- W empik go
Opętani - ebook
Opętani - ebook
Zbiór czterech opowiadań grozy: ‘Ostatnia wola Stanisławy D’Asp’, ‘Pająk’, ‘Śmierć barona Jezusa Maryi Friedla’, ‘Kasetka z liczmanami’ niemieckiego poety i pisarza Hannsa Heinza Ewersa (1871-1943). Znany był on głównie jako autor z gatunku grozy i horroru, bardzo popularny w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku, zyskał sławę jeszcze za życia, a niektóre jego dzieła doczekały się ówczesnych ekranizacji. W początkowym okresie działalności NSDAP H.H. Ewers był krótko jej członkiem. Jego utwory cieszyły się patronatem medialnym między innymi Goebbelsa. Pisarz nie popierał jednak antysemickich poglądów nazistów; z NSDAP poróżniły go również jego homoseksualne skłonności. Ostatecznie Ewers opuścił partię, a w 1934 roku większość jego dzieł została zakazana. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-850-1 |
Rozmiar pliku: | 614 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaiste Stanisława d’ Asp postępowała z hrabią Wincentym d’ Ault—Onival przez całe, pełne dwa lata niezwykłe bezlitośnie. Co wieczora siadywał on w parterze, podczas gdy ona śpiewała swe sentymentalne piosenki i jeździł za nią, co miesiąca, do innego miasta. A ona jego róże dawała swym białym królikom, z którymi na scenie występywała, brylanty zaś jego zastawiała, aby sprosić na kolacyjkę kolegów swoich i ohydną cyganeryę. Raz podniósł ją z rynsztoku, do którego wpadła, gdy pijana powracała zataczając się w towarzystwie małego dziennikarczyka do domu. Wtedy parsknęła mu śmiechem w twarz: — Pójdź—że pan z nami! Będzie pan mógł nam potem poświecić!
Nie było najordynarniejszej obrazy, którą by nie poczęstowała hrabiego. Słowa, zrodzone w legowiskach zakażonych, cuchnących, portowych domów publicznych, — tak ohydne, że okrywały rumieńcem twarz każdego słuchającego; sceny, wytropione instynktem rzeczywistej dziewki z książek, których by się wyparł Aretino, — to wszystko było dla niego, skoro się tylko do niej zbliżyć ośmielił.
Członkowie variété lubieli go i litowali się niezmiernie nad biednym głupcem. Chwytali wprawdzie pieniążki, roztrwawiane przez dziewkę, ale nienawidzili jej tem bardziej i pogardzali nią, tą nierządnicą, kompromitującą ich uczciwy zawód artystów, której sztuka była jedynie plamą w ich zawodzie, a która niczego nie posiadała, prócz swej oślepiającej piękności. A starszy z trupy „Five Hobson Brothers”, Fryc Jakobskoeter z Pirny, rozbił jej raz nawet flaszkę czerwonego wina w pasyi na głowie, które ściekało następnie na jej jasne włosy, zmieszane z lepką krawią.
Potem, gdy dostała pewnego wieczora znów tak silnej gorączki, że ton zaledwie z trudem wydobyć się mógł na jej spieczone wargi, gdy lekarz teatralny po powierzchownem zbadaniu oświadczył szorstko, że ma suchoty w ostatniem stadyum, — o czem zresztą od dawna wiedziała, — i że za kilka miesięcy dyabli ją porwą, jeśli tak samo dalej żyć będzie, poleciła Stanisława przywołać hrabiego do swej garderoby. Splunęła, gdy wszedł, i powiedziała mu, że teraz gotowa jest zostać jego metresą. Gdy się pochylił, aby ją pocałować w rękę, odepchnęła go i wybuchnęła śmiechem. Lecz gwałtowne fale trującego śmiechu podrażniły jej płuca, pochyliła się przeto, kaszląc i dusząc się. Następnie, skoro kaszel przycichł, pochylona nad szminką i pudełkami z pudrem, łkała drząc cała, przywarłszy usta do jedwabnej chusteczki. Hrabia położył delikatnie rękę na jej włosy. Zerwała się wtedy: — A więc bierz-że mnie już! — Podsunęła mu pod oczy chusteczkę pełną krwi i żółtej flegmy: — Tak, panie, — tego jeszcze jestem warta!
Taką to była Stanisława d’ Asp. — Nie da się jednak zaprzeczyć, że dziewka następnie przeistaczała się w prawdziwą damę z każdym dniem. Hrabia woził ją po całej Europie, z jednego sanatoryum do drugiego. Robiła posłusznie, co on mówił i co lekarze zalecali; nie narzekała nigdy i nie sprzeciwiała się niczemu. Nie umarła; żyła miesiące i lata i powoli przychodziła do zdrowia, powoli, coraz bardziej, coraz bardziej. Nieznacznie równocześnie wzrok jej niekiedy zatrzymywał się na osobie hrabiego. A gdy w tem cichem, spokojnem życiu uspokajała się, w duszy jej zrodziła się i powoli zwiększała się wdzięczność.
Gdy z Algieru odjeżdżali, zaznaczył lekarz, że może kiedyś zupełnie nawet wyzdrowieje. Hrabia odwrócił się, ale ona dokładnie zauważyła łzę radości w jego oku. I nagle, by radość jego bardziej jeszcze zwiększyć, dotknęła jego dłoni. Czuła, że drzał, i rzekła wtedy, uśmiechając się: — Wincenty, pragnę teraz być zdrową dla ciebie. — Wtedy to po raz pierwszy wymówiła jego imię, po raz pierwszy powiedziała doń — „ty”, po raz pierwszy dotknęła z własnej woli jego ręki. Hrabia patrzył na nią długo, — a potem runął na kolana, nie mogąc nad sobą zapanować. Ale gdy ona to ujrzała, znów gorycz poczęła się w niej burzyć: — Ach, żeby tylko nie zechciał teraz szlochać!
Jednakże wdzięczność jej ciągle wzmagała się, a równocześnie litość nad nim. Przeświadczenie, że jest dłużną, poczucie obowiązku, że musi jakoś odwzajemnić tę bezgraniczną miłość. A przy tem rodzaj respektu, rodzaj prawdziwego podziwu i szacunku dla tej niezwykłej miłości, powstałej w jakiejś sekundzie, by trwać przez ciąg całego człowieczego życia. Więc gdy, bywało, na leżaku nad brzegiem spoczywała i marząc na fale patrzyła, rozmyślała zapewne nieraz o tem. I dochodziła do przeświadczenia, że taka miłość nie zna niemożliwości; że udziałem jej coś tak wspaniałego, tak cudownego, co raz tylko na przeciąg wielu stuleci zdarzyć się może. A potem poczęła kochać, — a gdy zaczęła kochać — nie kochała jednakże jego, tylko jego wielką miłość.
O tem mu nie powiedziała, wiedząc, że jej by nie zrozumiał. Ale czyniła teraz wszystko, by go szczęśliwym uczynić. I tylko raz jeden na prośbę jego odpowiedziała: Nie!
A stało się to, gdy ją prosił, aby została jego żoną.
Lecz hrabia nie ustąpił i przez kilka miesięcy trwały między nimi o to prawdziwe zapasy. Powiedziała mu, że napisze do jego rodziny, jeśli nie przestanie jej tem molestować; wówczas on sam o tem napisał, powiadamiając rodzinę o swych zaręczynach. Najpierw, skutkiem tego, pojawił się jeden z jego krewnych, następnie wuj jego. Uznali, że jest cudownie piękną, a zarazem, że on jest skończonym głupcem. Hrabia roześmiał się i oświadczył, że jednakże zrobi tak, jak postanowił. Potem przybyła jego staruszka-matka, a wówczas wygrała Stanisława swą najwyższą kartę. Czem ona dawniej była, wiedział hrabia i mógł sam o tem matce powiedzieć. Ale ona przedłożyła jej swe papiery, wyjaśniła, że jest właściwie Leą Lewi, i że jest dzieckiem nieślubnem. Żydówką jest i pozostanie nią do końca życia. Tak, tak, a jeśli hrabia Wincenty d’ Ault — Onival, markiz na Ronvalu, wierny syn najbardziej chrześcijańskiego domu Normandyi, po tem wyznaniu zechce ją poślubić, to może jak uczynić. Potem wyszła i pozostawiła go sam na sam z hrabiną wdową.
Obmyśliła dobrze, to co uczyniła. Dobrze znała hrabiego i wiedziała, jak dalece głęboko był przywiązanym do swej wiary z lat dziecięcych, że nie wstał z łóżka, nie udał się na spoczynek, nie przyjął pokarmu, zanim nie odmówił swej modlitwy. O, zupełnie po cichu, zupełnie nieznacznie, tak, że nikt obcy nie mógł tego zauważyć. Wiedziała, że na mszę uczęszczał i do spowiedzi chodził, wiedziała także, że wszystko to czynił na podstawie najgłębszego przeświadczenia. Wiedziała też, jak dalece kocha swą matkę, jak bardzo ją ceni. Ona będzie mu perswadować, ta mądra, podeszła kobieta, wyjaśni mu jeszcze raz, że to małżeństwo jest wręcz niemożliwem, że ośmiesza się tem wobec wszystkich, że popełnia grzech wobec swej matki i wobec wiary swojej — —
Nagłe przyszło jej coś na myśl. Popędziła do pokoju hrabiego. Otworzyła gwałtownie drzwi i wpadła do mrocznego wnętrza pospiesznie, nie mogąc złapać tchu, wśród zadyszki szukając słów właściwych. Przystanęła przed podeszłą damą. Kanciasto i ostro wyrywały się z ust jej sylaby: — I moje dzieci — jeśli kiedy dzieci mieć będę — muszą być żydami, żydami, tak jak ja jestem żydówką! —
Nie czekając odpowiedzi popędziła z powrotem do swoich pokoi i upadła ciężko na łóżko. Tak, teraz rozstrzygnęło się! O tak, na pewne, to musi go żmiażdżyć, jego, tego głupiego dużego mazgaja, tego sentymentalnego arystokratę z obcego jej świata, tego chrześciańskiego sanitaryusza, z jego wiarą i miłością. I wówczas przejęło ją niezmierne zadowolenie, że nareszcie wynalazła przeszkodę za hartowną, za silną do przełamania dla jego bezmiernej miłości, odczuwanej przez nią bez przerwy, a której nigdy dokładnie pojąć nie mogła.
Przekonana była, że go teraz porzuci, odjedzie — hen, znów do variété, do domu rozpusty, lub też rzuci się w dół, na głowę, ze skał Sorenta, — wszystko to dla niej było jedno. Poczuła się jednakże silną i wielką w tym pierwotnym instynkcie, nakazującym jej jak ongi opluwać i policzkować go brudnymi słowy. Hrabia przegrał, a ona znów jest dziewka, taką ostatniorzędną dziewką i żadna moc niebieska nie zdoła jej wyrwać z pomiędzy tych wszystkich brudów.
Wtem drzwi otworzyły się. Zerwała się z łóżka, pewna, że wybuchnie swym dawnym śmiechem. Cuchnące zwroty, dawno zapomniane, drgały w jej mózgu. O, wiedziała ona, jak należy przyjąć hrabiego.
Była to podeszła dama. Cichutko zbliżyła się do młodej kobiety, usiadła na łóżku i przygarnęła ją do siebie. Stanisława słuchała jej słów, zaledwie je nieco rozumiejąc. Zdawało się jej, że gdzieś w oddali grają cicho, kojąco jakieś organy. A te tony przemawiały do niej, a ona odczuwała tylko, czego one chcą.
— Może czynić, co tylko chce, wszystko, wszystko, tylko niech się zgodzi na ślub z jej synem, niech go szczęśliwym uczyni. Ona sama, matka, przychodzi, by ją o to prosić. Gdyż jego miłość jest tak wielką —
Wtedy powstała Stanisława i powtórzyła powoli: Gdyż jego miłość jest tak wielką...
Pozwoliła się poprowadzić do hrabiego. Pozwoliła się całować jemu i jego matce. Czuła: było w tem wybawienie i uzdrowienie. Na ciele i na duszy. Gdyż jej życie było jedynie naczyniem dla bezcennej treści: dla wiary w jego bezmierną miłość.
Stanisława poślubiła hrabiego. Dziwnem było z początku to życie przez ciąg kilku miesięcy. Nie kochała go, wiedziała o tem dobrze. Ale było jej, jakby cicho przysiadła skulona na miekich futrach przed jakimś kominkiem, którego miłe ciepło łechtało delikatnie jej zimne ciało. Była ciągle znużona, doszczętnie znużona; zdawała się marzyć w pół śnie w cieple tej miłości. On zaś całował jej ręce, gdy uśmiechnęła się zadowolona, cichutko do czegoś; sądził, że jest zupełnie szczęśliwą. Lecz to nie było szczęście, gdy się uśmiechała. Była to trwała myśl o tej jego niepojętej miłości, nieskończonej jako wszechświat, a w której ona się unosiła, jako igrający listek w cieple południowego wiatru. W owym czasie zamarły wszystkie jej tęsknoty, zatonęło wszystko w odległej przeszłości. A wiara jej rosła i wiedziała dobrze, na czem ona polega, i że nie zdarzy się nigdy nic, czego by miłość jego dla niej uczynić nie mogła.
Czasem, bardzo rzadko, dumną się czuła z powodu tej dziwnej miłości, z powodu poznania tej bezmiernej siły, która wszystko uczynić zdoła. W Autenil, podczas wyścigów, postawiła dwie złote sztuki monety na jakiegoś najlichszego konia. — Nie stawiaj na niego, — rzekł hrabia, — on jest bez wartości. A wtedy spojrzała nań wprost, powłóczystem spojrzeniem. — Ależ nie prawda, Wincenty, ten koń wygra! — Chciałabym, aby wygrał. — A gdy konie biedz poczęły, wcale na nie nie patrzyła; patrzyła tylko w dół, na niego, gdy stał na miejscu siodłania koni. Widziała, że dłonie złożył razem, że wargi jego cichutko się poruszają. Wiedziała, że modli się. To też potem, gdy ulubione przez widzów wyścigowych konie na bok zboczyły, ów na prawo, ów na lewo, a jej lichy koń pierwszy dobiegł do mety, pojęła, że to było jego dziełem i działaniem siły jego modlitwy.
* * *
Potem nadszedł czas, gdy Jan Olieslagers stanął na drodze..................PAJĄK.
Gdy słuchacz medycyny, Ryszard Bracquemont zdecydował się zamieszkać w pokoiku Nr. 7 małego hoteliku Stevens, przy ulicy Alfreda Stevansa 6, obwiesiły się były w tym pokoiku w trzech następujących po sobie piątkach trzy osoby z kolei, a wszystkie na ramie okiennej.
Pierwszym był ajent handlowy z Szwajcaryi. Ciało jego dostrzeżono dopiero w sobotę wieczorem; lekarz ustalił z całą pewnością, że śmierć nastąpić musiała między piątą a szóstą wieczorem, w piątek po południu. Ciało wisiało na silnym haku, wbitym do ramy okiennej, a służącym do wieszania ubrań. Okno było zamknięte; jako stryczka użył zmarły sznura od story. Ponieważ okno było dość niskie, nogi wisielca prawie do kolan leżały na podłodze, samobójca musiał przeto zdobyć się na całę siłę woli i niebywałą energię, by wykonać swój zamiar. Ustalono dalej, że zmarły był żonatym, oraz ojcem czworga dzieci, że stosunki życiowe jego były zupełnie uregulowane a środki do życia aż nadto wystarczające, dalej że był wesołego usposobienia i zawsze ze wszystkiego zadowolony. Nie znaleziono niczego na piśmie, co by było w pewnym związku z samobójstwem, nie znaleziono również testamentu, stwierdzono także, że nigdy nikomu ze swych znajomych nie zwierzał się z zamiarem samobójstwa.
Nie inaczej przedstawiała się sprawa i w drugim wypadku. Artysta Karol Krause, sztukmistrz w jeździe na kole, zaangażowany został do cyrku Medrano niedaleko hotelu położonego. Pokój wynajął on we dwa dni później. Gdy najbliższego piątku nie zjawił się na przedstawieniu, dyrektor posłał służącego do hotelu, i ten znalazł artystę wiszącego w niezamkniętym pokoju na ramie okiennej. Śmierć nastąpiła wśród analogicznych okoliczności. Samobójstwo to nie było wcale mniej zagadkowem; artysta otrzymywał wcale wysoką gażę i używał radośnie w całej pełni życia, jako młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna. I tym razem nie znaleziono nic na piśmie, żadnych rzucających najmniejsze światło wyjaśnień. Jedyną osieroconą przez artystę osobą była jego staruszka matka, której punktualnie co pierwszego posyłał 200 marek na życie.
Dla pani Dubonnet, właścicielki małego a taniego hoteliku, którego mieszkańcami................................ŚMIERĆ BARONA JEZUSA MARYI FRIEDLA.
Nie, nie, nie jest prawdą, że baron Jezus Marya Friedel popełnił samobójstwo. Raczej on panią Jezus Maryę zastrzelił. Albo też odwrotnie, że ona jego zabiła; tego nie wiem. Wiem tylko, że niema mowy o samobójstwie.
— Życie jego znam dość dobrze, spotykałem go niejednokrotnie we wszystkich krajach; prócz tego słyszałem wiele o nim od znajomych. O szczegółach wprawdzie jego śmierci nie wiem nic więcej, aniżeli inni. To tylko, co było w gazetach i co mi powiedział jego rządca — właśnie szczegół, że w czasie kąpieli podniósł na siebie rękę.
Oto moje daty.
W jesieni w 1888 r. baron Friedel brał udział w wyścigach z przeszkodami, jako młodziutki rotmistrz żółtych dragonów. Było to w Gracu. Przypominam sobie, jak dumnym był stryj jego, pułkownik dragonów, gdy Friedel pierwszy osiągnął metę. — Patrzcie tylko na tego przepysznego chłopaka! — A byłby się był stał starą babą, gdyby nie ja! — Następnie opowiedział nam jak go tam wyszukał, rok temu przeszło, u swej siostry, starej panny, na Morawach.
Tam, na zamku Aibling, wychowywały chłopca sierotę jedna stara i dwie nieco młodsze ciotki. — Trzy zwaryowane babska! — zaśmiał się pułkownik — A ich rządca, wiecie, ten był czwartym! Taki poeta, co to opiewa duszę kobiecą i w każdej szlampie nawet świętą widzi. Nie chcę być niesprawiedliwym; rzeczywiście, całą on swoją mądrość wpakował w chłopca: wiedział on więcej mając lat piętnaście, aniżeli nasz cały pułk, nie opuszczając panów doktorów. Ach, gdybyż to jednak były jego jedyne wiadomości. Ale te inne, — dreszcz przechodzi człowieka. Haftować nauczył go ten fraucymer i robić koronki i szydełkiem manipulować i na drutach i wszystko inne, co jest jeszcze zachwycającego w tym rodzaju. Był to wzorowy gagacik z marcepanu. Słabo się robiło każdemu, kto nań spojrzał, tak jakby się napił przesłodzonej orszady!
Ależ to było pięciogłose wycie, gdym go stamtąd wydostawał! O włos a byłbym go tam pozostawił, tak nędznie się prezentował; jedynie pamięć na mego brata spowodowała, że okazałem się twardym w postanowieniu. Ale nie spodziewałem się wcale, a wcale, że z tego mazgaja zrobię kiedykolwiek mężczyznę! A dziś! — do dyabła! Czy znajdziecie gdzie bardziej dziarskiego rotmistrza pośród żółtych dragonów? —
Uszczypliwie opowiadał następnie pułkownik o postępkach swego bratanka. Jak to on nawet jego samego przetrzymać, aż do zupełnego upicia się, potrafił, jak to on niedawno pewnego szermierza z „Teutonii” porządnie pokiereszował. A był tenże fechmistrzem, jak żaden inny w Gracu, takim, któremu szabla chodzi w łapie, gdyby szpicruta. No, a na koniu, — to właśnie widzieliście. A co do kobiet, święta Barbaro, takimi sukcesami nie pochwali się żaden kawalerzysta po obu stronach Litawy.
Trzy córeczki miała jego gospodyni, — gdy we Wiedniu był w szkole wojskowej, — i oto wszystkie trzy spodziewają się macierzyństwa. Alimenta chętnie zapłaci; wspaniałym chłopakiem jest bratanek jego, Jezus Marya!
— Potem spotkałem go w pięć lat później i to nie gdzie indziej, jak w Kołomyi. Był on tam z panią ***. Nie wymieniam...........................KASETKA Z LICZMANAMI.
Tego wieczora długo czekałem na Edgarda Widerholda. Leżałem na szezlongu, a boj poza mną zwolna poruszał wachlarzem. Stary ma tamilijskich bojów, którzy tu za nim w swoim czasie przybyli. I ich synowie i wnuki. Jego boje są dobrzy; wiedzą, jak nam usługiwać należy.
— Idź, Dewla, powiedz twemu panu, że czekam.
— Atja, Sahib. — Bez szmeru wysunął się. Leżałem na terasie i marzyłem patrząc na Jasną Rzekę. Przed godziną rozeszły się wiszące od tygodnia chmury, od godziny nie padał już więcej mdły deszcz. A wieczorne słońce rzucało szerokie pasma promieni na fioletowe mgły tonkińskie.
Na dole kołysały się dżunki, przebudziwszy się znów do życia. Ludzie powyłazili z chat, i okrągłemi szuflami, oraz tamaryndowemi szczotkami usuwali wodę, osuszali i czyścili sampan. A nikt z nich nie mówił; cicho, nie zwracając na siebie uwagi pracowali; zaledwie cichutki szmer przedostawał się do liści i poręczy terasy. Duża dżunka przepłynęła, wypełniona szczelnie legionistami. Skinąłem ręką, witając, ku oficerom leżącym na samponie, podziękowali smutnie. Woleliby...........................