Offline - ebook
Offline - ebook
„Do thrillerów Arno Strobla nie potrzeba zakładki, i tak ich nie odłożysz, dopóki nie skończysz czytać. To geniusz!” Sebastian Fitzek
Kiedy uczestnicy organizowanej zimą wyprawy nazwanej Cyfrowym detoksem docierają do odciętego od cywilizacji hotelu położonego na wysokości 2000 metrów, mają nadzieję na spędzenie kilku dni w urokliwym miejscu, bez zasięgu i bez codziennych wyzwań.
Ich spokój nie trwa jednak długo.
Już drugiego dnia pobytu jeden z uczestników znika, a gdy zostaje znaleziony, reszta zaczyna bać się o swoje życie. Stary opustoszały hotel, pełen krętych korytarzy i mrocznych pomieszczeń, okazuje się pułapką. Dla uczestników wyprawy rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę. Znajdują się poza zasięgiem, uwięzieni w zasypanym śniegiem ogromnym budynku i wiedzą, że nikt nie przyjdzie im z pomocą. A śnieżyca na zewnątrz tylko przybiera na sile…
Kto będzie następny?
Jak przetrwać, gdy nikomu nie można ufać, a każda noc może być ostatnia?
Razem z Offline przekroczysz granice strachu...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-136-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
_Zakręca gorącą wodę i jeszcze przez chwilę stoi z zamkniętymi oczami, czując, jak ciepłe strużki spływają po jej ciele, aż zostaje tylko cieniutka, błyskawicznie stygnąca warstewka._
_Na drążku przy wejściu pod oddzieloną szklaną ścianą deszczownicę starannie rozwieszono ręcznik frotté. Owija nim ciało tak, by się nie zsuwał, i wychodzi spod prysznica._
_Szerokie lustro nad umywalką jest całe pokryte parą, może więc tylko domyślać się swojej twarzy w tej pozbawionej konturów, ciemnej powierzchni. Unosi dłoń i palcem wskazującym kreśli w matowej mgiełce przybliżone zarysy swojej głowy, dodaje dwa punkciki w miejscu oczu i uśmiechniętą buźkę, po czym ozdabia obrazek dwoma splecionymi serduszkami u dołu. Uśmiecha się drwiąco, gdy uświadamia sobie, że zachowuje się właśnie jak zadurzona nastolatka._
_– Ty dzieciaku – mówi do twarzy z mgły, ale jednocześnie ogarnia ją przyjemna błogość, gdy jej wzrok ponownie pada na blednące powoli serduszka._
_Florian. Zna go zaledwie od kilku tygodni, ale ma wrażenie, że z dnia na dzień przeobraził jej dotąd spokojne i uporządkowane życie w barwne, kipiące energią święto._
_Wciąż uśmiechnięta, bierze jeden z ręczników z regału obok umywalki. Pochyla się i owija nim długie jasne włosy, tworząc turban._
_Rzut oka na odłożony na półkę zegarek uświadamia jej, że jest tuż po dwudziestej pierwszej._
_Męczący dzień wreszcie się skończył._
_Sesja zdjęciowa. Firmowa prezentacja sklepu jubilerskiego, rutynowa chałtura. Tak przynajmniej sądziła, gdy wybierała się tam późnym przedpołudniem. Skąd mogła wiedzieć, że klient okaże się trudnym do zniesienia połączeniem pedanta i choleryka._
_Minęła dziewiętnasta, a ona wciąż od nowa fotografowała tę samą biżuterię, gdy tymczasem właściciel, Werner Diedler – a może Wolfgang? – czepiał się każdego ustawienia aparatu i świateł. I, podobnie jak tyle razy wcześniej, zadawała sobie pytanie: czemu tak się męczy, zamiast odpuścić i żyć z pokaźnego majątku, który zostawił jej ojciec. I jak za każdym razem, udzieliła sobie tej samej odpowiedzi. Bo ma poczucie, że robi coś sensownego, coś, co ją napędza._
_Odwraca się i wychodzi z łazienki. Czas na lampkę wina._
_– Ella, włącz playlistę_ Chill – _rzuca, mijając komodę w salonie, na której stoi inteligentny głośnik._
_W kuchni wyciąga z szuflady korkociąg i otwiera butelkę, którą ustawiła na małym stoliku zaraz po przyjściu do domu. Zastanawia się, czy powinna zadzwonić do Floriana. Wyjechał służbowo do Rzymu na parę dni i o tej porze siedzi pewnie w eleganckiej restauracji z partnerami biznesowymi._
_Wielka szkoda, że wypadło to akurat w dniu jej urodzin. Z nikim na świecie nie spędziłaby tego wieczoru chętniej niż właśnie z nim._
_Spogląda na telefon, który stoi tuż obok w stacji ładującej na blacie, wciąż się jednak waha. Czy jeśli zadzwoni, nie uzna, że mu się narzuca albo wręcz naprzykrza? Z drugiej strony… czyż to nie romantyczny dowód miłości, że nie może się doczekać, by usłyszeć jego głos?_
_Sięga po kieliszek i ogląda go pod światło, rzucane przez stojącą lampę, podziwiając wspaniałą purpurę we wnętrzu naczynia. Przymyka oczy i z wydętymi nozdrzami napawa się cudownym bukietem, łączącym nuty wiśni, jeżyny i tabaki. Dopiero potem pozwala sobie na pierwszy łyk i ponownie odstawia kieliszek._
_– Wszystkiego najlepszego, Katrin._
_Jej wzrok znów pada na telefon. Tak liczyła, że Florian odezwie się w ciągu dnia i złoży jej życzenia. Jednocześnie świetnie może sobie wyobrazić, że on ma bardzo nerwowy dzień i cały czas coś na głowie._
_– A co tam – dodaje sobie odwagi i wyciąga telefon z ładowarki. Śmigając palcami po klawiaturze, zastanawia się, czemu wciąż nie dodała numeru Floriana do kontaktów, po czym w napięciu przytyka telefon do ucha._
_Jednak zamiast oczekiwanego sygnału słyszy damski głos, który najpierw po niemiecku, a potem po angielsku tłumaczy jej, że numer, z którym próbuje się połączyć, nie istnieje. Zaskoczona, odsuwa telefon od ucha i wpatruje się w barwny ekranik, na którym widnieje wybrany numer. Nie, nic jej się nie pomyliło._
_– Dziwne – mruczy pod nosem, i próbuje jeszcze raz, by za chwilę znów wysłuchać tego samego komunikatu. Odkłada telefon na półkę, idzie do sypialni i odłącza smartfona od kabla ładowarki. Jeszcze po drodze do kuchni ponawia próbę, tym razem z komórki. Rezultat jest identyczny. Nie ma takiego numeru. – Cholera – rzuca i mało delikatnie ciska komórkę na blat obok telefonu. Nie ma co, świetne urodziny._
_Sięga po kieliszek i opiera się plecami o lodówkę. Jak to możliwe, że numeru Floriana, na który dzwoniła iks razy w ostatnich tygodniach, nagle tak prostu nie ma? Gdyby miał nowy numer, musiałaby przecież o tym wiedzieć. Prawda?_
_Jest programistą w firmie telekomunikacyjnej. Nie wie, czym dokładnie się tam zajmuje, ale z pewnością bez najmniejszego problemu w dowolnym momencie mógłby dostać nowy numer._
_Upija duży łyk i odpycha się plecami od drzwi lodówki._
_– Bzdury! – mówi głośno i przechodzi do salonu. Na pewno wszystko się wyjaśni. Prawdopodobnie to dlatego, że Florian jest w Rzymie i połączenie z takich czy innych powodów nie może zostać zrealizowane. A może zgubił telefon i kazał zablokować kartę. A może po prostu go okradli. W kółko się przecież słyszy, że w Rzymie aż roi się od kieszonkowców._
_Gdy mości się wygodnie na kanapie, nagle zauważa, że nie gra muzyka. Czy w tym przeklętym dniu zupełnie nic już nie działa jak należy?_
_– Ella? – W napięciu czeka na damski głos z inteligentnego głośnika, który zwykle pyta o jej życzenia, ale urządzenie milczy. – Ella! – powtarza bardziej zdecydowanym tonem, jednak i teraz daremnie czeka na reakcję. – Ella, która godzina? – Gdy również i to standardowe pytanie nie pobudza głośnika do odpowiedzi, odstawia kieliszek na niski stolik obok kanapy i podchodzi do komody._
_Głośnik jest włączony, na co wskazuje migająca po prawej stronie niebieska dioda wielkości główki od zapałki. No dobrze, spróbujmy jeszcze raz._
_– Ella! Która godzina?_
_Ale głośnik wciąż milczy. Wzrusza ramionami i wraca na kanapę. Cudowny świat nowych technologii. Jeśli jutro głośnik wciąż nie będzie działać, zwróci go. Ostatecznie został kupiony raptem kilka tygodni temu._
_Włącza telewizor, skacze po kanałach i wreszcie trafia na jakiś film o miłości, który co prawda zaczął się już jakiś czas temu, ale jest szansa, że pomoże jej się trochę odprężyć przed snem._
_Kilka minut po wpół do jedenastej wyłącza telewizor i idzie do łazienki. Dziesięć minut później kładzie smartfona na nocnym stoliku, owija się kołdrą i gasi światło. Wkrótce potem zasypia, myśląc o Florianie._
_Nie wie, co ją obudziło, ale zdaje sobie sprawę, że musi być środek nocy. W pokoju jest niemal zupełnie ciemno. Tylko na górze, naprzeciw okna, widać małą plamkę księżycowego światła, które przedostało się przez dwa ostatnie rzędy nie do końca zaciągniętych żaluzji; jasny punkt, na którym może skupić wzrok._
_Właśnie zamierza obrócić się na drugi bok i spać dalej, gdy nagle wstrzymuje oddech. Jej imię… Czy ktoś wymówił jej imię? Nie, nie wymówił._ Wyszeptał_. Gdzieś poza sypialnią._
_Unosi się nieco na łóżku i skupiona wsłuchuje się w ciemność. Serce bije jej szybciej._
_– Katrin… – Znów to słyszy. Głos brzmi obco, przyzywająco. – Kaaatrin…_
_Na plecach czuje lodowate ciarki, na jej czole perlą się maleńkie krople potu._
_Nie, to nie sen. Ktoś jest w jej mieszkaniu i ta myśl sprawia, że boi się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej._
_I wtem przychodzi jej do głowy jedyne logiczne wytłumaczenie, które ją jednocześnie uspokaja._
_Florian. Wie przecież, gdzie chowa zapasowy klucz. Powiedziała mu na wypadek, gdyby chciał kiedyś wpaść bez zapowiedzi. I właśnie to się teraz wydarzyło. Nie jest w żadnym Rzymie, to była tylko zasłona dymna, żeby zrobić jej taką wyjątkową niespodziankę na urodziny. To do niego podobne. A zarazem to jedyna prawdopodobna możliwość._
_W przeciwieństwie do pomysłu, że ktoś miałby bezgłośnie włamać się w nocy do jej mieszkania, by potem stanąć w salonie i cicho ją wołać. Takie historie zdarzają się raczej w kiepskich horrorach, a nie w rzeczywistości, nie w jej własnym mieszkaniu._
_Więc to dlatego Florian się nie odzywał i nie można było się do niego dodzwonić. Teraz stoi pewnie w salonie – z ogromnym bukietem w ręku – i śmieje się pod nosem._
_– Florian? – Uświadamia sobie, że mówi szeptem i powtarza imię jeszcze raz, głośniej. Znów nasłuchuje w napięciu. Nic. Na pewno stoi obok, czekając na nią, i z całych sił stara się powstrzymać od śmiechu._
_Odrzuca kołdrę i energicznie wyskakuje z łóżka. Ma przekonujące wytłumaczenie, ale mimo to, gdy wychodzi z sypialni, wstrząsa nią dreszcz, jakby musnął ją powiew zimnego wiatru._
_Po wejściu do salonu włącza lampę, stojącą tuż obok drzwi, i z nadzieją rozgląda się na boki, ale… nikogo nie ma._
_– Florian? – pyta ponownie, teraz już niepewnym tonem. – Przecież wiem, że tu jesteś. No wyłaź, pokaż się. Przestań mnie straszyć._
_Panująca w pokoju cisza nagle wydaje jej się nienaturalna. Odczuwa ją wręcz fizycznie, jakby ktoś wciskał jej watę w uszy. Jej serce znów bije szybciej, aż wreszcie głośno łomocze w piersi, co wprawdzie przerywa przygniatającą ciszę, ale w żadnym razie nie poprawia całej sytuacji._
_Czy to był trzask? Czy coś się obok niej poruszyło? Nie. Na pewno?_
_– Katrin!_
_Wydaje z siebie ostry pisk i bezwiednie cofa się o krok. Głos należy do kobiety, a sposób, w jaki szepcze jej imię, brzmi… jak głos szaleńca._
_– Chciałaś wiedzieć, która godzina. – Włoski na rękach Katrin jeżą się ze strachu._
_Ella! Rzuca okiem na inteligentny głośnik. To przecież jakiś kompletny obłęd…_
_– Tak – odpowiada cicho, dziwiąc się, jak piskliwie brzmi jej własny głos._
_– Katrin, to godzina twojej śmierci._
_Zapiera jej dech w piersi, pokój zaczyna wirować. Maca na oślep w poszukiwaniu futryny, w końcu opiera się o nią ciężko._
_– Co? – szepcze ledwo dosłyszalnie._
_– Umrzesz – szepcze głos Elli z jakimś absurdalnym zaśpiewem. – On po ciebie przyjdzie._
_Serce Katrin tłucze się o żebra, każdy oddech sprawia jej ból. Czuje, jak na jej piersi bezlitośnie zaciska się pętla, coraz ciaśniej i ciaśniej._
_– Kim… kim jesteś?_
_– Znasz mnie, Katrin… – Szept staje się bardziej nerwowy i świszczący. Co gorsza, to już nie Ella do niej przemawia. Ten głos jest męski i Katrin rzeczywiście go rozpoznaje. Ale przecież… – Umrzesz. Wkrótce… wkrótce po ciebie przyjdę._
_Czuje, jak coś się w niej zmienia. Jakby ktoś, niezależnie od niej, coś przełączył w jej wnętrzu. Odpycha się od futryny i szybkim krokiem podchodzi do komody. Trzęsącymi się dłońmi sięga po kabel, który łączy Ellę z siecią, i ostrym szarpnięciem wyrywa wtyczkę z kontaktu. Unosi głośnik wysoko i z całych sił rzuca nim o podłogę. Eksploduje, jakby odpalono ukryte w nim maleńkie ładunki wybuchowe._
_Stoi i wpatruje się w rozbite urządzenie, z którego na drucikach zwisają jakieś elementy. Jak wnętrzności z rozprutego brzucha, myśli._
_– Ella? – Czeka. Pięć sekund, dziesięć… nic._
_Z wzrokiem wciąż utkwionym w zniszczonym głośniku, który nagle zdaje się promieniować jakąś złowrogą aurą, robi krok do tyłu, potem jeszcze jeden i jeszcze. Wreszcie odwraca się gwałtownie i na uginających się nogach biegnie do sypialni, po odłożony telefon komórkowy._
_Musi zadzwonić na policję._
_Komórka leży obok lampy na szafce przy łóżku. Widok lśniącego czarnego ekranu działa uspokajająco. W całej tej upiornej historii to jej jedyne koło ratunkowe. Gdy trzęsącymi się rękami próbuje sięgnąć po telefon, ekranik rozjarza się nagle, a z maleńkiego głośniczka pod spodem rozlega się męski głos. Szepcze:_
_– Nic ci to nie da. Umrzesz. Przyjdę po ciebie. Wkrótce._ROZDZIAŁ 1
1
No, no, no. – Thomas wskazał głową młodego mężczyznę, zmierzającego prosto w ich stronę przez pusty placyk przed przystanią. – Król lansu we własnej osobie. Zakład, że to właśnie na tego gościa jeszcze czekamy? Takie to już moje szczęście.
Thomas Strasser miał skłonność do tego, by pochopnie osądzać każdego, kto w choćby minimalnym stopniu dbał o wygląd i dobrze się ubierał. A już szczególnie wtedy, gdy był to przedstawiciel jego własnej płci.
Mogło to wiązać się z faktem, że sam – ze swoją potarganą bródką, okularami w cienkich metalowych oprawkach i wyraźnie niedopasowanych ciuchach – wyglądał jak ucieleśniony stereotyp maniaka komputerowego, którym w istocie był. Pokaźna tusza Thomasa, która całemu światu obwieszczała jego kiepską kondycję fizyczną, stanowiła w tym obrazie kropkę nad i.
Jednak w tym przypadku Jennifer była w stanie zrozumieć kąśliwe uwagi kolegi z pracy, bo facet, który tymczasem niemal się z nimi zrównał, stanowił z kolei niemal idealne ucieleśnienie odwrotnego stereotypu.
Miał pewnie koło trzydziestki, a więc był w wieku Jennifer, ale na tym kończyły się podobieństwa, przynajmniej te widoczne na pierwszy rzut oka. Do jaskrawoczerwonej kurtki w ukośne białe prążki, na których pysznił się firmowy napis _Bogner_, nosił dopasowane spodnie narciarskie w kolorze ciemnopopielatym.
Zaczesane do tyłu, pokryte żelem włosy tworzyły na głowie gładki ciemnobrązowy hełm. Wzrok przyciągała też opalenizna na twarzy – naturalna albo z solarium.
Z zachwyconą miną wyciągnął rękę ze smartfonem i zrobił sobie selfie. Zapewne dokumentował swoje wielkie wejście, dla siebie albo i nie tylko dla siebie. Mimo pochmurnej pogody miał na nosie przeciwsłoneczne lustrzanki w fantazyjnych oprawkach, które równie dobrze mogły uchodzić za gogle narciarskie dla yuppie. W ogóle „yuppie” było słowem, które jako pierwsze przyszło na myśl Jennifer, kiedy stanął przed nimi i błysnął olśniewająco białymi zębami – bez wątpienia były rezultatem ciężkiej pracy dentysty. W tym celu rozciągnął tylko wargi, reszta twarzy nawet nie drgnęła. Ręka ze smartfonem opadła.
– Cześć, jestem David. – Rozejrzał się, lustrując pozostałych członków grupy. – To wy jesteście od tego cyfrowego detoksu, nie?
– Tak – odpowiedział kierownik grupy i przedstawiciel biura podróży, stojący tuż obok Jennifer i Thomasa, który chwilę wcześniej przedstawił im się jako Johannes Petermann. Był tuż po pięćdziesiątce, szpakowate, niemodnie ostrzyżone włosy sięgały mu do połowy ucha. – To właśnie my. A pan to na pewno David Weiss, na którego czekamy już od dwudziestu minut.
– Bardzo mi przykro – rzucił Weiss tonem, który jednoznacznie mówił: „Ani trochę”. – To znaczy, nie, że jestem David Weiss, z tego powodu nie jest mi w ogóle przykro, he, he, ale że musieliście na mnie czekać. To się więcej nie powtórzy.
Ponownie wyszczerzył zęby.
– W porządku. – Petermann zrobił kilka kroków i zwrócił się do grupy, która teraz była już w komplecie i razem z nim samym liczyła jedenaście osób. Przez chwilę rozcierał dłonie, pewnie dlatego, że nie miał rękawiczek, choć na dworze było minus pięć stopni, po czym wyciągnął kartkę z kieszeni kurtki.
– Dobrze, skoro więc jesteśmy już wszyscy, witam państwa serdecznie w Schönau na brzegu cudownego jeziora Königssee. Tu właśnie rozpoczyna się nasza wyprawa. Na początek chciałbym krótko przedstawić nasz niewielki zespół z Triple-O-Journey. Jeśli nie doczytaliście tego państwo jeszcze w naszych materiałach, wyjaśnię, że obecne w naszej nazwie trzy O to skrót od _Out of Ordinary_, a więc „dalekie od banału”. W naszym biurze nie organizujemy standardowych wyjazdów urlopowych, a tylko skrojone na miarę podróże, co zresztą państwa do nas przywiodło. Teraz sprawdzimy jeszcze szybciutko, czy zgadzają się wszystkie personalia, potem zaś nadejdzie chwila prawdy. Do tej skrzyni – wskazał za siebie na zielone plastikowe pudło wielkości walizki – trafią wszystkie sprzęty elektroniczne aż do naszego powrotu. Bez obaw, każdy z nich zostanie odpowiednio oznaczony, tak że po wszystkim każdy bez kłopotu odnajdzie swój smartfon czy tablet.
Uśmiechnął się konspiracyjnie.
– Dla mnie to też jest pierwszy raz. Jestem bardzo podekscytowany. – Ponownie rozejrzał się po twarzach zebranych i zaklaskał w dłonie. – Jak tylko to załatwimy, możemy ruszać. I jeszcze jedno: jeśli nikt nie ma nic przeciwko, proponuję, żebyśmy przeszli na ty. Od razu poczujemy się bardziej jak zespół i nie będzie tak sztywno. Wszyscy się zgadzają? To świetnie.
Skinął na stojącą obok niego promiennie uśmiechniętą młodą kobietę.
– Zacznijmy od Ellen Weitner, czyli po prostu Ellen. Zrobiła licencjat z turystyki i magisterium z turystyki międzynarodowej i organizacji imprez, po czym zatrudniła się u nas.
Dwudziestoparolatka uśmiechnęła się z pewnym przymusem, co pewnie wynikało właśnie z tego, że była to jej pierwsza prawdziwa praca i chciała robić wszystko absolutnie perfekcyjnie.
– Ten olśniewający młody przystojniak tuż za nią to Nico. Nico Schwerte. – Wskazał na wysportowanego bruneta przed czterdziestką, który kiwnął głową z uśmiechem.
– Jest nowy w zespole, a przyjechał do nas z Austrii, konkretnie z Damüls w Vorarlbergu. Nico jest nie tylko wyśmienitym narciarzem, ale też bardzo doświadczonym przewodnikiem górskim. Poprowadzi nas od Sankt Bartholomä, żebyśmy wszyscy bezpiecznie dotarli na miejsce i wrócili.
Jennifer zerknęła na Austriaka i doszła do wniosku, że na pierwszy rzut oka robi niezwykle sympatyczne wrażenie. Nie był pięknisiem, ale emanował młodzieńczym urokiem, wdziękiem wiecznego chłopca, który za nic nie chce dorosnąć.
– Zostałem już tylko ja, Johannes. Jestem kierownikiem grupy z ramienia Triple-O-Journey i odpowiadam za wszystko, co wiąże się z naszą wyprawą. To cały nasz zespół. Jak wszyscy państwo wiedzą, po niezbyt wyczerpującym pięciogodzinnym marszu dotrzemy do celu podróży, czyli dawnego schroniska górskiego. Całą resztę opowiem na miejscu.
Ponownie uniósł trzymaną w ręku kartkę.
– Przejdźmy teraz do państwa. Na pierwszym miejscu mamy tutaj… momencik… – Jego palec wskazujący wolno przesuwał się po papierze. – O, jest. Ekipa z Fuchs Telecom, operatora telekomunikacyjnego. Firma zdecydowała się zafundować pięciodniowy cyfrowy detoks czwórce swoich pracowników, którzy normalnie od rana do wieczora mają styczność ze smartfonami i internetem. Kto wie, być może skorzysta z doświadczeń, które staną się ich udziałem w najbliższych dniach.
Z uśmiechem zerknął na Jennifer i Thomasa oraz stojących obok Annę i Floriana, którzy dotąd zatopieni byli w rozmowie, a teraz uśmiechali się z zakłopotaniem.
– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli Jennifer König sama przedstawi swoich pracowników. – Wyciągnął rękę w jej kierunku. – Jenny, zapraszam.
Od kompletnie nieznajomej „pani” do zdrobnienia w niespełna dwie minuty. To chyba rekord. Skinęła głową z uśmiechem.
– Z przyjemnością. Ten brodaty poczciwiec tuż obok mnie to Thomas Strasser. Nie ma jeszcze trzydziestki i jest jednym z naszych najmłodszych programistów systemowych. Obok niego Anna Simonis, nasz technik teleinformatyk, i Florian Trappen, który tak jak Thomas pracuje jako programista systemowy i jest także odpowiedzialny za tworzenie aplikacji.
Jennifer zauważyła, że na dźwięk nazwiska Floriana David Weiss drgnął. Teraz wpatrywał się w niego, jakby zastanawiał się, skąd może go znać.
Oderwała wzrok od tej sceny i uśmiechnęła się do wszystkich.
– Co to wszystko dokładnie oznacza, opowiedzą wam sami w najbliższych dniach. Czasu będziemy mieć przecież pod dostatkiem, odcięci od internetu i smartfonów.
– Wielkie dzięki, Jenny – powiedział Petermann i zaklaskał w dłonie. – W takim razie zostają nam jeszcze cztery osoby, które z własnej inicjatywy zdecydowały się spędzić tutaj te pięć dni, słusznie zakładając, że dobrze im zrobi krótki urlop od komórki. Oto oni: państwo Annika i Matthias Baustertowie, którzy wspólnie prowadzą niewielką firmę, następnie Sandra Weber, urzędniczka ubezpieczeniowa, i wreszcie David Weiss, pracownik firmy zarządzającej aktywami z Luksemburga.
– Partner! – wrzasnął Weiss, odrywając wzrok od Floriana. – Chociaż tyle, co? Jestem partnerem w szwajcarskiej spółce zarządzania aktywami z siedzibą w Luksemburgu.
– Aha, w porządku, niech będzie i tak. – Petermann złożył kartkę i schował ją z powrotem do kieszeni kurtki. – Całej reszty dowiecie się z pewnością w najbliższych dniach od siebie nawzajem. – Ponownie zaklaskał w dłonie. – No a teraz… oddajcie mi wasze komórki. A jeśli przypadkiem przytargaliście też tablety, notebooki i inne elektroniczne gadżety, mimo że zdecydowaliście się na pięć dni całkowitego cyfrowego detoksu – wszystko proszę do mnie. Liczę na waszą uczciwość.
Ellen stała już przy zielonym pudle z niewielką torebką w dłoni i uśmiechnęła się do Jenny, gdy ta jako pierwsza wręczyła jej swój wyłączony smartfon.
– Nie, nie, włóż go sama do torebki, podpisz ją swoim nazwiskiem i zamknij. Potem możesz ją odłożyć do pudła.
Podała Jenny pisak i kopertę z białego mocnego papieru o rozmiarach mniej więcej kartki A5. Czarną czcionką wydrukowano na niej napis _OFFLINE_, a pod spodem ramkę z miejscem na nazwisko. Na samym dole widniało logo Triple-O-Journey: trzy splecione ze sobą zielone O, w które maleńkimi literkami wpisane były słowa _Out, Of_ i _Ordinary_ oraz napis _JOURNEY_ pod spodem.
Jenny umieściła swój smartfon w kopercie, wpisała nazwisko w przygotowanej ramce i zakleiła brzeg samoprzylepnym skrzydełkiem. Gdy odłożyła tak zapakowane urządzenie do pudła, zadowolony Petermann skinął jej głową i wskazał ręką w kierunku przystani.
– Wspaniale. Tędy proszę.
Odwracając się, Jenny złapała się na tym, że w myślach wciąż określa kierownika grupy jego nazwiskiem, inaczej niż wszystkich pozostałych. Prawdopodobnie wynikało to z różnicy wieku. Doszła do wniosku, że musi na to uważać, zwracając się do niego.
Biały statek z drewnianą nadbudówką, który czekał na nich przy kei numer dwa, miał na dziobie wypisaną nazwę Marktschellenberg. Na wyściełanych ławkach w środku mogło pomieścić się siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu pasażerów, tym razem jednak całe wnętrze zarezerwowane było wyłącznie dla nich i dla ich bagaży. Zdecydowanie nie przypadło to do gustu grupce mężczyzn i kobietw grubych zimowych kurtkach, stojących na przystani, którzy też planowali odbyć czterdziestominutowy rejs przez Königssee do Sankt Bartholomä.
W środku Marktschellenberg było przyjemnie ciepło, w każdym razie od chwili gdy Jenny odeszła kawałek od luku wejściowego.
Znalazła miejsce z tyłu przy oknie, postawiła plecak obok siebie i oparła się czołem o zimną szybę. Woda była tak krystalicznie czysta, że bez trudu mogła dostrzec dno, co niewątpliwie brało się stąd, że do jeziora nie odprowadzano żadnych ścieków – wyczytała to w jakimś artykule kilka dni temu. Dowiedziała się też, że w najgłębszym miejscu jezioro miało sto dziewięćdziesiąt metrów.
– Postawiłaś tak plecak, żeby przypadkiem nikt nawet nie pomyślał, żeby usiąść obok ciebie?
Spłoszona Jenny uniosła wzrok. Nie zauważyła, że Florian stanął tuż obok.
– Ty to masz pomysły. – Wskazała z uśmiechem na zajęte przez plecak miejsce. – To co, chcesz się przysiąść?
Florian podniósł ręce w obronnym geście:
– No co, mogło być przecież tak, że chciałaś mieć chwilę spokoju na tych ostatnich metrach cywilizacji. Medytacja prezesa czy coś w tym stylu.
– Co za brednie. No chodź, siadaj wreszcie. – Zdjęła plecak z siedzenia i przestawiła go na ławkę za sobą.
Florian był miłym facetem i dobrym pracownikiem, ale niekiedy nie mogła się oprzeć wrażeniu, że z trudem przychodzi mu zaakceptowanie kobiety w roli szefa. Zwłaszcza że była od niego całe pięć lat młodsza.
A przecież ze wszystkimi członkami swojego małego zespołu miała naprawdę dobre, wręcz kumpelskie, relacje. Z Florianem także, choć na początku nie było łatwo. Pracował bardzo dobrze już od pierwszego dnia, z tym nie było problemów. Zrobił jednak na Jenny wrażenie człowieka bardzo zamkniętego w sobie, jak gdyby ciągle dźwigał jakieś brzemię. Z czasem jednak stał się bardziej przystępny, a oprócz tego był też wartościowym pracownikiem, którego ceniła z wielu powodów.
– Ten cały David wykłócał się na dworze z Ellen i Johannesem, że niby dlaczego nie może jeszcze pilnie zadzwonić w kilka miejsc, zanim odda komórkę – opowiadał Florian, sadowiąc się obok Jenny na ławce. – Poddał się dopiero wtedy, gdy Johannes zagroził, że jak nie włoży telefonu do tej cholernej koperty, odpłyniemy bez niego. I natychmiast zaczął jęczeć, że koperta przeznaczona na jego święty telefon nie ma dodatkowej wyściółki.
Jenny nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
– Tak, to do niego pasuje. Nie wygląda na łatwego typa.
Florian wyjrzał przez okno.
– Bardzo mnie ciekawi, jak też sobie poradzi bez tego ustrojstwa.
– Tak przy okazji, ja się też zastanawiam, jak sobie poradzę. Trudno w to uwierzyć, ale już w tej chwili mam wrażenie, że czegoś mi brakuje.
Przez chwilę w milczeniu wyglądali przez okno, obserwując dwie kaczki, które spokojnie przepływały obok statku.
– Że też im nie zimno. – Na samą myśl o temperaturze wody, która przynajmniej przy powierzchni musiała być bliska zera, Jenny przeszły ciarki po plecach.
– Mają grubą… – zaczął Florian, ale przerwał mu David, który z łoskotem postawił plecak na ławce naprzeciwko. Mrugnął do Jenny, Floriana obrzucił dziwnym spojrzeniem, po czym opadł na siedzisko i też zaczął wyglądać przez okno.
Przez chwilę wszyscy siedzieli pogrążeni we własnych myślach. Pozostali członkowie grupy wchodzili tymczasem na pokład Marktschellenberg i szukali dla siebie miejsc.
Jenny przyglądała się Matthiasowi, który, stojąc na przodzie statku, właśnie ustawił przed żoną jej plecak. Pomyślała, że muszą być w zbliżonym wieku, może on jest ze dwa, trzy lata młodszy od żony, gdy rozległ się głos Davida:
– Florian Trappen…
Jenny i Florian spojrzeli na niego.
– Cały czas zachodzę w głowę, skąd znam to nazwisko. Nic mi nie przychodzi na myśl, przynajmniej na razie. Ale przypomnę sobie, na pewno. Ja cię skądś znam…ROZDZIAŁ 2
2
Jenny spojrzała pytającym wzrokiem na Floriana, który wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Jestem niemal pewien, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Zdecydowanie bym cię zapamiętał. Ale może to dlatego, że wciąż nie miałem okazji dobrze przyjrzeć się twojej twarzy. To nie takie proste rozpoznać kogoś, kto nawet przy zachmurzonym niebie i na pokładzie statku ukrywa oczy za lustrzankami.
– Hm… nie, nie spotkaliśmy się – odpowiedział David, ani słowem nie odnosząc się do przytyku Floriana i nie zdejmując okularów. – Myślę raczej, że to twoje nazwisko obiło mi się o uszy, a może gdzieś je przeczytałem. Ale, tak jak powiedziałem, przypomnę sobie. Mam dobrą pamięć – powiedział i zaraz odwrócił głowę. Widocznie uznał, że, przynajmniej na razie, temat został całkowicie wyczerpany.
Po krótkiej wymianie znaczących spojrzeń z Florianem, Jenny ponownie skupiła się na wspaniałym widoku za szybą. Przy okazji zauważyła, że statek tymczasem odbił od brzegu i powoli oddala się od przystani.
Nie tylko góry w tle były przysypane śniegiem, również na brzegu jeziora i w najbliższej okolicy zalegała niemal nienaruszona warstwa białego puchu. Dachy nielicznych szop i domów, których jeszcze nie odśnieżono, uginały się pod blisko półmetrowymi białymi czapami. Dla miejscowych nie było w tym nic dziwnego, jak dowiedziała się Jenny od osób bywałych w tych stronach.
Ona jednak pochodziła z północnych Niemiec, więc taki widok stanowił dla niej rzadkość. Dlatego nie skupiała się zanadto na ewentualnych niebezpieczeństwach, wiążących się z taką ilością śniegu, tylko po prostu podziwiała pejzaż.
Wróciła myślami do Davida. Należał do osób, których pewnie nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. Musiał przecież zdawać sobie sprawę, że swoim aroganckim zachowaniem zraża do siebie większość ludzi i raczej nie znajduje w ten sposób przyjaciół. Inna rzecz, że być może miał to gdzieś. Gdy rzuciła okiem na jego minę, wyrażającą całkowite zadowolenie z siebie, doszła do wniosku, że to bardzo prawdopodobne.
Zgodnie z zapowiedzią podróż trwała około czterdziestu minut, wliczając w to pięciominutowy postój przy Ścianie Echa mniej więcej w połowie drogi, kiedy to kapitan, stojąc w otwartych drzwiach, zagrał na trąbce, by zademonstrować słynne echo na Königssee.
Na chwilę przed przybiciem do Sankt Bartholomä, osady złożonej z kilku raptem budynków i małego kościółka, po raz pierwszy od wschodniej strony ukazał im się masyw Watzmann, którego wierzchołek spowijały gęste chmury. Droga na szczyt pięła się stromo przez dwa tysiące metrów i w magiczny sposób przyciągała wspinaczy z całego świata.
– Halo, halo, proszę wszystkich o uwagę! – Głos Nica, dobiegający z sufitowego głośnika bezpośrednio nad nimi, wyrwał Jenny z zamyślenia. – Schodzimy teraz ze statku i zbieramy się bezpośrednio przy przystani. Proszę się nie rozchodzić, bo mamy bardzo napięty grafik. Jeśli chcemy dotrzeć do celu za dnia, musimy wkrótce ruszać. Wygląda na to, że podejście nie będzie najłatwiejsze i będziemy potrzebować co najmniej pięciu, a może i sześciu godzin, w zależności od tego, na ile mozolne okaże się podejście serpentynami pod Saugasse. Do tego na dzisiejszy wieczór znów zapowiadane są opady śniegu.
– Mozolne?! – krzyknął Thomas ze środka statku i trudno było nie dosłyszeć zaniepokojenia w jego głosie. – Przecież podobno stąd do hotelu prowadzi „łatwa i niewyczerpująca trasa”.
Nico zademonstrował swój młodzieńczy uśmiech.
– Bez obaw, nie będziemy się musieli wspinać, ale przez Saugasse po prostu prowadzą serpentyny i tak się składa, że niestety biegną pod górę. Ostatni raz śnieg padał kilka dni temu, więc tymczasem szlak jest już pewnie przetarty, no ale nie będzie to klasyczny spacer.
– No świetnie. A co dokładnie znaczy _pod górę_?
– To znaczy, że na dystansie około sześciuset metrów zrobimy dobre trzysta metrów przewyższenia. W tym celu pokonamy trzydzieści dwie serpentyny, przy maksymalnym nachyleniu czterdziestu stopni.
– Hej, młody człowieku! – krzyknęła do Thomasa Annika Baustert. – Spójrz na mnie. Jestem już dobrze po czterdziestce i wejdę tam tanecznym krokiem. Jak się zmęczysz po drodze, po prostu daj znać, poniosę cię.
Odpowiedziały jej wybuchy śmiechu, do których nie dołączyli tylko Thomas i Jenny. Jenny nie lubiła, gdy kogokolwiek wyśmiewano z powodu wyglądu, a już na pewno nie jednego z jej pracowników.
– Nie wydaje mi się, żeby mu to teraz bardzo pomogło – powiedziała głośno siedząca obok Thomasa Anna, zwracając się bezpośrednio do Anniki. Ta w odpowiedzi podniosła obie ręce w geście kapitulacji:
– Przepraszam, chciałam go tylko trochę rozruszać, nic złego nie miałam na myśli.
– W każdym razie, Thomasie – podjął Nico – nie ma żadnych powodów do obaw. Jak tylko zejdziemy ze statku, rozdam wam rakiety śnieżne, na których nawet w głębokim śniegu chodzi się bardzo wygodnie. Każdy w jakiej takiej kondycji bez trudu da sobie radę z tą trasą.
„I tu jest właśnie pies pogrzebany” – pomyślała Jenny, wstając z ławki. Na pierwszy rzut oka widać było, że Thomas nie jest zapalonym sportowcem. O czym jednak większość grupy nie miała pojęcia, to fakt, że Thomas nie tylko uwielbiał fast foody i słodycze, ale na dodatek palił jak smok i dostawał zadyszki nawet po wejściu na kilka schodków. Ten właśnie wyjazd zamierzał potraktować jako okazję do uwolnienia się od nałogu czy też, ściślej mówiąc, jako kolejną próbę rzucenia palenia. Chwalebny zamiar, ale na razie nic to nie zmieniało w kwestii jego zadyszki.
Zeszli ze statku i zgromadzili się na końcu przystani, tak jak polecił im Nico.
Jenny szczelnie zasunęła suwak grubej kurtki i ciaśniej owinęła szyję szalikiem.
Zimny wiatr wciskał się w każdą szczelinę, przez co wydawało się, że jest jeszcze bardziej lodowato niż w rzeczywistości.
Zdumiewające, ale nagle poczuła pilną potrzebę, by wziąć do ręki smartfona i sprawdzić mejle oraz listę połączeń. Miała nadzieję, że w domu wszystko w porządku i że Hannes ma się dobrze. Pomyślała przy tym, że już za cztery miesiące stanie przed ołtarzem. I po raz kolejny wsłuchała się w siebie, żeby sprawdzić, co czuje na tę myśl.
– Hej, nie martw się na zapas. – Florian położył rękę na ramieniu Thomasa. – Jeszcze my tu jesteśmy. Jeśli zrobi się naprawdę ciężko, pomożemy sobie nawzajem.
– Taak, no, zobaczymy – odpowiedział Thomas bez entuzjazmu. Jenny widziała, że o niczym w tej chwili nie marzy jak o papierosie.
– No dobrze. – Petermann… _Johannes_ ustawił się przed grupą i natychmiast kilka razy klasnął w dłonie. – Witamy w Sankt Bartholomä. Za chwilę Nico i Ellen rozdadzą wszystkim rakiety śnieżne, które proszę starannie przymocować do plecaków do momentu, gdy będą nam potrzebne. Ja w międzyczasie powiem jeszcze kilka słów. Od tej chwili pokornie przekazuję stery naszemu przewodnikowi i należy się z tego tylko cieszyć, bo gdyby ktoś taki jak ja, kto kompletnie nie orientuje się w Alpach Berchtesgadeńskich, postanowił poprowadzić grupę, to najprawdopodobniej przez dwie godziny tylko kręcilibyśmy się w kółko, żeby wrócić do punktu wyjścia. – Wszyscy się roześmiali.
– No to rzeczywiście idealne kwalifikacje na kierownika wycieczki! – krzyknął Matthias, mąż Anniki, co wzbudziło kolejne wybuchy śmiechu.
Przy okazji Jenny zauważyła, że miał całkiem podobną budowę do Thomasa, co do tej pory nie rzuciło jej się w oczy. W tym kontekście wcześniejsza uwaga jego żony wydała jej się jeszcze bardziej nie na miejscu.
Przygotowania do wymarszu zajęły im jakieś piętnaście minut. Wszyscy opatulili się szczelnie, niektórzy wyciągnęli butelki z napojami, napili się i ponownie zapakowali je do plecaków. Rozdano też rakiety śnieżne, które wyglądały zupełnie inaczej niż w wyobrażeniach Jenny.
Z różnych starych filmów pamiętała, że rakiety to wielkie, płaskie przedmioty z plecionki, na których człowiek porusza się jak kaczka. Sprzęt, który wręczyła jej Ellen, nie miał z tym za wiele wspólnego. Rakiety miały około pięćdziesięciu centymetrów długości, wykonane były z włókna węglowego i wyglądały jak wielkie kąpielowe klapki ze skomplikowanymi wiązaniami na górze. Zgodnie ze słowami Ellen miały też specjalnie podpiętki, dzięki czemu buty można było stawiać poziomo nawet przy nachyleniu stoku równym trzydzieści stopni.
Nico i Ellen pomogli jeszcze wszystkim przymocować te cuda techniki do plecaków. Można było ruszać.
Przez pierwsze pół godziny poruszali się w luźnym szyku wzdłuż płaskiego brzegu jeziora, korzystając ze szlaku wydeptanego w śniegu przez innych turystów. Potem Nico poprowadził ich w prawo, gdzie teren lekko się wznosił.
Jenny wraz z Florianem zamykali grupę, dotrzymując towarzystwa Thomasowi. Anna, kilka metrów przed nimi, zajęta była przede wszystkim wysłuchiwaniem niekończącej się gadaniny Davida.
Nico okazał się dobrym i uważnym przewodnikiem. Co chwila się cofał, dopytując, czy tempo nie jest zbyt szybkie, po czym znów wracał na prowadzenie i zakładał ślad. Jeśli tak to miało wyglądać do samego końca, przejdzie trasę dwukrotnie dłuższą od wszystkich pozostałych.
Co pół godziny zarządzał postój i pozwalał im na kilka minut przerwy. Potem ponownie ruszali w drogę, prowadzącą przez księżycowy, skalisty krajobraz wśród stromych ścian, na widok których Jenny ogarniało poczucie głębokiej pokory.
Co jakiś czas musieli się przeciskać między zwalonymi drzewami lub pniami albo wdrapywać się na stare, częściowo zmurszałe pniaki, sterczące ze śniegu.
Po blisko dwóch godzinach marszu Jenny nie była już pewna, czy zdołałaby odnaleźć drogę powrotną, gdyby nagle została sama.
Biorąc pod uwagę okoliczności, Thomas radził sobie całkiem nieźle, choć przy każdym bardziej stromym podejściu natychmiast zalewał się potem i sapał jak lokomotywa.
Gdy dotarli do słynnych serpentyn, byli w drodze już od prawie trzech godzin.
Nico zatrzymał się i czekał, aż wszyscy do niego dołączą, po czym wskazał na zbocze, wznoszące się stromo za jego plecami.
– Dotarliśmy właśnie do Saugasse. Jak sami widzicie, idzie się tu dość ostro pod górę, ale damy radę. Najwyraźniej po ostatnich opadach nikt jeszcze tędy nie szedł, co oznacza, że nie ma jeszcze przetartego szlaku, którym moglibyśmy ruszyć. Dlatego Ellen i ja pomożemy wam teraz założyć rakiety. Sami zobaczycie, że podpiętki wręcz nadzwyczajnie ułatwiają podchodzenie pod górę. Od tego miejsca idziemy gęsiego i bardzo proszę, patrzcie uważnie, gdzie stawiacie stopy. Wszystko jasne? No to jazda, zakładamy rakiety.
– I co? – zwróciła się Jenny do Thomasa. – Jak myślisz?
Kiwnął głową, ze wzrokiem utkwionym we wzniesieniu.
– Dam sobie radę. – Wykrzywił twarz w uśmiechu. – W końcu teraz jestem już niepalący.
– I to jest właściwa postawa – powiedziała jakaś kobieta stojąca za Jenny. Okazało się, że to Sandra, urzędniczka ubezpieczeniowa, z którą jak dotąd Jenny nie zamieniła ani słowa. W trakcie marszu widać ją było raz tu, raz tam, obok Johannesa albo Matthiasa i Anniki. Mogła być odrobinę starsza niż Jenny; wyglądała na jakieś trzydzieści siedem, osiem lat. Falujące kruczoczarne włosy, tak bujne, że nie mieściły się pod jasną wełnianą czapką, sprawiały, że jej pociągła twarz wydawała się jeszcze bledsza.
– No właśnie – przytaknęła Jenny. – Nie chcesz chyba, żeby Annika wzięła cię na barana.
– Wiem, jak to jest. – Sandra spojrzała na Thomasa z powagą. – I naprawdę masz rację, człowiek od razu czuje, że łatwiej mu oddychać, jak da sobie spokój z tym świństwem. Sama rzuciłam nie tak dawno temu. Zdecydowanie nie jest to łatwe, ale jak już dotrzesz na górę, będziesz z siebie dumny i przekonasz się, że podjąłeś właściwą decyzję.
– Taką mam nadzieję – odparł Thomas i uśmiechnął się do niej z wdzięcznością, po czym pochylił się, by założyć rakiety.
Czterokrotnie zatrzymywali się na krótki postój. Ku radości Jenny tylko raz stało się tak z powodu Thomasa, który oznajmił, że nie daje już rady.
Po godzinie i dwudziestu minutach wdrapali się wreszcie na górę i mogli w nagrodę podziwiać imponujące widoki.
Wszyscy jeszcze dyszeli i sapali, próbując wyrównać oddech, gdy stanął przed nimi Nico, radosny i w doskonałej formie, jakby nie przeszedł nawet dwóch kroków.
– Moje gratulacje, macie to już za sobą. Zanim ruszymy dalej, odpocznijcie przez chwilę i nacieszcie się widokiem na pasmo Hachelkopf. Masywu Watzmann niestety nie widać, bo zakrywają go chmury. Od tego momentu dalej idziemy pod górę, przez Ofenloch i Kleine Saugasse, ale tak stromo jak na poprzednim odcinku już nie będzie. Po tym, co już przeszliście, reszta naprawdę wyda wam się niedzielnym spacerkiem. – Mrugnął do Thomasa, żeby dodać mu otuchy i mówił dalej: – Najwyższy punkt naszej wędrówki położony jest na wysokości tysiąca sześciuset siedemdziesięciu metrów, skąd dojdziemy do schroniska Kärlingerhaus nad jeziorem Funtensee. Stamtąd do naszego hotelu jest jeszcze dobra godzina drogi. Są pytania?
– Ja mam jedno! – krzyknął Matthias, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich. – Rano słuchałem w radiu prognozy pogody. Mówili, że będzie padać, miejscami dość mocno. Nie znam się na chodzeniu po górach, ale widziałem kiedyś dokument o turystach, których zaskoczyła burza śnieżna. Nie wyglądało to za wesoło. Jeśli dobrze rozumiem, już mamy niewielkie opóźnienie. Najwidoczniej potrzebujemy więcej czasu niż było w planie – zerknął z ukosa na Thomasa – poza tym już z Schönau ruszyliśmy z małym poślizgiem. – Tym razem spojrzał znacząco na Davida. – Co będzie, jeśli zacznie sypać, gdy będziemy jeszcze w drodze?
David zrozumiał aluzję i kpiąco uniósł brew.
– Ty tak poważnie? I z powodu tych dziesięciu minut spóźnienia robisz minę, jakby ktoś wczoraj dosypał ci szczyptę plutonu do zupy?
Zanim Matthias zdążył zareagować, Nico potrząsnął głową.
– Załamanie pogody jest przewidywane dopiero na wieczór, ale nawet gdyby zaczęło padać wcześniej, to nie od razu będzie to gwałtowna śnieżyca, która mogłaby nam sprawić kłopoty. Gdybym choć w niewielkim stopniu mógł przypuszczać, że będzie inaczej, nie ruszylibyśmy w drogę. W porządku?
– W porządku, oby było tak, jak mówisz.
– Dobrze, w takim razie ruszamy.
Zanim dotarli na miejsce, w którym mieli spędzić kolejne pięć dni bez telefonów i internetu, minęły jeszcze trzy godziny, a śnieg wciąż nie zaczął padać.
Właśnie zapadał zmierzch, gdy Jenny wraz z Thomasem i Anną pokonali ostatnie wzniesienie.
Hotel leżał przed nimi w niewielkim obniżeniu terenu, które wśród skalnych ścian sprawiało wrażenie polany i w gasnącym świetle dnia już samo w sobie robiło niesamowite wrażenie. Jednak na widok budynku po plecach Jenny przeszedł dreszcz. Stojący obok niej Thomas najwyraźniej poczuł się tak samo, bo mruknął:
– O w mordę! Jak dom z pieprzonego horroru.