-
promocja
Odyseja - ebook
Odyseja - ebook
Książka laureatki Pulitzera, porównywana przez krytyków z powieścią „Sto lat samotności” Gabriela Garcíi Márqueza.
Gorący, tętniący kolorami Meksyk. Tworzący swoje najlepsze dzieła Frida Kahlo i Diego Rivera. A także… ukrywający się Lew Trocki. I – tuż za północną granicą – ogarnięte chaosem Stany Zjednoczone, gdzie z czasem rozpętuje się bezlitosne polowanie na radzieckich szpiegów.
Odyseja jednego człowieka, obejmująca prawie ćwierć wieku, dwa kraje i światy tak od siebie odległe, że dzieli je niedająca się wypełnić przepaść.
Harrison Shepherd przez całe życie był rozdarty między gorącym sercem Meksyku, gdzie spędził młodość, a lodowatym uściskiem ogarniętych zimną wojną Stanów Zjednoczonych, w których próbował układać sobie przyszłość. W swojej ojczyźnie z wyboru przyjaźnił się z Fridą Kahlo i pracował z walczącym o życie Trockim. W prawdziwej ojczyźnie próbował zbudować siebie na nowo, tak by odnaleźć się w pełnym nadziei, ale też zła i pułapek kraju wolności.
Nie dane było mu jednak zaznać spokoju i poczuć, że gdzieś przynależy. Nad jego przyszłością nieuchronnie zbierały się ciemne chmury, a wiatr wielkiej polityki przez lata rzucał nim między północą a południem. Czasy, w których przyszło mu żyć, boleśnie uświadomiły mu, jak wielka jest wyrwa między prawdą o człowieku a tym, jak jest postrzegany. Doświadczył też tego, jak bezlitośnie opinia publiczna może zawładnąć czyimś losem.
Poruszająca historia o tożsamości, lojalności i ogromnej sile oskarżeń, które mogą zniszczyć niewinnego człowieka.
W tej powieści zawarta jest cała głębia i bogactwo kultur Nowego Świata.
Historia Shepherda w znakomitych literackich rękach Kingsolver jest tak uwodzicielska, jej proza tak elegancka, a kompozycja powieści tak pomysłowa, że trudno tę książkę odłożyć.
„Pittsburgh Post-Gazette”
Prawdziwa i porywająca... Barbara Kingsolver wymyśliła tutaj cudowne nadzienie, słodsze i gęstsze niż pan dulce, pikantne jak najgorętsze meksykańskie chili i paranoiczne jak amerykański rząd polujący na komunistów.
„Philadelphia Inquirer”
Zapierająca dech w piersiach i olśniewająca... „Odyseją” można się delektować dla samej muzyki jej fragmentów o naturze, archeologii, jedzeniu i przyjaźni; lub dla jej portretów prawdziwych i fikcyjnych postaci... Ale jej najpełniejsza wartość tkwi w wezwaniu do słuchania sumienia i budowania więzi.
„New York Times Book Review”
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8361-960-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MIĘDZY ŚWIATEM SZTUKI – LITERATURY ORAZ MALARSTWA FRIDY KAHLO I DIEGA RIVERY – A PONURĄ OBYCZAJOWOŚCIĄ I POLITYKĄ.
Harrison Shepherd spędza młodość w Meksyku, dokąd zabrała go matka, uciekając z kochankiem z Waszyngtonu. Życia uczy się z książek i od służących, a kiedy musi zacząć zarabiać na utrzymanie, zdobywa pracę u słynnego muralisty Diega Rivery. Żona malarza, egzotyczna Frida Kahlo, staje się jego przyjaciółką na całe życie, i to dzięki niej poznaje wygnanego z ojczyzny komunistę Lwa Trockiego.
Życie Shepherda nieuchronnie zwiąże się ze sztuką, rewolucją i skandalami z nagłówków gazet. Lata później będzie się z tym zmagał jako pisarz w kraju, w którym się urodził – rasistowskim, ogarniętym antysowiecką histerią, niszczącym ludzi podejrzanych o komunizm czy zdradę. I poczuje, jak ogromny jest rozdźwięk między tym, jak widzą go media, a tym, jaki jest.
A dręczące go od dawna pytania o własną tożsamość i swoje miejsce na ziemi nabiorą nowego wymiaru.Pamiętnik Meksyk, Ameryka Północna
Nie czytać. El delito acusa.
2 listopada, Dzień Zmarłych
Leandro poszedł na cmentarz, żeby złożyć kwiaty na swoich nieboszczykach: matce, ojcu, dziadkach, małym synku, który zmarł, kiedy miał jedną minutę, i bracie, który umarł w zeszłym roku. Leandro twierdzi, że nie należy mówić, że nie ma się rodziny. Nawet jeśli jej członkowie nie żyją, to wciąż się ich ma. Nie jest to zbyt przyjemna myśl: ludzie-duchy stojący w rzędach za oknem, czekający, aż się poznamy.
Leandro, jego żona i zmarli mają swoje przyjęcie na cmentarzu za skalistą plażą po drugiej stronie. Tamales w liściach bananowych, atole, i pollo pipian. Leandro stwierdził, że tylko takie jedzenie może odciągnąć jego brata od pani. Miał na myśli Panią Umarłych, którą nazywają Mictec-jakaśtam – Leandro nie potrafił tego przeliterować. Nie umie czytać. Tym razem nie on przygotowywał tamales. W jego domu to żona jest kapitanem od tortilli, a jego kuzynki oficerami. Kiedy stąd wychodzi, idzie do siebie, do chatki z trawy i błota, oraz kobiet, które mu gotują. Może siedzi na krześle i skarży się na nas? Nikt nie podchodzi, żeby zdjąć mu buty. Przecież ich nie nosi.
Wszystkie służące też poszły na Día de los Muertos, więc matka sama musiała sobie odgrzać rosół na lunch. Narzekała na meksykańskie służące, dla których byle wymówka jest powodem do ucieczki. Kto w Waszyngtonie słyszał o tym, żeby pomoc kuchenna musiała pójść rzucać nagietki na jakieś groby? Mówi, że indios mają tylu bogów, że każdego dnia w roku znajdują wymówkę, żeby wymknąć się z pracy. Te meksykańskie dziewczyny. Ale przecież matka też do nich należy. Można jej o tym przypomnieć, jeśli chce się zarobić policzek.
Dziś rano powiedziała:
– Nie jestem Metyską, mój panie, lepiej o tym nie zapominaj.
Don Enrique jest dumny z tego, że nie ma domieszki krwi indios, jedynie hiszpańską, zatem teraz matka również jest z tego dumna. Nie ma jednak czego świętować, skoro nie czci bogów Indian. Nawet Boga czystej krwi Hiszpanów, ponieważ jego też nie lubi. Kiedy sparzyła się w rękę po tym, jak służące poszły na przyjęcie, powiedziała chingado. Pinche, malinche. Matka to skarbnica przekleństw.
Don Enrique przywiózł ze sklepu w Veracruz księgi rachunkowe, żebyśmy mogli śledzić tutejsze wydatki. Powiedział matce:
– Desconfía de tu mejor amigo como de tu peor enemigo. – Ufaj swoim najbliższym tak samo jak swoim najgorszym wrogom. Spisuj. Tutaj. Wszystko.
Rzucił niewielkie księgi na jej toaletkę, aż podskoczyła i załopotały rękawy jej szlafroka. Nazywa je Księgami Prawdy.
Oto prawda. Jedna z tych książek została ukradziona przez złodzieja grasującego w domostwie. Matka i tak do nich nie zaglądała. Zaczęła się nimi zajmować, ale potem Cruz przejęła zadanie zapisywania, w które dni matka płaci służbie. W przeciwnym razie matka twierdzi, że zapłaciła, chociaż tego nie zrobiła, ponieważ była podpita. Don Enrique kazał Cruz wszystkiego pilnować, kiedy on będzie w Huasteca. Powiedział, że pieniądze wyciekają z tego domu jak krew z rany.
7 listopada
Siedemdziesiąt dwie sekundy, dotychczasowy rekord. Gdyby matka potrafiła wstrzymać oddech na tak długo, mogłaby się też rozwieść. Ale ten raz tak naprawdę się nie liczy, w końcu było to na lądzie. Na łóżku cercado de tierra otoczonym przez ląd. Klęcząc przy poduszce z zaciśniętym nosem, trzymając zegarek przy świeczce, żeby sprawdzić, ile sekund upłynęło. W wodzie trudniej tak długo wytrzymać z powodu zimna. Jednym ze sposobów jest wcześniej odetchnąć szybko kilka razy, a potem raz głęboko i tak trzymać. Leandro mówi:
– Na Boga, nie próbuj tego, kiedy nurkujesz, to dobry sposób, żeby zemdleć i utonąć.
Leandro, zanim został kuchennym, zarabiał na życie, łowiąc langusty i gąbki.
To dopiero degradacja: od żołnierskiego życia gdzieś tam jako nurek do posady kuchennego.
– Kucharzyk! To tak niebezpieczne jak ssanie cycka mamki!
Tego ranka były to bardzo niemiłe słowa dla Leandra, któremu nie wolno się złościć. Wrócił z Dnia Umarłych z włosami związanymi w specjalny sposób: kucyk z tyłu miał spleciony sznurkiem z agawy. Pewnie zrobiła to jego żona.
Leandro mówi, że jego brat, ten, który zrobił okulary pływackie, utonął w zeszłym roku, łowiąc gąbki. Miał trzynaście lat.
– Młodszy od ciebie, a już pomagał matce. – Leandro powiedział to, nie podnosząc wzroku; mocno uderzał nożem w deskę, siekając cebulę.
Natividad wrócił z targu z pomidorami i komosą, nie było więc okazji, żeby odpowiedzieć: No lo supe. Zwykle jest coś okropnego, o czym się nie wie.
Albo żeby Leandro mógł odpowiedzieć: „Co ty tam wiesz”.
Dzięki ekscytującemu życiu nurka jego brat utonął.
– Taka jest prawda o chojrakowaniu, na wypadek, gdybyś chciał to wiedzieć – oznajmił Leandro. – Gotowanie cię nie zabije.
Dziś rano odpływ rozpoczął się wcześnie. Chłopcy z wioski zbierający ostrygi przyszli do zatoczki i powiedzieli, że ta plaża należy do nich. Wrzeszczeli: ¡Vete rubio! Uciekaj, blondasie, odpełźnij jak krab po koralowych skałach. Ścieżka przy lagunie prowadzi ciemnym tunelem namorzynowych zarośli, aż na drugą stronę. Położona tam plaża to zaledwie cienki pas skał, który znika, kiedy nadchodzi przypływ. Tego ranka odpływ był większy niż kiedykolwiek. Koralowe gule wystawały z wody niczym łby uważnych morskich stworzeń. Tamta strona jest zbyt skalista dla łódek. Nikt tam nie chodzi. Żaden poławiacz ostryg nie krzyczy na rubio, który nie jest blondynem, bo włosy ma tak po meksykańsku czarne jak jego matka. Czy oni cokolwiek zauważają, kiedy patrzą?
Unoszenie się na morzu jest jak latanie: przyglądanie się z góry miastu ryb, obserwowanie, jak robią sprawunki. Odlatywanie niczym como el pez volador, latająca ryba. Dno się obniża i w głębokiej wodzie można szybować, oddalając się od pełnych koralowców płycizn w cichą błękitną głębię. Przy dnie poruszają się cienie myśliwych.
W głębi zatoczki po tej stronie z wody wyrasta skalisty występ. Widać go z promu. Pokryty jest długimi, białymi pasmami guana, które wyznaczają miejsce położenia gniazd morskich ptaków sądzących, że mogą się tam ukryć. U podnóża tego klifu, pod wodą, znajduje się coś, czego nie widać z łodzi. Coś ciemnego, a raczej ciemna nicość, ogromna, głęboka dziura w skale. Była to jaskinia, dostatecznie duża, żeby tam zanurkować i wczołgać się do jej wnętrza. Albo obmacać krawędzie i wejść kawałeczek do środka. Była bardzo głęboka. Wodna ścieżka wbijająca się tunelem w skałę, jak ścieżka przez zarośla namorzynowe.
Niespodziewana wizyta pana „od wyłożenia gotówki”. Matka była w kiepskim humorze, kiedy pojechał. Jego ekstrawaganckie buty musiały cisnąć również ją. Zaczęła sprzeczkę z don Enrique.
24 listopada
Dziś jaskinia zniknęła. W zeszłą sobotę tam była. Przeszukanie całej powierzchni skały pod klifem nic nie dało. Potem poziom wody się podniósł i fale uderzały zbyt mocno, żeby można było nadal szukać. Jak to możliwe, że w skale najpierw pojawia się, a potem znika tunel? Przypływ musiał być dziś znacznie większy i jaskinia znalazła się zbyt głęboko pod powierzchnią, żeby ją znaleźć. Leandro mówi, że przypływy to bardzo skomplikowana sprawa, a skały po tamtej stronie są niebezpieczne i lepiej zostać na płyciźnie koralowców. Nie był zbyt zadowolony, kiedy usłyszał o jaskini. Wiedział o jej istnieniu, ma już swoją nazwę: lacuna. A zatem nie jest to prawdziwe odkrycie.
– Laguna?
– Nie, lakuna. – Mówi, że to coś innego niż laguna. Nie do końca jaskinia, ale otwór, jak usta, który pochłania rzeczy. Otworzył usta, żeby to pokazać. Dochodzi aż do brzucha świata. Mówi, że na Pixol jest ich pełno. W pradawnych czasach Bóg stopił skały i sprawił, że płynęły jak woda.
To nie był Bóg, tylko wulkany. Don Enrique ma o nich książkę.
Leandro mówi, że niektóre otwory są tak głębokie, że sięgają do środka ziemi, a na ich dnie widać diabła. Niektóre zaś przechodzą przez całą wyspę, aż na drugą stronę.
Skąd wiadomo, który jest jaki?
To nie ma znaczenia, ponieważ każdy może zatopić chłopca, który sądzi, że wie więcej niż Bóg, ponieważ czyta książki. Leandro był bardzo zły. Powiedział: „Trzymaj się z dala od tamtego miejsca albo Bóg pokaże ci, kto zrobił te dziury”.
Tragiczna historia Señora Peza
Pewnego razu była sobie mała żółta rybka z niebieskim paskiem na plecach, nazywała się Señor Pez i mieszkała na rafie. Któregoś pechowego dnia Señor Pez został schwytany gołymi rękami przez potwornego chłopca, Boga Lądu. Señor Pez chciał zjeść tortillę, która spadała z Rąk Boga i w ten oto sposób żebrak zgotował sobie taki los. Został zaniesiony do domu w szkiełku od okularów pływackich i włożony do kieliszka wypełnionego morską wodą, a potem ustawiony na parapecie w Sypialni Boga. Przez dwa dni Señor Pez krążył w kieliszku i trzęsły mu się płetwy, kiedy rozpaczał za morzem.
Pewnej nocy Señor Pez zapragnął umrzeć. Rano jego życzenie się spełniło.
Miał zostać pochowany po katolicku pod mangowcem na tyłach ogrodu, ale plan ten zniweczyła sprzątaczka. Służąca, którą zatrudniła matka, tym razem nazywała się Cruz, czyli po angielsku cross – wkurzona – i taka też była przez większość czasu. Weszła do Sypialni Boga, żeby pozbierać jego Zbrukane Skarpetki, podczas gdy on czytał gdzieś na dworze. Musiała znaleźć ciałko pływające w kieliszku i postanowiła je wyrzucić. Bóg wrócił do swego pokoju i nie znalazł tam żadnych zwłok ani kieliszka, a Señor Pez został wyrzucony do kosza na śmieci razem z resztkami kuchennymi przeznaczonymi dla świń. Tak twierdził Leandro. Widział, jak Cruz go tam wyrzuciła.
Leandro pomagał w przetrząsaniu resztek w poszukiwaniu Señora Peza. Bóg Chłopiec musiał trzymać się za nos, bo strasznie śmierdziało, i czuł się głupio i marnie, ponieważ prawie się rozpłakał, kiedy nie znaleźli Señora Peza. Trzynaście lat i płacze nad zdechłą rybką. Tak naprawdę płakał nie nad nią, ale nad tym, że została pochowana w koszu z łupinkami cebuli i oślizgłymi pestkami dyni. Nasze posiłki przygotowuje się z pozostałych części tych gnijących resztek. To, co jemy, musi również gnić w nas w taki sam sposób, nic nie jest naprawdę dobre i nie trwa, ponieważ wszystko, co żyje, w końcu obraca się w zgniliznę. Głupi powód do płaczu.
Leandro jednak powiedział: „No już, no te preocupes, wiemy, że Señor Pez musi gdzieś tu być”. Potem wpadł na bardzo dobry pomysł: „Dlaczego nie wykopiemy w ogrodzie wielkiej dziury i nie pochowamy wszystkiego razem?”. I tak zrobili. Razem, dwaj przyjaciele, zaaranżowali dostojny pochówek, jak w dawnych czasach azteckich władców. Kosz z resztkami dostarczył zmarłemu Señorowi Pezowi wszystkiego, czego potrzebował w podróży na drugą stronę, a nawet więcej.
25 grudnia
Wioska budzi się w pośpiechu, podczas gdy wydaje się, że słońce ma z tym takie same trudności jak matka. Wczorajszego wieczoru odbyło się przyjęcie z okazji Wigilii. Dziś będzie spała do południa, a potem obudzi się z jedną ręką przyłożoną do czoła, koronkowe rękawy jej szlafroka zadrżą. Głos będzie miała jak pistolet maszynowy Browning: sprawi, że w całym domu dziewczęta będą biegały po jej proszki od bólu głowy. A wszyscy pozostali wyszli z domu.
Na świąteczną mszę szło wielu ludzi. Wędrowały rodziny wyglądające, jakby odziano je w brązowe skorupy. Mężczyzna wiozący swoją ciężarną żonę na osiołku, jak Józef z Maryją. Trzy długonogie dziewczęta w sukienkach dosiadające jednej szarej klaczy. Ich nogi zwisały po bokach konia, co przypominało jakiegoś gigantycznego owada. Rozeźlony kogut, który powinien być w lepszym humorze – spójrz tutaj, przyjacielu, na przydrożny stragan rzeźnika, wszyscy twoi koledzy powieszeni do góry nogami, gotowi do upieczenia. Przez sznur przerzucono również kiełbaski, wyglądały jak pończochy. Wisiała tam także cała, biała świńska skóra, jakby prosiak gdzieś wyszedł i zostawił płaszcz. Jego żona locha pozostała przy życiu, przywiązana do papai w ogródku, dookoła niej tłoczyły się prosiątka. Mogły uciec, ale tego nie robiły, gdyż ich matka była uwięziona.
Mały kościół w wiosce nie ma dzwonu, tylko kadzidło z drewna kopaiwy, którego aromat ulatuje przez otwarte okna i miesza się z wonią oceanu przypominającą zdechłą rybę. Był tam Leandro ze swoją rodziną, każdą z dłoni położył na główce jednego ze swoich dzieci, jak na grejpfrutach. Później, podczas fiesty, nie powiedział Feliz Navidad ani „Witaj, przyjacielu, przychodzę każdego dnia do twojego domu”. Pomagał tylko złapać swojemu małemu synkowi piñatę, kulę wypełnioną słodyczami, którą powieszono na figowcu. Na drodze palono sztuczne ognie dla Świętego Dzieciątka, a wśród orzechowobrązowych rodzin stał jeden niewidzialny chłopiec.
1 stycznia 1930, pierwszy dzień roku i dekady
Każda głowa w domu jest pełna proszków przeciwbólowych. Na tarasie mnóstwo połyskujących kałuż rozbitego szkła. Nie słychać indyka, który cały grudzień przeganiał dzieci z ogrodu. Wita Nowy Rok w kuchni jako szkielet, dookoła którego uwija się musza widownia.
Doskonały dzień na wyprawę w poszukiwaniu przejścia do innego świata. Być może na spotkanie z diabłem. Matka zawołała:
– ¡Callete malinche dios mío! – Nie trzaskaj drzwiami!
Nie było nawet zwyczajowego ostrzeżenia przed rekinami, niech zjedzą tego chłopca, jeśli zechcą. Bezchmurne niebo, pusta plaża i woda, jak para chłodnych żebrzących dłoni. Dziś nawet ryby z rafy koralowej milczały.
Lakuna znów tam była, ciemne usta rozwarte w skale. Tym razem otwór znajdował się głębiej pod powierzchnią, ale wciąż dało się zanurkować i wymacać drogę pomiędzy wargami skały, w głębię, która otwierała się w ciemnościach. Zatem to ostatni dzień świata, czas, żeby wpłynąć do środka, myśląc o martwym bracie Leandra. Gładząc zimną wodę, licząc głośne uderzenia serca: trzydzieści, czterdzieści, czterdzieści pięć, połowa dziewięćdziesięciu. Dopiero potem nawrót i wymacywanie drogi powrotnej, z bólem rozsadzającym płuca z powrotem w stronę światła.
Słońce i powietrze. Oddech. A jednak żywy. Wskazówka zegara kolejny raz wróciła na górę, jeszcze jeden rok ukradzionego życia.
5 stycznia
Jutro jest święto Trzech Króli. Tylko że tu będzie to święto Sióstr i Matki don Enrique. Przypłynęły promem. Leandro musi dla nich wszystkich gotować. Cruz i reszta wrócili na święto do swoich wiosek, ale matka jest zdeterminowana, żeby urządzić przyjęcie dla gości ze służącymi lub bez nich. Udaje, że ona i don Enrique są po ślubie, i każe nazywać señorę abuela. Tak zwana babcia, w szykownej sukni, zapala papierosa, zakłada nogę na nogę i wydmuchuje dym przez okno.
Matka zażyczyła sobie czerwone i zielone chalupas i ciasto z ubitych jaj z cukrem. Leandro chciałby być ze swoją rodziną. Jest zły na matkę, bo kazała mu zostać, dlatego żartował z señory. Skandal. Ale wie, że go na tym nie przyłapią. Kapitan i jego oficer mają swoje sekrety.
Najtrudniej zrobić rosca de reyes: ciasto zwane pierścieniem królów, do którego używa się białej mąki, podobnie jak do tortilli, tych delikatnych niczym pupy niemowląt. Kawał ciasta dobry dla króla, rozwałkowany na stole, długi i gruby jak morski ślimak.
– Como pene. – Dotyka go palcem i się śmieje: – Como bato.
Leandro jest zwykle o wiele bardziej pobożny.
– Kutas! Fiut!
– ¡Pachango!
– Organ! Organ Króla!
Leandro miał łzy w oczach i powiedział, że matka nas zabije. Przeżegnał się i pomodlił za obie dusze. Uformował z ciasta pierścień, robiąc z organu króla koło i ściskając razem jego końce. Do środka chowa się figurkę: małe gliniane Dzieciątko Jezus, które wygląda jak świnia. Leandro mówi, że tak naprawdę to nie jest nawet Jezus, to chłopiec-bóg Pilzintecutli. Umiera, kiedy w grudniu dni robią się krótkie, a potem znów rodzi się drugiego lutego, w pogańskie Święto Światła. Starożytni przywiązywali dużą wagę do światła i ciemności. Mówi, że teraz żyjemy w dniach ciemności. Ktokolwiek znajdzie figurkę w cieście, ten będzie miał szczęście, gdy światło powróci.
Przez resztę roku gliniana figurka siedzi w słoiku w kredensie, czekając na ciasto. Leandro wyciągnął małego świńskiego Jezuska ze słoika i przed włożeniem do rosca pocałował go. Na wierzchu układa się okrągłe kandyzowane owoce, ale w miejscu, gdzie w cieście znajdowała się figurka, Leandro ułożył na wierzchu kwadratowy kawałek, żeby je zaznaczyć.
– Kiedy będą rozdawali ciasto, weź ten – powiedział.
– Czy to wciąż szczęście, jeśli oszukujesz, zamiast znaleźć figurkę przypadkiem?
– Mi’jo – odparł Leandro – twoja matka nawet nie pamięta dnia, w którym cię urodziła. Jeśli sierota ma mieć choć trochę szczęścia, to musi je sobie sama wywalczyć.
– Jaka to sierota ma obydwoje rodziców? Mówiłeś, że każdy ma rodzinę, nawet jeśli są to tylko duchy. Albo zapomnij o swoich cumpleaños.
Leandro złapał sierotę za oba policzki i pocałował ją w usta, a potem klepnął po pupie jak dziecko, a nie chłopca, który jest wysoki jak mężczyzna. Chłopca, który ma okropne myśli o całowaniu mężczyzny jak mężczyzna. Leandro nie miał niczego na myśli. Całus dla dziecka.
Po świętach Leandro pojechał do domu. Cała służba uciekła, zostawiwszy w kuchni resztki, zły humor i kurz. Jaki jest pożytek ze szczęścia w pustym domu?
2 lutego, święto Matki Boskiej Gromnicznej
(Święto Światła)
Leandra nie było dziewiętnaście dni, ale już wrócił. Musi przygotować sto tamales na święto Gromnicznej, bez pomocy swojego oficera. Lepiej na cały dzień ukryć się w gałęziach drzewa amate i czytać. Książka nie ucieknie do rodziny tak jak on, kiedy tylko będzie miała na to ochotę. Leandro nie potrafi nawet czytać. Niech robi te tamales przez cały dzień.
Dziś zaczyna się rok idealnego szczęścia pod ochroną Pilzintecutli, glinianego Jezuska-świnki.
13 lutego
Dziś tuż pod powierzchnią pokazała się lakuna. Jest blisko środka klifu, pod występem, z którego wyrasta spłacheć trawy. Następnym razem powinien znaleźć ją bez trudu, ale najlepiej szukać wcześnie, kiedy tylko wstanie słońce, a przypływ jest niski. W tunelu znów było bardzo zimno i ciemno, jednak daleko z tyłu widać było delikatne błękitnawe światełko, jakby zamglone okno. To musi być drugi koniec, nie ma tam żadnego diabła, ale miejsce, w którym wychodzi się po drugiej stronie, przejście. Jest jednak zbyt daleko, żeby tam popłynąć, i za bardzo przerażająco.
Pewnego dnia Pilzintecutli powie: „No dalej, szczęściarzu. Vete, rubio, płyń w stronę tego światła. Idź, znajdź drugi koniec świata, gdzie jest twoje miejsce”.
To dziwne. Matka wierzy w magię. Znów pojechała do wioski z wielką kamienną głową. Kiedy odesłała Natividada razem z powozem, powiedziała:
– Tym razem pójdziemy oboje.
Znów zdjęła buty, żeby przejść przez kładkę, a potem ruszyła ścieżką przez las, wzdłuż brzegu jeziora. Znad wody wzlatywały żółtoskrzydłe jacana, a na brzegu odpoczywał aligator. Szuwary przykrywały go całego z wyjątkiem wystających ślepi. Potem znów do dżungli, pod ogromnymi drzewami.
– Idziemy się zobaczyć z brujo, czarownikiem – powiedziała w końcu.
Ktoś rzucił na nas oboje urok i dlatego ona nie może zajść w ciążę. Pewnie to sprawka matki don Enrique.
Bambusowa chatka brujo stała na polanie, wewnątrz kamiennego kręgu. Mogła powstać nawet tysiąc lat temu. Za drzwi służyła zasłona z muszelek ślimaków nawleczonych na sznurki. Kiedy odsunął je na bok, wydały głuchy dźwięk. W środku znajdował się ołtarz pełen małych glinianych figurek, gałązek z liśćmi w słoikach oraz muszli wypełnionych tlącą się żywicą kopaiwy, tego samego kadzidła, którego używano w kościele. Kazał nam zdjąć koszule, co matka natychmiast zrobiła, odsłaniając jedwabną bieliznę. Brujo nawet na nią nie spojrzał, tylko wzniósł oczy w stronę dachu chatki i zaczął śpiewać, zatem naprawdę był to brujo, a nie tylko mężczyzna.
Wydawał się tak stary, jak tylko może być człowiek, który wciąż pozostaje przy życiu. Jego pieśń była cicha i szybka – ¡Échate, échate! Najpierw obszedł dookoła matkę, lekko uderzając ją gałązką z liśćmi zanurzaną w wodzie, wytrząsając krople na jej włosy, piersi i brzuch, a potem na wszystko inne, w tym na syna. Potem dmuchnął w nią dymem z jednej z muszli z tlącą się żywicą. Starymi zgrubiałymi dłońmi podniósł do góry kształt wycięty z cienkiego papieru, coś niewielkiego, przypominającego kota lub mężczyznę, i spalił go nad płomieniem świecy. Niektóre z rzeźbionych figurek na jego ołtarzu wyglądały jak przyrodzenie mężczyzny. Kamienne pachangos.
Kiedy skończył, matka zapłaciła mu monetami. Nie odezwała się, dopóki nie przekroczyli mostka prowadzącego do wioski. Skwer był opustoszały, z wyjątkiem wielkiej kamiennej głowy. Natividad jeszcze nie wrócił.
– Enrique nie może się o tym dowiedzieć – powiedziała. – Oczywiście zdajesz sobie z tego sprawę.
– Czy on chce, żebyś miała dziecko?
Wygładziła sukienkę i poprawiła pończochy.
– Cóż, to by wszystko zmieniło, nieprawdaż?
Córeczka Leandra zmarła w styczniu po święcie Trzech Króli i nikt tutaj o tym nie wiedział. Cruz powiedziała dziś matce. Nie było go trzy tygodnie nie dlatego, że był zły na swojego oficera, tylko dlatego, że chciał pochować dziecko. Dwie małe główki wyglądające jak grejpfruty w kościele, teraz została tylko jedna. Cruz pokłóciła się z matką, bo pensja, którą wypłaca im don Enrique, nie wystarczyłaby, żeby nakarmić kurczaka. Powiedziała, że żona Leandra nie mogła kupić dziewczynce mleka i ta dlatego umarła.
Jak może pójść do domu, do rodziny, gdzie nie ma co jeść, a potem wrócić tu, żeby przygotować sto tamales? Zachowuje się tak, jakby nie miał żadnych martwych dzieci. Prawdziwy Leandro nigdy się tu nie zjawia. Tylko udaje.
9 marca
Dziś lakuna zniknęła. Tuż pod występem w klifie nie było niczego. Jeśli nawet tam jest, przykrywa ją zbyt dużo wody. Trawa porastająca klif jest bardzo blisko powierzchni. Albo raczej morze jest bardzo wysoko.
Don Enrique wyjechał do Huasteca, a matka wzięła z kuchni noże. Wymachiwała jednym dziś rano. Nie po to, żeby posiekać cebulę, ale żeby pokazać, że poważnie podchodzi do dochowywania jej tajemnic. Nie tylko w kwestii brujo, ale także Pana Wyłoży Gotówkę. Dlatego nie będzie tu wzmianki o jego kolejnej niespodziewanej wizycie podczas nieobecności gospodarza. Zresztą matka jest zbyt leniwa, żeby podnieść materac i znaleźć tę niewielką książeczkę.
13 marca
Lakuna znów się pojawiła. Po południu skała otworzyła usta i wciągnęła chłopca do swojej gardzieli. Trudno było płynąć, ponieważ woda wypływała w przeciwnym kierunku. Było tak samo jak poprzednim razem, ból płuc, konieczność zbyt szybkiego powrotu. Brat Leandra szepczący: „Chodź, zamieszkaj ze mną tutaj”. Ale mózg spragniony tlenu zaczyna tchórzyć i chce powietrza.
Jutro będzie ten dzień.
Ostatnia wola i testament
Niech będzie wiadomym. Jeśli HWS utonie w jaskini, nie pozostawia niczego nikomu. Całą jego doczesną własność stanowią rzeczy pochodzące z kradzieży: zegarek kieszonkowy. Ten notatnik. Jeden rok sprzyjającego szczęścia. Pozostawia swoje ciało rybom na pożarcie. Pozostawia Leandra w niepewności co do swego losu. Zostawia matkę i Pana Wyłoży Gotówkę, żeby cieszyli się z towarzystwa diabła.
Dios habla por el que calla.
14 marca
W jaskini są kości. Ludzkie kości! Po drugiej stronie są różne rzeczy.
Oto, jak czuje się człowiek, który prawie utonął: mózg pulsuje w głowie na czerwono i czarno. Słona woda pali w oczy i staje się prawie ślepy, podążając za światłem, aż wypływa na powietrze, oddychając.
Na końcu tunelu jaskinia otwiera się ku światłu, małe, słone jeziorko w dżungli. Niemal idealnie okrągłe, o średnicy tak dużej jak ta sypialna. Nad nim jest niebo, cętkowane i jasne, widoczne przez gałęzie. Wokół otworu z wodą stały drzewa amate, niczym ciekawscy mężczyźni rozdziawiający usta, ponieważ w ich jeziorku pojawił się nagle chłopiec z innego świata. Drzewa pombo przykucnęły, żeby mieć lepszy widok, z wody wystawały ich kościste drewniane kolana. Ogromna czapla stała jedną nogą na skale i wrogo przypatrywała się intruzowi. San Juan Pescadero, zimorodek, fruwał w tę i z powrotem między dwoma gałęziami, wołając: „Zabijcie go, zabijcie go, zabijcie go!”.
Wokół brzegu jeziorka leżały sterty kamiennych bloków i coś zniszczonego, co wykonano z koralowca. Ruiny porastało wino, jego korzenie oplatały się wokół kamieni niczym palce zaciśnięte w piachu. Była to świątynia lub coś równie starożytnego.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_