- W empik go
Opowiadania dla Krystyny - ebook
Opowiadania dla Krystyny - ebook
Opowiadania poważne i żartobliwe, pogodne i refleksyjne, kpiarskie i na serio.
Stefan Chwin gra tu pięknie na wielu instrumentach, bawi się i rozmyśla nad głębokimi tajemnicami, krąży wokół Biblii i zagadek anielskich, ale też kpi, drwi, zadaje ciosy szpadą ironii i po prostu – wesoło się śmieje z tego, co go rozbawia w literaturze, sztuce i życiu.
Ileż tu tonacji, zmiennych nastrojów, paradoksów, niepokojących idei! A część z tych opowieści zrodzona z naszych rozmów, przekomarzań się, wspólnych zamyśleń, radości i nadziei.
Nowe, nieznane Przyjaciołom i Wrogom, oblicze autora słynnego Hanemanna
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-89859-61-7 |
Rozmiar pliku: | 865 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamięci Bolesława P., serca serc
Stanisław W. dał się poznać z jak najlepszej strony już kilka dni po otwarciu warszawskiej giełdy. Energiczny, stanowczy i w widoczny sposób mądry przyciągnął swoimi odważnymi decyzjami uwagę inwestorów, którzy przyjęli z prawdziwym uznaniem jego pierwsze giełdowe posunięcia. Mówiono, że firma Stanisława W. rośnie w siłę w tempie błyskawicznym. Wysoka pozycja w rankingach nowego – jak dodawano niekiedy z przekąsem – kupca warszawskiego, który, niczym wielu bywalców giełdy, zaczynał od przenośnego straganu przy Stadionie Dziesięciolecia, a teraz cieszył się opinią powszechnie szanowanego przedsiębiorcy o znacznym kapitale i silnych – w co nie wątpiono – powiązaniach zagranicznych, umacniała się z tygodnia na tydzień. Pamiętano, jak szybko stragan przy Stadionie – skromny, ale ambitny – przeobraził się w przestronny sklep na Krakowskim Przedmieściu z szeroką gamą towarów importowanych i krajowych, liczba pracowników uwijających się przy stoiskach pięknie zwyżkowała, warszawska publiczność chętnie odwiedzała nową placówkę handlową, strumień klientów przepływał od świtu do zmierzchu między szklaną ladą z biżuterią a stoiskiem z syberyjskimi futrami. Jednym słowem, złote słońce szczęścia zaświeciło nad Stanisławem W., opromieniając swoim blaskiem jego obolałą duszę, której sekretów wszakże nowy kupiec warszawski wolał raczej nie ujawniać.
A miał – trzeba przyznać – po temu powody. Olśniewająca metamorfoza straganu z okolic Stadionu Dziesięciolecia – powiedzmy zresztą otwarcie: było to raczej łóżko polowe rozkładane przy krawężniku – w luksusową, lśniącą kryształowymi szybami wystaw placówkę handlową na Krakowskim Przedmieściu, kryła bowiem niejedną tajemnicę, o czym ściszonym głosem rozprawiano wieczorami w salach recepcyjnych Mariotta, u Fukiera, w Pomarańczarni i w restauracji odnowionego Hotelu Bristol, gdzie pewna część powszechnie szanowanych mieszkańców stolicy Polski spotykała się na kawie brazylijskiej, by omówić najświeższe wydarzenia zajmujące uwagę wszystkich. Błogosławieństwem dla Stanisława W. okazała się ponoć – jak utrzymywano – nieszczęsna (zresztą nieszczęsna jak dla kogo) wojna na Bałkanach, która po niesławnej śmierci marszałka Tito stalowym ostrzem przeorała kraje byłej Jugosławii, równocześnie otwierając przed osobami zainteresowanymi wiele ciekawych możliwości.
Wojna ta – jak mówiono na bankietach – pozwoliła Stanisławowi W. przesiąść się ze składanego łóżka stadionowego na skórzany fotel w reprezentacyjnej sali Mariotta w sposób skrzydlaty i wzniosły, co miało podobno związek z pewnym wagonem towarowym, który pewnej czerwcowej nocy pamiętnego roku 199… zniknął jak sen złoty z bocznicy kolejowej przy bazie wojsk radzieckich w śląskim mieście Legnica, czego jednak – podkreślmy – nigdy nie udowodniono w ramach postępowania wyjaśniającego.
Dodajmy jeszcze, że tajemniczy wagon towarowy zniknął jak sen złoty z całą zawartością, o czym z prawdziwym oburzeniem donosili w raportach do centrali w Moskwie oficerowie wojsk radzieckich, którzy właśnie pośpiesznie ewakuowali się w owej epoce z bazy w śląskim mieście do miejscowości położonych w głębi wschodniego Imperium. Nie przesadzajmy jednak z lamentami, ileż to bowiem rzeczy ginie na tym świecie bez żadnego śladu i nawet święty Antoni nie może pomóc w ich odnalezieniu? Ktoś widział ponoć, jak tajemnicza zawartość kolejowego pojazdu trafiła w ciemnościach nocy czerwcowej od razu na podstawione na legnicką rampę ciężarówki, które bez zbędnej zwłoki ruszyły pod rozgwieżdżonym niebem asfaltowymi drogami na południe, przez polskie miasta, wsie i miasteczka, daleko za Karpaty, w stronę słonecznych krajów bałkańskich, gdzie po suchej ziemi płynęła właśnie krew Serbów, Chorwatów i Bośniaków, ściekając do błękitnych wód Morza Adriatyckiego w pobliżu Dubrownika, Hercegovii i Podgoricy, a żółty kurz wzbijany przez bałkańskie wiatry szybko przysypywał płytkie mogiły pośpiesznie kopane dla miejscowych chrześcijan i muzułmanów.
Byli tacy, którzy przysięgali, że w jednym z wozów jadących na Południe widzieli samego Stanisława W., który ponoć parę dni wcześniej na strategicznej szosie w pobliżu legnickich koszar prowadził – jak mówiono – ciekawe rozmowy z grupą oficerów Krasnej Armii, składając im odważne propozycje, które oni sami przyjmowali zresztą z pełnym zrozumieniem, a nawet ze szczerą, ogólnosłowiańską serdecznością.
Gdy go potem pytano – a pytał go o to czasem kierownik sklepu na Krakowskim Przedmieściu, stary, mądry R-ecki – Stachu, a gdzieżeś to ty się tak dorobił? – Stanisław W. oczy tylko przymykał na te słowa, po czym dym papierosowy woni Marlboro nosem wypuszczał, zmieniając temat rozmowy. Niektórzy jednak ośmielali się twierdzić – i jeszcze takie rzeczy jawnie w gazetach dużym drukiem wypisywać – że rosyjskie pistolety maszynowe z bocznicy kolejowej w Legnicy, załadowane w ciemnościach czerwcowej nocy na podstawione ciężarówki, trafiły prosto pod miasto bałkańskie Sarajewo, gdzie posłużyły patriotom serbskim do wymordowania sześciu tysięcy patriotów bośniackich, albo odwrotnie; kto tam zresztą wie, jak było naprawdę.
Kiedy jednak „Stach” po dłuższej nieobecności w kraju, o której tyle mówiono, zjawił się znowu w stolicy Polski, miał wygląd, trzeba przyznać, wielce zajmujący, choć nie był już taki młody. Na nieubłaganym liczniku życia twardo stuknęła właśnie czterdziestka, a poza tym całymi wieczorami znów zaczęły dawać o sobie znać bolesne, święte blizny, co śladem i dowodem walk jego dawnych były o dobro i szczęście Ojczyzny. Trzeba nam bowiem wiedzieć, że w młodości swojej Stach Ojczyźnie służył, w podziemnej Solidarności wywrotową bibułę drukował na starym powielaczu, za co został schwytany przez komunistycznych siepaczy i osadzony w okropnym więzieniu w Rawiczu, gdzie obie dłonie sobie odmroził, gdy bez skutku żadnego usiłował wyrwać zęby murom krat, co czynił nierozsądnie w pewien dzień mocno zimowy, przez co poważnie zaszkodził swojemu zdrowiu. Miał więc Stach – co go na bankietach w Mariotcie i Bristolu niemile wyróżniało – dłonie czerwone, ze śladami pamiętnych odmrożeń, kremy francuskie Vichy na to nie pomagały, a wiadomo, że żadna prawie kobieta polska czy zagraniczna nie jest spragniona pieszczot miłosnych takimi rękami w kolorze łososia norweskiego, nawet jeśli od dziecka wie, że z wyższych, patriotyczno-ideowych względów powinna być cieleśnie łaskawa dla mężczyzn, którzy w walce o Polskę i demokrację znacznych odmrożeń doznali.
Wszystko to sprawiało, że Stach miał dość poważne kłopoty na odcinku damsko-męskim. Jeździł co prawda po Warszawie żółtym Porsche, nosił garnitury w dyplomatycznym stylu z firmy krawieckiej Jamesona i buty szyte w Mediolanie na miarę, parametry stóp swoich emailem przesyłał do samego mistrza Frederika Larazzi, o którym pisano nawet w „Vanity Fair”, że buty szyje dla Madonny, nic to jednak nie pomagało, bo całym sercem szukał prawdziwej miłości, a nie jakiejś przelotnej sexprzygody.
W willi jego na Saskiej Kępie za drzwiami pokoju stołowego łóżko polowe wciąż stało niczym pamiątka świętych lat więziennych i płócienne memento na przyszłość. – To wszystko dla Polski, dla Polski robię to wszystko – powtarzał sobie wieczorami, gdy po ciężkiej pracy całodziennej na warszawskiej giełdzie zasypiał pod skromnym, szarym kocem, który mu święte dni cierpień z Rawicza przypominał. Potem wykupił zakłady spirytusowe w Lublinie, hodowlę strusi australijskich w koszalińskiem, zakłady azotowe w Szczecinku, hotel czterogwiazdkowy w Krakowie przy Rynku Głównym i myślał nawet, żeby zostać posłem na sejm Najjaśniejszej Ojczyzny, a nawet może i samym marszałkiem sejmu, bo dobro biednej Polski miał zawsze na uwadze, ale troski osobiste udaremniły mu ten plan szlachetny, który wiele korzyści mógł przynieść z pewnością narodowi polskiemu oraz narodom postronnym.
Miotał się więc Stach w swoim pięknym choć trudnym życiu między Polską a futrzano-alkoholowo-strusim biznesem, bo żadnej kobiety prawdziwie ukochanej znaleźć dla siebie nie mógł na tym świecie. Co do której się zbliżył na jakimś przyjęciu w Hotelu Bristol, to się od niego dość szybko odsuwała, jak tylko zobaczyła jego święte ręce z łososiowymi śladami pamiętnej zimy. Tak to właśnie – powiedzmy brutalnie – Odrodzona Polska odpłacała mu się podle i nikczemnie za ofiary, jakie poniósł w młodych latach dla wielkiego dzieła wolności i demokracji, co serce jego napełniało w godzinach wieczornych głębokim rozgoryczeniem, choć uczuć swych gorzkich nie chciał publicznie ujawniać. Wiedział, że może mieć każdą. Z jego kontem w Colossus Trade Bank, białą willą na Saskiej Kępie, misterną siecią sklepów jubilerskich „Orfeusz” i zakładami spirytusowymi w Lublinie, nie mówiąc o żółtym Porsche, za którym oglądała się cała Warszawa, mógł się tarzać na purpurowych pierzynach w gęstej ulewie dziwek (co też czasem czynił na dalekich przedmieściach, albowiem był zdrowym mężczyzną i najzupełniej normalnym), ale po każdej takiej przygodzie czuł tylko czczość głęboką i bóle skroniowe głowy. Uczucia prawdziwego pragnął, kochać chciał i być przez kobietę kochaną najszczerzej kochanym, a wszystkie te Roxany, Violetty i Dżesiki, które syciły jego zmysły, suki to były prawdziwe – jak się wyrażał jego znajomy lekarz-psychoterapeuta z Żoliborza, doktor Schumann. – Tak, Stanisławie – mówił ten suchy, cyniczny mistrz zawodu medycznego – wszystkie one jak te wilczyce w rui. Pamiętaj, mój drogi, w głowie im tylko forsa i nic więcej – z czym Stach zgadzał się w pełni, bo dzieckiem nie był już od dawna i dobrze wiedział, co się na tym świecie pomiędzy płciami przeciwnymi wyprawia.
Po jakimś czasie, w nagłym przypływie rozpaczy prawdziwej, zaczął więc zakładać nagminnie po całej Polsce fundacje dobroczynne i hospicja, dzwony kościelne odlewał z brązu i mosiądzu dla wiejskich parafii pod Białymstokiem i Łomżą, założył nawet stowarzyszenie wyższej użyteczności „Sekrety Matki Teresy” dla Tirówek Nawróconych i dziwki ukraińskie, które social workerzy z szosy modlińskiej zbierali jak te pogubione truskawki, uczyć kazał siostrom zakonnym magdalenkom szycia na maszynie bielizny różowej dla polskich niemowląt, by dusze żeńskie, zbłąkane, co zza wschodniej granicy do naszego kraju za pieniądzem brzęczącym przybyły, do moralności katolickiej energicznie zachęcić. Ale nic to nie dawało, bo serce jego puste było jak dawniej.
W takim to opłakanym stanie duszy w lipcu roku 20… pojechał na Mazury, gdzie miał rezydencję leśną ze wszystkimi luksusami, które przestały go cieszyć od dawna. Cóż bowiem znaczy luksus bez miłości? Tyle co kiszka kaszana bez cebuli. Włóczył się więc po brzegach mazurskich jezior z wyłączoną komórką Nokia w tylnej kieszeni wytartych dżinsów, złe myśli przeżuwał ściśniętymi zębami i o samobójstwie łapczywie marzył, bo go depresja środkowoeuropejska, siostra nasza, zżerała do samej kości, a gwiazda smutku paliła się w oczach jak ten znicz nagrobny.
Traf chciał, że w drugą sobotę miesiąca dostał zaproszenie do pobliskiej miejscowości R., gdzie – jak napisano złotymi literkami na przesłanej mu wizytówce – zjazd Polskiego Klubu Biznesu miał się właśnie rozpocząć w wakacyjnym nastroju. Wybrał się tam z nudów, białą koszulę założył od Saint-Laurenta, spodnie od Marivoliego, buty brązowe z cielęcej skórki wyglansowane pastą Kerstena, wsiadł do żółtego Porsche’a i zajechał z szumem bezszelestnym opon przed niedawno wybudowany pałac, gdzie zjazd rozkwitał już od godziny w wielkich oknach błyskami kieliszków wąskich z francuskim szampanem.
Pałac był wynajęty przez Henryka Ł., prezesa klubu, któremu mocno leżało na sercu dobro rozwoju krajowej gospodarki, tym bardziej, że on sam popadł właśnie w ostre finansowe tarapaty, chociaż nazwisko miał świetne, co wszystkie drzwi w ministerstwach warszawskich otwierało przed nim na oścież jak piękną księgę nieznanej przyszłości. Ród jego był odwiecznym mixem hemoglobiny, leukocytów i spirali DNA Potockich, Radziwiłłów, Wiśniowieckich, Poniatowskich, Sanguszków, de Pompadour i Bóg wie jeszcze kogo, błękitna krew płynęła w jego żyłach jak niebo lazurowe nad Neapolem, maniery miał oxfordzkie i ponoć figurował w samym Almanachu Gotajskim jako potomek jakiegoś króla polskiego z mazowieckiej równiny czy sabaudzkiego księcia w koronie.
– Witaj, przyjacielu! – zawołał Henryk Ł., widząc, jak Stach wysiada ze swojego Porsche’a przed gazonem peonii, co ozdabiały szutrowy podjazd do pałacu, chociaż sam żadnym przyjacielem Stacha nigdy nie był. Od razu, gdy tylko weszli do zacienionego westybulu, gdzie rosły sztuczne palmy i bluszcze brazylijskie z gumy, sprawa pożyczki stanęła, bo Ł. potrzebował na gwałt kapitału, by firmę swoją transfuzją finansową utrzymać przy życiu, zagrożony zupełnym bankructwem wszelkich nadziei. Stach się jednak opierał, bo go depresja środkowoeuropejska, siostra nasza, intensywnie nadal zżerała, pieniędzy dać nie chciał, co gospodarza ubodło, a nawet przeraziło do głębi.
Weszli do pałacu, dzwoniąc poważnie obcasami po marmurowej posadzce, a słońce towarzyszyło im swoimi promieniami jak wierny pies Dingo. – Izabello! Izuniu! – zawołał Henryk Ł. po chwili w stronę szeroko otwartych drzwi do słonecznej werandy, która zajmowała prawą stronę salonu, a gdy echo jego słów odbiło się niepokojącym błyskiem w złoconych lustrach na suficie, z ogrodu weszła do salonu kobieta lat może dwudziestu sześciu w stroju pięknym, aczkolwiek nieobfitym (luźna, perska apaszka pod szyją, stringi różowe firmy Atlanta z perełkami przy gumce plus topless).
Wrażenie było piorunujące. Stach stanął przy marmurowym stoliku z kieliszkiem Bordeaux w palcach jak zamurowany. Ilekroć wracał do tamtej chwili, nie potrafił sobie przypomnieć żadnych szczegółów, chociaż w takich chwilach szczegóły są niewątpliwie najważniejsze. – Co za kukła! Co za lala drewniana! – przemknęło mu przez obolały mózg to nieuprzejme wyrażenie, którego, rzecz jasna, głośno nie wymówił. Młoda kobieta sięgnęła tymczasem do alabastrowej (!) cygarniczki, po czym leniwie (!) zapaliła papierosa z brunatnym ustnikiem, na którym ujrzał po chwili wilgotne ślady szminki w kolorze maków spod Monte Cassino. Ten patriotyczny akcent zbił go z tropu zupełnie. – Nie uwolnię się od niej do końca życia – pomyślał zgnębiony kamienną oczywistością tej strasznej konstatacji.
Iza jednak tylko palcem wskazującym lekko strząsnęła rudawy okruszek tytoniu z różowego czubka języka, który pięknie wysunął się spomiędzy zębów nieskazitelnie wybielonych w klinice doktora Hanssona pod Sztokholmem. Była z urody piekielną mieszanką Izabelli Scorupco, Róży Luksemburg, królowej Jadwigi i Julii Roberts, co w jego oczach czyniło z niej istotę niezwyciężoną. Miała też w swoim spokojnym spojrzeniu – o czym pomyślał z przerażeniem, chociaż nie umiał tego trafnie wyrazić – cichą mądrość esejów Levinasa złączoną ze szczyptą nostalgicznej przenikliwości Derridy i agresywnej analityczności wczesnego Lacana. (Odebrał to intuicyjnie, bo nie miał pojęcia, kto to Levinas, Derrida czy Lacan. Od wczesnej młodości szkolnej zajmował się handlem). – Co za kukła! Co za lala drewniana! – powtórzył raz jeszcze, ostatkiem sił spinając resztki nerwów do rozpaczliwej walki z przeznaczeniem jak Azja Tuhajbejowicz spinał cugle swego bachmata przed decydującą bitwą, dobrze wiedząc, że nie ma żadnych szans w starciu z takim ogromem. – Skończyła pewnie – domyślił się bezbłędnie, aczkolwiek z pewnym opóźnieniem – polonistykę na UW a teraz – a jakże! – za forsę tatusia kończy właśnie antropologię kulturalną w Paryżu.
Tymczasem ona paliła papierosa, delikatnie wkładając do ust brunatny ustnik ze złotym brzeżkiem i było to tak niebotycznie piękne jak miasto Makczu Pikczu (tak właśnie przeliterował w myślach), chociaż palce miała wąskie i jakby zupełnie bezradne. – Co za baba bez uczuć! Co za lód, co za drewno! – okładał ją w myślach bezsilnymi obelgami, które z oczywistych względów nie mogły wydostać się z serca na jego usta.
Wiedział, że w jednej chwili przesądzone zostało wszystko. – A więc tak wygląda miłość? – zdziwił się jak gimnazista, który po raz pierwszy dotknął warkocza swojej nieletniej koleżanki, chociaż gorący prąd krwi przebiegł od lędźwi do potylicy, z lekka jeżąc włosy na karku, co zapowiadało – nie miał złudzeń – prawdziwe kłopoty, ale tak to już bywa na tym świecie, że czasem drewniana lala z niewiadomych powodów potrafi obudzić w mężczyźnie prawdziwe moce chtoniczne, które drzemią w nas jak lawa pod sycylijską Etną. Czuł, że znalazł się na krawędzi dwóch epok swojego tragicznego życia. Epoka bolesnego spokoju zamykała się bezpowrotnie jak mszał prymasa Polski po zakończonej mszy na krakowskich Błoniach. Zaczynał się czas burz, sztormów i nawałnic. – Tato – powiedziała tymczasem drewniana lala o kształtach – nie mógł zaprzeczyć – niewyobrażalnie udanych, zimna, lodowata, nieczuła, ach, jakże nieczuła, a jednak dziwnie promieniująca – naiwnie ucieszył się tym odkryciem, jakby mogło ono cokolwiek zmienić – falą niewidzialnego ciepła, od którego miękły napięte obronnie mięśnie ramion i klatki piersiowej. – Tato, przedstaw mnie panu.
– Stanisław W., kupiec z Warszawy” – zdołał wypowiedzieć tonem komandora Royal Navy, który za chwilę opuści tonący krążownik na środku Pacyfiku w miejscu żerowania rekinów. – Ach, to pan… Trochę o panu słyszałam – westchnęła niedbale wargami o poziomkowo-aroniowym odcieniu, strząsając z papierosa błękitny popiół do alabastrowej popielniczki. Paznokcie miała czarne jak polarna noc i srebrne pierścionki na każdym palcu, co dłoni wyciągniętej życzliwie do powitania nadawało wygląd metalowego kastetu. Był całkowicie zgnieciony, widząc to wszystko. – Chyba zgłupiałem. Że też sobie głowę zawracam kimś takim. Przecież ta pusta lala nie zasługuje nawet na jedno uderzenie mojego serca… – pośpiesznie wmawiał sobie, zupełnie zapominając, że właśnie od dwóch dni zajmuje trzecią lokatę na liście najbogatszych Polaków, opublikowanej w tygodniku „Wprost”. O jej tatusiu nie chciał nawet myśleć. – Mają kłopoty z płynnością finansową większe niż myślałem – rozpoznał fachowo aktualną sytuację rodzinną prezesa, obiecując sobie szlachetnie, że nie wykorzysta nadarzającej się okazji, która sama pchała się w ręce.
Gdy wrócił do swojej leśnej rezydencji, nie mógł zasnąć przez całą noc. – Chyba zgłupiałem – powtarzał sobie w myślach, przewracając się pod jedwabną pościelą. – Przecież to zimna, lodowata lala, nic więcej. – Marzył o prawdziwym uczuciu, chciał jak wszyscy mężczyźni na świecie (wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni, łącznie z prezydentami Rosji i Stanów Zjednoczonych) wtulić się w ciepłą dolinkę między piersiami ukochanej kobiety, utonąć w jej świętej bliskości, poczuć się taki mały, malutki, maluteńki w opiekuńczych objęciach żeńskiego ciepła, ale wiedział – tak, wiedział to na sto procent – że tego prawdziwego uczucia nigdy u niej nie znajdzie, co jednak – o wściekłe sprzeczności ludzkiego serca! – jeszcze bardziej rozpaliło w nim żar pod przeponą, jakiego nigdy jeszcze w życiu nie doznał. Nie rozumiał siebie, tak jak nie rozumiał (w pewnej chwili wyraził się wulgarnie) „tego pieprzonego świata, w którym jest tak fatalnie mało miejsca na prawdziwe szczęście”. – Fuck off – zaklął po angielsku w ciemność, by uwolnić się od widm, które nie dawały mu spokoju. Cóż z tego, bo kiedy minęła noc, znowu zjawił się w pałacu, powitany w otwartych drzwiach obleśnym uśmiechem Henryka Ł. – Izuniu! – zawołał w stronę słonecznej werandy radosny papa Izabelli. – Miłego gościa mamy! No, chodź tutaj! Co tam robisz?
Iza wyłoniła się zza zasłony oddzielającej salon od werandy jak egipskie bóstwo (Stach pomyślał tak bezwiednie, bo niedawno był na wycieczce w delcie Nilu i w Abu Simbel z ekskluzywnym biurem podróży „Matador”). Brała właśnie słoneczną kąpiel. Jej ciało lśniło od oliwki firmy Epoche i drobniutkich kropelek potu (w zgięciu łokcia i na przegubie), co całej postaci – nie mógł się oprzeć takiemu wrażeniu – nadawało pozór istoty wodnej, wężowej, a nawet syreniej. Po prostu z werandy wszedł do salonu na długich, opalonych nogach żywy owoc Morza Śródziemnego, zostawiając na marmurowej posadzce wilgotne ślady bosych stóp, czułe dowody swojej realnej obecności (tym razem miała na sobie kostium dwuczęściowy, morelowo-różowy z letniej kolekcji Evy Larkas, z perłową zapinką w dolince między piersiami). Stach poczuł się jak znaczek na kopercie listu poleconego przybity mocnym uderzeniem datownika, spod którego – wiedział to – nigdy się już nie wymknie.
Ona zaś w lewej ręce trzymała różową komórkę z diamencikiem, w prawej rozchylony lubieżnie tom esejów Levinasa z połyskliwą okładką i francuskim tytułem. – Zna pan to? – niedbale pokazała tytuł, przybijając go tym „Zna pan to?” jak muchę do ściany. Oczywiście, że nie znał, bo niby skąd miał znać? Potem zaczęli rozmawiać, ale jaka to tam była rozmowa. Ta mózgowa, zimna, lodowata lala, nieczuła, ach, jakże nieczuła, bawiła się nim jak chłopcem do bicia, leniwie wypytując (ze szczegółami!) o „psychoanalizę Lacana”, „tożsamość narracyjną w ujęciu Ryszarda Nycza” i „gender” w wydaniu Kazimiery Szczuki. O Szczuce coś tam wiedział z telewizji, zobaczył ją nawet raz w TVN, ale reszta? Zwijał się jak dżdżownica na widelcu opiekana w grillowym ogniu z cierpliwą starannością od główki do ogonka i z powrotem. Czuł, że jeśli ona nie przestanie tego – jak się wyraził brutalnie w myślach – „szewiotowania pod włos” (?), rzuci się na nią z pięściami, co zresztą – dobrze wiedział – byłoby tylko kolejnym dowodem jego głupoty.
Pod wieczór podpisał czek na półtora miliona euro, który mu podsunięto. Widział jak „papa” panicznie przełyka ślinę, modląc się w duchu, by nie cofnął pióra w ostatniej chwili znad urzędowego blankietu. Pożyczka ratowała nadwątlone interesy państwa Ł., co jednak Iza przyjęła obojętnie. – Popływamy? – rzuciła swobodnie, jakby nic się nie stało, kierując się na swoich opalonych nogach w stronę basenu z podświetlanym dnem. Poszedł za nią jak pies za wilczycą. Dopiero teraz zaczęły się prawdziwe tortury. Płynąc, posługiwała się swoim ciałem („cielskiem” – twardo skomentował w myślach) ze zręcznością naoliwionego automatu. Stał na brzegu basenu i myliło mu się to ciało prujące błękitną wodę z odbiciem w lustrzanym suficie, pomnożone jeszcze na dodatek przez obolałą wyobraźnię.
Nazajutrz dowiedział się, że „lala” ma pewną słabość: namiętnie gra na Służewcu. Postawiła właśnie – jak mu powiedziano – na konia o dość niezwykłej nazwie „Obecność Mitu” i bardzo chciała wygrać, by upokorzyć wuja, producenta maszyn rolniczych z Zamościa, który przybył na parę dni do Warszawy i grał na Służewcu równie namiętnie jak ona. Stach nie zawahał się nawet przez chwilę. Gdy w niedzielę pojechali razem na Służewiec, przed decydującą gonitwą podszedł – tak by widziała – do dżokeja Kalemby, który miał jechać na „Obecności Mitu” i powiedział do niego dwa słowa, które podziałały jak zaklęcie. „Obecność Mitu“ wygrała bezapelacyjnie, wyprzedzając o cztery długości „Pochwałę Niekonsekwencji“ i ogiera Weltgeist ze stadniny w Hamburgu. Iza szalała ze szczęścia. Przechodząc koło Stacha, przelotnie uścisnęła lewą dłonią jego prawą dłoń na znak przyjacielskiej solidarności w walce z pyszałkowatym wujem, co kupiec warszawski przyjął z rozpaczliwą nadzieją, doskonale wiedząc, że to nadzieja bez pokrycia. Przytrzymał wąską rączkę w swojej dłoni, ona powoli, a jednak dość stanowczym ruchem wysunęła swoje upierścienione palce z jego spragnionych palców, dając do zrozumienia, że nie ma czasu na fanaberie. – Przeklęta Polsko – złorzeczył w tamtej chwili w myślach – gdybym wiedział, że na drodze mojego życia spotkam kogoś takiego jak Izunia (horror! Tak właśnie pomyślał: „Izunia”, chociaż na imię miała Izabella Danuta Xymena!). – Przeklęta Polsko! Gdybym to wszystko wiedział, nigdy bym nie wyrywał zęby murom krat przy tak niskiej temperaturze zimowego powietrza, jak wtedy w Rawiczu! – Z rozpaczą patrzył na swoje czerwone dłonie – święty znak miłości Ojczyzny – które teraz ciążyły mu jak dwa smutne kawałki ołowiu, chociaż parę dni później Iza wypowiedziała trzy najpiękniejsze słowa jego życia, ściszając w niewątpliwym (mógłby przysiąc!) akcie współczucia swój aksamitny głos: – To za Solidarność? – Usłyszawszy te słowa, skinął głową z bolesną powagą, cofając wstydliwie swoje biedne ręce.
Mijały tygodnie. Podczas śniadań, kolacji i gry w golfa na mazurskich łąkach koło pałacu sugerował, że chętnie zawrze z nią głębszy związek uczuciowo-matrymonialny, na co ona – zapewne w zgodzie z intencjami „papy” – nie odpowiadała ani „tak”, ani „nie”. Potem pojechali do Wiednia – on na wystawę przemysłów górniczych, ona na wystawę boskiego Gustawa Klimta. Chociaż zdawało się, że pewne nadzieje stają się – jak to odczuwał – coraz bardziej realne, był więc po męsku spokojny, a nawet pełen ufności, ona uparła się, że pojadą do austriackiej stolicy razem z „kuzynem Darskim”.
Kuzyn Darski! Od razu znienawidził tego typa. Gdy wiedeński pociąg pokonywał mistyczną odległość między Warszawą a Skierniewicami, ten gładki, elegancki, w wąskich dżinsach, koszuli z denimu rozpiętej na piersiach, wściekle przystojny, z sycylijsko czarnymi włosami nażelowanymi na sztywno, z kolczykiem w uchu goguś z bezczelną swobodą gadał z nią o psychoanalizie Lacana i „fenomenologii powierzchni”, niedbale wplatał w swoją krętą gadaninę, że „Kazia Szczuka” pisze nową książkę o milczących owieczkach, „Grzegorz Jarzyna” wystawić chce życiorys Dmowskiego a „Agnieszka Graff” poznała samego Jakuba K., niczym harfiarz dionizyjski żonglował takimi strasznymi słowami jak „synchronia i diachronia w procesie historyczno-literackim”, „krytyka feministyczna”, „fantazmat”, „dekonstruktywizm” oraz „anatomia prozy subwersywnej“, na co ona – jak echo w sławnym koncercie Ravela – odpowiadała gołębim gruchaniem, że „płaszczyzna narracyjna u Levinasa zagina się w metaforyczny łuk znaczeń niczym czasoprzestrzeń u Einsteina, wzmacniając polityczne aspekty nowej filozofii dialogu”.
Było to wprost potworne jak bigos zjedzony przed nocą poślubną, ciężki, gęsty, o końskim zapachu, w którym pływają bawole oczy i moczopędne cynaderki. I pomyśleć, że ten Darski, najpewniej jakiś doktorant z Iblu bez grosza przy duszy, a ona tańczy przed nim, jakby miał kieszenie wypchane wzbogaconym uranem i platyną, nie mówiąc już o złotych rublach z epoki caratu. Ściany przedziału drżały. Pociąg wpadał na zwrotnice. Sygnałowe światła semaforów przelatywały za szybą z miękką uległością komet, które zagubiły drogę nad równiną Mazowsza. Stach wsłuchując się w krętą gadaninę Izy i „kuzyna”, czuł, jak czarne niebo mazowieckiej nocy wali mu się na biedną głowę niczym połamany sufit z portlandzkiego betonu. I pomyśleć, że dla bezczelnej wolności takich ludzi cierpiał w Rawiczu przy niskich temperaturach zimowego powietrza jak ten Konrad z niezrozumiałego dramatu Mickiewicza! To właśnie dla nich w swoich odmrożonych dłoniach niósł słodko-kwaśny dar praw człowieka i obywatela! Nie mógł wprost wytrzymać ohydy, która biła od tej okropnej parki. Miał co prawda przy sobie broń, kupił ją niedawno w przypływie rozpaczy od znajomego Ukraińca na Placu Grzybowskim (znał go jeszcze z pamiętnych czasów Stadionu), ale czy miał teraz wyciągnąć z kieszeni swoje magnum i strzelać do nich z odległości jednego metra, rozpryskując śmietanowo-malinowe mózgi na obiciach siedzeń pierwszej klasy? Wzruszył tylko ramionami na taką ewentualność.
Siedział w przedziale wciśnięty w kąt, udając, że śpi, przykrył się swoim płaszczem zawieszonym na haczyku i przez dziurkę od guzika przy kołnierzu obserwował tę potworną parkę, która siedziała przed nim, z leniwą nonszalancją przerzucając się tytułami nikomu niepotrzebnych książek i filmów kręconych dla garstki maniaków, ględziła o jakimś filozofie Słavoju Żiżku, Ingardenie i Sloterdijku, a wszystko posypywała mdłym lukrem „psychoanalizy humanistycznej” oraz diamencikami „krytyki tematycznej”, które wprost zgrzytały mu w zębach. Okropność!
I siedział w swoim kącie przedziału tak cicho, że zdawał się być umarły. Zresztą może i zasnął, tak przynajmniej pomyślało tych dwoje w jakiejś chwili, ironicznie spoglądając w jego kierunku. Wyglądał teraz jak kukła krawiecka, drewniana lala zawinięta w męski płaszcz, wiszący depresyjnie na haczyku pod półką na bagaże. Światła w przedziale przygasły. Z okiem przysuniętym do dziurki od guzika w kolejowym półmroku z trudem rozróżniał kształty.
Nagle usłyszał syczący szept, dobiegający z naprzeciwka: – „Weź te ręce! – Co ty Iza?! – Darski udał zdziwienie. – Nie widzisz? On śpi jak drewno!”
To, co nastąpiło po chwili, przeszło wszelkie ludzkie pojęcie. Stach nie odrywał oka od dziurki w kołnierzu, która w jednej chwili stała się dziurką do piekła. Męskie ręce (nieodmrożone!) nagle splątały się z rękami żeńskimi w ruchliwy, wijący się węzeł, podobny do wściekłej, białej ośmiornicy, która chciała samą siebie pochłonąć i zjeść. Prysnęły z trzaskiem srebrne guziczki przy jedwabnej bluzce. Jeden potoczył się po podłodze przedziału jak japońska perełka i stuknął mu w czubek buta. Twarz Darskiego zsiniała, jakby się dusił. Twarz Izy stała się purpurowa, a oczy wywróciły się białkami do góry i naraz szybkie, kobyle (?) sapanie, rytmiczne, przyśpieszające, wzniosło się narastającą falą, zakołysało się i przeszło w zoologiczny skowyt, jakby ktoś komuś robił jakąś cielesną krzywdę.
Potem wszystko znieruchomiało i ucichło. Iza drżącymi palcami poprawiała swoje rozsypane wężowato na ramionach włosy i dopinała bluzkę, przysłaniając kołnierzykiem z chińskiego jedwabiu nagi – och, jakże nagi! – skrawek ciała pod szyją, gdzie boleśnie brakowało perełkowej zapinki. Darski poprawiał coś przy swoim ubraniu. Oboje starali się uspokoić rozkołysane oddechy, tłumiąc szeptami wredne, ściszone wybuchy śmiechu.
Stach tymczasem, skamieniały pod swoim płaszczem, starał się uwierzyć, że wszystko, co zobaczył przed chwilą przez dziurkę przy kołnierzu, było po prostu ciężkim snem. Ale to nie był sen. Na lewym policzku Darskiego czule smużyła się rozmazana szminka, czerwona jak maki spod Monte Cassino. Na skroniach Izy skrzyły się kropelki najzupełniej realnego potu. Jedwabna bluzka od Lagerfelda była pognieciona jak mauretańskie draperie na obrazach francuskiego malarza Ingresa, który lubił malować gołe odaliski prężące się w oparach tureckiej łaźni. Iza wygładzała ją palcami, z których – ten widok w rozjaśniającym się przedziale przebił mu serce na wylot – każdy był zakończony ostrym, długim, świecącym w blasku kolejowych lamp paznokciem czarnym jak polarna noc. Cóż tu jeszcze dodawać do tej nagiej oczywistości, która wyła w pędzącym przez mazowiecką równinę pociągu niczym stado wilków na oślepiająco białym śniegu Syberii.
Nie ruszał się. Udawał, że śpi. A oni już po chwili znowu zaczęli z tłumionym śmiechem przekomarzać się niczym studenci, mając za nic jego obolałą obecność, nieczuli, ach, jakże strasznie nieczuli! Gdy pociąg wjeżdżał na stację w Skierniewicach, udał, że się obudził. Wysunął głowę spod płaszcza, otworzył przymknięte oczy i nawet dość bezczelnie przeciągnął obolałe kości, patrząc na nich tak, że nie domyślili się niczego, nikczemni wspólnicy tajemnicy, której on – jak chcieli – nigdy nie miał poznać.
W Skierniewicach pociąg miał dłuższy postój, więc wyszedł na peron. Huczało mu w głowie. – Co za bydlęta! I pomyśleć, że nazywałem ją w myślach „Izunią” – szeptał przez zaciśnięte zęby, tłumiąc ból rozpaczy, który zagnieździł się pod przeponą. Poszedł w stronę semafora na końcu peronu. Świadomość, że ma broń, podziałała orzeźwiająco. Wsadził rękę do wewnętrzej kieszeni marynarki, wyczuwając palcami zimną kolbę swojego magnum. Coś go ciągnęło poza krąg światła dworcowych latarń, za ceglany budynek nastawni, gdzie – jak zamarzył – miała go czekać ciepła (?), wybaczająca (?) ciemność. Trochę się chwiał na nogach, ale drogę znał dobrze. Zszedł ze schodka, zanurzył się w cieniu pod semaforem, wyjął broń i lufę wsadził w usta. Pachniała oliwą techniczną i pakułami, aż go zemdliło. Przygryzł ją zębami, jakby była ampułką ze szkła wypełnioną cyjankiem, ale zęby tylko bezsilnie zazgrzytały na zimnym metalu. Poczuł, jak zabolała go górna szóstka na żującej, której nie zdążył wyleczyć przed podróżą. To go przywróciło rzeczywistości. – Jeszcze czego! Tylko na to czekają! – mruknął obraźliwie nie wiadomo do kogo, jakby strząsał kurz z kołnierza, po czym wepchnął magnum z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki. W słabym świetle latarni kolejowej widział przed sobą stojący pociąg i wysokie, rozgwieżdżone niebo, które nachylało się czule nad rozwijającą się gospodarczo Polską. Iskry posypały się nad lokomotywą z sieci trakcyjnej na pusty peron.
Szybko zawrócił i podszedł do wagonu. Przy otwartych drzwiach wagonowych stał na peronie Darski, dopalając w zwiniętej dłoni papierosa. Był rozgrzany, w rozpiętej na piersiach koszuli, więc chciał się trochę ochłodzić wieczornym powietrzem mazowieckiej nocy. Stach zbliżył się do niego bez pośpiechu. „– Słuchaj, dupku, co ci powiem – wyraził się niegrzecznie ściszonym głosem, który nie wiedzieć czemu zabrzmiał na pustym peronie jak dalekie echo dzwonu Zygmunta, zapowiadające serię narodowych klęsk. – Teraz stąd znikniesz na zawsze, rozumiesz? – Co pan? – Darski wyszarpnął łokieć z uścisku. – Zwariował pan? – Ja ci dwa razy, dupku, powtarzał nie będę. Już cię tu nie ma! Słyszałeś?”. Darski cofnął się w stronę latarni, jakby światło jarzeniówki miało go ocalić, co jest typowym błędem osób nadmiernie oczytanych, które wierzą w symbolikę uzdrawiającej jasności. Drżała mu dość mocno górna warga. – Przecież Iza… – „Słuchaj – Stach ściszył głos jeszcze bardziej. – Nie wymawiaj przy mnie tego imienia, bo ci połamię kości.” – Po czym odwrócił się i spokojnie wszedł do wagonu.
Usiadł na swoim miejscu w przedziale, koło wiszącego depresyjnie płaszcza i czule (na to wyglądało) popatrzył na Izę. Po chwili w przedziale zjawił się Darski. Iza przywitała go rozpromienionym spojrzeniem, trzeba przyznać zupełnie niepodobnym do tego, którym przywitała Stacha. Darski plątał się jednak w zeznaniach: – Słuchaj, Iza, muszę tutaj wysiąść – mówił pośpiesznie. – Nie mogę jechać dalej… z wami. – Co ty? – podniosła się z siedzenia w prawdziwym samiczym zdumieniu, jeszcze piękniejsza niż zwykle swoją tulipanową urodą (z dodatkiem aromatu brzoskwini w śródziemnomorskim bukiecie wody Bugattiego), bo niedawne zdarzenia przedziałowe rozgrzały krew w policzkach a oczy rozświetliły blaskiem żywego zdrowia. – Co się stało? – Mama zadzwoniła na komórkę – mówił szybko, nie patrząc jej w oczy. Po kolei wrzucał do plecaka swoje rzeczy ubogiego, lecz wielce utalentowanego doktoranta z Iblu. – Mama nagle… chora… – Tak – powiedział poważnie Stach – mama chora zupełnie i pan Darski musi nas, niestety, ze smutkiem opuścić. Bardzo żałujemy, panie Mariuszu – uśmiechnął się serdecznie do Darskiego, szlachetnie podając mu prawą dłoń do mocnego, pożegnalnego uścisku – ale tak to już bywa na tym świecie.
Pociąg ruszył. Darski zdołał wyskoczyć na peron w ostatniej chwili. Iza siedziała wciśnięta w kąt przedziału przy oknie, patrząc przez załzawioną szybę na oddalającą się sylwetkę doktoranta, jakby widziała biały kwiat lilii wodnej, który za moment pogrąży się w ciemnej topieli zaklętego jeziora. Wyglądała przy tym na obrażoną. Stach znowu usiadł na swoim miejscu w kącie przy drzwiach i długo na nią patrzył. Po chwili odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem: – Co pan mu powiedział na peronie? – ale Stach wykonał tylko nieokreślony ruch ręką, który mógł oznaczać wszystko albo nic. Gdy pociąg minął ostatnie domy Skierniewic, powiedział do niej cicho i wyraźnie, z twardością, jakiej u siebie nigdy nie przeczuwał: – Miss Iza, jeśli chodzi o Sloterdijka i Slavoja Żiżka, to w kontekście późnych pism Lacana… – po czym w przedziale pociągu, mknącego mazowiecką równiną ku dalekiej stolicy cesarsko-królewskiej Austrii, oxfordzką angielszczyzną wygłosił piętnastominutowy wykład o Realnym i Rzeczywistym w pismach słoweńskiego filozofa, inkrustując swój erudycyjny koncert wstawkami refleksyjnymi na temat idei rewolucji w pracach wczesnego Lenina, czym wprawił ją w osłupienie.
Tak, wrażenie było piorunujące. Miała go dotąd za pospolitego kupca warszawskiego, bogatego tępaka od handlu, który ugina się pod workami pieniędzy, więc może być co najwyżej pomocny „papie” w robieniu interesów, ale głowę ma jałową jak pusty dysk firmy Microsoft, nie czując swymi zubożonymi zmysłami tego, co naprawdę w życiu ważne i piękne, a tu tymczasem… z paskudnej poczwarki wyleciał na jej oczach mistyczny motyl, roztaczając błyski i blaski swoich haftowanych mądrością skrzydeł. Nie mogła się pozbierać. Miała wrażenie, jakby spadła na betonowy chodnik z drugiego piętra kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu, tak było to niesamowite. Poczuła podziw zmieszany z sakralnym lękiem, o którym dużo czytała w nieśmiertelnych pracach swego ulubionego autora, niemieckiego religioznawcy Rudolfa Otto.
Stach bowiem przez ostatnie tygodnie wcale nie próżnował. Wziął sobie na prywatnego nauczyciela profesora Józefa B., wielkiego znawcę pozytywizmu i dzieł Bolesława Prusa oraz Donalda S., potężnego, umięśnionego rudzielca, native speakera, lingwistę z Londynu, ożenionego z Polką i płacił im obu od niechcenia za każdy dzień „korepetycji” sumę równą ich miesięcznym poborom. W krótkim czasie opanował klanowy język postmodernistów, zgłębił myśl Świętochowskiego, Żiżka i Hegla oraz opanował korporacyjną narrację krytyki feministycznej, z jej wspaniałymi, semantycznymi serpentynami, które mogły przyprawić osoby nieprzygotowane o zawrót głowy.
On, zwykły chłopak od handlu, ubogi właściciel straganu przy Stadionie, twardy prezes zakładów spirytusowych w Lublinie, pojął bowiem głęboko w jakiejś chwili, jak ważne jest poznanie języka, którym mówi ktoś, kogo kochamy. I choć semantyka plątała mu się z semiotyką (ale komu się nie plącze?!), wiedział, że wkroczył na drogę właściwą.
Zamieszkali razem z Izą pod Wiedniem w apartamentach białej willi z czarnym belkowaniem, z której neogotyckich okien rozpościerał się bezczelnie piękny widok na podwiedeńskie góry i lasy. Przechadzając się po marmurowym tarasie, Iza nie mogła wyjść z podziwu, co sprawiło, że przycichła w sobie i jakby zszarzała w tajemnym wyczekiwaniu, które zabarwiło jej tulipanową urodę korzennym aromatem chwili. Złota zasłona spadła na przeszłość. Miała dotąd Stacha – tak go po raz pierwszy nazwała w myślach – za prostackiego, warszawskiego kupca bez aspiracji do wyższej kultury, bezwzględnego, giełdowego gracza o nieprzyjemnych dłoniach, za którego co prawda planowała wyjść „za jakiś czas”, by pomóc „papciowi” (i sobie) w kłopotach z płynnością, traktowała to jednak jako rodzaj szlachetnej ofiary z własnej cielesności, którą zamierzała złożyć na ołtarzu ogólnorodzinnego szczęścia. Teraz poczuła się jak przebudzona królewna Śnieżka. Cóż za niesamowite zmartwychwstanie z czarnej mogiły depresyjnych przeczuć i nastrojów, w której dotąd jedynym (zresztą – dodała w myślach – aktualnie już dyskusyjnym) promieniem był warszawski doktorant Mariusz! Wiedeńskie wakacje rozbłysły blaskiem niespodziewanych perspektyw.
Kiedy zaś tydzień po przyjeździe, w sierpniowy poranek podeszła do okna w swoim pastelowym pokoju i na zielonej trawie przed austriackim domem ujrzała białego konia rasy arabskiej (z nakrapianym zadem i umiejętnie wyczesaną grzywą) wartości (na oko) pięciuset tysięcy euro, którego – jak dowiedziała się od służącej – podarował jej właśnie Stach, przeżyła silny wstrząs duchowy, porównywalny ze wstrząsem, jakiego doznał Szaweł w drodze do Damaszku. Bo Stach spełnił jej nawiększe, głęboko skrywane marzenie, którego dotąd nie śmiała urzeczywistnić (z powodu braku płynności). Od razu bowiem spostrzegła, że na zielonej trawie przed austriackim domem stanął ogier zarodowy wysokiej klasy, o wielkich możliwościach na przyszłość (nazywał się – jak jej powiedziano – „Katharsis”). Jeśli dotąd pasjami lubiła pożerać papierowy pokarm dzieł Sloterdijka, Levinasa i Susan Sontag, to jednak zasypiając w swoim samotnym łóżku w willi „papy” pod Konstancinem, pragnęła także mieć stadninę jeszcze lepszą niż ta w Janowcu, by w letnie dni sprzedawać Rolling-Stonesom czysto polskie konie krwi arabskiej i osobiście poznać Micka Jaggera, zanim ten zdążyłby umrzeć.
Nie były to pragnienia rozkapryszonej lali, która nie wie, czego chce, lecz efekt głębokiego namysłu nad sławną książką Kołakowskiego Jeśli Boga nie ma, którą chętnie czytała do poduszki, rozwijając się duchowo. Wiedziała, że byt sam w sobie nie ma żadnego sensu i tylko sieć znaczeń, którą myśl ludzka narzuca na pokorne, lecz głucho przecież trwające w czasie i przestrzeni rzeczy, pozwoli nadać wagę i treść naszej całkowicie pod względem metafizycznym jałowej egzystencji. Teraz pojęła, że Stach paroma pięknymi gestami wniósł do jej życia ów urzekający pozór sensu, stawiając przed nią na trawniku czytelną, czterokopytną metaforę kosmicznego porządku, której rozumnie nie umiała zlekceważyć. Wiedziała, że żaden ogier nie ma kłopotów z sensem życia, typowych dla duszy ludzkiej zawieszonej w pustych otchłaniach wszechświata, bezlitośnie wyzutego z wszelkich głębszych znaczeń.
Zrozumiała, że spotkała człowieka, który może jej przychylić nieba. On zaś podczas smacznego, niedzielnego śniadania mimochodem – patrzyła na to przychylnie kątem uśmiechniętego oka – przez telefon komórkowy wspólnie z zaprzyjaźnionym, moskiewskim biznesmenem Suzinem (firma Naftogazgold) wykupywał jedną po drugiej działki naftowe w Kazachstanie, czym przebił wszystkich biznesmenów krajowych i zagranicznych. (Suzin, ponoć – jak przebąkiwano – dawny oficer tajnych służb, niegdyś delegowany na Polskę, miał nadal niebotycznie skuteczne kontakty na Kremlu, co pozwalało wiele niemożliwych spraw załatwić dla dobra Odrodzonej Polski zupełnie od ręki).
Stach znał zresztą po imieniu ministrów aktualnego rządu polskiego, a nawet parę razy został zaproszony do Pałacu Namiestnikowskiego przez samego prezydenta RP, chociaż nie zawsze pamiętał przez którego, bo na swojej mądrej głowie miał dużo ważniejsze sprawy niż przelotne nazwiska, które zmieniały się jak szkiełka w politycznym kalejdoskopie. On, kupiec z Krakowskiego Przedmieścia, lekceważony dotąd przez nią, a może nawet – trzeba to powiedzieć z przykrością – przez nią pogardzany, teraz zajaśniał w jej oczach pełnym powagi blaskiem postmodernizmu, urokiem produktów naftopochodnych i dyskretnym pięknem papierów wartościowych drukowanych w paru językach świata. Pod koniec sierpnia, w któryś piękny poranek, zaglądając do otwartego laptopa, na portalu Onet.pl zobaczyła, że z trzeciego miejsca na liście najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” z hermesową zręcznością przeskoczył niczym wyścigowa klacz na miejsce pierwsze, dystansując wszystkich zawistników z Polskiego Klubu Biznesu.
Kiedy parę dniu później, w sobotę rano, z okna swojego pokoju patrzyła na białego araba, który skubał zieloną trawę przed austriackim domem, nic sobie nie robiąc z jej ekstatycznych spojrzeń, do pokoju wszedł Stach w białym szlafroku frotte. Był właśnie po gorącej kąpieli, którą brał zwykle przed śniadaniem złożonym z brzoskwini, jajka sadzonego i plastra salcesonu. – Dziękuję – szepnęła do niego, delikatnie muskając poziomkowymi wargami jego męski policzek pachnący wodą Hugo Bossa, ale Stach miał już dosyć jej postmodernistycznych fanaberii. Z siłą leśnego żywiołu, mocnym chwytem przyciągnął ją do siebie, zanurzając twarz w jej świeżo umyte włosy („platynowe kudły pachnące najlepszym szamponem Emericka z ledwie wyczuwalną nutą anyżku“ – jak dorzucił w myślach), po czym wciągnął ją po białym, puszystym dywanie na okrągłe łóżko i stało się to, co się musiało stać na mocy niezmiennych praw bytu, z którymi nie potrafili sobie poradzić nie tylko greccy filozofowie przyrody Tales z Miletu i Anaksymander, ale nawet sami greccy bogowie i herosi. Przyciśnięta zaróżowionym policzkiem do jedwabnej poszwy, zachłysnęła się orgazmem krótkim i głębokim jak haust czerwonego wina z Prowansji, pojmując nieomylnie, że żarty się skończyły i że oto wkroczyła bezapelacyjnie w nową epokę swego życia, w której – zdała sobie z tego sprawę w ułamku chwili – tylko częściowo będzie mogła uważać się za właścicielkę własnego ciała, co podziałało na nią jak elektryczna iskra.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej