Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Ofiary władzy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
39,99 zł
Audiobook
49,99 zł
39,99
3999 pkt
punktów Virtualo

Ofiary władzy - ebook

Gdy po przyjęciu urodzinowym znika syn wiceministra zdrowia szef stołecznej policji dobrze wie, że odnalezienie chłopca to priorytet. Naciski są ogromne, bo nie jest to pierwsze zaginione dziecko elit w ostatnich miesiącach. Co gorsza, sprawą zaczynają interesować się media.

Na poszukiwania 9-letniego Maxa ruszają komisarz Jarek Grzmiński i psycholożka policyjna Lena Korcz.

Czy syn wiceministra się odnajdzie? Co łączy jego zaginięcie, wielomilionowy przetarg oraz tragiczny wypadek samochodowy sprzed lat?

Brudna gra toczy się nie tylko o życie dziecka, lecz także o wpływy i pieniądze w zepsutym świecie władzy i biznesu.

Tu ofiarą może stać się każdy.

Bartosz Kurek - autor wydanego w 2021 roku thrillera Brud, były dziennikarz telewizyjny i radiowy. Przez ponad 12 lat pracował w telewizji Polsat, gdzie prowadził programy informacyjne (Nowy Dzień z Polsat News, Wydarzenia). Najnowszą książkę Ofiary władzy napisali wspólnie z Ingą Ergen - socjolożką przez lata związaną z branżą mediów i marketingiem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-514-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Edward Cio­sek obu­dził się za wcze­śnie. Sto­jący na noc­nej szafce budzik poka­zy­wał 5.20.

_Nie jest źle_ – pomy­ślał zre­zy­gno­wany.

Przez kolejne minuty wier­cił się nie­spo­koj­nie na mate­racu i pró­bo­wał zmu­sić do snu. Czuł cie­pło ciała leżą­cej do niego ple­cami żony, która nie wyda­wała z sie­bie naj­mniej­szego dźwięku.

Lata spę­dzone na noc­nych dyżu­rach sku­tecz­nie roz­re­gu­lo­wały sys­tem dobowy Cio­ska. Mimo że minął rok, odkąd prze­szedł na eme­ry­turę i zwol­nił sta­no­wi­sko ordy­na­tora oddziału nefro­lo­gii w mię­dzy­le­skim szpi­talu spe­cja­li­stycz­nym, rzadko kiedy uda­wało mu się wstać po 6.00.

Na pal­cach wymknął się z sypialni i w wia­tro­ła­pie wcią­gnął na piżamę cie­pły dres. Felek, owoc miło­ści foks­te­rierki i bez­czel­nego przy­błędy, cze­kał jak co rano przy drzwiach wyj­ścio­wych. Z wie­szaka zwi­sała dawno nie­uży­wana smycz.

Po wyj­ściu z domu Cio­sek prze­ciął ulicę i ruszył w stronę lasu. Oko­licę spo­wiła mgła, która wraz ze zbli­ża­ją­cym się świ­tem zaczy­nała powoli opa­dać. Pies szedł równo przy nodze, a do jego okrą­głego brzu­cha przy­kle­jały się mokre liście i pia­sek. W oddali męż­czy­zna dostrzegł postać bie­gnącą z naprze­ciwka. Kobieta ubrana była w jaskrawy dres. Prze­zor­nie zwol­niła na widok psa.

– Dzień dobry.

– Pro­szę uwa­żać. Kawa­łek dalej widzia­łam dziki z mło­dymi. – Głową wska­zała kie­ru­nek, z któ­rego przy­była.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, ruszyła przed sie­bie.

Cio­sek zawró­cił Felka. Przy­wykł co prawda do obec­no­ści dzi­ków w pobli­skich lasach, ale wolał nie ryzy­ko­wać spo­tka­nia z watahą. Zwie­rzęta musiały koń­czyć wła­śnie żero­wa­nie. Dopiero teraz Cio­sek zwró­cił uwagę na poła­cie zbuch­to­wa­nej ziemi, która cią­gnęła się wzdłuż duktu. Ślady wyglą­dały na świeże.

Przy­spie­szył kroku, ale chłód poranka nie ustą­pił od razu. Dopiero gdy w oddali zaczęły maja­czyć fasady domów wysta­jące spo­mię­dzy drzew, uświa­do­mił sobie, że dotarł aż do cmen­ta­rza w Sta­rej Miło­śnie. Uczu­cie zimna znik­nęło. Podob­nie jak jego towa­rzysz.

– Felek! – zawo­łał.

Pies nie miał w zwy­czaju odda­lać się z pola widze­nia.

– Stara parówo! Wyłaź z krza­ków!

Męż­czy­zna przez chwilę wsłu­chi­wał się w ciszę. Z kie­runku zaro­śli dobiegł go sze­lest. W myślach skar­cił się za nie­fra­so­bli­wość. Powi­nien wziąć smycz. Pod­niósł zła­many konar, który leżał nie­da­leko, i przy­su­nął się w stronę pnia brzozy. Po trwa­ją­cych wiecz­ność sekun­dach zza gałęzi wysu­nęła się biało-brą­zowa głowa Felka, któ­rego stare oczy błysz­czały rado­ścią. Biegł w jego stronę, a im bli­żej był, tym szyb­ciej z twa­rzy dok­tora Cio­ska zni­kało począt­kowe roz­ba­wie­nie. Coś, co trzy­mał w pysku, a co wyda­wało się paty­kiem, nabrało zna­jo­mych kształ­tów.

Męż­czy­zna jęk­nął.

Jesz­cze przez chwilę łudził się, że może to jedna z tych gumo­wych hal­lo­we­eno­wych zaba­wek, które ktoś dla żartu zosta­wił w lesie.

Jed­nak nie.

W zaci­śnię­tych szczę­kach pies trzy­mał ludz­kie przed­ra­mię z nie­na­tu­ral­nie zwi­sa­jącą, wygiętą w poprzek dło­nią. Grudki ziemi oble­piły skórę. Bra­ko­wało dwóch pal­ców. Małego i ser­decz­nego. Od strony łok­cia wysta­wał biały szpi­ku­lec kości pro­mie­nio­wej. Cio­sek machał rękami przed pyskiem zwie­rzę­cia.

– Zostaw! Oddaj!

Pies się cof­nął. Nie roz­luź­nił uści­sku, za to mer­dał ogo­nem. Męż­czy­zna się­gnął do kie­szeni kurtki i wyjął foliową torebkę. Wsa­dził w nią rękę i chwy­cił przed­ra­mię. Szarp­nął, co pies uznał za dobrą zabawę. Zaparł się łapami i opu­ścił ogon. Wark­nął. Moco­wali się do momentu, gdy drugą dło­nią Cio­sek ude­rzył go po grzbie­cie. Zwie­rzak pisnął i roz­luź­nił uścisk.

Przez cienką powierzch­nię folii Cio­sek czuł chłód ludz­kich szcząt­ków.

– Gdzie to zna­la­złeś? Pokaż!

Felek podrep­tał w stronę krza­ków, a Cio­sek ruszył jego śla­dem. Sprę­ży­ste witki biły go po twa­rzy, gdy prze­dzie­rał się przez chasz­cze. Nie czuł bólu ani nara­sta­ją­cego pra­wie nie­zau­wa­żal­nie uci­sku w lewym ramie­niu.

Po chwili sta­nął na zry­tej przez dziki pola­nie. Spo­mię­dzy pozo­sta­wio­nych przez zwie­rzęta kolein ster­czał biały patyk. Znacz­nie mniej­szy od tego, który Cio­sek trzy­mał w ręku. Pies pobiegł w tamtą stronę ale nie zdą­żył chwy­cić. Męż­czy­zna krzyk­nął:

– Zostaw! Felek, noga!

Pies znie­ru­cho­miał, opu­ścił uszy i spoj­rzał w stronę swo­jego pana z wyrzu­tem.

Dok­tor Cio­sek nie miał wąt­pli­wo­ści, że ma przed sobą kolejny frag­ment ludz­kiego ciała.Roz­dział 1

Niedziela, 11.00

– Nie­bie­ski… Zabierz to! – usły­szała swój krzyk przez sen.

Wczo­raj­sze tabletki jesz­cze dzia­łały. Błę­kitny balon uno­sił się, cią­gnąc za sobą aksa­mitną wstą­żeczkę. Odda­lał się, a brzę­cze­nie sta­wało się coraz gło­śniej­sze. Lena Korcz potrze­bo­wała chwili, aby zro­zu­mieć, że dźwięk wydaje jej tele­fon. Upór dzwo­nią­cego w końcu się opła­cił. Pół­przy­tomna wysu­nęła rękę spod koł­dry i po omacku się­gnęła po apa­rat.

– Korcz ter… słu­cham – gubiła koń­cówki słów.

– Od pół godziny pró­buję się do cie­bie dodzwo­nić! – ode­zwał się w słu­chawce męski głos.

Lena pró­bo­wała zro­zu­mieć, co się dzieje. Dopiero po kilku sekun­dach dotarło do niej, że z dru­giej strony ma komen­danta głów­nego sto­łecz­nej poli­cji Ste­fana Majew­skiego.

– Lena, jesteś tam? Jesteś w War­sza­wie?

– Yyy… Tak, sze­fie… tak… – wymam­ro­tała.

Kosz­marny sen zaczął stop­niowo ustę­po­wać miej­sca nara­sta­ją­cemu bólowi głowy.

– Możesz roz­ma­wiać? To ważne…

– O co cho­dzi?

– Zagi­nął syn wice­mi­ni­stra zdro­wia Jana Blotta. – Męż­czy­zna zro­bił pauzę, aby dać Lenie czas na przy­swo­je­nie tego, co do niej mówi. – Pół mia­sta pode­rwa­łem na nogi. Blott zadzwo­nił bez­po­śred­nio do mini­stra spraw wewnętrz­nych Orze­chow­skiego, a mini­ster do mnie.

Z tru­dem wstała z łóżka, kie­ru­jąc się do łazienki.

– Blott… Ten od leków na padaczkę?

Odko­pała w końcu z pamięci finał nie­daw­nej afery, przy któ­rej nazwi­sko poli­tyka czę­sto się poja­wiało. Mini­ster­stwo wcią­gnęło na listę refun­da­cyjną wło­ski spe­cy­fik Sivix o sil­nych skut­kach ubocz­nych. Zachod­nie media już wcze­śniej dono­siły o pro­ble­mach z uzy­ska­niem euro­pej­skiej cer­ty­fi­ka­cji. Urzęd­nicy pozo­stali jed­nak głusi na te głosy. Dopiero śledz­two dzien­ni­kar­skie prze­pro­wa­dzone przez „Die Zeitung” w koope­ra­cji z „Cor­riere della Sera” ujaw­niło siatkę korup­cyj­nych powią­zań euro­po­słów z wło­ską firmą far­ma­ceu­tyczną. Z Pol­ski lek szybko wyco­fano, ale media – a przede wszyst­kim Kra­jowy Insty­tut Praw Pacjenta – odpo­wie­dzial­no­ścią obar­czyły Blotta, choć zarzu­tów korup­cyj­nych nikt mu nie posta­wił. Dla więk­szo­ści poli­ty­ków taki skan­dal ozna­czałby zawo­dową śmierć – dla niego oka­zał się zale­d­wie tur­bu­len­cją.

– Tak… ten. – Komen­dant wydał dźwięk gdzieś pomię­dzy pomru­kiem a chrząk­nię­ciem.

Jan Blott od lat wpły­wał na kra­jową poli­tykę. Był szarą emi­nen­cją rady­kal­nego skrzy­dła pra­wi­co­wej par­tii Nasza Pol­ska, rzą­dzą­cej nad Wisłą już trze­cią kaden­cję. Resor­tem zdro­wia kie­ro­wał z tyl­nego fotela. Sze­fo­wa­nie mini­ster­stwa powie­rzył odda­nemu, bli­skiemu i nie­zbyt lot­nemu współ­pra­cow­ni­kowi Rafa­łowi Pła­skiemu.

Lena prze­trzą­sała szafkę z lekami. _Gdzieś tu były_.

– Ale są Jolka i Kaśka – powie­działa.

Odna­la­zła opa­ko­wa­nie keto­nalu i wysy­pała na dłoń dwie ostat­nie tabletki. Przez moment zawa­hała się, po czym połknęła lek.

– One też jadą na miej­sce. Gdyby wystar­czyła grupa do prze­trzą­sa­nia oko­licy, nie zadzwo­nił­bym do cie­bie.

– Nie wiem, czy jestem w sta­nie… tak na szybko…

Majew­ski jakby nie usły­szał. Mil­czał po dru­giej stro­nie słu­chawki.

– Aku­rat teraz… Wiesz… – Wymówki przy­cho­dziły Lenie z trud­no­ścią. – Na­dal jestem na zwol­nie­niu – powie­działa w końcu, jakby wsty­dząc się wypo­wia­da­nych słów.

– Które wła­śnie się koń­czy. Możesz uznać, że to nie jest prośba.

Kobieta się nie ode­zwała.

– Pojedź na miej­sce – powie­dział Majew­ski. – Zaczęło się wczo­raj wie­czo­rem. Chło­pak znik­nął w cza­sie albo tuż po swo­jej impre­zie uro­dzi­no­wej. Rodzice odkryli to dopiero dzi­siaj. Jakąś godzinę temu.

Lena spoj­rzała na ścianę, gdzie wisiał zegar.

– Jest jede­na­sta, a oni dopiero się zorien­to­wali?

Męż­czy­zna zigno­ro­wał komen­tarz.

– Na impre­zie były dzieci. Trzeba je prze­słu­chać. Łatwiej będzie tobie i dziew­czy­nom niż któ­re­mu­kol­wiek z nas ogar­nąć to towa­rzy­stwo. Żoną Blotta jest ta aktorka Vic­to­ria Sza­flar­ska-Blott.

Lena pode­szła do kuchen­nego okna i roz­su­nęła zasłony. Gdy słońce wdarło się do pomiesz­cze­nia, poczuła, że kręci jej się w gło­wie. Odkąd brała tra­zo­don i cital, poranki się kle­iły. Na­dal nie mogła dojść do sie­bie. Brała leki znacz­nie dłu­żej, niż zale­ciła psy­chia­tra.

Zmru­żyła oczy. Za oknem, z kosza sto­ją­cego przy osie­dlo­wej alejce, wrona wycią­gała foliowe tru­chło w poszu­ki­wa­niu resz­tek jedze­nia. Śmieci walały się po rachi­tycz­nej tra­wie, poły­sku­jąc niczym dro­go­cenne kamie­nie.

– Jarek Grzmiń­ski, pamię­tasz go?

– Nie.

– Będzie oka­zja do odświe­że­nia pamięci. Zbie­raj się, nie­długo przy­je­dzie. Dałem mu twój adres.

Męż­czy­zna się roz­łą­czył.

Lena ruszyła do łazienki. Letni prysz­nic nie przy­niósł uko­je­nia. Zamiast tego poczuła, że nara­sta w niej złość na Majew­skiego, a przede wszyst­kim na sie­bie, że nie była wystar­cza­jąco sta­now­cza, aby odmó­wić. Na szczę­ście ból głowy ustę­po­wał. Wycie­ra­jąc włosy, rzu­ciła okiem na tele­fon. Dwa połą­cze­nia, któ­rych nie usły­szała, musiał wyko­nać czło­wiek, o któ­rym mówił komen­dant. Oddzwo­niła.

– Scho­dzę. Dwie minuty – rzu­ciła do słu­chawki.

Wyszła z łazienki i pode­szła w stronę szafy. Gdy ją otwo­rzyła, jej wzrok mimo­wol­nie powę­dro­wał w stronę pla­sti­ko­wego worka wci­śnię­tego pod ubra­nia wiszące na drążku. Aż tylu rze­czy zapo­mniał. Ogar­nęła ją nie­chęć na myśl o zbli­ża­ją­cej się roz­pra­wie. Ubrała się i po chwili wybie­gła przed blok.

Męż­czy­zna bawił się klu­czy­kami i bez wyraź­nego zain­te­re­so­wa­nia roz­glą­dał po oko­licy. Na pozba­wioną wło­sów głowę nacią­gnął czarną bejs­bo­lówkę. Dopiero gdy zwró­cił się w jej stronę, wspo­mnie­nie wró­ciło. Wyglą­dał zna­jomo.

– Wol­niej się nie dało? – mruk­nął bar­dziej sar­ka­stycz­nie, niż zamie­rzał.

Szyby volks­wa­gena pas­sata były przy­ciem­nione. Z otwar­tych tyl­nych drzwi wysta­wała nogawka zie­lo­nych męskich bojó­wek i oparty o próg, zbyt masywny, przy­szło jej do głowy, jak na tę porę roku but.

– Zwy­kle zaczyna się od „dzień dobry”.

Męż­czy­zna nie odpo­wie­dział. Popra­wił czapkę i wsiadł za kie­row­nicę. Zanim prze­krę­cił klu­czyk sta­cyjki, włą­czył radio. Lena usia­dła w fotelu pasa­żera, rzu­ca­jąc jedy­nie ukrad­kowe spoj­rze­nie dru­giemu męż­czyź­nie. Samo­chód ruszył w dół Chełm­skiej. Dopiero gdy wje­chali na most Sie­kier­kow­ski, Grzmiń­ski prze­rwał ciszę.

– To może jesz­cze raz – powie­dział i wycią­gnął prawą rękę w stronę Leny. – Jarek.

Lena z ocią­ga­niem odwza­jem­niła uścisk.

– Lena Ko… – zaczęła, ale nagle urwała. – Pra­co­wa­li­śmy kie­dyś, prawda? Sprawa Słop­nic­kich.

Męż­czy­zna przy­tak­nął. Od tam­tego czasu minęło ponad dzie­sięć lat. Grzmiń­ski był wtedy zatrud­niony w Komen­dzie Woje­wódz­kiej w Kra­ko­wie.

Tamara Słop­nicka, nasto­let­nia córka wła­ści­ciela sieci hoteli, znik­nęła nad ranem w trak­cie powrotu z imprezy na Kazi­mie­rzu. Żąda­nie okupu poja­wiło się szybko, a tropy pro­wa­dziły do war­szaw­skiej grupy zaj­mu­ją­cej się han­dlem nar­ko­ty­kami. Naczel­nik z Kra­kowa, Paweł Wypych, popro­sił ówcze­snego szefa wydziału ter­roru z Komendy Sto­łecz­nej o wspar­cie. Ste­fan Majew­ski nie tylko przy­stał na prośbę Wypy­cha, ale też zaan­ga­żo­wał zespół psy­cho­lo­gów, który miał wyty­po­wać pory­wa­cza. Grzmiń­ski for­so­wał podej­rze­nie, że sprawa ma dru­gie dno. Zawiłe rela­cje w domu Słop­nic­kich budziły nie­po­kój. Ojciec despota silną ręką rzą­dził nie tylko wie­lo­mi­lio­no­wym przed­się­bior­stwem, ale też żoną i trójką swo­ich mało­let­nich dzieci. Ci, uza­leż­nieni od pie­nię­dzy głowy rodu, pokor­nie speł­niali jego wolę.

W tym cza­sie Lena dopiero wkra­czała w sze­regi poli­cji. Liderką zespołu, do któ­rego dołą­czyła, była Wanda Lenart, tera­peutka oraz zawo­dowa pro­fi­lerka. Pro­wa­dziła wykłady na macie­rzy­stej uczelni Leny. Lenart szybko poznała się na dziew­czy­nie. Doce­niła jej prze­ni­kli­wość i inte­li­gen­cję. Zachę­ciła, aby po uzy­ska­niu dyplomu z psy­cho­lo­gii zło­żyła papiery do aka­de­mii poli­cyj­nej w Szczyt­nie. Lena posłu­chała. Głów­nie dla­tego, że nie miała na sie­bie innego, lep­szego pomy­słu. Po ukoń­cze­niu Szczytna Lenart ścią­gnęła ją do zespołu.

Sprawa Słop­nic­kiej była pierw­szym śledz­twem, w któ­rym Korcz wzięła udział. W krót­kim cza­sie dziew­czyna dowie­działa się o ukry­wa­nym nawet przed przy­ja­ciółmi tajem­ni­czym chło­paku Słop­nic­kiej zwa­nym Gre­kiem. Chło­pak nie był obcy war­szaw­skiej poli­cji. Na swoim kon­cie miał roz­boje, kra­dzieże i han­del nar­ko­ty­kami. Infor­ma­cja oka­zała się prze­ło­mowa dla sprawy. Tamara z Gre­kiem upo­zo­ro­wała swoje porwa­nie, by wycią­gnąć gotówkę od boga­tego i znie­na­wi­dzo­nego ojca.

Suk­ces w roz­wi­kła­niu zagadki oka­zał się dla Leny tram­po­liną do samo­dziel­nego, zawo­do­wego życia. Zaskar­biła sobie uzna­nie naczel­nika. Jarek dostał awans, a wkrótce potem Majew­ski ścią­gnął go do War­szawy. Po roz­wią­za­niu kilku podob­nych śledztw przy­lgnęła do niego łatka speca od zagi­nięć.

Korcz poczuła szturch­nię­cie w bark. Mil­czący dotąd na tyl­nym sie­dze­niu męż­czy­zna o fizjo­no­mii zapa­śnika wsu­nął głowę mię­dzy zagłówki przed­nich foteli i rów­nież wycią­gnął dłoń w stronę Leny.

– Krzy­siek Cichosz – przed­sta­wił się.

Kobieta uści­snęła coś, co bar­dziej przy­po­mi­nało roz­mia­rami bochen chleba niż ludzką rękę. W prze­ci­wień­stwie do Jarka nie narze­kał na brak owło­sie­nia. Gęste włosy nie­dbale opa­dały mu na czoło, a wydatne szczęki pokry­wał ciemny zarost, poprze­ty­kany srebr­nymi pasmami siwi­zny. Z ulgą uwol­niła dłoń z dłu­giego i jej zda­niem zbyt moc­nego uści­sku.

– Max Blott, dzie­więć lat. Znik­nął z domu wczo­raj w nocy albo dziś nad ranem – ode­zwał się Jarek, patrząc na drogę. – Rodzice ostatni raz widzieli go około dwu­dzie­stej, gdy poszedł do swo­jego pokoju. Na imprezę, która poprze­dziła jego zagi­nię­cie, zapro­szone było tylko wąskie grono zna­jo­mych i rodziny, kil­koro dzieci ze szkoły.

Lena patrzyła na Wisłę, nad którą wła­śnie prze­jeż­dżali. Woda poły­ski­wała w słońcu. Ile to już tygo­dni nie wycho­dziła z miesz­ka­nia?

– Doro­śli zakoń­czyli imprezę około dru­giej, może trze­ciej w nocy, ale brak mło­dego odkryli dopiero rano.

– Kto pierw­szy się zorien­to­wał?

– Jedno z nich. Żaden z gości nie został w domu na noc – odparł.

– Coś wię­cej o chłopcu? Szkoła, kole­dzy?

– Tyle, że cho­dzi do Jozu­ego w Waw­rze.

– Ta kato­licka? – upew­niła się Lena.

Sły­szała o tym miej­scu. Szkoła ucho­dziła za kuź­nię pra­wi­co­wych elit. Świetne wyniki w ran­kin­gach dla rodzi­ców z gru­bymi port­fe­lami były wystar­cza­jącą reklamą. W śro­do­wi­sku krą­żyły jed­no­cze­śnie plotki o mniej chwa­leb­nej stro­nie pla­cówki, jak nar­ko­tyki i przy­my­ka­nie oka na wybryki pod­opiecz­nych.

– Rozu­miem, że młody nie wziął tele­fonu, bo już byście go namie­rzyli?

Jarek przy­tak­nął.

– Podej­rze­wamy samo­wolne odda­le­nie albo… upro­wa­dze­nie. Rodzice mają sporo wro­gów.

– Dostali ostat­nio jakieś groźby?

– Cią­gle im grożą.

Dojeż­dżali do Anina. Miej­ski kra­jo­braz za oknem zmie­nił się dia­me­tral­nie. Daleki był od tego, do jakiego Lena przy­wy­kła w Śród­mie­ściu. Wyso­kie bloki ustę­po­wały miej­sca domom scho­wa­nym wśród drzew. Po dro­dze minęli kilka nie­rzu­ca­ją­cych się w oczy kawia­re­nek. Z ulicy Kajki Grzmiń­ski skrę­cił w lewo, w jedną z prze­cznic. Przez chwilę jechali wzdłuż lasu, mija­jąc luk­su­sowe wille.

Krzy­siek, który dotąd mil­czał na tyl­nym sie­dze­niu, puk­nął pal­cami w szybę.

– Grupa poszu­ki­waw­cza z psia­kami będzie miała co robić – powie­dział.

Jarek tylko mruk­nął.

Samo­chód klu­czył wąskimi ulicz­kami, by w końcu zatrzy­mać się przed wyso­kim, ponad­dwu­me­tro­wym murem poro­śnię­tym blusz­czem. Ogro­dze­nie willi upstrzone było kame­rami moni­to­ringu. Po chwili żółta czujka zamru­gała, a meta­lowa brama ruszyła wolno, odsła­nia­jąc pod­jazd pose­sji.

Lena poki­wała ze zdu­mie­niem głową.

– To tak miesz­kają wice­mi­ni­stro­wie? Jakieś pod­wyżki mieli w ostat­nim cza­sie?

– Tak miesz­kają elity. Blott odzie­dzi­czył po matce, Marii Popław­skiej, chyba pół Anina.

– Tej Popław­skiej z Soli­dar­no­ści? – prze­rwała Lena.

Grzmiń­ski przy­tak­nął. Prze­je­chał przez bramę i skie­ro­wał auto w stronę par­kingu dla gości.

– Pamię­tasz sprawę Bene­sza?

Kobieta spoj­rzała na niego, jakby nie zro­zu­miała. Po co do tego wraca? Finał tam­tej histo­rii śnił jej się po nocach. Po sze­ściu dniach od porwa­nia zna­le­ziono roz­człon­ko­wane ciało ośmio­let­niego Kon­stan­tego Bene­sza, roz­kła­da­jące się w rowie melio­ra­cyj­nym przy auto­stra­dzie A1. Przy­pad­kowo natra­fili na nie pra­cow­nicy służb porząd­ko­wych. Cię­cia doko­nano rzeź­nic­kim nożem. Głowy ni­gdy nie odna­le­ziono.

Dzie­ciak był jedy­nym synem Anny Kata­rzyny Benesz, naj­bo­gat­szej Polki, która chwilę wcze­śniej prze­jęła stery w glo­bal­nym kon­cer­nie spo­żyw­czym Katanja stwo­rzo­nym przez twórcę for­tuny Bene­szów, jej ojca – Jana.

– Robi­łeś przy tym? – Lena pró­bo­wała odgad­nąć inten­cje Grzmiń­skiego.

Męż­czy­zna zaprze­czył głową i wyłą­czył sil­nik.

– My nie – powie­dział – ale nasi z wydziału. Stary Benesz ma kon­takty wśród poli­ty­ków i ludzi ze służb. Naci­skał gdzie się da, ale śledz­two sta­nęło w miej­scu, w końcu zostało umo­rzone. Mor­derca nie zosta­wił śla­dów. Pod­rzu­cił zwłoki nie­zau­wa­żony, ciało leżało w rowie co naj­mniej trzy dni. Do tego padało. Wiele śla­dów utra­cono. Wygląda na robotę pro­fe­sjo­na­li­stów. Dla­tego nie­któ­rzy for­sują tezę, że w sprawę zaan­ga­żo­wana jest mafia, na zle­ce­nie jakie­goś biz­ne­so­wego albo poli­tycz­nego wroga Bene­szów.

Jarek odwró­cił się w stronę Leny po raz pierw­szy, odkąd wyru­szyli z Moko­towa. Jak zwy­kle w towa­rzy­stwie kobiet, odczuł nie­po­ko­jące napię­cie. Odru­chowo odsu­nął się w fotelu i oparł ple­cami o drzwi, aby zwięk­szyć dzie­lący ich dystans. Dopiero z bli­ska dostrzegł beżowe sińce oka­la­jące jej oczy, któ­rych nie był w sta­nie przy­kryć nawet maki­jaż. Czas odci­snął piętno na jej uro­dzie.

– To dla­tego Majew­ski skie­ro­wał waszego naczel­nika na wcze­śniej­szą eme­ry­turę – powie­działa Lena.

– Aku­rat w przy­padku Zbyszka Rach­tana brak postę­pów w śledz­twie to był tylko wierz­cho­łek góry lodo­wej. Już wcze­śniej były na niego skargi. Ale co do zasady masz rację. Majew­ski potrze­bo­wał kozła ofiar­nego. Musiał udo­wod­nić, że panuje nad sytu­acją.

– Komen­dant podej­rzewa, że zagi­nię­cie mło­dego Blotta może mieć coś wspól­nego z Bene­szem?

– Nie tylko z Bene­szem…

– O czym mówisz? – patrząc w szare, nie­mal prze­zro­czy­ste oczy Grzmiń­skiego, Lena czuła, że bra­kuje jej powie­trza.

– Mogłaś nie sły­szeć, bo Majew­ski robi wszystko, aby media nie zaj­mo­wały się tą sprawą. Ksa­wery Wiśniew­ski, osiem lat, majętna rodzina powią­zana z ludźmi wła­dzy. Szu­kamy dzie­ciaka od roku. Szanse, że znaj­dziemy go żywego, są równe zeru. Znik­nął podob­nie jak Benesz. Nagle. Bez żad­nych sygna­łów, że coś jest na rze­czy.

Lena potarła czoło.

– Komen­dant boi się seryj­nego…

– Poga­damy potem, ale jedno jest pewne. Jeśli Maxowi coś się sta­nie, Blott na pewno będzie szu­kał win­nych. Majew­ski kolejny raz może się nie wywi­nąć – powie­dział męż­czy­zna i odwró­cił się w stronę drzwi wej­ścio­wych willi, które w tym momen­cie się uchy­liły.

Pul­so­wa­nie w skroni zagłu­szone przez Lenę lekami przy­brało na sile. Mimo że oddy­chała coraz szyb­ciej, nie mogła zła­pać tchu. Symp­tomy zbli­ża­ją­cego się ataku nie były jej obce. Wie­działa, że na­dal ma szansę go powstrzy­mać. Szarp­nęła za klamkę zbyt ner­wowo. Nie uszło to uwa­dze Krzyśka. Męż­czy­zna z per­spek­tywy tyl­nego sie­dze­nia obser­wo­wał ją od dłuż­szej chwili. Lena wysia­dła i odwró­cona do poli­cjan­tów ple­cami wstrzy­mała oddech na tyle długo, by poczuć pie­cze­nie i ból. Krew napły­nęła jej do twa­rzy, oczy zaszkliły się. Wtedy pozwo­liła sobie na nie­wielki haust powie­trza i jesz­cze raz zmu­siła się, by nie oddy­chać. Namiastka kon­troli nad reak­cjami ciała powoli wra­cała.Roz­dział 2

Sobota, 16.00

Irma Kra­jew­ska obu­dziła się z popo­łu­dnio­wej drzemki i usia­dła w swoim łóżeczku. Mimo że był śro­dek dnia, w domu pano­wała cisza. Wyszła na kory­tarz. Pokój star­szej o sie­dem lat sio­stry znaj­do­wał się naprze­ciwko. Sara sie­działa przy biurku i spe­cjalną pęsetą przy­kle­jała mikro­sko­pijne cekiny do tek­tu­ro­wego obrazka. Zauwa­żyła Irmę, ale nie prze­rwała pracy.

– Mamaaa… Irma wstała!

Roze­spana dwu­latka pode­szła bli­żej i długo się przy­glą­dała kolo­ro­wym dro­bin­kom. Dopiero wtedy, gwał­tow­nie, nie­uważ­nie i bez ostrze­że­nia wycią­gnęła dłoń w ich stronę. Sara, która pró­bo­wała zablo­ko­wać ruch ręki sio­stry, była bez szans. Setki ceki­nów, pod­ska­ku­jąc, cicho roz­sy­pały się po drew­nia­nym par­kie­cie. Sara zmru­żyła oczy i ode­pchnęła małą.

Krzyk i płacz wypeł­niły pię­tro domu. Dole­ciały rów­nież do gabi­netu na par­te­rze, gdzie pochy­lona nad ekra­nem pra­co­wała Zuzanna Kra­jew­ska.

Kobieta wes­tchnęła, ale nie ode­rwała wzroku od moni­tora.

– Woj­tek! Znowu się kłócą! Mam jesz­cze kil­ka­dzie­siąt zdjęć do obróbki!

Bal­ko­nowe okno pro­wa­dzące do ogrodu było otwarte.

– Woj­tek! – powtó­rzyła, ale odpo­wiedź nie nade­szła.

Na górze za to roz­legł się kolejny huk. Wyj­rzała przez szybę. Woj­tek Kra­jew­ski ze smart­fo­nem w dłoni wciąż leżał w hamaku.

– Ruszysz się?! Do uro­dzin została godzina. Muszę to skoń­czyć! – krzyk­nęła w jego stronę.

– Idę, idę – mruk­nął, a jed­no­cze­śnie nie wyko­nał żad­nego gestu, który mógłby świad­czyć o tym, że pla­nuje się pod­nieść.

– Pocze­kaj. Pomogę ci!

Zuza wyro­sła jak spod ziemi tuż przy nim, szarp­nęła za kra­wędź hamaka i zrzu­ciła męża na ide­al­nie przy­strzy­żoną, miękką i soczy­stą od codzien­nego zra­sza­nia trawę. Na wyso­ko­ści oczu zoba­czył nie­bez­piecz­nie szybko zbli­ża­ją­cego się w jego stronę robota koszą­cego. Dopiero wtedy zerwał się na nogi.

– Oj, teraz prze­sa­dzi­łaś! – powie­dział bar­dziej do sie­bie niż do żony, bo kobieta zdą­żyła już znik­nąć w głębi domu. – Dziew­czyny! Koniec wojny! – zawo­łał, gdy zna­lazł się na scho­dach pro­wa­dzą­cych na pię­tro.

W odpo­wie­dzi dobie­gły go jedy­nie kolejne wrza­ski.

– To mój pokój! Zabierz ją! Dopro­wa­dza mnie do szału! – Sara wydzie­rała się w stronę matki.

Korzy­sta­jąc z nie­uwagi sio­stry, ośmie­lona poja­wie­niem się rodzi­ców, Irma po raz kolejny rzu­ciła się z zaci­śnię­tymi piąst­kami w stronę Sary.

– Dość! – Zuza na czas dosko­czyła do dwu­latki i wzięła ją na ręce. – Saro, przy­go­tuj ubra­nie na uro­dziny. Woj­tek, ogar­nij obiad – zarzą­dziła Kra­jew­ska.

Zanim męż­czy­zna zdą­żył wyjść na kory­tarz i ruszyć w stronę kuchni, jego tele­fon zasy­gna­li­zo­wał kolejne nad­cho­dzące wia­do­mo­ści. Kobieta spoj­rzała na niego z wście­kło­ścią. Praca, od któ­rej nie przy­słu­gi­wały mu dni wolne, coraz moc­niej wkra­dała się w ich domowe życie.

Spe­edup.com, zało­żony przez Kra­jew­skiego e-com­merce, dostar­czał zaawan­so­wane opro­gra­mo­wa­nie sprze­da­żowe dla małych i śred­nich firm. Po kilku nie­sta­bil­nych pierw­szych latach osta­tecz­nie ugrun­to­wał swoją pozy­cję lidera. Kra­jew­ski nie zamie­rzał jed­nak na tym poprze­stać i coraz czę­ściej spo­glą­dał w stronę dużego biz­nesu. Zda­wał sobie sprawę, że wie­dza, doświad­cze­nie czy refe­ren­cje w tym przy­padku mogą nie wystar­czyć. By z suk­ce­sem star­to­wać w prze­tar­gach ogła­sza­nych przez spółki Skarbu Pań­stwa czy mini­ster­stwa, musiał nawią­zać odpo­wied­nie rela­cje w gro­nie decy­den­tów.

Uro­dziny Maxa, dzie­wię­cio­let­niego syna wpły­wo­wego poli­tyka Jana Blotta, stwa­rzały do tego ide­alną oka­zję. Choć Sara i Max byli w tym samym wieku, lubili się i czę­sto razem bawili, Blot­to­wie zacho­wy­wali dystans. Ni­gdy nie zapro­sili Kra­jew­skich do ich odgro­dzo­nej od świata rezy­den­cji, leżą­cej zale­d­wie dwa domy dalej. Aż do dziś.

W skry­to­ści ducha Woj­tek wiele sobie po tej wizy­cie obie­cy­wał.

Odpi­sał na mail i pod­niósł głowę znad tele­fonu. Zuza, z Irmą na rękach, stała na scho­dach i bez słowa uważ­nie mu się przy­glą­dała. Kobieta pode­szła do męża i podała mu córkę. Znik­nęła za drzwiami gabi­netu, a gdy po chwili znowu poja­wiła się w salo­nie, w ręku trzy­mała torbę z lap­to­pem.

– Ej, co robisz? – zapy­tał, gdy wresz­cie pojął inten­cje żony. – Wycho­dzisz? Teraz? Ale wró­cisz na uro­dziny?

Kobieta mil­czała.

– Zuza?!

Był bez­radny.

– Ej, prze­pra­szam, może tro­chę dziś prze­gią­łem. Ale naprawdę muszę poga­dać z Blot­tem. Wiesz, że to dla mnie ważne!

Kra­jew­ska się nie odwró­ciła. Tym­cza­sem roz­ba­wiona dwu­latka na rękach ojca wkła­dała mu palce do ucha.

– Nie przy­szło ci do głowy, że moje zdję­cia też są dla mnie ważne?

Głos Zuzy dobiegł go z głębi garażu. Po chwili usły­szał szum pod­no­szo­nej bramy, a na pod­jazd wto­czył się SUV.

Woj­tek wes­tchnął. Spoj­rzał na okrą­głą twa­rzyczkę dziew­czynki i zro­bił głu­pią minę, która zawsze wywo­ły­wała uśmiech dzieci.

– Kre­acja, obia­dek i na bibkę?

Mała zamy­śliła się, a potem, na znak zgody, poki­wała blond głową. Tuż obok stała Sara. Dziew­czynka ubrana w let­nią beżową sukienkę przy­glą­dała mu się uważ­nie. Nadęła usta.

– Wku­rzy­łeś mamę – stwier­dziła.

– Chodź na obiad, jest jakaś zupa…

– Roz­wo­dzi­cie się? – cią­gnęła Sara.

– No co ty… nie! – powie­dział.

_Mam nadzieję, że nie_ – dodał w myślach.

– Mama musi do jutra skoń­czyć pro­jekt i potrze­buje spo­koju. Poje­chała tro­chę popra­co­wać. Nie­długo wróci.

– Tata gaj upę!

Irma oży­wiła się na widok sio­stry i wyrwała z rąk taty na pod­łogę.

– Rodzice Marka, tego z trze­ciej, ostat­nio się roz­wie­dli. Mówił, że pokłó­cili się o hajs, a młoda chce zupę – wyja­śniła Sara.

Woj­tek posta­wił dziecko i ruszył w stronę lodówki.

– Chcesz upę, ty mały łobu­zie? – Dziew­czynka poła­sko­tała Irmę za uchem i zaczęła stroić miny. Dwu­latka się uśmiech­nęła.

Męż­czy­zna przy­glą­dał się cór­kom.

– Przed chwilą nazwa­łaś ją potwo­rem!

Sara wzru­szyła ramio­nami. Bie­gała wokół kanapy na tyle wolno, by Irma miała szansę jej dotknąć.

– Dobra, ucie­kaj. Teraz ja cię gonię! – zawo­łała do sio­stry, która na­dal nie w pełni rozu­miała zasady gry w berka.

Zuzanna Kra­jew­ska mijała kolejne ogro­dzone domy i wille sąsia­dów, a pomię­dzy nimi, ukryty wśród drzew, miej­ski plac zabaw. Zje­chała na pobo­cze, aby prze­pu­ścić dwa nad­jeż­dża­jące z naprze­ciwka samo­chody. Po chwili dotarła do willi Blot­tów. Zwy­kle szczel­nie zamknięta dwu­me­trowa brama dziś była sze­roko otwarta. Na pod­jeź­dzie z dużego vana wysia­dła para doro­słych z trójką małych dzieci. Kobieta była w zaawan­so­wa­nej ciąży. Zarówno rodzice, jak i ich lato­ro­śle wyglą­dali niczym żywe reklamy sieci odzie­żo­wej. Na ich powi­ta­nie wyszła wysoka sza­tynka w kwie­ci­stej sukni do kostek z kie­lisz­kiem w dłoni.

_Niech sam się z nimi męczy_ – pomy­ślała o Wojtku, a wście­kłość zaczęła ustę­po­wać miej­sca zło­śli­wej satys­fak­cji.

Kra­jew­ska scho­wała głowę w ramio­nach i zsu­nęła się z fotela. Liczyła, że w fer­wo­rze powi­tań nikt nie zwróci na nią uwagi. Minęła bramę i zer­k­nęła w tylne lusterko. W tym momen­cie czuj­niki w aucie zaczęły pisz­czeć i mru­gać, ostrze­ga­jąc przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Wci­snęła hamu­lec.

Samo­chód zatrzy­mał się kilka metrów przed sto­ją­cym na skraju drogi męż­czy­zną. W zbyt dużej orta­lio­no­wej kurtce i sza­rych dre­sach nie­mal zle­wał się z oto­cze­niem. Prze­klęła go w duchu i prze­pra­sza­jąco kiw­nęła w jego stronę głową. Powinna bar­dziej uwa­żać.

Męż­czy­zna popra­wił oku­lary w gru­bych czar­nych ram­kach. Spu­ścił wzrok i ruszył na drugą stronę jezdni. Nad­waga ode­brała mu sprę­ży­stość chodu. Zuza zauwa­żyła, że prze­chyla ciało ku lewej stro­nie, jakby uty­kał. Jego dłu­gie, zacze­sane do tyłu włosy opa­dały na sze­ro­kie, roz­lane ramiona.Roz­dział 3

Niedziela, 11.00

Dwu­na­sto­let­nia skoda wolno wto­czyła się na par­king przed budyn­kiem redak­cji „Star Expressu”. Dłu­go­włosy męż­czy­zna, który sie­dział za kie­row­nicą, wybrał miej­sce naj­bli­żej wej­ścia. Zanim otwo­rzył drzwi i się­gnął po torbę rzu­coną na sie­dze­nie pasa­żera, popra­wił znaj­du­jący się w środku apa­rat.

Zdję­cia dla redak­cji robił od sze­ściu lat i choć był fre­elan­ce­rem, na współ­pracy z tablo­idem zara­biał jak dotąd naj­le­piej. Dziś miało być podob­nie. Noc, choć długa, była udana. Polo­wa­nie na zdję­cia cele­bry­tów, poli­ty­ków czy spor­tow­ców tylko dla nie­wta­jem­ni­czo­nych wyda­wało się lek­kie i pro­ste. Całe to kom­bi­no­wa­nie, śle­dze­nie, wspi­na­nie się na drzewa albo spa­nie na tyl­nym fotelu auta przez kilka dni z bie­giem lat męczyło go coraz bar­dziej.

Zamknął torbę, spraw­dził, czy ma przy sobie kartę otwie­ra­jącą drzwi do budynku, i wysiadł z samo­chodu. Dobie­gły go odgłosy śmie­chów i roz­mów zna­jo­mych, któ­rzy wyszli na par­king zapa­lić. Mach­nął im na powi­ta­nie. Wła­śnie wtedy tuż obok niego poja­wili się nie wia­domo skąd ci dwaj.

Pierw­szy był niski i łysy, w bia­łym T-shir­cie i dżin­sach, z twa­rzy podobny do nikogo. Tuż za nim stał drugi, napa­ko­wany bro­dacz w bojów­kach i koszulce polo, ewi­dent­nie spę­dza­jący sporą część tygo­dnia na siłowni. Przez myśl prze­mknęło Ser­kowi, żeby wziąć nogi za pas, ale szybko uznał pomysł za absur­dalny. Od dawna nie miał nic za uszami. Poza tym był śro­dek dnia, a kum­ple zdą­ży­liby do niego dobiec, gdyby cokol­wiek złego się wyda­rzyło.

– Miłosz Serek? – zaczął wyż­szy.

– Zależy, kto pyta.

– Komenda Sto­łeczna. Udane łowy?

Męż­czy­zna wycią­gnął służ­bową legi­ty­ma­cję.

– To jest kolega Jarek, ja mam na imię Krzysz­tof. A wra­ca­jąc do pyta­nia: jak poszło?

Serek pojął w mig. O ile gwiaz­dom i gwiaz­decz­kom zła­pana znie­nacka fota nie­kiedy pod­bi­jała noto­wa­nia, o tyle część poli­ty­ków bar­dzo pil­no­wała swo­jego życia pry­wat­nego.

– Nie ma para­grafu, który kazałby mi odpo­wia­dać na takie pyta­nia. Więc odpal­cie sobie, chło­paki, jutro naszą stronkę i sami zoba­czy­cie, jak było – odpo­wie­dział, pró­bu­jąc ich wymi­nąć.

Jarek zastą­pił mu drogę.

– Wole­li­by­śmy obej­rzeć na miej­scu. Tak przez czy­stą uprzej­mość.

– Chyba że wolisz, aby sze­fowa inter­we­nio­wała? – dodał Krzy­siek.

Jakby na potwier­dze­nie tych słów w kie­szeni kurtki Serka zaczął wibro­wać tele­fon.

– Widzę cię z góry – usły­szał w słu­chawce kobiecy głos.

Ewa Gra­jew­ska, naczelna „Star Expressu”, stała w oknie biu­rowca tuż nad gło­wami męż­czyzn z tele­fo­nem przy uchu.

– Zaproś panów do mojego gabi­netu – powie­działa i roz­łą­czyła się.

Serek kiw­nął w stronę taj­nia­ków i ruszył w stronę wej­ścia.

Po poko­na­niu bra­mek ochron­nych na par­te­rze wje­chali windą na dru­gie pię­tro, nie zamie­nia­jąc ze sobą w tym cza­sie ani słowa. Kolejne otwie­rane kartą drzwi odsło­niły wnę­trze redak­cji naj­więk­szego plot­kar­skiego dzien­nika w kraju. New­sroom w cen­tral­nej czę­ści podzie­lony był na małe boksy, w któ­rych zasia­dali redak­to­rzy. Pozo­stałą część zaj­mo­wały dwie prze­szklone sale. Na bocz­nej ścia­nie kilka tele­wi­zo­rów poka­zy­wało pro­gramy infor­ma­cyjne z Pol­ski i zagra­nicy.

– Serek, co znowu prze­skro­ba­łeś?! Nowi kole­dzy przy­szli się na cie­bie poskar­żyć mamusi? – zawo­łała w stronę męż­czy­zny gra­ficzka, Aneta Żar.

– Jestem nie­winny. – Miłosz puścił oko do dziew­czyny i wszedł razem z poli­cjan­tami do gabi­netu naczel­nej.

* * *

Ewa Gra­jew­ska stała na czele tablo­idu już siódmy rok. Wystar­cza­jąco długo, by okrzep­nąć i dać się poznać jako wyma­ga­jąca i uczciwa sze­fowa, a w przy­padku nastą­pie­nia jej na odcisk – wyjąt­kowo pamię­tliwa jędza. W śro­do­wi­sku nie było tajem­nicą, że ma dosko­nałe kon­takty nie tylko wśród poli­ty­ków, ale także w służ­bach. Dla Ste­fana Mazisa, wła­ści­ciela kon­cernu medial­nego Vivo, w któ­rego skład wcho­dził „Star Express”, konek­sje Gra­jew­skiej były klu­czo­wym argu­men­tem prze­ma­wia­ją­cym za ścią­gnię­ciem jej do sze­fowania gaze­cie.

Poranny tele­fon od Ste­fana Majew­skiego zasko­czył kobietę. W pierw­szym odru­chu pomy­ślała, że dzwoni z awan­turą o ostatni arty­kuł, w któ­rym tabloid mocno skry­ty­ko­wał bru­talne dzia­ła­nia poli­cji pod­czas zatrzy­ma­nia mało­let­niego pod­pa­la­cza na Bia­ło­łęce.

_Nie, Majew­ski nie zała­twiałby takich spraw oso­bi­ście, tym bar­dziej w nie­dzielę_ – pomy­ślała i nabrała prze­ko­na­nia, że musiał dzwo­nić z inte­re­sem.

Nie myliła się. Po zakoń­cze­niu roz­mowy z komen­dan­tem, która nie trwała dłu­żej niż dwie minuty, ubrała się, wsia­dła do samo­chodu i ruszyła do redak­cji.

* * *

Zanim Miłosz i poli­cjanci prze­kro­czyli próg new­sro­omu, przy­szła jej do głowy jesz­cze jedna myśl. Rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu blond głowy nale­żą­cej do nie­zbyt rosłej wła­ści­cielki. Justyna Dzi­kow­ska sie­działa na biurku pod ścianą. Sączyła kawę z ogrom­nego różo­wego kubka, z któ­rego boku poły­ski­wała ozdobna, złota korona. Przy­wo­łana wzro­kiem przez sze­fową, ruszyła w jej stronę.

– O nic nie pytaj. Zaraz zjawi się Serek z dwójką taj­nia­ków. Słu­chaj roz­mowy, a potem powiem, co robimy.

Dziew­czyna przy­tak­nęła i weszła za Gra­jew­ską do gabi­netu.

Dział poli­tyczny „Star Expressu” Justyna pro­wa­dziła od pię­ciu lat, choć wyda­rze­niami na Wiej­skiej zaj­mo­wała się prak­tycz­nie od początku swo­jej kariery dzien­ni­kar­skiej. Nawią­zy­wa­nie kon­tak­tów z poli­ty­kami, któ­rych oso­bi­ście uwa­żała za ogra­ni­czo­nych dar­mo­zja­dów, przy­cho­dziło jej z łatwo­ścią. Umie­jęt­nie wyko­rzy­sty­wała urodę i spryt, by zdo­być potrzebne infor­ma­cje bądź zwe­ry­fi­ko­wać plotki. Co głupsi z męskiego grona repre­zen­tan­tów narodu puszyli się w jej obec­no­ści, opo­wia­da­jąc zbyt wiele o par­tyj­nych nara­dach i wewnętrz­nych kon­flik­tach.

Odskocz­nią od poli­tycz­nego i plot­kar­skiego światka były dla Justyny stu­dia dok­to­ranc­kie na Wydziale Polo­ni­styki UW. Temat pracy dok­tor­skiej _Żywioły w poezji Marii Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej_ sta­no­wił nie­wy­czer­pane źró­dło żar­tów dla redak­cyj­nych kole­gów. Tym bar­dziej że reali­za­cja przed­się­wzię­cia trwała zde­cy­do­wa­nie dłu­żej, niż pozwa­lały na to uczel­niane prze­pisy.

Dzi­kow­ska z Gra­jew­ską bez słowa obser­wo­wały prze­mie­rza­ją­cych new­sroom męż­czyzn. Po krót­kich powi­ta­niach naczelna usia­dła za biur­kiem, wska­zu­jąc pozo­sta­łym miej­sca na kana­pie pod ścianą. Justyna jako jedyna stała oparta o szybę przy drzwiach.

– Zała­twmy to szybko – zaczęła naczelna. – Was tu nie ma, a my nic nie wiemy o zagi­nię­ciu syna wice­mi­ni­stra Blotta. Serek – zwró­ciła się do foto­grafa – zgraj zdję­cia u Maćka, a panom zrób kopię karty. Mate­riału ni­gdzie nie wodu­jesz.

Miłosz kiw­nął głową i się­gnął do torby. Z apa­ra­tem w dłoni wyszedł z gabi­netu, kie­ru­jąc się pro­sto do biurka edy­tora. Gdy wró­cił, w ręku trzy­mał czarne USB, które wrę­czył Jar­kowi. Poli­cjant scho­wał je do kie­szeni dżin­sów.

– Poma­gamy, ale też liczymy na wza­jem­ność – powie­działa Gra­jew­ska. – Przed­sta­wiam panom Justynę Dzi­kow­ską, która zaj­mie się sprawą. Będę wdzięczna za oka­zane wspar­cie.

Grzmiń­ski rzu­cił dzien­ni­karce prze­lotne spoj­rze­nie.

– To już zależy od komen­danta – powie­dział.

Naczelna prze­krzy­wiła głowę i uśmiech­nęła się.

– Wszystko jest kwe­stią dobrej woli.

Wstała z fotela i pode­szła do poli­cjan­tów.

– Nie zatrzy­muję. Mam nadzieję, że Max szybko się odnaj­dzie. Serek panów odpro­wa­dzi.

Gdy tylko drzwi gabi­netu się zamknęły, Dzi­kow­ska wypa­liła:

– Chcesz powie­dzieć, że zagi­nął dzie­ciak tego Blotta?!

O poli­tyku miała jak naj­gor­sze zda­nie, ale jego wpływy w par­tii rzą­dzą­cej były nie­za­prze­czalne. Zagi­nię­cie syna kogoś tak wysoko posta­wio­nego otwie­rało pole do spe­ku­la­cji.

– Dziś w nocy. Aku­rat gdy Serek wisiał na drze­wie, polu­jąc na panią akto­reczkę. Chło­pak ma dzie­więć lat.

Naczelna wybrała numer wewnętrzny edy­tora.

– Maciek, zablo­kuj dostęp do dysku, na który wrzu­ci­łeś foty. Do odwo­ła­nia.

Odło­żyła słu­chawkę i przy­wo­łała Justynę przed moni­tor swo­jego kom­pu­tera.

– Więk­szość dzieci odnaj­duje się sama w ciągu kilku, kil­ku­na­stu godzin – powie­działa Gra­jew­ska. – Do tego czasu wstrzy­mamy mate­riał. W zamian będziesz miała dostęp do źró­deł. Chło­paki, któ­rych pode­słał Majew­ski, wyglą­dają na łeb­skich.

– A jeśli mło­demu Blot­towi coś się sta­nie?

Naczelna wpa­try­wała się w ekran, na któ­rym poja­wiały się i zni­kały nowe okna. Pal­cem wska­zu­ją­cym stu­kała w blat biurka.

– Wszy­scy zaczną łączyć to z Bene­szem.

– Tamto śledz­two umo­rzono. Pisa­li­śmy o tym nie­dawno, gdy posy­pały się głowy w Komen­dzie Sto­łecz­nej.

Na ekra­nie poja­wił się komu­ni­kat, na który Ewa cze­kała. Sko­pio­wała hasło i odna­la­zła zaszy­fro­wany dysk.

– No dobra, zobaczmy, czy stawki kolegi Serka nie są wygó­ro­wane.

Odpa­liła zdję­cia.

Dwie przy­gar­bione posta­cie kobiet, z nie­na­tu­ral­nie wycią­gnię­tymi do przodu szy­jami, wpa­try­wały się w moni­tor.

Gdy Gra­jew­ska pod­nio­sła głowę, zauwa­żyła prze­my­ka­ją­cego przez _open space_ Miło­sza, który wró­cił po odpro­wa­dze­niu poli­cjan­tów. Pode­rwała się z fotela i zbyt gwał­tow­nie jak na nią otwo­rzyła drzwi.

– Sere­eek! – krzyk­nęła.

Wzrok zgro­ma­dzo­nych w new­sro­omie dzien­ni­ka­rzy powę­dro­wał na foto­grafa, a potem na naczelną. Ale kobiety już tam nie było. Usa­do­wiła się z powro­tem przed ekra­nem.

– Kto to, kurwa, jest?! – Ewa powie­działa dopiero, gdy Miłosz zamknął za sobą drzwi akwa­rium. – Miało być o rodzin­nej sie­lance, a ty mi tu romans przy­no­sisz!

Chło­pak ode­tchnął z ulgą. – Nie dałaś szansy się pochwa­lić – odparł z uda­waną non­sza­lan­cją.

Kącik ust Gra­jew­skiej poru­szył się.

– Znasz go?

– Jurny tatuś. Prze­wiń, jest tego wię­cej – powie­dział foto­graf.

Gra­jew­ska wstała z fotela, a Miłosz zajął jej miej­sce. Po chwili poszu­ki­wań odna­lazł zdję­cie, na któ­rym nie­wy­soki męż­czy­zna w różo­wej koszulce polo idzie przez ogród w stronę bawią­cych się gości. Towa­rzy­szy mu dzie­wię­cio­letni chło­piec, a na powi­ta­nie tej dwójki wycho­dzi Jan Blott. Serek prze­wi­nął kilka kolej­nych zdjęć. Zatrzy­mał się na foto­gra­fii, na któ­rej nie­zna­jomy obej­muje Vic­to­rię Sza­flar­ską. Dzi­kow­ska zaśmiała się i klep­nęła męż­czy­znę w ramię.

– To nawet nie jest dwu­znaczne.

– To jak sze­fowa, nego­cju­jemy? – zapy­tał Serek.

– Pone­go­cju­jemy, jak dzie­ciak się znaj­dzie. Dopiero wtedy puścimy.

Ewa odwró­ciła się w stronę okna. Wodziła wzro­kiem po zala­nej słoń­cem ulicy. W tym cza­sie Justyna pochy­liła się nad ekra­nem i dalej prze­glą­dała zdję­cia. Coś przy­kuło jej uwagę. Zaczęła powięk­szać jeden z obra­zów.

– Widzia­łeś to? – zwró­ciła się do foto­grafa.

Męż­czy­zna zaprze­czył.

– Jest wię­cej?

– Tylko na tych dwóch. – Kobieta zbli­żyła palec do ekranu. – Może jakiś przy­pad­kowy spa­ce­ro­wicz?

Tele­fon Gra­jew­skiej zaczął pod­ska­ki­wać na bla­cie stołu. Kobieta kiw­nęła głową w stronę Dzi­kow­skiej i Serka. Czas ich audien­cji wła­śnie się skoń­czył.

– Jedź do Anina, poszpe­raj – rzu­ciła Ewa w stronę Justyny, gdy ta zamy­kała za sobą drzwi gabi­netu.

Za fila­rem, po dru­giej stro­nie new­sro­omu, dzien­ni­karka dostrze­gła Micha­linę Zawadzką. Kiw­nęła w jej stronę i ruszyła do wyj­ścia. Dziew­czyna podą­żyła za nią. Minęły obro­towe drzwi budynku i skrę­ciły w lewo. Dopiero wtedy Justyna zre­fe­ro­wała jej szcze­góły roz­mowy z naczelną.

– Znajdź co się da na temat śledz­twa Bene­sza, tek­sty, wzmianki, plotki. Odgrzeb też to, czego mogę nie wie­dzieć o Sza­flar­skiej. Poszu­kaj jesz­cze infor­ma­cji o tym dzie­ciaku. Max Blott. Może gdzieś udzie­liła wywiadu i o nim wspo­mi­nała. Sprawdź. Ja zajmę się Blot­tem.

Micha­lina sza­no­wała i podzi­wiała Dzi­kow­ską, czu­jąc jed­no­cze­śnie, że także Justyna coraz bar­dziej jej ufa. To ona przy­jęła ją na prak­tyki do redak­cji, a potem zasu­ge­ro­wała Gra­jew­skiej, aby zaofe­ro­wać Micha­li­nie płatny staż. Zawadzka była docie­kliwa i inte­li­gentna, co czy­niło ją ide­al­nym mate­ria­łem na dzien­ni­karkę. Choć nie unik­nęła kilku typo­wych dla jej wieku i braku doświad­cze­nia wpa­dek, posia­dała wystar­cza­jąco dużo pokory, pozwa­la­ją­cej na wycią­ga­nie lek­cji z pora­żek.

– Jeśli młody się znaj­dzie, roz­szar­piemy Sza­flar­ską dzięki fot­kom Serka. Taki romans to mocna rzecz. Może o zagi­nię­ciu i szczę­śli­wym odna­le­zie­niu Maxa też wspo­mnimy. Oczy­wi­ście w domy­śle suge­ru­jąc pato­lo­gię w rodzi­nie – powie­działa nie­win­nie Dzi­kow­ska.

– Brzmi… krwawo. – Zawadzka się zaśmiała. – A jeśli młody wsiąk­nie?

Dzi­kow­ska nie odpo­wie­działa od razu.

– Na­dal będziemy o pół kroku przed kon­ku­ren­cją. Jadę na spa­cer do Anina. Daj znać, gdy wpad­niesz na coś cie­ka­wego.Roz­dział 4

Piątek, 18.00

Odgłos ude­rzeń obca­sów o mar­mu­rową posadzkę sie­dem­na­sto­wiecz­nego pałacu Paca przy Mio­do­wej 15 odbi­jał się od ścian zło­wro­gim echem. Jan Pomy­kała, dyrek­tor depar­ta­mentu inno­wa­cji, mijał kolejne zamknięte pokoje, świe­cące o tej porze pust­kami jaśniej niż wysoko zawie­szone kory­ta­rzowe kan­de­la­bry. Cisza panu­jąca w budynku przy­po­mi­nała o zbli­ża­ją­cym się week­en­dzie. Fru­stra­cja dyrek­tora nara­stała lawi­nowo, odkąd przed paroma minu­tami zakoń­czył roz­mowę z Anną Drąż­kow­ską, asy­stentką Jana Blotta. Wro­dzona kre­atyw­ność w szu­ka­niu wymó­wek tym razem zawio­dła i w piąt­kowy wie­czór nie był w sta­nie zna­leźć powodu, dla któ­rego nie dostar­czył jesz­cze zamó­wio­nej przez wice­mi­ni­stra opi­nii. Nie mógł też odmó­wić dostar­cze­nia jej na dziś.

– O tej porze?! – mam­ro­tał pod nosem, masze­ru­jąc kory­ta­rzem.

Iry­ta­cję Pomy­kały wzma­gał fakt, iż na chwilę przed pod­nie­sie­niem słu­chawki od Drąż­kow­skiej pre­ten­sje pod jego adre­sem zakoń­czyła wygła­szać mał­żonka. Tym razem zapo­mniał zare­zer­wo­wać bilety na nie­dzielny kon­cert w fil­har­mo­nii, na który umó­wili się ze zna­jo­mymi dwa mie­siące wcze­śniej.

Zato­piony w ponu­rych roz­my­śla­niach nad wła­snym losem zatrzy­mał się przed drzwiami głów­nego spe­cja­li­sty w depar­ta­men­cie inno­wa­cji, za któ­rymi Tomasz Cipio­łek szy­ko­wał się wła­śnie do wyj­ścia z pracy. Bez puka­nia chwy­cił za klamkę i sta­nął w progu nie­wiel­kiego gabi­netu.

– Dzwo­nili od Blotta – zaczął bez opty­mi­zmu Pomy­kała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij