Ogromne okno. Seria niefortunnych zdarzeń - ebook
Ogromne okno. Seria niefortunnych zdarzeń - ebook
Jeśli nie czytaliście jeszcze żadnej książki o sierotach Baudelaire, poznajcie przykrą prawdę – Wioletka, Klaus i Słoneczko to dzieci grzeczne i inteligentne, a jednak pech i nieszczęście ciągle depczą im po piętach.
Wydaje się, że po dramatycznych wydarzeniach w Gabinecie Gadów życie rodzeństwa w końcu zmieni się na lepsze. Dzieci trafiają do domu nieco ekscentrycznej, ale przemiłej i troskliwej Ciotki Józefiny. Szybko jednak okazuje się, że demoniczny Hrabia Olaf gotów jest popełnić każdą podłość, aby osiągnąć swój cel. Sieroty będą musiały zmierzyć się z przeraźliwym huraganem oraz głodnymi pijawkami, a także stawić czoła niezwykle brutalnemu łotrowi.
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-8099-0 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PIERWSZY
Gdybyście nie wiedzieli za wiele o sierotach Baudelaire i zobaczyli je siedzące na walizkach w Doku Damoklesa, pomyślelibyście pewnie, że szykuje im się emocjonująca przygoda. Przed chwilą zeszły przecież z pokładu Psotnego Promu, który je przewiózł na drugi brzeg Jeziora Łzawego, gdzie miały zamieszkać u Ciotki Józefiny – a taka sytuacja wróży na ogół fantastyczne życie.
Oczywiście, myśląc tak, bylibyście w wielkim błędzie. Bo chociaż Wioletka, Klaus i Słoneczko Baudelaire rzeczywiście mieli przeżyć zdarzenia emocjonujące i pamiętne, to nie były to zdarzenia emocjonujące i pamiętne w tym sensie, w jakim emocjonująca i pamiętna bywa wizyta u wróżki albo udział w rodeo. Emocjonująca i pamiętna przygoda sierot Baudelaire przypominała raczej sytuację osoby, która, ścigana przez wilkołaka, gna o północy przez cierniste chaszcze na odludziu, gdzie nie ma żywej duszy do pomocy. Jeśli chcieliście poczytać sobie historię, której bohaterowie wiodą fantastyczne życie, to z całą pewnością wybraliście niewłaściwą książkę, gdyż sieroty Baudelaire doświadczają w swoim ponurym i nieszczęśliwym życiu wyjątkowo niewielu fantastycznych chwil. Ich nieszczęścia to bardzo przykry temat, tak przykry, że podejmuję go z największym trudem. Więc jeżeli nie macie ochoty na opowieść tragiczną i smutną, daję wam ostatnią szansę: odłóżcie tę książkę, gdyż nieszczęścia sierot Baudelaire zaczną się już w następnym akapicie.
– Spójrzcie, co dla was mam! – Pan Poe, szczerząc się od ucha do ucha, podniósł papierową torebeczkę. – Miętówki!
Pan Poe był bankierem wyznaczonym do nadzorowania spraw sierot Baudelaire po śmierci ich rodziców. Miał dobre serce, ale na tym świecie dobre serce nie wystarczy, szczególnie gdy odpowiada się za bezpieczeństwo dzieci. Pan Poe znał trójkę młodych Baudelaire’ów od urodzenia, a mimo to nigdy nie pamiętał, że wszyscy są uczuleni na miętówki.
– Dziękujemy panu – powiedziała Wioletka, przyjęła torebeczkę i zajrzała do środka.
Jak większość czternastolatek Wioletka była zbyt dobrze wychowana, aby napomknąć, że zjedzenie miętówki wywołałoby u niej silną alergię, co tu oznacza: „w ciągu paru godzin dostałaby swędzących wyprysków na całym ciele”. Poza tym była zanadto pochłonięta obmyślaniem pewnego wynalazku, aby zwracać szczególną uwagę na pana Poe. Każdy, kto znał Wioletkę, wiedział doskonale, że gdy ma ona włosy związane wstążką, aby nie leciały do oczu – tak jak w tej chwili – to znak, że myśli wyłącznie o kółkach, trybikach, dźwigniach i innych przyborach niezbędnych przy dokonywaniu wynalazków. Głowiła się właśnie nad takim sposobem udoskonalenia silnika Psotnego Promu, żeby przestał buchać kłębami dymu w szare niebo.
– To bardzo uprzejme z pana strony – rzekł z uśmiechem Klaus, środkowy reprezentant trójki Baudelaire’ów, myśląc, że gdyby chociaż raz polizał miętówkę, język spuchłby mu niemiłosiernie i nie mógłby nic powiedzieć.
Klaus zdjął okulary, rozczarowany, że pan Poe zamiast miętówek nie kupił mu jakiejś książki albo chociaż gazety. Klaus był zapalonym czytelnikiem: gdy na własnym przyjęciu z okazji ósmych urodzin przekonał się, że cierpi na alergię, natychmiast przestudiował wszystkie książki o alergiach z biblioteki rodziców. Jeszcze cztery lata później potrafił z pamięci recytować wzory chemiczne tych substancji, które sprawiły, że spuchł mu język.
– Toj! – pisnęło Słoneczko. Najmłodsze z Baudelaire’ów było jeszcze niemowlęciem i, jak większość niemowląt, posługiwało się zagadkowymi słowami. „Toj!” miało zapewne znaczyć: „Nigdy nie jadłam miętówek, gdyż podejrzewam, że, podobnie jak moje rodzeństwo, jestem na nie uczulona”. Ale mogło też znaczyć: „Chętnie schrupałabym miętówkę, poniewać lubię gryźć co popadnie moimi czterema ostrymi zębami, jednak wolę nie ryzykować reakcji alergicznej”.
– Możecie je sobie zjeść w czasie jazdy taksówką do domu pani Anwhistle – powiedział pan Poe, pokasłując w białą chusteczkę. Pan Poe sprawiał wrażenie stale przeziębionego, więc sieroty Baudelaire przywykły już do otrzymywania od niego informacji przerywanych napadami kaszlu. – Pani Anwhistle przeprasza, że nie oczekiwała was na przystani, ale boi się tego miejsca.
– Dlaczego boi się przystani? – spytał Klaus, patrząc na drewniane pomosty i żaglówki.
– Boi się wszystkiego, co ma związek z Jeziorem Łzawym – odparł pan Poe – lecz nie mówiła mi dlaczego. Być może ma to jakiś związek ze śmiercią jej męża. Wasza Ciotka Józefina – która, oczywiście, nie jest waszą prawdziwą ciotką, tylko szwagierką waszej dalekiej kuzynki, ale prosiła, żebyście mówili na nią Ciotka Józefina – otóż Ciotka Józefina niedawno straciła małżonka. Niewykluczone, że się utopił, może wypadł z łódki. Wydało mi się niestosowne wypytywać wdowę o szczegóły tak traumatycznego przeżycia. No a teraz poszukajmy taksówki.
– Co znaczy to słowo? – spytała Wioletka.
Pan Poe uniósł brwi.
– Zdumiewasz mnie. Dziewczynka w twoim wieku powinna wiedzieć, że taksówka to samochód, który dowozi pasażera na wybrane miejsce za ustaloną opłatą. No, bierzcie bagaże i ustawcie się przy krawężniku.
– „Traumatyczne” – szepnął Klaus do Wioletki – to mniej więcej to samo co „wstrząsające”.
– Dzięki – odszepnęła Wioletka, jedną ręką podnosząc walizkę, a drugą Słoneczko.
Pan Poe zamachał chusteczką, taksówka się zatrzymała, taksówkarz w mgnieniu oka wpakował wszystkie walizki Baudelaire’ów do bagażnika, a pan Poe w tym samym czasie wpakował dzieci na tylne siedzenie.
– Tu się pożegnamy – oznajmił. – W banku rozpoczęły się już godziny urzędowania, więc obawiam się, że nie nadążyłbym z robotą, gdybym was odwiózł do Ciotki Józefiny. Pozdrówcie ją ode mnie serdecznie i przekażcie jej, że będę z wami w stałym kontakcie. – Pan Poe pokaszlał chwilę w chusteczkę, zanim podjął przemowę. – Wasza Ciotka Józefina denerwuje się nieco, że w jej domu zamieszka nagle troje dzieci, ale zapewniłem ją, że jesteście wyjątkowo dobrze wychowani. Pamiętajcie sprawować się jak należy, no i jak zwykle możecie skontaktować się ze mną telefonicznie lub faksem, gdyby wynikły jakieś problemy. Chociaż nie przypuszczam, aby tym razem coś miało pójść nie tak.
Mówiąc: „tym razem”, pan Poe spojrzał na dzieci znacząco, jakby to była ich wina, że nieszczęsny Wujcio Monty pożegnał się z życiem. Dzieci były jednak zbyt zdenerwowane perspektywą poznania nowej opiekunki, aby wykrztusić pod adresem pana Poe coś więcej niż: „No to na razie”.
– No to na razie – powiedziała Wioletka, wkładając do kieszeni torebkę miętówek.
– No to na razie – rzekł Klaus, oglądając się po raz ostatni na Dok Damoklesa.
– Frul – mruknęło Słoneczko, które już żuło pas bezpieczeństwa.
– No to na razie – odpowiedział pan Poe. – I powodzenia. Będę często o was myślał.
Pan Poe wręczył taksówkarzowi odliczone pieniądze i pomachał dzieciom, gdy taksówka wyjeżdżała z przystani na szarą, brukowaną kocimi łbami ulicę. Minęli mały sklepik warzywny z wystawionymi na chodnik skrzynkami limonek i buraków. Minęli sklep odzieżowy pod nazwą PATRZ! PASUJE!, który wyglądał, jakby był w remoncie. Minęli okropną restaurację Smutny Klaun, z neonami i balonami w witrynie. Minęli jeszcze wiele innych sklepów i sklepików, ale wszystkie były zamknięte.
– Zdaje się, że to niezbyt zatłoczone miasteczko – zauważył Klaus. – A miałem nadzieję, że nawiążemy tu nowe znajomości.
– Jest po sezonie – wyjaśnił krótko taksówkarz, chudzielec z cienkim papierosem przyklejonym do ust, popatrując na dzieci we wstecznym lusterku. – Miasteczko Jezioro Łzawe to miejscowość wypoczynkowa: gdy przychodzi ładna pogoda, szpilki tu nie można wetknąć. Ale o tej porze roku tyle tu życia, co w tym kocie, co go przejechałem dziś z rana. Jeśli szukacie nowych znajomych, to musicie poczekać na trochę lepszą pogodę. A skoro już o pogodzie mowa, to za tydzień spodziewamy się tutaj huraganu Herman. Postarajcie się, żeby wam nie zabrakło zapasów jedzenia tam na górze.
– Huragan? Na jeziorze? – zdziwił się Klaus. – Myślałem, że huragany występują tylko w rejonach oceanów.
– Na tak wielkim zbiorniku wodnym jak Jezioro Łzawe zdarzyć się może wszystko – pouczył go taksówkarz. – Szczerze mówiąc, bałbym się trochę mieszkać na samym czubku tego urwiska. Jak przyjdzie sztorm, bardzo trudno będzie zjechać taki kawał w dół do miasteczka.
Wioletka, Klaus i Słoneczko wyjrzeli przez okienka taksówki i zaraz zrozumieli, co kierowca miał na myśli, mówiąc: „taki kawał w dół”. Pokonawszy ostatni zakręt, taksówka wjechała na wyboisty szczyt wysokiego, wysokiego urwiska, skąd dzieci ujrzały położone bardzo nisko w dole miasteczko: brukowana kocimi łbami ulica owijała się niczym mała szara żmijka wokół zbitych w gromadkę budynków, a po malutkim kwadraciku Doku Damoklesa poruszały się czarne kropki; to byli ludzie. Za przystanią rozciągał się kleks Jeziora Łzawego – tak wielki i czarny, jakby za trójką sierot stał gigantyczny potwór i rzucał tam swój gigantyczny cień. Dzieci przez dłuższą chwilę gapiły się jak zahipnotyzowane w olbrzymią czarną plamę na krajobrazie.
– Co za ogromne jezioro – przemówił wreszcie Klaus. – I wygląda na strasznie głębokie. Już rozumiem, czemu Ciotka Józefina się go boi.
– Ta pani, która tu mieszka, boi się jeziora? – spytał taksówkarz.
– Tak nam mówiono – odparła Wioletka.
Taksówkarz pokręcił głową ze zdumieniem i zatrzymał samochód.
– No to nie wiem, jak ona tu wytrzymuje.
– O co panu chodzi? – spytała Wioletka.
– To wyście jeszcze nigdy nie byli w tym domu? – zdziwił się taksówkarz.
– Nigdy – potwierdził Klaus. – Nie znamy nawet jeszcze Ciotki Józefiny.
– Hm, jeżeli ta wasza Ciotka Józefina boi się wody, to słowo daję, nie rozumiem, jak może tu mieszkać.
– Ale o czym pan mówi? – zniecierpliwił się wreszcie Klaus.
– Zobaczcie sami – powiedział taksówkarz i wysiadł z wozu.
Baudelaire’owie wyjrzeli przez okienko. Z początku ujrzeli tylko nieduży klockowaty budyneczek z łuszczącymi się białymi drzwiami, na oko niewiele większy od taksówki, która ich tu przywiozła. Jednak kiedy wygramolili się z taksówki i podeszli bliżej, stwierdzili, że ten mały klocek to tylko część domu, stercząca poza skraj urwiska. Reszta domu – cała sterta małych klocków, poustawianych jeden na drugim jak kostki cukru – zwisała nad przepaścią, przytwierdzona do zbocza stalowymi podporami przypominającymi nogi pająka. Dzieci patrzyły osłupiałe na swój nowy dom, który wyglądał, jakby resztkami sił kurczowo czepiał się gruntu.
Taksówkarz wyjął z bagażnika walizki Baudelaire’ów, postawił je przed łuszczącymi się białymi drzwiami i odjechał z powrotem w dół, trąbiąc: „tu-tut!” na pożegnanie. Białe drzwi cichutko skrzypnęły, otworzyły się i wyjrzała spoza nich blada kobieta z wysokim siwym kokiem.
– Dzień dobry – powiedziała i uśmiechnęła się niepewnie. – Jestem waszą Ciotką Józefiną.
– Dzień dobry – odpowiedziała Wioletka i bardzo ostrożnie dała parę kroków do przodu, aby przywitać się z nową opiekunką.
Klaus zbliżył się za siostrą, a na końcu, na czworakach, przyczołgało się Słoneczko. Wszyscy troje posuwali się bardzo ostrożnie, jakby w obawie, że dom pod ich ciężarem runie ze swojej grzędy.
Sieroty Baudelaire zupełnie nie rozumiały, jak ktoś, kto boi się panicznie Jeziora Łzawego, może mieszkać w domu, który wygląda, jakby w każdej chwili miał runąć w przepastną toń.LEMONY SNICKET urodził się wcześniej od was i zapewne wcześniej od was umrze. Jako uczony znawca analizy retorycznej, pan Snicket od siedmiu lat bada dzieje sierot Baudelaire. Jego odkrycia publikuje na bieżąco wydawnictwo HarperCollins.
BRETT HELQUIST urodził się w Gandano w stanie Arizona, dorastał w Orem w stanie Utah, a obecnie mieszka w Nowym Jorku. Odkąd uzyskał dyplom licencjata sztuk pięknych Brigham Young University, ilustruje książki. Jego prace drukowane były w wielu pismach, między innymi w „Cricket” i „New York Times”.Do Szanownego Wydawcy,
Piszę do Pana z ratusza w Paltryville, gdzie udało mi się nakłonić burmistrza, aby mnie wpuścił do urządzonego w kształcie oka gabinetu Doktor Orwell celem dokładniejszego zbadania, co się działo z sierotami Baudelaire, gdy mieszkały w tej okolicy.
W przyszły piątek w północno-zachodnim krańcu parkingu Obserwatorium Orion zaparkuje czarny dżip. Proszę się do niego włamać. W schowku na rękawiczki znajdzie Pan mój opis ostatniego przerażającego epizodu z życia sierot Baudelaire zatytułowany TARTAK TORTUR, a ponadto garść informacji o hipnozie, maskę chirurgiczną oraz sześćdziesiąt osiem opakowań gumy do żucia. Dołączyłem też plan konstrukcyjny maszyny do szczypania, który może się przydać panu Helquistowi w sporządzeniu ilustracji.
Proszę pamiętać, że jest Pan moją ostatnią nadzieją na to, że losy sierot Baudelaire zostaną wreszcie ujawnione światu.
Z całym należnym szacunkiem
Lemony Snicket