odla­tują na zimę. Kra­jo­braz aż po sam hory­zont był pusty i mar­twy. Nawet chmury wisiały nie­ru­chomo. Par­king wyglą­dał jak sztuczny – przy­po­mi­nał te w cen­trum wio­ski w zesta­wie kolejki elek­trycz­nej. Przy­szło mi do głowy, że zaraz się­gnie tu ręka olbrzy­miego dziecka i zacznie wszystko prze­sta­wiać. To była przy­jemna myśl – bawiące się dziecko.

Za par­kin­giem śnieg prze­ci­nała czarna wstęga szosy, którą Andrew i ja przy­je­cha­li­śmy tu z Hay Springs. Mimo że podróż skoń­czyła się naszą tym­cza­sową roz­łąką i umiesz­cze­niem mnie w ośrodku, sama w sobie była wspa­niała. Andrew był prze­słodki i bar­dzo mnie wspie­rał. Pra­wie przez cały czas słu­cha­li­śmy mojej ulu­bio­nej muzyki, a kiedy zaczy­na­łam śpie­wać, wtó­ro­wał mi. Od mie­sięcy tak dużo nie roz­ma­wia­li­śmy. Mówi­li­śmy głów­nie o naszej przy­szło­ści – zakła­da­jąc, że moje lecze­nie prze­bie­gnie zgod­nie z pla­nem – a nawet pozwo­li­li­śmy sobie na roz­wa­ża­nie róż­nych imion dla dziecka! Kiedy dotar­li­śmy na miej­sce, nie posia­da­łam się z eks­cy­ta­cji. Ow­szem, byłam zde­ner­wo­wana – w końcu przy­je­cha­łam na lecze­nie psy­chia­tryczne – ale też liczy­łam na nowy począ­tek. Nawet kiedy się roz­sta­wa­li­śmy, byłam zaafe­ro­wana. Zosta­łam przy oknie aż do powrotu Enid. Pach­niała jak te olejki, które mają mieć na nas pozy­tywny wpływ. Chyba mówi się na nie „olejki końca”. Cho­dzi o ich wła­ści­wo­ści proz­dro­wotne: „w końcu” czło­wiek jest wyle­czony.

Zwa­żyła mnie, zmie­rzyła tem­pe­ra­turę i ciśnie­nie, a potem wrę­czyła mi test cią­żowy. Kiedy pró­bo­wa­łam tłu­ma­czyć, że Andrew i ja rzadko współ­ży­li­śmy, odkąd się zaczęły nasze pro­blemy, powie­działa: „To tylko tak dla pew­no­ści”. Uzna­łam, że widocz­nie nie chcą pod­da­wać kobiet w ciąży tera­pii elek­trow­strzą­sami, choć kiedy sie­dzia­łam na sede­sie, by zro­bić test, nie byłam pewna, czy w dal­szym ciągu się je wyko­nuje. Enid patrzyła, jak oddaję mocz, co mnie zdzi­wiło, ale uzna­łam, że muszę się przy­zwy­czaić, a poza tym chcia­łam ją zado­wo­lić. Test oczy­wi­ście dał wynik nega­tywny.

Kiedy zapa­dał zmrok, nade­szła pora kola­cji. Enid zja­wiła się z ele­ganc­kim wóz­kiem, któ­rego można by ocze­ki­wać w hotelu typu Ritz Carl­ton lub Plaza. Na ten widok ryk­nę­łam gęsim recho­tem i ewi­dent­nie prze­stra­szy­łam biedną kobietę. Ale jak mogłam się nie roze­śmiać? Podobne zestawy widy­wa­łam dotąd tylko w tele­wi­zji, ale zamiast wielu dań otrzy­ma­łam wszystko na jed­nej sre­brzy­stej tacy podzie­lo­nej na prze­gródki. Prze­su­nę­łam pal­cem po jej błysz­czą­cej kra­wę­dzi, sycąc oczy ele­ganc­kimi uchwy­tami. Szkoda, że tego nie widzi­cie.

Mój głód był tak doj­mu­jący, że dzi­wacz­nie dobrane potrawy mnie olśniły. Roz­bro­iły. Z per­spek­tywy czasu oce­niam, że nie­przy­pad­kowo – chcieli mnie uspo­koić, spra­wić, żebym zmię­kła i dało się mnie łatwiej kon­tro­lo­wać. Ale wszystko było tak olśnie­wa­jące, tak pięk­nie podane, że bez wyrzu­tów sumie­nia ule­głam ich zaku­som. Poza tym wcale nie trzeba było mnie kon­tro­lo­wać. Posta­no­wi­łam, że zostanę gor­liwą uczest­niczką. „Kiedy życie daje ci cytryny, zrób…”. Zapo­mnia­łam, jak to leciało dalej.

W każ­dej prze­gródce było sma­ko­wite kuli­narne cudo. W tych drob­nych w tyl­nym rogu tacy zna­la­złam przy­pra­wione orze­chy wło­skie, pestki gra­natu świe­cące jak rubiny, kawa­łek świe­żego koziego sera i nasiona sło­necz­nika. Obok umiesz­czono połówkę grejp­fruta pokro­joną na cząstki i kleks jogurtu – tak świe­żego i aro­ma­tycz­nego, że śli­nianki pękały mi na sam widok. Daniem głów­nym oka­zał się filet z deli­kat­nie goto­wa­nego łoso­sia, ude­ko­ro­wany pie­czo­nymi pomi­dor­kami kok­taj­lo­wymi i podany ze świeżo upie­czoną, jesz­cze gorącą bułeczką. Obok tacy stało maleń­kie białe naczy­nie z por­ce­lany, a w nim kop­czyk lodu z ostrygą w połówce muszli. Ostrygą! W Nebra­sce! Zimą! Co za bez­czelna eks­tra­wa­gan­cja.

Andrew i ja ni­gdy nie jedli­śmy tak w domu. Sama taca byłaby naj­cen­niej­szym – i naj­pięk­niej­szym – przed­mio­tem pod naszym skrom­nym dachem. Sie­dząc przed takim posił­kiem, czu­łam się wyjąt­kowo. Jak wład­czyni sta­ro­żyt­nej kra­iny. Kle­opa­tra! Enid zosta­wiła mnie samą, a na koniec oznaj­miła, że mam zjeść wszystko.

Czu­łam się, jakby to był mój pierw­szy posi­łek.

Nabra­łam na łyżkę to, co było naj­bli­żej. Macza­łam kawałki łoso­sia w jogur­cie i orze­chach, a potem roz­gry­za­łam miąższ pokro­jo­nego grejp­fruta. Kolejne były pomi­dory – ich cie­pło roz­le­wało mi się po każ­dym zaka­marku ust – a następ­nie przy­stą­pi­łam do jedze­nia małych i tłu­stych zia­ren sło­necz­nika. Pochło­nę­łam bułkę, jakby miała mi uciec, wygrze­ba­łam ostrygę z jej lśnią­cego domku i połknę­łam w cało­ści. To prawda, co mówią: można poczuć smak oce­anu. Czy to nie dziwna myśl? Ni­gdy nie byłam nad oce­anem, a tym bar­dziej nie kosz­to­wa­łam jego sło­nej wody, ale wie­dzia­łam, że tak wła­śnie jest. I zoba­czy­łam to. Obraz prze­mknął mi przez głowę, gdy prze­ły­ka­łam ostrygę. Nie­spo­kojne szare niebo doty­ka­jące wzbu­rzo­nej wody i lata­jące wokół roz­wrzesz­czane mewy. Pia­sek pod pal­cami nóg i mię­dzy pal­cami rąk. Jed­no­cze­śnie cie­pły i chłodny. Magia.

Im peł­niej­szy mia­łam brzuch, tym lep­szy był mój nastrój. Pomy­śla­łam, że mój stan naprawdę może tu się popra­wić. Może Hol­ly­hock było mostem, a po dru­giej stro­nie cze­kała praw­dziwa rodzina. Wła­śnie na mnie. Musia­łam tylko przejść przez most.

Pestki gra­natu zosta­wi­łam na sam koniec, bo były takie piękne. Trzy­ma­jąc jedną pod świa­tło, podzi­wia­łam jej zaokrą­glone ścianki i maleń­kie nasionko zawie­szone w środku. Jadłam po jed­nej, roz­ko­szu­jąc się wstrzą­sem gory­czy, gdy pękały mię­dzy zębami trzo­no­wymi.

Dołą­czo­nemu zesta­wowi her­bat towa­rzy­szył roz­grzany do czer­wo­no­ści kamienny czaj­nik z kubecz­kiem wetknię­tym w pokrywkę jak pasu­jący kawa­łek puz­zli. Pra­wie popa­rzy­łam sobie język, bo tak szybko wypi­łam trzy fili­żanki jedna po dru­giej. Chcia­łam spraw­dzić każdy z egzo­tycz­nych sma­ków: pokrzywy, przy­wrot­nika i buz­dy­ganka. Przez to musia­łam oczy­wi­ście iść do łazienki. Nie chciało mi się nawet zamknąć drzwi. Kiedy usia­dłam na sede­sie, poczu­łam falę wyrzu­tów sumie­nia, że tak wspa­niale się bawię pod nie­obec­ność Andrew. Wytłu­ma­czy­łam sobie jed­nak, że to wszystko dla­tego, że nie muszę zmy­wać naczyń.

Pod­tar­łam się i wsta­łam. Kiedy pochy­la­łam się nad spłuczką, prze­szył mnie ból gdzieś ze środka – tak inten­sywny, że aż się zgię­łam wpół. Pomy­śla­łam, że to za wcze­śnie na skur­cze men­stru­acyjne. Choć w zasa­dzie ostat­nio byłam roz­ko­ja­rzona i mogłam źle poli­czyć dni. Ale nie. To był ból innego rodzaju.

Doszłam do wnio­sku, że jestem prze­czu­lona. To jak ze spa­niem w nowym miej­scu – sły­szymy hałasy, ale oka­zuje się, że to tylko złu­dze­nie. Kiedy wszystko wokół jest obce, łatwo zacząć wsłu­chi­wać się w sie­bie z prze­sadną uwagą i wyła­py­wać to, co zwy­kle umyka. Unio­słam sukienkę i ostroż­nie usia­dłam na łóżku. Zala­łam resztką wody zużytą torebkę her­baty i zaczę­łam popi­jać małymi łykami.

Enid wró­ciła po wózek, jak tylko dopi­łam do końca. Ucie­szy­łam się na jej widok. Pod­cho­dząc wol­nym kro­kiem do lusterka nad komodą, zasta­na­wia­łam się, jak to moż­liwe, że przy­szła tak od razu. Postu­ka­łam w szybę, podej­rze­wa­jąc, że to jedno z tych dwu­stron­nych luster, które się widzi w dra­ma­tach poli­cyj­nych. Na pewno mnie obser­wo­wały. Na tę myśl wzru­szy­łam ramio­nami. Niech sobie obser­wują!

– Będziesz tu do rana – poin­for­mo­wała Enid, gdy pako­wała sztućce.

Uśmiech­nę­łam się sze­roko, by to zauwa­żyła.

– W porządku – odpar­łam.

Posi­łek mnie uspo­koił. Może zadzia­łała tak któ­raś z her­bat. Albo poświę­cana mi uwaga. W Hol­ly­hock House wszystko krę­ciło się wokół mnie. Chyba ni­gdy wcze­śniej nie czu­łam się oto­czona taką opieką. Do głowy przy­szła mi zwa­rio­wana myśl: nie tylko pogo­dzi­łam się z tera­pią, lecz nie­cier­pli­wie na nią cze­ka­łam. Nie każdy ma szansę zacząć od nowa, a ja posta­no­wi­łam poczy­nić ten krok z otwar­tym umy­słem. Roz­pię­łam guziki koł­nie­rzyka, poło­ży­łam się na łóżku i podzi­wia­łam włosy Enid. Jej głowę oka­lały zło­ci­ste sploty, z tyłu prze­ty­kane drob­nymi gałąz­kami róż­no­ko­lo­ro­wych ziół.

– Co się wyda­rzy rano? – spy­ta­łam.

Dło­nie Enid (jak zawsze) poru­szały się z deter­mi­na­cją, gdy ukła­dała na wózku naczy­nia z kola­cji.

– Dok­tor Ede­vane prze­pro­wa­dzi krótki wywiad kon­tro­lny, a potem dołą­czysz do innych kobiet z pro­gramu. – Enid otwo­rzyła drzwi i wypro­wa­dziła wózek na kory­tarz. – Na biurku jest dzba­nek ze świeżą wodą. Gdy­byś potrze­bo­wała cze­goś jesz­cze, można nas wezwać w ten spo­sób. – Postu­kała w przy­cisk na ścia­nie nad włącz­ni­kiem świa­tła i wyszła. Jej uśmiech pozo­sta­wił po sobie blask w sali.

– Dobra­noc! – zawo­ła­łam za nią w nadziei, że usły­szała w moim gło­sie radość.

Drzwi zablo­ko­wały świa­tło z kory­ta­rza i lampka się wyłą­czyła. Pode­szłam do przy­ci­sku i pró­bo­wa­łam go naci­snąć, ale sala pozo­stała pogrą­żona w ciem­no­ści. W porządku, pomy­śla­łam. Przy­swoję sobie har­mo­no­gram. To będzie coś nowego. Praw­dziwy reset. Pode­szłam do okna i odsu­nę­łam firanki. Wie­czorny hory­zont był wstęgą pło­ną­cego fio­letu i poma­rań­czu. Wró­ci­łam do łóżka i poło­ży­łam głowę na podusz­kach – zbyt zre­lak­so­wana, zanadto zmę­czona, by się zako­pać pod koł­drą. Oddech mia­łam spo­kojny, a w żołądku czu­łam cie­pło. Zamknę­łam oczy i pozwo­li­łam, by Hol­ly­hock mnie zabrało.♇

Po prze­bu­dze­niu wzię­łam roz­pust­nie długi prysz­nic, który zła­go­dził ból brzu­cha, a następ­nie wśli­zgnę­łam się w sukienkę z Hol­ly­hock jak nurek głę­bi­nowy w kom­bi­ne­zon. Potem sie­dzia­łam przy biurku i patrzy­łam na śnieg, cze­ka­jąc, aż przyj­dzie po mnie Enid. Z nieba spa­dały wiru­jące płatki śniegu, niczym drobne dzieci chmur ska­zane na wieczny cykl powro­tów – jako śnieg, woda lub para – aż po kres czasu. Kon­cep­cja ponow­nych naro­dzin: powsta­nia jako jedno i odro­dze­nia się jako coś innego, pod­nio­sła mnie na duchu. Wszystko było tak, jak powinno. Wszystko było wszyst­kim, o ile takie stwier­dze­nie ma sens. Dla mnie wtedy miało i z każ­dym dniem nabie­rało go coraz wię­cej.

Zja­wiła się Enid i wyszły­śmy z Pokoju Powi­tal­nego.

Sieć kory­ta­rzy dopro­wa­dziła nas do głów­nej odnogi Skrzy­dła Pół­noc­nego. Przy­sta­nę­ły­śmy pomię­dzy dwoma poko­jami pacjen­tów. Tak jak wie­czo­rem poprzed­niego dnia, Enid mnie zwa­żyła, zmie­rzyła mi ciśnie­nie i tem­pe­ra­turę. Po zano­to­wa­niu wyni­ków (wszyst­kie były książ­kowe) podała mi mały kube­czek z suple­men­tami, które mia­łam popić wodą, i poin­for­mo­wała, że w Hol­ly­hock obo­wią­zuje ści­sła poli­tyka anty­le­kowa, z wyjąt­kiem naj­po­waż­niej­szych przy­pad­ków. Powie­dzia­łam o swo­ich bólach brzu­cha. Enid poło­żyła tam dłoń i nie odry­wała tak długo, że poczu­łam cie­pło. Następ­nie stwier­dziła, że ból minie.

Popro­wa­dziła mnie do Hol­ly­hock Hall – wiel­kiej, jasno oświe­tlo­nej jadalni. Ogromne okna po obu stro­nach się­gały od pod­łogi do sufitu, a dzięki nim pomiesz­cze­nie było ską­pane w lilio­wym świe­tle zimo­wego poranka. Chro­po­wate szyby zbro­jone meta­lową siatką spra­wiały, że świat na zewnątrz wyglą­dał jak sma­gane wia­trem morze pod zasnu­tym chmu­rami nie­bem. Po naszej stro­nie sali znaj­do­wała się linia wyda­wa­nia posił­ków, a po prze­ciw­nej były podwójne drzwi. Nad nimi wisiał wielki zegar pozba­wiony cyfr.

Enid popro­wa­dziła mnie do linii, a potem wyszła. Obser­wo­wa­łam ją, dopóki nie znik­nęła za drzwiami pod zega­rem, i byłam zazdro­sna o uwagę, którą teraz poświęci jakiejś innej pacjentce.

Szybko jed­nak poczu­łam radość na myśl o śnia­da­niu, któ­rego sama nie musia­łam przy­go­to­wy­wać, jedzo­nego z tale­rzy, któ­rych nie musia­łam zmy­wać. Sym­pa­tyczna kobieta zała­do­wała mi tacę na bogato: dosta­łam spe­cjal­nie przy­go­to­wany omlet warzywno-grzy­bowy, dwie kieł­ba­ski, tost i miskę owo­ców. W wydłu­żo­nej prze­gródce tacki zna­la­zła się lekko oso­lona połówka awo­kado z pestką. Wybra­łam her­batę z buz­dy­ganka, choć mia­łam prze­czu­cie, że w domu byłam miło­śniczką kawy. Hol­ly­hock miało w sobie coś takiego, co przy­tę­piało mi myśli o domu. Skła­ma­ła­bym, twier­dząc, że mi to nie prze­szka­dzało.

Wzię­łam tacę i wybra­łam sto­lik, przy któ­rym nikt nie sie­dział. Wie­dzia­łam, że muszę zacząć szu­kać przy­ja­ciół, ale na razie chcia­łam się cie­szyć jedze­niem. Oczy­wi­ście, kiedy tylko usia­dłam, pode­rwała się sie­dząca przy pobli­skim sto­liku kobieta – jak­by­śmy sie­działy po prze­ciw­nych stro­nach huś­tawki – i pode­szła do mnie. Była przy­sa­dzi­sta i miała kwa­dra­tową twarz, na któ­rej znać było zmę­cze­nie jakimś długo dźwi­ga­nym cię­ża­rem. Od razu wie­dzia­łam, że należy do ludzi, któ­rzy wyglą­dają na star­szych, niż są. Pod spra­co­waną skórą kryły się młode mię­śnie. Posta­wiła tacę po dru­giej stro­nie i tak gwał­tow­nie klap­nęła na ławkę, że jej kubek z her­batą pra­wie się prze­wró­cił.

– Lepiej zepnij włosy – pora­dziła. Sama miała dwa war­ko­cze zwią­zane w węzły po bokach głowy.

– Cześć. Nie ma pro­blemu – odpo­wie­dzia­łam. – A dla­czego?

Wpa­ko­wała sobie do ust pół kieł­ba­ski.

– Honora – przed­sta­wiła się i ener­gicz­nie wycią­gnęła do mnie rękę nad sto­łem. Roz­sze­rzany rękaw jej koszuli był pod­cią­gnięty do przed­ra­mie­nia, przez co uka­zy­wał mię­śnie poru­sza­jące się jak struny instru­mentu. Miała duże ręce. Duże ramiona. Spra­wiała wra­że­nie, jakby drze­mała w niej ogromna siła. Nie widzia­łam takiej u żad­nej innej kobiety. Cokol­wiek robiła przed przy­by­ciem do Hol­ly­hock, wią­zało się to z ciężką pracą fizyczną. Może prze­rzu­cała siano? Chwy­ci­łam wycią­gniętą rękę, a ona pra­wie zmiaż­dżyła mi kości. Przed­sta­wi­łam się z gry­ma­sem bólu na twa­rzy.

Scho­wa­łam pod sto­łem obo­lałą dłoń, żeby ją roz­ma­so­wać.

– Mówi­łaś coś o spię­ciu wło­sów?

– Lubią za nie cią­gnąć, Char­lotte – odparła, roz­kła­da­jąc ręce, jakby to było coś oczy­wi­stego.

– Naprawdę? – Rozej­rza­łam się. Wszyst­kie kobiety wyda­wały się łagodne i kul­tu­ralne.

– Dla two­jego dobra mam nadzieję, że nie będą tego robić – stwier­dziła Honora i zmie­rzyła wzro­kiem moją tacę. – Nie cze­piają się każ­dej. Będziesz to jadła?

Zdez­o­rien­to­wana jej roz­mow­no­ścią, ledwo spo­strze­głam, co jest grane, gdy zła­pała jedną z moich kieł­ba­sek. Po chwili wpa­ko­wała ją sobie do wol­nej czę­ści ust i wybuch­nęła śmie­chem.

– Tak, mia­łam zamiar to zjeść – odpar­łam.

Honora żuła mięso, patrząc w prze­strzeń. Mię­śnie jej czaszki poru­szały się jak u lwicy prze­żu­wa­ją­cej kość. Odgry­złam kawa­łek omletu i oka­zał się on mie­sza­niną sma­ków pysz­niej­szą, niż można się spo­dzie­wać po zesta­wie jajek, pie­cza­rek i papryki. Kiedy prze­ły­ka­łam, moje zde­ner­wo­wa­nie z powodu kra­dzieży kieł­ba­ski zaczęło top­nieć.

– Zosta­wiam kieł­ba­skę na koniec – obwie­ściła Honora i wyli­zała resztki. – Co więc cię tu spro­wa­dziło, Char­lotte?

– Psy­choza domowa.

– Czyli masz męża.

– Skąd wiesz?

– Daj spo­kój. Nikt nie dostaje tej dia­gnozy, jeśli nie zasu­ge­ruje jej mąż.

– Dia­gnozę posta­wił praw­dziwy lekarz. A ja chcę zro­bić to, co naj­lep­sze dla mojej rodziny, więc posta­no­wi­łam się z tym pogo­dzić.

– Kiedy po raz ostatni sły­sza­łaś o męż­czyź­nie z psy­chozą domową, co?

– No… ni­gdy, ale…

Honora pokrę­ciła głową i wydęła wargi.

– Zawsze winni są mężo­wie. On pra­cuje. On podró­żuje. On wycho­dzi z kole­gami. Robi Bóg wie co z Bóg wie kim i nikt się nad tym dłu­żej nie zasta­na­wia, nikt tego nie kwe­stio­nuje. Wresz­cie w kobie­cie coś pęka pod wpły­wem izo­la­cji albo po pro­stu zwy­czaj­nie się wku­rza, a psy­chia­tra, do któ­rego tra­fia, nazywa to schi­zo­fre­nią. Może nam się poprawi, a może nie. Tak czy ina­czej, ma pre­tekst do prze­rzu­ce­nia się na nową żonę. Bo ta poprzed­nia sfik­so­wała, łapiesz?

– Naprawdę nie sądzę, by tak było z Andrew – odpar­łam, gdy już z wdzięcz­no­ścią o nim pomy­śla­łam. – Czy wszyst­kie pozo­stałe kobiety cier­pią na to samo?

– Lwia część – stwier­dziła Honora, oparła łokieć o stół i wska­zała pal­cem. – Tam sie­dzi Eliza, widzisz?

– Mhm.

– Spa­liła swój dom, a kiedy ją spy­tali, dla­czego to zro­biła, odpo­wie­działa, że chciała, by mąż prze­stał wycho­dzić do pracy. Dasz wiarę? Po wszyst­kim umie­ścił ją tutaj.

– No cóż, w końcu spa­liła dom – odpar­łam z ulgą, że ja pod wpły­wem uro­jeń nie doko­na­łem pod­pa­le­nia.

– Sęk w tym – kon­ty­nu­owała Honora – że Eliza jest więk­szą wariatką niż szop, który nie potrafi dosię­gnąć wła­snego tyłka. A macie tę samą dia­gnozę.

– To pech – zgo­dzi­łam się. – Nosimy ten sam styg­mat.

– Styg­mat?

– Tak jest – potwier­dzi­łam. – Piętno. – Prze­cią­gnę­łam kawa­łek jajka po tłusz­czu na tale­rzu i wzię­łam oczysz­cza­jący oddech. – No cóż. Nie mogę się mar­twić o Elizę. Zostało mi dwa­dzie­ścia dzie­więć dni na upo­rząd­ko­wa­nie wła­snego umy­słu.

– Czy z tobą jest naprawdę coś nie tak? Nie wyda­jesz mi się szcze­gól­nie chora.

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Ty mnie też.

– O nie, nie – powie­działa, dzia­biąc się widel­cem w bok głowy. – Ja jestem cał­ko­wi­cie popsuta. Popie­przona.

– Honoro – zaczę­łam, bar­dzo się sta­ra­jąc, by mój głos brzmiał sym­pa­tycz­nie. – Mnie wyda­jesz się cał­ko­wi­cie nor­malna.

Zeskro­bała z tacy resztki i zja­dła. Nawet kiedy prze­żu­wała, jej usta były skie­ro­wane ku dołowi i zaci­śnięte – jakby odpy­chała falę jakie­goś uczu­cia. Wie­dzia­łam, że drą­że­nie tematu byłoby nie­tak­towne, więc wydu­ka­łam, że wszystko w porządku, bo to nie moja sprawa.

– Czy kie­dy­kol­wiek przy­szło ci do głowy, że możesz być złym czło­wie­kiem?

– Yyy… Nie… Mam nadzieję, że nie jestem. I nie mam wąt­pli­wo­ści, że i ty nie jesteś złym czło­wie­kiem, Honoro.

– Czy śro­dek się liczy, jeśli zewnętrzna powłoka jest zła?

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Hmm… nie jestem pewna, że reszta świata tak to widzi.

– Nie powin­naś się przej­mo­wać, jak widzi to reszta świata. Poza tym nie sądzę, by można było dzie­lić ludzi na dobrych i złych – odpar­łam w prze­ko­na­niu, że to coś mądrego, co mógłby powie­dzieć Andrew. – Uwa­żam, że zacho­wa­nia ludzi wyni­kają z tego, ile są w sta­nie znieść. Ci mniej odporni na ból mogą być bar­dziej skłonni do ranie­nia innych, bo nie dostali narzę­dzi do prze­pra­co­wa­nia tego, co prze­ży­wają. Czują się bez­bronni albo przy­parci do muru. Wła­śnie wtedy widzimy ludzi postę­pu­ją­cych nie­wła­ści­wie.

– To tylko wymyślny spo­sób na powie­dze­nie, że każdy ma swoją gra­nicę wytrzy­ma­ło­ści, Char­lotte. Czy twój mąż zna­lazł cię w kole­dżu?

– Nie, pozna­li­śmy się… – mówię i ury­wam. Nie pamię­tam, gdzie się pozna­li­śmy, prawda? Ach tak, na meczu. Meczu base­bal­lo­wym. Grały dwie dru­żyny, a my byli­śmy na widowni. Tak wła­śnie się pozna­li­śmy (chyba). To jak praw­dziwa miłość z marzeń. Wszystko jest za mgłą.

Honora kon­ty­nu­owała:

– Świata nie obcho­dzi, co jest w środku, jeśli zro­bisz coś, co się nie mie­ści w gło­wie. Nie­które czyny są na tyle złe, że inten­cje danej osoby nie mają tak naprawdę zna­cze­nia.

Poczu­łam, że pod gru­bym koł­nie­rzy­kiem napina mi się skóra.

– O czym my mówimy, Honoro?

Jej wyraz twa­rzy się zmie­nił, się­gnęła nad sto­łem, zabrała mój kubek i dopiła her­batę.

– Po połu­dnio­wej stro­nie głów­nego budynku mają małe ogro­dzone podwórko ze sta­rymi huś­taw­kami – oznaj­miła, wyko­nu­jąc nie­okre­ślony gest nad moim ramie­niem. – Kobiety na nich sie­dzą i pra­wie w ogóle się nie bujają. Możesz je wołać, ale i tak nie usły­szysz odpo­wie­dzi.

Prze­szedł mnie dreszcz.

– Nie lubię huś­ta­wek – odpar­łam. Nie mam poję­cia dla­czego.

– Nie cho­dzi mi o huś­tawki, Char­lotte, tylko o pacjentki, które tam cho­dzą.

– Co to za jedne?

– Krąży pogło­ska, że praw­dziwe psy­cholki, bez­na­dziejne przy­padki. Tylko cze­kać, aż sama do nich dołą­czę – odparła i wstała, bo już zja­dła swój posi­łek i część mojego.

– Honoro? – zwró­ci­łam się do niej, jak­bym wła­śnie została opusz­czona, choć prze­cież na początku chcia­łam jeść w samot­no­ści. Byłam taka szczę­śliwa, a teraz ona mówiła smutne rze­czy. – Pró­bu­jesz mnie prze­stra­szyć?

Wes­tchnęła i prze­stą­piła z nogi na nogę.

– Mówię tylko, że powin­naś nosić włosy spięte u góry, nic wię­cej.

Poczu­łam wewnętrzną iskrę buntu wobec cze­goś, co nie­wąt­pli­wie było próbą prze­śla­do­wa­nia nowej pacjentki.

– Nosi­łam je tak zwią­zane w domu, żeby się nie bru­dziły i dla­tego, że Andrew lubił taką fry­zurę. Teraz mam tro­chę czasu na bycie sobą. Poza tym żadna z tych kobiet nie wygląda, jakby cią­gnęła za włosy.

Honora wzru­szyła ramio­nami i zaczęła odcho­dzić ze swoją tacą.

– O te tutaj nie musisz się mar­twić.

Odsta­wiła tacę na miej­sce przy linii wyda­wa­nia posił­ków, a potem ruszyła w stronę podwój­nych drzwi pod zega­rem i znik­nęła za nimi. Rozej­rza­łam się po sali, nagle świa­doma wła­snych wło­sów, miękko opa­da­ją­cych na szyję i ramiona. Włosy wszyst­kich innych pacjen­tek były zwią­zane.KOMISARIAT POLICJI W SCOTTSBLUFF – PRZESŁUCHANIE

Frag­ment trans­kryp­cji

GASTRELL: Jest ponie­dzia­łek, dzie­więt­na­sty marca, godzina dzie­siąta dwa­dzie­ścia dwie. Mówi inspek­tor Gastrell z poli­cji w Scot­ts­bluff. Jestem tu ze świad­kiem – Char­lotte Andrew Tur­ner. Wczo­raj­sze prze­słu­cha­nie zostało prze­rwane z powo­dów zdro­wot­nych. Czy już czuje się pani lepiej?

ŚWIA­DEK: To był tylko spa­dek poziomu cukru we krwi. Już wszystko w porządku. Dok­tor Ben­tham, która u pań­stwa pra­cuje, jest bar­dzo miła.

GASTRELL: Tylko się upew­niam, że nic pani nie jest.

ŚWIA­DEK: Nie, nic.

GASTRELL: Jeśli będzie pani chciała cze­goś na wzmoc­nie­nie, pro­szę się czę­sto­wać cukier­kami z tam­tej miski.

ŚWIA­DEK: O smaku per­sy­mony?

GASTRELL: Per­sy­mony? Nie. To cukierki toffi.

ŚWIA­DEK: Ach, w porządku.

GASTRELL: Wyjdę na chwilę poroz­ma­wiać z dok­tor Ben­tham. Pro­szę sobie spo­koj­nie pić her­batę. Spró­bo­wać cukierka. Ja będę na kory­ta­rzu. W razie czego może pani mnie zawo­łać.

ŚWIA­DEK: Dobrze.KOMISARIAT POLICJI W SCOTTSBLUFF – PRZESŁUCHANIE

Frag­ment trans­kryp­cji

GASTRELL: Czyli może dalej zezna­wać, tak?

DOK­TOR HEEDA BEN­THAM: Pod wzglę­dem fizycz­nym był to tylko niski poziom cukru we krwi. Jeśli cho­dzi o psy­chikę, wiesz, co myślę. Prze­szła poważny epi­zod dyso­cja­cyjny i powinna zostać pod­dana obser­wa­cji w odpo­wied­niej pla­cówce. Prze­cież to pacjentka, która ucie­kła ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego.

GASTRELL: A raczej wyszła, gdy to miej­sce prze­stało ist­nieć, ale w porządku.

BEN­THAM: Mam poważne obawy. Jej pamięć działa bez zarzutu, ale tam gdzie powinna być naj­bar­dziej godna zaufa­nia, zawo­dzi. Char­lotte nie jest na przy­kład pewna, jak poznała swo­jego męża albo co to jest base­ball.

GASTRELL: Ale może na sku­tek traumy, prawda?

BEN­THAM: Moż­liwe. Ale mówię ci, z nią jest coś nie tak. Kto mówi w taki spo­sób? W spo­so­bie mówie­nia jest nie­na­tu­ralna, dziw­nie ofi­cjalna. Sztywna. Syn­te­tyczna. Pra­wie jak jakiś wyrób fabryczny.

GASTRELL: Tak, zauwa­ży­łem. Ale wła­ści­wie wszystko mi jedno, jak brzmi jej głos. Inte­re­suje mnie, co mówi.

BEN­THAM: Ja zazna­czy­łam swoje sta­no­wi­sko jasno. Ze względu na nią i na sie­bie. Nie będę ryzy­ko­wała prawa do wyko­ny­wa­nia zawodu, wyra­ża­jąc zgodę na dal­sze zada­wa­nie jej pytań.

GASTRELL: Przyj­muję do wia­do­mo­ści twoje obiek­cje. Gdyby ona nie była jedy­nym świad­kiem zda­rze­nia, które zaowo­co­wało śmier­cią grupy ludzi i zmie­niło kawa­łek pła­sko­wyżu w… to, czym jest teraz, pozwo­lił­bym ci ją zabrać. Ale może tylko ona jest w sta­nie kie­dy­kol­wiek opo­wie­dzieć o zda­rze­niu. Ni­gdy nie będę miał takiej oka­zji jak teraz. Zwłasz­cza jeśli zabiorą ją do innego zakładu dla czub­ków.

BEN­THAM: Nie uży­wamy tego ter­minu.

GASTRELL Jesteś teraz poli­cjantką języ­kową?

BEN­THAM: Ejże. Poli­cja to twoja działka. Lepiej wra­caj, zanim poja­wią się nowe naci­ski, bym ją prze­nio­sła.♇

Pokój Zajęć Gru­po­wych znaj­do­wał się w roz­wi­dle­niu dwóch kory­ta­rzy, dzięki czemu miał cztery wej­ścia – po jed­nym w każ­dym rogu. Ściany pokry­wała solidna drew­niana zabu­dowa: na dole szafki, a wyżej umiesz­czono oszklone półki, na któ­rych znaj­do­wały się przed­mioty pasu­jące do kul­tury wel­l­ness i grube, opra­wione w skórę książki. Poczu­łam się jak w sta­rej biblio­tece. Może zresztą kie­dyś pomiesz­cze­nie peł­niło taką funk­cję. Obec­nie słu­żyło za sie­dli­sko dla masy drew­nia­nych skła­da­nych krze­seł i kilku gru­pek pacjen­tek psy­chia­trycz­nych.

Przy jed­nym z wejść znaj­do­wał się sto­jak z wodą i lodem. Na powierzchni uno­siły się kawałki jakie­goś zbi­tego poma­rań­czo­wego owocu. Nala­łam sobie szklankę i upi­łam łyk. Smak był orzeź­wia­jący, z nutą gład­kiej sło­dy­czy kan­ta­lupy, tyle że owoc nie był melo­nem. Bar­dziej przy­po­mi­nał cytrusy. Uzna­łam, że to per­sy­mona, choć ni­gdy jej nie widzia­łam. Wiele rze­czy robi­łam tu po raz pierw­szy.

Człon­ki­nie grupy two­rzyły kwa­drat, każda z nas miała kogoś naprze­ciwko sie­bie. W prze­ciw­le­głym rogu zauwa­ży­łam Honorę. Poma­chała mi, a ja z rado­ścią odwza­jem­ni­łam ten gest. Roz­ma­wia­ły­śmy tylko przy śnia­da­niu, ale polu­bi­łam ją, mimo że ukra­dła mi jedze­nie. Wyda­wała się taka… auten­tyczna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij