Opowieść wigilijna - ebook
Opowieść wigilijna - ebook
Jedna z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających opowieści o magii Świąt Bożego Narodzenia.
W Wigilię, kiedy cały Londyn raduje się rodzinnymi świętami, jeden tylko zgryźliwy i gburowaty samotnik, Ebenezer Scrooge, nie poddaje się atmosferze. Jest jednak ktoś, kto niespodziewanie go odwiedza i ma mu do przekazania pewną niezwykłą,świąteczną wiadomość...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-386-1 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Duch Marleya
Zaczęło się od tego, że Marley umarł. To nie ulegało wątpliwości. Świadectwo zgonu podpisali: ksiądz, urzędnik, grabarz i właściciel zakładu pogrzebowego. Scrooge, wspólnik Marleya, także je podpisał, a jego nazwisko było cenione, cokolwiek by podpisał. Zwłaszcza na giełdzie.
Stary Marley był martwy jak ćwiek w drzwiach; tak mówi znane angielskie przysłowie.
Czy Scrooge wiedział o śmierci Marleya?
Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? Scrooge i on byli wspólnikami przez wiele lat. Scrooge był też jedynym spadkobiercą, zarządcą, przyjacielem Marleya i jedynym człowiekiem, który szedł za jego trumną. Przy tym Scrooge nie był zbytnio dotknięty tym wypadkiem, bo okazał się doskonałym kupcem i obmyślił w dniu pogrzebu korzystny interes.
Scrooge nie kazał zamalować nazwiska starego Marleya na szyldzie swego domu handlowego. Jeszcze po wielu latach można było czytać nad drzwiami wejściowymi ich firmy: „Scrooge i Marley”. Firma ta bowiem znana była powszechnie. Czasami nowicjusze w sprawach handlowych zwracali się do Scrooge’a Scrooge albo Marley, on zaś odpowiadał na obydwa nazwiska. Było mu wyraźnie wszystko jedno.
Trzeba też przyznać, że Scrooge miał silną rękę, gdy szło o interes. Chwytała ona, ściskała, ze skóry obdzierała swoją ofiarę, nie wypuszczając jej aż po doszczętnym wyzyskaniu. Był to jednym słowem chciwy i stary grzesznik. Twardy i ostry jak krzemień; zamknięty w sobie, milczący i samotny, jak ostryga. Zimno wewnętrzne mroziło jego starcze rysy, wydłużyło nos, zmarszczyło policzki, uczyniło jego chód sztywnym, zaczerwieniało oczy i zabarwiało na niebiesko usta. Gniewnie brzmiał jego ostry głos. Szron pokrywał jego głowę, brwi i chudą brodę. Wnosił ze sobą lodowatą temperaturę; zamrażał nią swe biuro podczas upału i nie podwyższał jej ani o jeden stopień nawet podczas wigilii Bożego Narodzenia.
Zmiany pogody nie miały wpływu na Scrooge’a. Żadne ciepło nie mogło go ogrzać, żaden mróz bardziej oziębić. Niepogoda nie wiedziała, z której strony go zaatakować, największy deszcz, śnieg, grad czy zawierucha miały nad nim wyższość pod jednym tylko względem: one często okazywały się szczodrymi, spadały na świat i ludzi hojnie, dla Scrooge’a zaś takie pojęcia, jak szczodrość lub hojność w ogóle nie istniały.
Nie zdarzyło się, aby zatrzymał go ktoś na ulicy z uśmiechem przyjaznym i powiedział: „Kochany Scrooge, jak się masz? Kiedy mnie odwiedzisz?”. Żebracy nie prosili go o jałmużnę, dzieci nie pytały o godzinę, żadna kobieta ani mężczyzna nie pytali Scrooge’a o drogę. Nawet psy ślepców musiały go znać, bo gdy nadchodził, wciągały swych właścicieli do domów lub na podwórka, a potem machały ogonami, jakby chcąc powiedzieć: „Brak oka jest lepszy od złego oka, mój niewidomy panie!”.
Co to obchodziło Scrooge’a? On tego właśnie pragnął. Iść samotnie przez życie, odpychać od siebie wszelką ludzką sympatię – to, zdawało się, wybrał Scrooge za cel i tego się trzymał niewzruszenie. Odstręczanie od siebie, przerażanie lodowatym chłodem spotykanych ludzi było dla niego tym, czym jest słodka legumina dla małych łakomczuchów.
Pewnego razu – było to właśnie w wigilię Bożego Narodzenia – stary Scrooge siedział w kantorze i pracował. Dzień był przejmująco mroźny. Ludzie, chodząc po ulicach, chuchali w dłonie, bili rękoma o piersi i tupali dla rozgrzania. Zegary wybiły dopiero trzecią, a już było ciemno.
Przez cały dzień nie widziało się słońca. W oknach sąsiednich biur migotały świece. Mgła wdzierała się do pomieszczeń, a była tak gęsta, że trudno było dojrzeć domy na przeciwnej stronie wąskiej ulicy. Patrząc na niskie mgły, można było sądzić, że natura, rozsiadłszy się gdzieś w pobliżu, odbywała jakieś złowrogie praktyki.
Drzwi pokoju były otwarte; Scrooge wolał mieć na oku swego pomocnika, który siedział obok w małej izdebce i kopiował listy.
Na kominku w pobliżu Scrooge’a tlił się skromny ogień; w izdebce pomocnika ledwie żarzył się jeden węgielek. Zziębnięty pracownik nie mógł podsycać ognia, bo Scrooge trzymał skrzynię z węglem w swoim pokoju. Ile razy pomocnik wszedł z łopatką, pryncypał groził mu, że będą musieli się rozstać. Pomocnik owinął szyję białym szalikiem i usiłował ogrzać się od świecy; nie posiadał dość bujnej wyobraźni, usiłowania były więc bezskuteczne.
– Wesołych świąt, wuju! Niech cię Bóg ma w swej opiece! – odezwał się sympatyczny głos.
Był to siostrzeniec Scrooge’a, który wszedł tak nagle, że Scrooge dopiero wtedy zauważył jego obecność, kiedy ten do niego przemówił.
– Cóż znowu za głupstwa?! – mruknął Scrooge.
Siostrzeniec Scrooge’a rozgrzał się szybkim chodem i cały był rozpromieniony; piękna twarz jaśniała, oczy błyszczały.
– Święta nazywasz głupstwem, wuju? – zawołał – Jestem pewny, że nie myślisz tak!
– Przeciwnie, tak myślę – odrzekł Scrooge. – I mam rację. Wesołych świąt! Jaki ty masz powód być wesołym? Ty, biedaku?
– Doskonale! – roześmiał się siostrzeniec. – A jaki ty masz powód, żeby być ponurym, wuju? Ty, bogacz?
Scrooge, nie mając pod ręką odpowiedzi, powtórzył znowu:
– Głupstwo!
– Nie bądź taki kwaśny, wuju! – rzekł siostrzeniec.
– Czy mogę być inny – gderał wuj – kiedy zmuszony jestem żyć w świecie głupców? Wesołych świąt!… Do licha z wesołymi świętami! Znać ich nie chcę! Czymże są święta Bożego Narodzenia dla ciebie, jeśli nie terminem płacenia rachunków, a zwykle wtedy jesteś bez grosza. Z każdym Bożym Narodzeniem jesteś o rok starszy, ale nie bogatszy. W ten dzień po sprawdzeniu ksiąg handlowych przekonujesz się, że po dwunastu miesiącach galerniczej pracy nie masz odrobiny zysku… Gdybym był pracodawcą, to każdy idiota, włóczący się z życzeniem „wesołych świąt”, zostałby ugotowany w jego świątecznej potrawie i pogrzebany z gałązką choinki zatkniętą w serce. To byłoby rozsądne i słuszne!
– Wuju… – łagodnie mitygował go siostrzeniec.
– Siostrzeńcze! – przerwał wuj surowo. – Święć dzień Bożego Narodzenia na swój sposób, a mnie pozwól obchodzić go po mojemu.
– Obchodzić! – powtórzył siostrzeniec. – Ależ ty go wcale nie obchodzisz, wuju.
– Dajże mi już pokój, do licha! – sarknął Scrooge. – Zobaczymy, co ci dobrego przyniosą tegoroczne święta. One ci zawsze wiele dobrego przynoszą!
– Przyznaję, że wiele było sytuacji, z których mogłem wyciągnąć korzyści, a jednak nie wykorzystałem ich – odparł siostrzeniec. – Między innymi święta Bożego Narodzenia! Mimo to zawsze myślę o nich nie tylko jako o czcigodnej pamiątce dla całego chrześcijańskiego świata, ale także jak o chwilach bardzo upragnionych. Są to bowiem chwile dobre, pokrzepiające, radosne. Zawsze oczekuję ich z serdecznym pożądaniem i obchodzę z radością. Są to w długim kalendarzu rocznym jedyne dnie, w których wszyscy, kobiety i mężczyźni, jakby na podstawie wspólnej ugody otwierają swe często zaryglowane serca i myślą o biedniejszych bliźnich. I dlatego, wuju, choć święta te nigdy nie wzbogaciły mnie ani o ziarnko srebra czy złota, wierzę, że przyniosły mi niejedno dobro i jeszcze przyniosą mi wiele radości. Dlatego też chwalę je.
Pomocnik Scrooge’a, ślęczący nad robotą w sąsiedniej izdebce, gorąco przyklasnął tym słowom, spostrzegłszy atoli niewłaściwość swego entuzjazmu, zaczął poprawiać ogień na swym kominku. W efekcie zgasił ostatnią iskierkę.
– A to co znów za moda odrywania się od pracy i wtrącania się tam, gdzie nie potrzeba? – zgromił go ostro Scrooge. – Odezwij się pan choć słówkiem jeszcze, a upamiętnię ci dzień Bożego Narodzenia dymisją… Jesteś nie lada mówcą – dodał, zwracając się do siostrzeńca. – Dziwi mnie, dlaczego dotychczas nie zasiadasz w parlamencie.
– Nie gniewaj się, wuju! Przyjdź do nas jutro na obiad.
Scrooge odpowiedział z ironią, że z pewnością przyjdzie i że zaraz zaczyna się szykować. Nic nie ma lepszego do roboty. Siostrzeniec zrozumiał, że była to stanowcza odmowa. Zapytał więc łagodnie:
– Dlaczego odmawiasz, wuju?
– A dlaczego ożeniłeś się?
– Ponieważ pokochałem!
– Ponieważ pokochałeś! – powtórzył Scrooge, przedrzeźniając go w ten sposób, jak gdyby miłość i małżeństwo były największym na świecie głupstwem po Bożym Narodzeniu. – Bywajże mi zdrów, drogi siostrzeńcze!
– Lecz ty, wuju, nigdy nie odwiedziłeś mnie także przed ożenkiem. Dlaczegóż więc podajesz to obecnie za powód odmowy?
– Bądź zdrów! – powtórzył Scrooge.
– Niczego od ciebie nie potrzebuję i o nic cię nie proszę, dlaczegóż więc nie możemy być przyjaciółmi?
– Bądź zdrów! – mruknął Scrooge.
– Przykro mi bardzo, żeś taki twardy. Nigdy nie mieliśmy żadnego konfliktu, do którego ja dałbym powód. Trudno! Uczyniłem propozycję ze względu na Boże Narodzenie, a chociaż mi się nie udała, zachowam pogodne i radosne usposobienie. Zatem wesołych świąt, wuju!
– Bądź zdrów! – znów powtórzył Scrooge.
– I pomyślności z Nowym Rokiem!
– Bądźże zdrów i odczep się ode mnie! – zamruczał groźnie Scrooge.
Siostrzeniec opuścił wuja. Przy drzwiach zatrzymał się, aby złożyć życzenia pomocnikowi, który choć zmarznięty do kości – okazał się cieplejszym od pryncypała, odpowiadając na życzenia uprzejmie i serdecznie.
– Macie drugiego idiotę! – mruczał Scrooge, słysząc wymianę życzeń. – Mój pomocnik, obarczony rodziną i zarabiający piętnaście szylingów tygodniowo na jej utrzymanie, mówi o „wesołych świętach”! Komuś tu chyba potrzebny szpital wariatów!
Pomocnik, odprowadziwszy do drzwi siostrzeńca Scrooge’a, wpuścił jakichś dwóch jegomościów. Byli to poważni obywatele, o przyjemnej powierzchowności; zdjąwszy kapelusze, stanęli przy biurku Scrooge’a. Trzymając w rękach portfele i papiery, skłonili się uprzejmie.
– Firma Scrooge i Marley, jeżeli się nie mylę? – zapytał jeden z nich, zaglądając do swej listy. – Czy mam przyjemność mówić z panem Scrooge’em, czy z panem Marleyem?
– Pan Marley umarł już siedem lat temu – odparł Scrooge.
– Nie wątpimy, że jego następca jest równie jak on hojny i szczodrobliwy – powiedział gość, przedstawiając swoje pełnomocnictwo do zbierania ofiar dla biednych.
Zaiste, Scrooge i Marley były to „dwie bliźniacze dusze”. Słysząc niemiły wyraz „szczodrobliwość”, Scrooge zmarszczył brwi, potrząsnął głową i zwrócił dokumenty.
– Z okazji tak wielkiej uroczystości, panie Scrooge – mówił ów jegomość, nie zważając na to i ujmując pióro – ludzie zamożniejsi nie uchylają się od wsparcia nędzarzy i wydziedziczonych, którzy teraz właśnie, podczas silnych mrozów, narażeni są na wielkie cierpienia. Jest to zresztą prostym obowiązkiem zamożnych, aby przychodzić z pomocą bliźnim, pozbawionym jakichkolwiek środków do życia…
– Alboż to nie ma więzień? – przerwał mu Scrooge.
– Niestety, mamy ich bardzo wiele! – odparł jegomość, odkładając na bok pióro.
– A przytułki, domy pracy i domy poprawcze, czy te instytucje przestały istnieć? – zapytał znów Scrooge.
– I one, oczywiście, istnieją, chociaż należy pragnąć, żeby się stały niepotrzebne.
– A zatem wszystkie te instytucje istnieją i są czynne? – badał gościa w dalszym ciągu Scrooge.
– Są czynne bez przerwy – brzmiała odpowiedź.
– Chwała Bogu! Pańskie żądanie i to, co pan na wstępie powiedział, wzbudziło we mnie obawę, że coś wstrzymało ich użyteczną działalność. Bardzo mnie cieszy, że tak nie jest.
– Ponieważ wiadomo powszechnie, że instytucje wspomniane, pomimo usilnych zabiegów, nie są w stanie po chrześcijańsku zaspokoić potrzeb ani duchowych, ani cielesnych wszystkich biedaków, przychodzimy im z pomocą, zbierając ofiary na dostarczenie chociaż najbiedniejszym jadła, napojów i środków do ogrzania zlodowaciałych mieszkań. Wybieramy ten czas, ponieważ w tak wielkie święta bieda najwięcej daje się we znaki; zamożni zaś najwięcej się radują i używają sobie. Na jaką sumę mam pana zapisać?
– Proszę mnie wcale nie zapisywać – odpowiedział Scrooge.
– Rozumiem. Życzy pan sobie pozostać ofiarodawcą bezimiennym?
– Życzę sobie, aby mnie zostawiono w spokoju – rzekł Scrooge. – Skoro mnie panowie pytacie o moje zapatrywania, oto jest odpowiedź. Nie cieszę się ani też nie używam sobie podczas świąt Bożego Narodzenia i nie stać mnie na to, abym przyczyniał się do wesołości i używania próżniaków. Wspieram instytucje, o których wspomniałem; niech tam więc udadzą się ci, którym nie jest dobrze we własnych domach.
– Wielu nie może się tam dostać, a wielu wolałoby raczej umrzeć, niż tam się znaleźć – zauważył jegomość.
– Skoro wielu wolałoby raczej umrzeć – odparł Scrooge – niechże to uczynią i w ten sposób zmniejszą nadmiar ludności. Zresztą, proszę wybaczyć, ja się na tych sprawach nie znam i w ogóle mało mnie one obchodzą.
– Może się pan z nimi łatwo zapoznać, trzeba tylko trochę serca i dobrej woli.
– Ani myślę, to nie mój interes. Wystarczy, jeżeli człowiek zna i rozumie własny interes i nie miesza się do cudzego. Mój pochłania mnie całkowicie. Zatem mam honor pożegnać szanownych panów.
Mężczyźni, widząc, że nic nie wskórają, wzruszyli ramionami i wyszli. Scrooge zaś zabrał się do pracy w znacznie lepszym niż zazwyczaj usposobieniu.
Tymczasem mgła i ciemność zgęstniały; na ulicach ludzie biegli z zapalonymi latarniami przed ciągnącymi powozy końmi, aby szły po właściwej drodze. Zabytkowa wieża kościoła, z której gotyckiego okna ciekawie spoglądał stary uszkodzony dzwon, zniknęła. Dzwon wybijał teraz godziny oraz kwadranse wśród mgły z tak silnymi drganiami, jak gdyby mu zęby szczękały z zimna.
Mróz bowiem z każdą chwilą się wzmagał.
Na rogu głównej ulicy robotnicy naprawiający rury gazowe rozpalili wielkie ognisko, wokół którego zebrała się gromadka obdartych mężczyzn i dzieci; grzali oni swe skostniałe ręce i mrużyli oczy, rozkoszując się przyjemnym ciepłem. Ponieważ kranu wodociągowego nie zamknięto, przeto wypływająca z niego woda krzepła, tworząc ponure kręgi lodu. Wystawy sklepów zdobiły gałązki jodły. Lampy oświecały blade twarze przechodniów. Składy drobiu i żywności urządziły tak wspaniałe wystawy, że zdawało się, iż przyziemna myśl kupna, sprzedaży i targu nie ma z nimi nic wspólnego.
Lord Major, burmistrz Londynu, w swoim pałacu wydawał rozkazy pięćdziesięciu kucharzom i piwnicznym, aby odpowiednio przystroili stół świąteczny, jak na dom takiego dygnitarza przystało. Nawet skromny krawiec, którego przed tygodniem skazano na pięć szylingów kary za pijaństwo i awanturę na ulicy, dał żonie kilka szylingów: wyszła ona z wychudłym dzieckiem po sprawunki do miasta.
Mgła i mrok zwiększały się. Zimno przejmowało do kości.
Pewien młody właściciel chudego nosa pochylił się przy dziurce od klucza do drzwi wejściowych kantoru Scrooge’a, aby przedstawiciela firmy uraczyć świąteczną pieśnią; lecz zaledwie zdążył wyśpiewać pierwsze wyrazy: „Niech Ci nic nie zamąci radości…”, gdy Scrooge pochwycił linię z tak groźnym ruchem, że biedak przerażony uciekł.
Wreszcie nadeszła godzina zamknięcia kantoru.
Scrooge z niechęcią opuścił swój stołek i w milczeniu dał znak pomocnikowi, który natychmiast zgasił świecę i włożył kapelusz na głowę.
– Sądzę, że pan życzy sobie być wolny przez cały dzień jutrzejszy? – zapytał Scrooge.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki