- nowość
- promocja
- W empik go
Ona i dom, który tańczy - ebook
Ona i dom, który tańczy - ebook
Tajemnicza, nastrojowa, zmysłowa i osobista powieść, która powstała przed mroczną serią kolory zła.
Małgorzata Oliwia Sobczak, jakiej nie znacie!
Iwa po latach powraca do rodzinnego domu na Żuławach. Próbuje uporządkować swoje życie i zrozumieć motywy kierujące bliskimi jej kobietami, babką Antoniną i matką Józefiną. W starym domostwie z duszą, pamiętającym jeszcze czasy holenderskich osadników, powoli odkrywa tajemnice swoich najbliższych i składa w logiczną całość wydarzenia z przeszłości. Trzy kobiety, trzy na zawsze połączone historie i niezwykły dom na Żuławach, który ożywa dzięki muzyce.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-372-5 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc
Czy tak już będzie zawsze?, myślała. Czy to uczucie kiedyś minie?
Adam spał obok. Zupełnie nieświadomy tego, co się z nią działo. Jego ufność w pewnym sensie rozświetlała mrok, ale też sprawiała, że Iwa wyraźniej widziała łyse, strzeliste drzewa o rachitycznych gałęziach. Cicho westchnęła i wsłuchała się w regularne bicie serca mężczyzny i pochrapywanie psa śpiącego na skraju łóżka. Ciekawe, czy pies czuł, że jego pani jest oszustką? Że leży tu zamknięta, udając, że jest wolna.
Nie zawsze tak było. Był czas, kiedy zdołała się wyzwolić i stawała się kimś, kogo zaczynała lubić. To Najbliższa ją tego nauczyła. Opiekowała się nią tak długo, aż Iwa wyszła z kokonu, wlewała do ucha eliksiry z odwagą, czyściła ducha z brudu i nędzy, pokazując, że życie jest mniej skomplikowane, niż się wydaje. Nauka była trudna. Niekiedy wpajana uderzeniami wierzbową gałązką. Zostawiała ślady krwi na plecach, na nogach, na rękach. Ale potem Najbliższa przecierała rany żyworódką i kładła na nie liście aloesu. Goiły się szybko, więc Iwa szybko o nich zapominała. A gdy chciała okazać gniew, wystarczyło spojrzenie na Najbliższą, by chochlik uśmiechu zaczął skradać się na usta. Starała się strącić go z twarzy, ale już nie można było go powstrzymać.
– No przeproś mnie teraz – mówiła Najbliższa, która w ten sposób wyrażała skruchę. Wyciągała dłoń pachnącą bezpieczeństwem i słońcem, więc Iwa zaciskała na niej swe palce i uśmiechała się na zgodę…
Znów to uczucie. Jakby tonęła. Jakby wspomnienia zabierały cały tlen.
Iwa wstała, opatuliła się w koc, a potem zaparzyła herbatę. Gorący napój rozgrzewał przełyk i powoli rozlewał się w żołądku. Pomyślała o gdyńskim Centrum Nauki Experyment, które kilka dni temu odwiedziła. Z jaskini o kształcie twarzy wystawał ogromny plastikowy język, na którym kładło się eksponaty przypominające jedzenie. Gdy położyło się je na niewłaściwym kubku smakowym, gęba pojękiwała przeciągłe „yhh”, gdy na poprawnym – wydawała smakowite „yeah”. Sól na samym koniuszku, słodkie ciastko niemal w gardle.
Ciekawe, w którym miejscu mój język wyczuwa gorzką, mocną herbatę, przemknęło jej przez głowę.
Te rozważania trochę odciągnęły ją od niepokojących myśli. Zrobiło się niemal przyjemnie. Poświata księżyca przedostawała się przez drewniane żaluzje, tworząc na ścianach kuchni drabiny prowadzące wysoko do nieba. Gdyby tak się po nich po prostu wspiąć. Zniknąć. Nie być. Łyk herbaty. Przeciągłe „yeah”. Dziwne, że umysł można koić doznaniem kubka smakowego, który przez chwilę zasłania prawdę. Spojrzała w stronę sąsiedniego pokoju. Przez otwarte drzwi dojrzała twarz śpiącego Adama.
Taki piękny, pomyślała. Taki bezbronny. Ciepły.
Czemu tak trudno zapomnieć o przeszłości? To tylko obrazy, które pamiętamy, w dodatku w wersji, którą sami stworzyliśmy i którą za każdym razem przekształcamy na nowo. Czy im częściej się coś wspomina, tym bardziej zmienia się to, co było? Wciąż dodaje się nowe elementy, obrazy, a nawet odczucia, które odpowiadają temu, co teraz. Przeszłość to zdjęcia, które wzbogacamy drobinami teraźniejszości. Czemu więc nadal tak bardzo boli? Poczuła na ręku piekący ślad po uderzeniu i zapach skóry Najbliższej, jakby ta wkroczyła ni stąd, ni zowąd do kuchni. Tęsknota. Tęsknota to niewyobrażalne więzienie, które sami sobie budujemy. Zakuwa w kajdany przeszłości, pozwalając przez jedną milisekundę poczuć czyjąś obecność.
Uciec, zamarzyła. Wspiąć się po drabinie. Zniknąć.
Wiedziała, że musi pojechać, by dowiedzieć się prawdy. I to właśnie TAM. Tam, gdzie wszystko się zaczęło i skończyło zarazem.
Most
Gdy most się zawali, wpadniemy do rzeki, myślała wtedy.
Dziadek nieraz opowiadał jej przecież historie o zwodniczych wirach w Szkarpawie, które porwały jego braci. Gdy wyzwoli się z auta, do którego wleje się woda, wir pociągnie jej ciało w dół rzeki. Nie, ona jest niezniszczalna, a los zawsze jej sprzyja. Jest wyjątkowa – tak zawsze powtarzano. To ona dostawała żołądeczki i serduszka z rosołu, najchudszą część pieczonego mięsa, ostatni kawałek śliwkowego ciasta, co utwierdzało ją w przekonaniu, że jest w jakiś sposób wybrana. Wypłynie więc na powierzchnię, nabierze powietrza i pomoże tacie uratować mamę. Tak, sprytu przecież nie można dziewczynce odmówić. Mała i chuda, ale sprytna i odważna. Wybrana. Tak o sobie myślała. Teraz most nie kojarzył się tak bajecznie, przywoływał inne wspomnienie. Wypadek, zgubiony na drodze but. Wspomnienie, które stało się końcem dzieciństwa, a na pewno końcem czegoś i początkiem innego. Chyba dla wszystkich.
Iwa otrząsnęła się z zamyślenia, skupiając wzrok na drodze. Padało. Jesień weszła właśnie w stadium szarości i nieustannej mżawki, przechodzącej co jakiś czas w ulewy. Ten okres lubiła najbardziej, choć inni zawsze na niego narzekali. Czuła się w nim bezpiecznie, anonimowo, niezauważalnie. Jakby deszcz był płaszczem niewidką, a dźwięk spadających na dachy kropel nie pozwalał innym usłyszeć jej myśli.
Dostrzegła jasnoniebieskie kikuty stali odcinające się na tle ciemnego nieba. Kiedyś często czekali, aż rzeką przepłynie statek, a zwodzona konstrukcja zostanie opuszczona. Słyszała, że jeszcze wcześniej rzadko ją otwierano i dopiero po wielu namowach i łapówkach obsługa mostu przepuszczała żeglarzy. Nawet dzisiaj przekroczenie mostowej granicy wiązało się z wieloma trudami. Jednoprzęsłowy, zbudowany skośnie do rzeki moloch powodował, że przepływające pchacze wbijały się na mieliznę, a statki pasażerskie niemal się o nią ocierały.
Ciekawe, czy to sprawka stryjecznych dziadków, przemknęło kobiecie przez głowę.
Dokładnie tutaj rzeka pochłonęła ich ciała, gdy po wojnie przebijali się przez wodę drewnianą łodzią. Okrutne wiry nie pozwoliły im wydostać się spod przewróconej do góry dnem łajby. Jak co dzień przeprawiali się przez rzekę, kiedy nagle się okazało, że już nigdy nie będzie im dane zaczerpnąć powietrza. Dwa duchy przodków wyłoniły swoje mokre głowy znad tafli szarości. Szybko rzuciła w myślach „cześć, stryjki”, na milisekundę zrównując się z nimi w czasoprzestrzeni. Dodała gazu i lekko przejechała na drugą stronę.
Dom
Iwa zawsze miała wrażenie, że dom żył własnym życiem, zachowując niezależność i oddając się jakimś sekretnym sprawom, odbywającym się na płaszczyźnie, której istnienia nikt nigdy się nie domyślał. Oczywiście nikt oprócz niej. Często chyłkiem otwierała niebieskie drzwi bez klamki, wsuwając dziecięce palce w nierówno wyciętą tępym narzędziem niewielką dziurę. Wspinała się po wąskich, drewnianych, spiralnie wijących się schodach, które sprawiały wrażenie, jakby w każdej chwili miały się zapaść. Stawała na ostatnim stopniu i zamierała. Wsłuchiwała się w skupieniu w oddech domu – ciche, głuche syczenie rozchodzące się po wszystkich pomieszczeniach, ścianach, podłogach i skosach. Wyraźnie wyczuwała go w kominie, którego zardzewiałe, metalowe i na wpół uchylone drzwiczki zawsze przyprawiały ją o gęsią skórkę. Odczuwała go w powietrzu, które miało tutaj inną gęstość, oraz w pulsującym świetle wpadającym ciepłym pomarańczowym strumieniem spomiędzy drewnianych desek fasady – świetle, które wypełniało letnie miesiące dzieciństwa, a którego teraz już nie ma, jakby wraz z czasem wyblakło, pozbawiając świat koloru. To na strychu dom miał swój umysł, tego była pewna. Zawsze więc wchodziła na górę z naiwną czcią, z jednej strony wiedząc, że musi się zachowywać tak, by nie rozgniewać domu, z drugiej zaś zachwycając się mocą swojej wyobraźni.
Kobieta wydobyła z torebki klucz. Był gruby i mosiężny, taki, jakich używa się dzisiaj już tylko do otwierania prastarych kufrów i skrzyń. Wyglądał, jakby od zawsze przekazywano go z właściciela na właściciela, nigdy nie dorabiając nowego egzemplarza – jakby tylko ten jedyny magicznie pasował do zamka. Przemierzyła zarośniętą, piaszczystą ścieżkę i spojrzała na pastelowozielone drzwi. Były to typowe drzwi dwoinowe, dwuczęściowe skrzydło o niezależnie od siebie otwieranych połówkach górnej i dolnej. Promieniste rozety na płycinach poszczególnych części były już ledwie widoczne, zagubione pod starą, zmurszałą farbą, licznymi zadrapaniami i kopniakami bucików dzieci, które siadywały często na dolnej połówce, huśtając się w przód i tył. Tak, uwielbiała to miejsce jako mała dziewczynka. Był to dogodny punkt obserwacyjny, w którym można było się schronić w cieniu i rozprężyć zmęczone całodniowym bieganiem po polach nogi. Po lewej stronie rozciągał się sad pełen jabłoni, grusz, krzaczków jeżyn i bzów. Naprzeciwko stała ceglana obora, za dnia zawsze pełna rozmaitych dźwięków. Tu gdakały kury, gęgały gęsi, kwakały kaczki i kwiczały świnie, którym dziadek codziennie rano obiecywał zainstalować telewizor, żeby za bardzo się nie nudziły. Ten niewinny żart dziadka zawsze brała na serio, zastanawiając się, kiedy ten niezmiennie uśmiechnięty mężczyzna o jasnoniebieskich oczach, dużym, kostropatym nosie i z burzą stojących na baczność blond włosów spełni swoją obietnicę. Pod oborą znajdowało się rozłożyste drzewo z tarzanem¹, z którego spadła kiedyś ciotka Nefcia, przeklinając, że dała się ponieść marzeniu, by jak za młodu pohuśtać się na linie. Nieopodal stała drewniana, spadzista stodoła, ale pewnej nocy znikła tak po prostu pod wpływem silnej wichury. Po prawej wyrastał spichlerz. Zawsze unosiły się w nim kurz i pył. Tuż przy domu rósł ogromny, wiekowy kasztanowiec, pod którym dziadek parkował żółty ciągnik marki Ursus. No i bryczka. Otwarta, obita purpurowym skajem bryczka, którą babcia i dziadek udawali się co niedzielę do kościoła w Żuławkach. Wszystko to otoczone było bezkresnymi, płaskimi polami, które obejmowała wzrokiem, gdy siadała na drzwiach, rysując granice dziecięcego królestwa.
Włożyła klucz w zardzewiały zamek, z trudem go przekręciła i nacisnęła klamkę. Górna część skrzydła skrzypnęła i powoli ustąpiła pod wpływem nacisku ręki. Kobieta przechyliła się do przodu i przesunęła rygiel za dolną połówką. Czynność ta wydała się niemal absurdalna, gdyż drzwi domu babki, od kiedy pamiętała, zawsze były otwarte i nigdy nie widziała, żeby ktokolwiek zamykał je na zasuwy. Stanęła na wysokim, kamienistym progu. Wiedziała, że wejściom do żuławskich domów nadawano znaczenie symboliczne. Nikt teraz nie zapraszał do środka i po raz pierwszy w życiu poczuła się tu intruzem. Choć dom od lat jest własnością i ona reguluje opłaty. Przed nią rozpościerała się zimna, pogrążona w cieniu sień, w której babka kiedyś stawiała przygotowane na specjalne okazje ciasta i mięsa oraz zakupione małe buteleczki z czerwoną oranżadą, którą mama rozwadniała z gorącą wodą, żeby córka nie zaziębiła sobie gardła. Poczuła w przełyku smak ciepłego, lekko gazowanego napoju, który miał w sobie jedynie namiastkę upragnionego doznania. Teraz w sieni nie stały żadne przekąski przykryte gazetami. Nie unosiły się zapach rozpalonego w piecu ognia ani głośne rozmowy rodziny oczekującej przy stole. Nikt na nią nie czekał. Nikt jej tu nie chciał. Spojrzała na niebieskie drzwi na strych, tuż przy głównym wejściu. Szybko przesunęła w górę wystający z gniazdka pstryczek włącznika. To tylko wyobraźnia, dodała sobie otuchy i wkroczyła do środka.
Woda
Ciekawe, czy stara studnia już całkowicie wyschła, pomyślała.
Kobieta sięgnęła po stojące na podłodze wiadro i wyszła z domu. Studnia schowana była w krzakach bzu tuż za domem. Teraz otaczały ją suche gałęzie. Szybko urwała kilka odnóg i przedostała się do kamiennego kręgu. Uchyliła przymykające go wieka, zawiesiła wiadro na haku i zaczęła kręcić kołowrotem. W końcu poczuła napór. Wyobraziła sobie, jak czysta, zimna woda napływa do naczynia, wypełniając je po brzegi, a w ustach poczuła jeszcze większą suchość. Wiadro zrobiło się naprawdę ciężkie. Powoli zaczęła wciągać je na górę, całym ciałem napierając na korbę. W końcu dojrzała metalowe krawędzie kubła. Nie było w nim wody. Wypełniał je ogień, który próbował złapać ją swoimi językami.
Otworzyła oczy. Za oknem świeciło słońce, które ślizgało się ciepłymi promieniami po jej twarzy.
To tylko sen. To tylko sen, uzmysłowiła sobie z ulgą.
Rozejrzała się wokół. Dom nie wydawał się teraz tak mroczny i niegościnny jak wczoraj. Na ścianie wisiało monidło, portret ślubny dziadka i babki, którym fotograf nienaturalnie podkolorował usta, policzki i oczy. Dziadek Kaźmierz jak zawsze uśmiechnięty, z wysoko postawioną, dziką grzywą. Babka Antonina poważna, zamyślona i przejmująco piękna. „Całe życie bez miłości” – tak babcia wyznała nieoczekiwanie tamtego dnia, a Iwa poczuła, że nigdy tak naprawdę jej nie znała.
Kobieta westchnęła i wyskoczyła z łóżka. Było naprawdę zimno, dołożyła więc do starego pieca, w którym tlił się jeszcze żar rozpalonego przed snem polana. Kilka razy podskoczyła i powiedziała na głos:
– Życie jest piękne. Życie jest piękne.
Ulubione stwierdzenie dziadka w jej ustach zabrzmiało jak kłamstwo, do którego próbowała sama siebie przekonać.
– Życie jest piękne – powtórzyła bardziej zdecydowanie i ruszyła do kuchni.
Podeszła do kranu i przełknęła ślinę. Przez głowę przemknął obraz napastliwych płomieni galopujących ponad kamienny krąg. Sięgnęła ręką do kurka, a woda pociekła żywym strumieniem.
Winda
– Płyty ażurowe – powiedziała z przekąsem.
Pamiętała, jak któregoś letniego dnia dziadek Kaźmierz wszedł do kuchni, uśmiechnął się szeroko i oznajmił, że droga zostanie niebawem wyłożona płytami ażurowymi. Określenie „ażurowe” zabrzmiało w jego ustach dziwnie, chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się użyć tak wyrafinowanego pojęcia. Choć Iwa sama nie bardzo wiedziała, co ono oznacza, intuicyjnie wyobraziła sobie kolorowe, lekkie i ozdobne płytki, które upiększą piaszczystą drogę otoczoną wierzbami. Dziadek też chyba spodziewał się czegoś innego, bo gdy nadjechał samochód ciężarowy, z którego zaczęto wypakowywać szare, betonowe tafle, stwierdził tylko rzeczowo:
– Bedzie się trzymać.
No i faktycznie, płyty trzymały się przez cały ten czas, krzywo i niechlujnie położone. Nijakość to jednak wielka siła, która w przeciwieństwie do tego, co piękne i szlachetne, nigdy nie przemija.
Iwa spojrzała na swoje zabrudzone buty i postanowiła, że wstąpi do wielobranżowego sklepu we wsi, żeby kupić jakieś gumowce.
To znaczy kalosze, przywołała się do porządku, uśmiechając się pod nosem na wspomnienie błękitnych oczu dziadka, które pojawiło się w jej głowie.
W końcu dotarła do centrum wsi i skręciła w prawo. Mimowolnie zatrzymała się przed budynkiem, w którym po wojnie do lat osiemdziesiątych mieściła się szkoła podstawowa. Choć Iwa miała zaledwie kilka lat, gdy go przebudowano, pamiętała jego dawną, piękną fasadę, dwuspadowy dach, pruski mur i poddasze. Dokładnie mogła też sobie przypomnieć swoje zdziwienie, kiedy pewnego dnia przerobiono go na typowy socrealistyczny, otynkowany klocek, który wyraźnie odróżniał się od reszty zabudowań w okolicy. Spojrzała na niego z niechęcią, odwróciła głowę i kilkadziesiąt metrów dalej wypatrzyła lokal pod szyldem „Tysiąc jeden drobiazgów”.
Sklepik był malutki, mieścił się w sieni murowanego domu z ceglanymi nadprożami wokół okien. Pachniało w nim używaną odzieżą, kurzem i lekkim grzybem, który ciągnął się po suficie. Sprzedawca, około pięćdziesięcioletni mężczyzna z dużym wąsem, w wełnianym swetrze i ocieplanym kaszkiecie na głowie, patrzył na nią podejrzliwie.
Ta zakorzeniona od pokoleń nieufność do innych, pomyślała, przez głowę zaś przemknęła jej opowieść babci, jak wiele lat temu w Drewnicy pojawił się Nigeryjczyk, a baby z okien domów krzyczały, że diabeł idzie.
Uśmiechnęła się do siebie i szybko podeszła do stojącego w rogu obuwia – ciężkich półbutów z grubymi podeszwami, materiałowych kapci z kożuszkiem i skajowych saszków. Oczywiście były i kalosze. Kalosze z szarym obiciem na cholewie, kalosze z futerkiem w środku, kalosze z zamkiem, kalosze za kostkę, trzy czwarte i przed kolano. Sięgnęła po czarne i matowe trzydzieści siedem. Obejrzała je z każdej strony. Sprawiały wrażenie solidnych.
Porządne, festgumowce, powiedziałby dziadek.
– Mamy też takie świecące w ciemności – zagadnął sprzedawca, wskazując na ultrazielone i jaskrawoniebieskie kalosze z gumowymi kokardami.
– Te są zupełnie w porządku. – Iwa uśmiechnęła się lekko i podeszła do kasy.
Gdy wyszła ze sklepu, od razu usiadła na prowadzących do niego schodkach, wsunęła stopy w kalosze, a buty, które miała przed chwilą na nogach, wrzuciła do torby. Rozejrzała się po okolicy. Dzień był wyjątkowo chłodny, ale słońce świeciło jasne i pewne. Odetchnęła głęboko i poczuła, że całe ciało wypełniło się życiem.
Nic się na ziemi bez przyczyny nie dzieje, pomyślała.
Tak zawsze powtarzała babcia. Tak, nie przyjechała tu bez przyczyny. Nie wiedziała tylko jeszcze, czy ta decyzja w ogóle miała sens. Westchnęła i ruszyła przed siebie. Jakoś zawsze tak w jej życiu bywało, że wszystko samo do niej przychodziło. Jakby los sam podsuwał rozwiązania i podpowiadał, co powinna zrobić, jakie decyzje podjąć, kiedy uciec, a kiedy nie odpuszczać. Teraz jednak czuła się całkowicie zagubiona. Jakby pierwszy raz w życiu nie wiedziała, kim jest.
Zbliżała się do dużej holenderskiej zabudowy. W tym domu mieszkała dziewczynka, z którą zaprzyjaźniła się podczas jednych wakacji. Poznała ją, gdy babcia wysłała ją do sklepu. Stała w rogu i wpatrywała się w nią dziwnie dużymi oczami. Nazywała się Lilka Blankówna i zaprosiła ją do siebie. Iwa nigdy nie widziała tak osobliwego obejścia. Budynek mieszkalny przylegał bezpośrednio do zabudowań gospodarskich. W ścianie domu znajdowało się przejście prowadzące wprost do chlewu. Z chlewu przechodziło się do obory, a z obory do stodoły, a potem do spichlerza. Dziewczynka oprowadziła ją po wszystkich pomieszczeniach, tłumacząc, że w razie podtopień albo obfitych śniegów mogą robić wszystkie potrzebne rzeczy, nie wychodząc na zewnątrz. Później zaprowadziła ją do domostwa. Rozejrzała się, czy nikt ich nie widzi, schyliła się i otworzyła niskie na pół metra drzwiczki tuż za kaflowym piecem.
– Tu jest taki mały pokoik – powiedziała. – Jak się do niego wejdzie, to jest takie uczucie, jakby się jechało windą.
Iwa spojrzała na nią pytająco.
– Wiesz, co to winda? – spytała Lilka.
– Noo – odrzekła Iwa przeciągle, wzruszając ramionami.
Wiedziała, czym jest winda. Jechała nią, kiedy tata zabrał ją na zakładowe mikołajki w Gdańsku. Lilka ją ponagliła, schyliła się i zniknęła za drzwiczkami. Iwa nasłuchiwała krótką chwilę. Panowała zupełna cisza, uklękła więc i na czworakach przeszła na drugą stronę. Dziewczynka siedziała na podłodze pod ścianą. Twarz oświetlało jej nikłe światło padające spomiędzy drewnianych desek fasady. Pokoik w rzeczywistości był większy, niż można by przypuszczać. Nie miał żadnych okien, ale dziewczynki mogły swobodnie wyciągnąć przed siebie nogi.
– Teraz wstrzymaj powietrze i czekaj – powiedziała Lilka.
Iwa wzięła głęboki oddech i przestała oddychać. I wtedy poczuła, że spada. Podłoga przestała istnieć, a ciało opadało bezwolnie w zawrotnym tempie.
– Zamknij oczy i wypuść powietrze – zakomenderowała Lilka.
Gdy Iwa otworzyła oczy, wszystko było jak przedtem. Zwykły, ciemny pokoik z drewnianymi ścianami.
– Chcę jeszcze – powiedziała.
– Winda jedzie tylko raz dziennie – zauważyła dziewczynka z tajemniczym uśmiechem.
Od tej pory Iwa przychodziła do Lilki niemal codziennie przez całe lato. Za każdym razem odbywała podróże windą, które stawały się dłuższe i bardziej świadome. Iwa bardzo chciała dotrzeć kiedyś na sam dół. Zobaczyć, co jest na końcu.
– Byłaś kiedyś na samym dole? – pytała Lilkę.
Dziewczynka patrzyła na nią swoimi dziwnie dużymi oczami i powtarzała:
– Naprzód się nie wyrywaj, na ostatku nie zostań, środka się zawsze trzymaj.
Iwa nie bardzo wiedziała, co nowa przyjaciółka miała na myśli, ale rozumiała, że z tych słów bije jakiś tajemny sens. Zawsze więc pokornie zamykała oczy i wypuszczała powietrze, gdy Lilka wydawała polecenie.
To były pierwsze i jedyne wakacje, kiedy Iwie dane było zakosztować jazdy windą. Kiedy zapukała następnego lata w główne drzwi holenderskiego domu, wyszła do niej na czarno ubrana starsza pani. Powiedziała, że Lilka miała katatonię² i odeszła, nim opadł poziom wody w Wiśle po zimie.
Iwa pamiętała, jak odchodziła zawiedziona spod domu tej dziewczynki z wyłupiastymi oczami, żałując, że więcej nie przejedzie się windą. Wyobrażała sobie sztywne, zimne, blade ciało leżące w ciemnym, małym pokoiku.
Teraz przystanęła przed dawnym domem Lilki. Nie wyglądał już tak egzotycznie jak kiedyś. Drewniane, na sztorc postawione deski zagrody gospodarczej były wypłowiałe i pokrzywione, a niegdyś czerwona fasada domu przyszarzała, zlewając się z zardzewiałą bramą wjazdową i spłowiałymi szczebelkami ogrodzenia. Jedynie posadzona wiele lat temu sosna wyciągnęła się mocno do góry, a zielone, silne gałęzie żywo powiewały na wietrze. Wspomnienie windy nagle wydało jej się nierealne. Ruszyła przed siebie. Sama już nie była pewna, czy nie wymyśliła sobie tej historii.------------------------------------------------------------------------
¹ W dziecięcym słowniku pojęciowym surowa lina z supłem na końcu, przywiązana do drzewa, służąca do huśtania. Nazwa pochodzi od imienia postaci literackiej wymyślonej przez Edgara Rice’a Burroughsa.
² Choroba łączona albo ze schizofrenią, albo z różnymi chorobami somatycznymi ogólnoustrojowymi lub dotyczącymi ośrodkowego układu nerwowego. Przybiera postać niezwykłego pobudzenia bądź uderzającego znieruchomienia, przy czym oba te stany czasami występują naprzemiennie.