Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści i przypowieści - ebook

Data wydania:
1 grudnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00

Opowieści i przypowieści - ebook

"Kafka nalezy do osobliwego typu pisarzy, których wysiłek skupia się na formułowaniu i komplikowaniu problemu, a nie na jego rozwiązywaniu. Wszystkie jego dzieła reprodukują [...] w przeróżnych odmianach jednakową sytuację, zasadniczą, ich fabuła, zresztą bardzo nikła [...] krąży w miejscu i stale powraca do punktu wyjścia - jej treścią są bowiem niekończące się rozważania ludzi [...], jak osiągnąć cel dla człowieka nieosiągalny". Tak pisał Roman Karst w przedmowie do wydania nowel i miniatur Kafki z 1961 roku.

Najobszerniejszy jak dotąd po polsku - wybór opowiadań, przypowieści, miniatur i aforyzmów. Granica między tymi rodzajami jest u Kafki nieostra, łączy je forma paraboli, a przenika tajemnica, otwierająca pole do interpretacji, przez co tak doniosłe jest to dzieło. Zwykło się chyba krótkie utwory autora Procesu stawiać niżej niż jego powieści. Ten tom - gromadzący klasyczne teksty ale i teksty mniej znane - ma przekonać, że niesłusznie.

Spis treści

Widok z okna, oglądany w roztargnieniu
Kupiec
Droga do domu
Odprawiony zalotnik
Pasażer
Mijający nas ludzie
Przygotowania do ślubu na wsi
Jeźdźcom wyścigowym pod rozwagę
Dzieci na drodzeOpis walki
Gdy jesteś nieszczęśliwy
Niedola kawaleraNagły spacer
Postanowienia
Okno na ulicę
Zdemaskowanie oszusta
Wyrok
Przemiana
Stać się indianinem
Kolonia karna
Przed prawem
Olbrzymi kret
Stary kawaler blumfeld
Sen
Strażnik grobowca
Prometeusz
Lekarz wiejski
Bratobójstwo
Most
Jazda na kuble
Na galerii
Nowy adwokat
Uderzenie w bramę
Budowa chińskiego muru
Sąsiad
Stara kartka
Mieszaniec
Sprawozdanie dla akademii
Szakale i arabowie
Myśliwy grakchus
Jedenastu synów
Najbliższa wieś
Wizyta w kopalni
Troska ojca rodziny
Powszedni zamęt
Milczenie syren
Rozważania o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodzeList do ojca
OdmowaPobór rekruta
W kwestii praw
Posejdon
Wspólnota
Sternik
Nocą
Egzamin
Sęp
Herb miasta
Mała bajka
Bąk
Obrońcy
Wyjazd
Prawda o Sanczo Pansie
Głodomór
Dociekania psa
Małżonkowie
O przypowieściach
Daj spokój!
Jama
Powrót
Posłowie
Przypisy

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64822-81-0
Rozmiar pliku: 914 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIDOK Z OKNA, OGLĄDANY W ROZTARGNIENIU

Co robić w te dni wiosenne, które teraz w pośpiechu nadchodzą? Dzisiaj rano niebo było szare, ale gdy zbliżymy się obecnie do okna, staniemy zaskoczeni i przyłożymy policzek do klamki okiennej.

W dole światło zachodzącego już niestety słońca widoczne jest na dziecinnej twarzy dziewczyny, która idzie z wolna i ogląda się za siebie, lecz zarazem na tej samej twarzy można dostrzec cień mężczyzny, który idąc szybciej, przybliża się do dziewczyny.

Potem mężczyzna ją mija i twarz dziecka jest zupełnie rozjaśniona.

przełożył Alfred KowalkowskiKUPIEC

Możliwe, że kilku ludzi darzy mnie współczuciem, niestety, nie czuję tego w ogóle. Mały sklep przysparza mi trosk, które powodują ból głowy w okolicach czoła i skroni, nie stwarzając jednak perspektyw lepszej przyszłości, ponieważ przedsiębiorstwo moje jest niewielkie.

Muszę wydawać z góry dyspozycje na całe godziny, przypilnować, żeby służący niczego nie zapomniał, ostrzegać przed zagrażającymi pomyłkami i przewidywać w każdej porze roku modę mającą obowiązywać w następnym okresie, ale nie tę, która będzie panować wśród ludzi mojej sfery, lecz wśród nieprzystępnych mieszkańców wsi.

Moje pieniądze są w rękach obcych ludzi; nie mogę dokładnie poznać ich sytuacji materialnej, nie przeczuwam nieszczęść, które mają na nich spaść, czyż mógłbym zresztą odwrócić od nich katastrofę? Być może, że stali się rozrzutni i właśnie urządzają uroczyste przyjęcie w ogrodzie restauracji, a inni, którzy akurat uciekają do Ameryki, przez chwilę bawią się na tym przyjęciu.

Kiedy więc po dniu pracy wieczorem zamyka się sklep i nagle widzę, że czekają mnie długie godziny bezczynności, w których nie będę mógł nic zdziałać dla zaspokojenia ciągłych potrzeb swego przedsiębiorstwa, wówczas mój niepokój, sięgający nad ranem daleko w przyszłość, zaczyna się burzyć jak powracająca fala, ale trudno mu wytrwać we mnie i na oślep porywa mnie z sobą.

Nie mogę jednak wykorzystać tego nastroju i muszę udać się do domu, gdyż mam brudną i zapoconą twarz i ręce, ubranie poplamione i pełne kurzu, na głowie czapkę używaną do pracy, a buty porysowane gwoździami. Mój chód jest chwiejny, palce mi drżą, a dzieci, które spotykam, obrywają ode mnie po uszach.

Ale droga nie trwa długo. Za chwilę jestem już w domu, otwieram drzwi windy i wchodzę do niej.

Czuję, że w tej chwili staję się nagle zupełnie samotny. Inni, którzy są zmuszeni piąć się po schodach, trochę się męczą i zadyszani muszą czekać, aż ktoś otworzy im drzwi od mieszkania, znajdują przy tym jakiś powód do złości lub zniecierpliwienia, następnie wchodzą do przedpokoju, gdzie wieszają kapelusz, i dopiero będą sami z sobą, gdy miną w korytarzu kilkoro oszklonych drzwi i znajdą się u siebie w pokoju.

Ja natomiast jestem sam jeden już w windzie i wsparty na kolanach, spoglądam w wąskie lustro. Gdy winda zaczyna się wznosić, mówię:

„Bądźcie spokojni, idźcie sobie, może chcecie się skryć w cieniu drzew, za draperiami przy oknach lub pod sklepionym dachem altany?”.

Mówię przez zęby, a poręcz schodów sunie wzdłuż matowych szyb w dół jak lecąca w przepaść woda.

„Lećcie sobie, niech wasze skrzydła, których nigdy nie widziałem, zaniosą was w wiejskie doliny albo do Paryża, jeśli was nęci to miasto.

Ale rozkoszujcie się także widokiem z okna, kiedy procesje z trzech ulic wkroczą na skrzyżowanie i żadna z nich nie usunie się z drogi, lecz przechodzą wzajemnie przez siebie, a pomiędzy ich ostatnimi szeregami znowu tworzy się pustka placu.

Wymachujcie chusteczkami, poddawajcie się przerażeniu i wzruszeniom, unoście się w pochwałach nad pięknością damy, która przejeżdża obok was.

Przejdźcie po drewnianym mostku przez strumień, pokiwajcie kąpiącym się dzieciom i z podziwem wysłuchajcie okrzyku hura tysiąca marynarzy na odległym pancerniku.

Prześladujcie tylko szarego człowieka i kiedy go już zapędzicie w ciemną bramę, obrabujcie go i potem wszyscy, z rękami w kieszeniach, popatrzcie za nim, jak zasmucony odchodzi i skręca na lewo w boczną uliczkę.

Galopujący tyralierą żandarmi osadzają w miejscu konie i spychają was wstecz. Zostawcie ich w spokoju, puste ulice unieszczęśliwią ich, to pewne. Proszę, już teraz odjeżdżają stąd parami, powoli omijają narożniki ulic, galopem pędzą przez place”.

Potem wychodzę z windy, spuszczam ją na parter, dzwonię, a gdy służąca otwiera mi drzwi, pozdrawiam ją w wejściu.

przełożył Alfred KowalkowskiDROGA DO DOMU

Pomyślcie tylko, jaki dar przekonywania ma powietrze po burzy! Ukazują mi się wszystkie moje zasługi i po prostu mnie przytłaczają, chociaż, co prawda, niezbyt się przed tym bronię.

Kroczę przed siebie, a tempo mego marszu to zarazem tempo tego chodnika, tej ulicy, tej części miasta. Słusznie więc jestem odpowiedzialny za wszelkie stukanie do drzwi, za uderzenia w stół, za wszystkie toasty, za pary kochanków spoczywające w łóżkach, stojące pod rusztowaniami nowych budowli, przyciśnięte w ciemnych zaułkach do murów, leżące na otomanach w domach publicznych.

Oceniam swoją przeszłość i porównując ją z przyszłością, dochodzę do wniosku, że obie są świetne, żadnej z nich nie mogę przyznać pierwszeństwa i tylko ganię niesprawiedliwość Opatrzności, która tak mnie uprzywilejowała.

Jedynie gdy wejdę do pokoju, popadam w jakąś zadumę, mimo że na schodach nie przyszło mi na myśl nic godnego zastanowienia. I niewiele mi pomaga to, że otwieram okno na oścież i że z jakiegoś ogródka rozbrzmiewa jeszcze muzyka.

przełożył Alfred KowalkowskiODPRAWIONY ZALOTNIK

Jeśli spotykam piękną dziewczynę i proszę ją: – Zrób mi tę łaskę, chodź ze mną – a ona mija mnie w milczeniu, tym samym daje mi do zrozumienia:

„Nie jesteś księciem o szlachetnym nazwisku ani barczystym Amerykaninem indiańskiej postawy, o spokojnym skupionym spojrzeniu i o skórze wygładzonej od powietrza, murawy i opływających ją rzek, nie odbyłeś nigdy podróży do wielkich mórz ani po owych oceanach, których nie wiem, gdzie trzeba szukać. A więc, przepraszam, dlaczego ja, piękna dziewczyna, miałabym z tobą pójść?”.

„Zapominasz, że nie wiezie cię limuzyna, kołysząca się posuwistymi zrywami po ulicy, nie widzę strojnych w obcisłe ubrania panów z twego orszaku, którzy szepcąc słowa uwielbienia, idą za tobą, otaczając cię półkolem, masz skrępowane starannie stanikiem piersi, ale twe uda i biodra szukają sobie rekompensaty za tę powściągliwość, ubrana jesteś w taftową suknię z plisowanymi fałdami, według mody, która nam wszystkim bardzo się podobała zeszłej jesieni, a mimo to – mając na sobie ten strój, który zagraża życiu ludzkiemu – uśmiechasz się od czasu do czasu”. „Tak, oboje mamy rację i aby sobie tego całkowicie nie uświadamiać, niech doprawdy każde z nas pójdzie już raczej z osobna do domu”.

przełożył Alfred KowalkowskiPASAŻER

Stoję na platformie tramwaju i nie mam najmniejszej pewności co do swojego miejsca na tym świecie, w tym mieście, w swojej rodzinie. Nie potrafiłbym również, chociażby pobieżnie, wymienić, jakie pretensje mógłbym z pewną dozą słuszności rościć o to do kogokolwiek. Nie mógłbym nawet uzasadnić, że stoję na tej platformie, trzymam się tego uchwytu, pozwalam się nieść temu wagonowi, że ludzie usuwają się tramwajowi z drogi, albo też idą sobie spokojnie lub wreszcie stają przed wystawami sklepów. Nikt wprawdzie tego ode mnie nie wymaga, ale to już obojętne.

Tramwaj zbliża się do przystanku, jakaś dziewczyna staje blisko stopni, gotowa do wyjścia. Ukazuje się moim oczom z taką wyrazistością, jak gdybym jej dotykał. Ubrana jest w czerń, fałdy spódniczki prawie się nie poruszają, bluzkę ma obcisłą, a kołnierzyk z białej koronki o delikatnym wzorze; lewą dłoń przyłożyła płasko do ściany wagonu, w prawej trzyma parasolkę opartą o drugi stopień, licząc od góry. Ma śniadą twarz, nos, z boku nieco płaski, u końca jest szerszy i zaokrąglony. Dziewczyna jest szatynką o bujnych włosach, drobne włoski rozwiewają się nad prawą skronią. Małe ucho ciasno przylega do głowy, a ponieważ stoję blisko, widzę całą zewnętrzną stronę muszli ucha i cień u jej nasady.

Zadałem sobie wówczas pytanie: Jak to się dzieje, że ona nie dziwi się sama sobie, usta ma zamknięte i nic na ten temat nie mówi?

przełożył Alfred KowalkowskiMIJAJĄCY NAS LUDZIE

Jeśli przechadzamy się nocą po ulicy i w naszą stronę biegnie jakiś człowiek, widoczny już z daleka – gdyż ulica wznosi się przed nami stromo w górę i jest pełnia księżyca – nie będziemy próbowali pochwycić biegnącego, chociażby był słaby i obdarty, chociażby nawet pędził za nim z krzykiem jakiś inny człowiek, ale pozwolimy mu pobiec przed siebie bez przeszkód.

Albowiem jest noc i nie z naszej winy ulica w pełnym blasku księżycowym wznosi się stromo w górę, a ponadto jest możliwe, że tamci dwaj wdali się w tę gonitwę dla rozrywki, może też obydwaj ścigają kogoś trzeciego, może zresztą ściga się tego pierwszego bezpodstawnie, być może, że ten drugi chce pierwszego zamordować, a my staniemy się współwinni morderstwa, możliwe również, że ci dwaj nic o sobie nawzajem nie wiedzą i każdy z nich spieszy na własną odpowiedzialność do swego łóżka, może to są lunatycy, może ten pierwszy jest uzbrojony.

A wreszcie, czyż nie wolno nam odczuwać zmęczenia, czy wypiliśmy dosyć wina? Jesteśmy więc zadowoleni, że również ten drugi człowiek zniknął nam już z oczu.

przełożył Alfred KowalkowskiJEŹDŹCOM WYŚCIGOWYM POD ROZWAGĘ

Skoro się wszystko rozważy, nic nas nie będzie mogło skusić, żebyśmy pragnęli zająć pierwsze miejsce w wyścigu hipicznym.

Sława pierwszego jeźdźca w kraju, zwłaszcza w momencie gdy na naszą cześć zagra orkiestra, sprawia zbyt wielką radość, żebyśmy nazajutrz nie odczuli pustki i smutku.

Zawiść przeciwników, ludzi podstępnych, posiadających znaczne wpływy, będzie nas napawać bólem wśród tego ciasnego szpaleru, przez który wypadnie nam defilować na koniu, gdy jeszcze przed chwilą owa równina była pusta, jeśli nie liczyć paru zdublowanych jeźdźców, którzy prawie niewidoczni galopowali na skraju horyzontu.

Wielu naszych przyjaciół biegnie spiesznie podejmować wygrane i tylko przez ramię wołają „wiwat” w naszym kierunku sprzed odległych kas totalizatora, najlepsi jednak przyjaciele wcale nie stawiali na naszego konia, obawiali się bowiem, że będą mieli do nas żal, jeśli przegramy; ale teraz, gdy koń nasz zwyciężył, oni zaś nic nie wygrali, odwracają się od nas i kiedy obok nich przejeżdżamy, wolą spoglądać na trybuny.

Konkurenci, zdążający za nami, trzymając się mocno w siodle, próbują zbagatelizować nieszczęście, które ich spotkało, i krzywdę, którą im wyrządzono, siedzą dziarsko na koniach, jak gdyby za chwilę miał się na nowo rozpocząć wyścig, tym razem poważny – w przeciwieństwie do poprzedniej, dziecinnej zabawy.

Wielu damom zwycięzca wydaje się śmieszny, gdyż puszy się jak paw, a przecież nie wie, co począć z ciągłym potrząsaniem dłoni, salutowaniem, kłanianiem się i pozdrawianiem na odległość, gdy tymczasem zwyciężeni nie otwierają ust i mimochodem poklepują szyje swoich koni rżących niemal bez przerwy.

Wreszcie z zachmurzonego nagle nieba zaczynają nawet spadać krople deszczu.

przełożył Alfred KowalkowskiDZIECI NA DRODZE

Słyszałem, jak wozy przejeżdżają za parkanem ogrodu, niekiedy widziałem je także przez lekko rozchylające się luki w listowiu. Jakże na tym letnim upale trzeszczało drewno szprych i dyszli! Robotnicy wracali z pól i śmiali się bezwstydnie.

Siedziałem na małej huśtawce, właśnie wypoczywałem wśród drzew w ogrodzie moich rodziców.

Zgiełk za płotem nie ustawał. Biegnące szybko dzieci mijały go w mgnieniu oka, potem znowu wozy drabiniaste z mężczyznami i kobietami siedzącymi na snopach, a dokoła coraz ciemniejsze stawały się kwietne rabaty. Pod wieczór ujrzałem przechadzającego się powoli pana z laską; dwie dziewczyny, ująwszy się pod ręce, nadchodziły z przeciwka, pozdrawiając go, usunęły się na rosnącą obok trawę. Wówczas niby iskry poderwały się ptaki, śledziłem je spojrzeniem, widziałem, jak w jednej chwili wzbiły się w górę, aż wreszcie trudno już było uwierzyć, że wciąż jeszcze się wznoszą, zdawało mi się raczej, że ja lecę w dół, trzymając się więc mocno sznurów, zacząłem się w swej bezradności troszeczkę huśtać. Po chwili, gdy powiew stał się nieco chłodniejszy i zamiast wzlatujących ptaków pojawiły się drżące gwiazdy, huśtałem się już mocniej.

Wieczerzę podano mi przy blasku świec. Obydwa łokcie opierałem raz po raz na drewnianej płycie stołu i, zmęczony, zajadałem chleb z masłem. Lekkie, ażurowe firanki wzdymały się w ciepłym wietrze i niekiedy ktoś przechodzący za oknem przytrzymywał je rękoma, jeśli chciał mnie lepiej zobaczyć i porozmawiać ze mną. Niemal zaraz zgasła świeca i w ciemnym jej dymie jeszcze przez jakiś czas krążyła gromadka much. Gdy ktoś mnie spytał o coś przez okno, spoglądałem na niego, jakbym patrzał na góry lub w pustkę, jemu zaś również niewiele zależało na mej odpowiedzi.

A gdy potem któryś przeskoczył przez parapet okna i powiadomił mnie, że inni zgromadzili się już przed domem, wstałem, ale z westchnieniem.

– Jak to, dlaczego tak wzdychasz? Co się stało? Czy to jakieś niezwykłe, nieodwracalne nieszczęście? Czy nigdy już się z niego nie dźwigniesz? Czyżby wszystko już było stracone?

Nic nie było stracone. Wybiegliśmy z domu.

– Bogu dzięki, jesteście wreszcie. – Naturalnie, zawsze się spóźniasz! – Co znowu, ja? – Właśnie ty, zostań w domu, jeśli nie chcesz iść z nami. – Tylko bez łaski! – Co? Bez łaski? Jak ty się wyrażasz?

Głowami przebijaliśmy ciemność. Nie było już ani dnia, ani nocy. Czasami guziki naszych kamizelek zgrzytały jeden o drugi jak zęby, czasami biegliśmy w równej od siebie odległości z płonącym oddechem jak zwierzęta w tropikalnych krajach. Niby kirasjerzy z dawnych wojen, tupiąc i wysoko unosząc stopy, razem pobiegliśmy w dół krótką uliczką i tym samym rozpędem znowu drogą pod górę. Niektórzy zeszli do rowu i ledwie zniknąwszy przed ciemną skarpą, stali już jak obcy ludzie wysoko na polnej drodze i spoglądali w dół.

– Zejdźcie do nas! – Najpierw chodźcie wy na górę! – Żebyście nas zrzucili! Ani myślimy, jeszcześmy nie tacy głupi. – Tacy z was tchórze, chcieliście powiedzieć. Przyjdźcie tylko, no przyjdźcie! – Rzeczywiście? Co, może wy nas stamtąd zrzucicie? – Akurat na takich wyglądacie!

Odważyliśmy się na atak, zepchnięci, legliśmy w rowie przydrożnym na trawie, padając lub kładąc się dobrowolnie. Wszystko było równomiernie ogrzane, nie odczuwaliśmy wśród traw ani ciepła, ani chłodu, tylko zmęczenie.

Jeśli odwróciłeś się na prawy bok i podsunąłeś dłoń pod głowę, miałeś ochotę zasnąć. Co prawda, zadarłszy w górę podbródek, pragnąłeś raz jeszcze się dźwignąć, aby z kolei spaść tylko do głębszego rowu. Potem z wysuniętym przed siebie zgiętym ramieniem, ze zwisającymi skośnie nogami chciałeś się rzucić w przestrzeń i oczywiście wpaść do jeszcze głębszego rowu. I tak bez końca.

Ale jak tu w ostatnim rowie ułożyć się naprawdę do snu, cały wyprostowany, zwłaszcza w kolanach, o tym jeszcze nie pomyślałeś, spoczywałeś na wznak – bliski już płaczu, jak gdybyś był chory. Mrugałeś tylko, gdy przypadkiem jakiś chłopak, przycisnąwszy łokcie do bioder, z ciemnymi podeszwami u stóp, przeskakiwał ponad tobą ze skarpy na drogę.

Księżyc stał już dosyć wysoko na niebie, w jego świetle przejechał obok nas wóz pocztowy. Dokoła powiał lekki wiatr – czuło się go nawet w rowie, a w pobliżu zaszumiał wiatr. Toteż już tak bardzo nie zależało ci na samotności.

– Gdzie jesteście? – Chodźcie tutaj! – Wszyscy razem! – Dlaczego się kryjesz, przestań się wygłupiać! – Nie wiecie, że poczta już pojechała? – Niemożliwe! Przejeżdżała już tędy? – Naturalnie, minęła nas, kiedy spałeś. – Ja spałem? Co ty wygadujesz? – Cicho bądź, jeszcze to widać po tobie! – Ależ proszę cię... – Chodźcie!

Biegliśmy ciaśniej stłoczeni, niektórzy chwycili się za ręce, trudno było wyżej zadrzeć głowę, droga bowiem prowadziła w dół. Ktoś wzniósł indiański okrzyk wojenny, nogi ruszyły galopem jak nigdy dotychczas, przy podskokach wiatr chwytał nas wpół i unosił w górę. Nic nie mogło nas zatrzymać; tak się rozpędziliśmy, że – nawet prześcigając się wzajemnie – mogliśmy skrzyżować ramiona i spokojnie spojrzeć za siebie.

Zatrzymaliśmy się na moście nad potokiem; ci, którzy go minęli, wrócili na most. W dole woda uderzała o głazy i korzenie, jak gdyby wieczór nie był jeszcze tak późny. Nie wiadomo dlaczego, nikt nie skoczył na poręcz mostu.

Za krzewami w oddali pojawił się pociąg, wszystkie przedziały były oświetlone, na pewno pospuszczano szyby. Ktoś spośród nas zanucił jakiś szlagier, ale wszyscy chcieliśmy śpiewać. Nasz śpiew był szybszy od biegu pociągu, machaliśmy rękami, ponieważ głos już nie wystarczał, nabraliśmy w śpiewie rozpędu i w tym natłoku dźwięków czuliśmy się doskonale. Kiedy się swój głos zmiesza z innymi głosami, bywa tak, jakby się połknęło haczyk od wędki.

I tak na skraju lasu śpiewaliśmy dalekim podróżnym. Dorośli we wsi jeszcze nie spali, matki rozścielały na noc łóżka.

Trzeba było już iść. Pocałowałem tego, który stał przy mnie, trzem najbliższym podałem mimochodem dłoń, zacząłem biec z powrotem, nikt na mnie nie zawołał. Przy pierwszym skrzyżowaniu, gdy już tamci nie mogli mnie dojrzeć, skręciłem w boczną drogę i polnymi ścieżkami pobiegłem znowu do lasu. Podążałem na południe, do miasta, o którym w naszej wsi mówiono:

– Co to za ludzie! Pomyślcie tylko, oni w ogóle nie śpią!

– Dlaczego nie śpią?

– Ponieważ nigdy nie są zmęczeni.

– A to dlaczego?

– Bo są głupi.

– Czy więc głupcy nie czują zmęczenia?

– Jakże głupcy mogliby się zmęczyć?

przełożył Alfred KowalkowskiOPIS WALKI

A przed nami strojni ludzie
chwiejnie łażą ścieżynkami
pod otwartym wielkim niebem,
które od wzgórz w dal się ciągnie
ku dalekim innym wzgórzom.

(przeł. J. Iwaszkiewicz)

I

Około godziny dwunastej niektórzy ludzie zaczęli już wstawać z miejsc, kłaniali się, podawali sobie wzajemnie dłonie, mówili, że było bardzo przyjemnie, i potem przez wielkie odrzwia podążali do przedpokoju, żeby włożyć płaszcze. Pani domu stała pośrodku salonu i żwawo rozdawała ukłony, a ozdobne fałdy jej spódnicy kołysały się miarowo.

Siedziałem przy małym stoliku o trzech wygiętych cienkich nóżkach, sączyłem właśnie trzeci kieliszek ziołowego likieru i pijąc, ogarniałem spojrzeniem swój niewielki zapas ciastek, które sam sobie wyszukałem i pięknie ułożyłem.

Wtem ujrzałem mojego nowego znajomego z potarganymi lekko włosami i w stroju nieco wymiętym, zjawiającego się w drzwiach jednego z sąsiednich pokoi. Chciałem odwrócić wzrok, bo nic mnie to nie obchodziło, on jednakże zbliżył się do mnie i śmiejąc się w roztargnieniu z mojego zajęcia, powiedział:

– Proszę mi wybaczyć, że do pana podchodzę. Ale do tej chwili siedziałem obok w pokoju sam na sam ze swoją dziewczyną. Od pół do jedenastej. Panie kochany, cóż to był za wieczór! Oczywiście wiem, że nie wypada mi panu o tym opowiadać, bo przecież prawie się nie znamy. Spotkaliśmy się dziś na schodach, prawda, i jako goście tego samego domu zamieniliśmy kilka słów. I teraz, ale musi mi pan wybaczyć, proszę, teraz po prostu przepełnia mnie szczęście i nie mogę się pohamować. A ponieważ nie mam tutaj żadnych znajomych, którym mógłbym zaufać...

Spojrzałem na niego ze smutkiem – kawałek owocowego ciastka, który miałem w ustach, nie smakował mi specjalnie – i podnosząc głowę ku jego ślicznie zarumienionej twarzy, powiedziałem:

– Cieszy mnie naturalnie, że wydaję się panu godnym zaufania, ale nie jestem zadowolony z tego, że zwierza mi pan swoje sekrety. I gdyby pan nie był tak podniecony, musiałby pan sam wyczuć, jak niestosownie jest opowiadać o kochającej dziewczynie komuś, kto siedzi samotnie i pije.

Gdy to rzekłem, nagle usiadł bez namysłu, przechylił się do tyłu i zwiesił ramiona. Potem zgiął łokcie pod ostrym kątem, cofnął je trochę i dosyć głośno, jakby do siebie samego, zaczął mówić:

– Jeszcze przed chwilą byliśmy tam sami w pokoju, Anusia i ja. Całowałem ją, całowałem – tak to było – ja... całowałem jej usta, uszy, ramiona. O Boże mój i Panie!

Wielu gości, którzy oczekiwali tu bardziej ożywionej rozmowy, ziewając, zaczęli się do nas przybliżać. Dlatego wstałem i powiedziałem głośno tak, żeby mnie wszyscy usłyszeli:

– A więc dobrze, jeśli pan sobie życzy, pójdę z panem, ale nadal jestem przekonany, że teraz, w zimie i na dodatek w nocy, nie ma sensu chodzić na Wzgórze Świętego Wawrzyńca. Ponadto ochłodziło się, a ponieważ spadło trochę śniegu, ścieżki zamieniły się w ślizgawki. No cóż, jak pan uważa.

Zrazu spojrzał na mnie w zdumieniu i otworzył szeroko usta o wilgotnych wargach; potem jednak, widząc owych panów, którzy stali już zupełnie blisko, zaśmiał się, wstał i rzekł:

– A jednak chłód dobrze nam zrobi, ubrania nasze przesycone są gorącem i dymem; zresztą jestem trochę pijany, chociaż niewiele piłem; tak, pożegnamy się i ruszymy.

Podeszliśmy wobec tego do pani domu, a gdy pocałował ją w rękę, powiedziała:

– Jakże mnie cieszy, że widzę pana dzisiaj tak uszczęś­liwionym. – Wzruszyła go dobroć tych słów i jeszcze raz ucałował jej dłoń, z czego ona zaczęła się śmiać. Musiałem go pociągnąć ku drzwiom. W przedpokoju stała pokojówka, którą ujrzeliśmy teraz po raz pierwszy.

Pomogła nam włożyć płaszcze i potem wzięła do ręki małą, przenośną lampę, żeby nam poświecić na schodach. Szyję miała odsłoniętą i przewiązaną tylko pod brodą czarną aksamitką, a jej luźno odziane ciało chyliło się i prostowało co chwila, gdy tak szła przed nami po schodach, nisko trzymając lampę. Policzki miała zaczerwienione od wina, w słabym wypełniającym całą klatkę schodową blas­ku lampy drżały jej usta.

W dole na schodach postawiła lampę na jednym ze stopni, podeszła nagle do mojego znajomego, wzięła go w ramiona, pocałowała i nie puszczała go ze swych objęć. Dopiero gdy jej włożyłem w dłoń monetę, ospale rozluźniła uścisk, z wolna otworzyła małą furtkę i wypuściła nas w noc.

Nad pustą, równomiernie oświetloną ulicą wielki księżyc stał na lekko zachmurzonym i wskutek tego jakby rozleglejszym niebie. Po zamarzniętym śniegu można było posuwać się tylko drobnymi krokami.

Ledwie wyszliśmy na świeże powietrze, poczułem najwyraźniej znaczne ożywienie. Podnosiłem wysoko stopy, aż stawy trzeszczały, wykrzyknąłem poprzez ulicę jakieś nazwisko, jak gdyby mi za narożnikiem zniknął właśnie któryś z przyjaciół, w podskoku podrzucałem kapelusz i z fanfaronadą łapałem go w powietrzu.

Mój znajomy szedł beztrosko obok mnie. Głowę miał schyloną. Nic nie mówił.

Dziwiło mnie to, ponieważ sądziłem, że będzie szalał z radości, gdy mu pomogę wydostać się z tego towarzys­twa. Teraz więc ja również mogłem zachowywać się ciszej. Właśnie klepnąłem go dla zachęty po ramieniu, kiedy nagle przestałem rozumieć stan jego ducha i cofnąłem rękę. Ponieważ nie była mi już potrzebna, włożyłem ją do kieszeni płaszcza.

Szliśmy w milczeniu. Zwróciłem uwagę na odgłos naszych kroków i nie mogłem pojąć, dlaczego w żaden sposób nie mogę utrzymać się w rytmie kroków mojego znajomego. A było jasno i dokładnie widziałem jego nogi. Tu i ówdzie stał nawet ktoś w oknie i nam się przyglądał.

Kiedy weszliśmy w ulicę Ferdynanda, zauważyłem, że mój znajomy zaczął nucić jakąś melodię z Księżniczki dolara; nucił cicho, ale słyszałem go zupełnie wyraźnie. Co to miało znaczyć? Czy chciał mnie obrazić? Ostatecznie byłem gotów natychmiast zrezygnować z tej muzyki, i w dodatku z całego spaceru. Dlaczego ze mną nie rozmawiał? Bo jeśli nie byłem mu potrzebny, czemu nie zostawił mnie w spokoju przy moim likierze i przy słodyczach? Doprawdy, nie ja przecież wyrywałem się na tę przechadzkę. Zresztą mogłem pospacerować sam. Byłem w towarzys­twie, uratowałem niewdzięcznego młodego człowieka od kompromitacji i teraz przechadzałem się bez celu w świetle księżyca. Ostatecznie można i tak. Cały dzień w biurze, wieczorem w towarzystwie, w nocy na ulicy, wszystkiego w miarę. Po prostu tryb życia niczym już w swojej naturalności nieograniczony.

Ale mój znajomy szedł wciąż za mną i nawet przyspieszył kroku, kiedy zauważył, że pozostaje z tyłu. Nie rozmawialiśmy w ogóle, nie można też powiedzieć, żebyśmy biegli. Zastanawiałem się jednak, czy nie zboczyć w jakąś przecznicę, bo przecież właściwie nie byłem zobowiązany do wspólnego odbywania przechadzki. Mogłem pójść samotnie do domu i nikt nie miał prawa mi w tym przeszkodzić. Jeszcze bym zobaczył, jak mój znajomy, nic nie podejrzewając, przejdzie obok wylotu tego zaułka. Żegnaj, drogi znajomku! Gdy wrócę, ogrzeję się w swoim pokoju, na stole zaświecę lampę na żelaznym postumencie i kiedy się z tym uwinę, legnę sobie w fotelu stojącym na podartym wschodnim dywanie. Jakież piękne widoki! Dlaczegóż by tego nie zrobić? Ale co potem? Nie ma potem. W ciepłym pokoju blask lampy będzie padał na mnie spoczywającego w fotelu, na moją pierś. Cóż, wreszcie jednak zziębnę i będę trawił samotne godziny wśród malowanych ścian, na podłodze, która opada pochyło odbita w lustrze o złotych ramach, wiszącym na tylnej ścianie.

Nogi rozbolały mnie ze zmęczenia i już byłem zdecydowany, nie zważając na nic, pójść do domu i położyć się do łóżka, kiedy zaczęły mnie dręczyć wątpliwości, czy odchodząc teraz, powinienem czy też nie powinienem pożeg­nać się z moim znajomym. Nazbyt byłem bojaźliwy, żeby odejść bez pozdrowienia, i nazbyt słaby, ażeby pożegnać się głośnym okrzykiem. Dlatego stanąłem, oparłem się o mur domu oświetlony księżycem i czekałem.

Mój znajomy szedł po trotuarze prosto ku mnie tak szybko, jakbym miał go pochwycić w biegu. Mrugał na mnie oczyma, pewnie ze względu na jakieś ciche porozumienie, o którym widocznie zapomniałem.

– No i co, i co? – zapytałem.

– Ależ nic – odparł – chciałem tylko dowiedzieć się, jakie jest pańskie zdanie o tej pokojówce, która mnie pocałowała w korytarzu. Co to za dziewczyna? Czy pan już ją kiedyś widział? Nie? Ja też nie. Czy to była w ogóle pokojówka? Chciałem ją o to spytać, już kiedy szła przed nami po schodach.

– Że jest pokojówką, i to nawet nie pierwszą pokojówką, poznałem od razu po jej czerwonych dłoniach, a kiedy wsuwałem jej do ręki pieniądze, wyczułem stwardniałą skórę.

– Lecz to dowodzi jedynie, że już od dłuższego czasu jest na służbie, tak mi się też zresztą zdaje.

– Może pan ma rzeczywiście rację. Przy tym oświetleniu nie można było wszystkiego należycie rozróżnić, ale mnie także przypominała z twarzy starszą córkę pewnej znanej mi rodziny oficerskiej.

– Mnie nie – odparł.

– Ale to mi nie przeszkodzi pójść teraz do domu; jest już późno, a jutro rano muszę być w biurze; tam śpi się niewygodnie. – To mówiąc, podałem mu dłoń na pożegnanie.

– Tfu, jaka zimna dłoń! – zawołał. – Z taką dłonią nie chciałbym iść do domu. Powinien był pan także pozwolić się pocałować, mój kochany; cóż, było to zaniedbanie, chociaż może je pan sobie powetować. Ale spać? Tej nocy? Niech pan się zastanowi, ile szczęśliwych myśli zostaje zaduszonych pod kołdrą, kiedy się samotnie śpi w swoim łóżku, i ile nieszczęsnych snów się nią ogrzewa.

– Niczego nie duszę i niczego nie ogrzewam – powiedziałem.

– Ależ niech pan da spokój, prawdziwy z pana komik – zakończył rozmowę.

Mówiąc to, ruszył przed siebie, a ja podążyłem jego śladem, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zastanowiła mnie bowiem jego wypowiedź.

Z tej wypowiedzi, jak sądzę, mogłem wywnioskować, że mój znajomy przeczuwał we mnie coś, czego wprawdzie we mnie nie było, ale co podnosiło mnie w jego oczach właśnie dlatego, że we mnie to przeczuwał. A więc dobrze się stało, że nie poszedłem do domu. Kto wie, może ten człowiek, który idąc obok mnie z buchającymi parą ustami, myślał o pokojówkach, potrafi mi przysporzyć wartości w oczach ludzkich, mimo że go nawet nie będę musiał sobie zjednywać. Żeby mi go tylko dziewczęta nie zepsuły! Niech go całują i ściskają, ostatecznie to ich obowiązek i jego prawo, ale nie mogą mi go uwieść. Gdy go całują, całują od biedy również mnie po trochu, żeby tak powiedzieć, kącikiem ust, ale ukradną mi go, jeśli go uwiodą. A on musi na zawsze zostać przy mnie, na zawsze, bo kto, jeśli nie ja, będzie go chronił. Zresztą jest taki głupi. W lutym można mu powiedzieć: – Ty, chodź na Wzgórze Świętego Wawrzyńca! – i on pobiegnie za tobą. I co będzie, jeśli teraz upadnie, jeśli się zaziębi, co będzie, jeżeli ktoś zazdrosny napadnie go, wybiegłszy z ulicy Pocztowej? Co się wówczas stanie ze mną, czy mam zostać wyrzucony poza nawias świata? A więc dobrze, zobaczymy! Nie, już on się mnie nigdy nie pozbędzie!

Jutro będzie rozmawiał z panną Anią, zrazu o powszednich sprawach, jak to zwykle bywa, ale w pewnej chwili nie będzie już mógł tego dłużej zataić: „Wczoraj, Anusiu, po tym przyjęciu, wiesz, znalazłem się w towarzystwie człowieka, jakiego na pewno jeszcze w swoim życiu nie widziałaś. I taki ma wygląd, jakże go tu opisać, wygląda jak puszczona w ruch wahadłowy tyka, z czarno owłosioną czaszką na górze. Jego ciało jest obwieszone całą masą matowożółtych szmatek, które go okrywały dokładnie, bo w dniu wczorajszym, przy bezwietrznej pogodzie, gładko do niego przylegały. Co, Anusiu, straciłaś apetyt? Tak, oczywiście, to moja wina, widocznie źle opowiedziałem całe to zdarzenie. Gdybyś go tylko zobaczyła, jak nieśmiało kroczył obok mnie, jak poznał, że jestem zakochany, co rozpoznać nie jest zresztą sztuką, i nie chcąc mi przeszkadzać, długi odcinek drogi samotnie szedł przodem. Myślę, Anusiu, że śmiałabyś się trochę, a troszeczkę byś się bała, ale mnie jego obecność sprawiła przyjemność. Bo gdzie ty byłaś, Aniu? W łóżku, i Afryka nie znajdowała się dalej niż twoje łóżko. Niekiedy jednak doprawdy mi się zdawało, że wraz z oddechem jego płaskiej piersi wznosi się nade mną rozgwieżdżone niebo. Sądzisz, że przesadzam? Nie, Anusiu; na moją duszę, nie; na moją duszę, która należy do ciebie, nie przesadzam”.

Nie darowałem więc mojemu znajomemu – a właśnie stawialiśmy pierwsze kroki na Bulwarze Króla Franciszka – nawet drobnej części tego zawstydzenia, jakie musiał odczuwać wskutek swojej wypowiedzi. Tylko że wtedy moje myśli zlewały się z sobą, gdyż Mołdawa i dzielnice miasta na drugim brzegu tonęły we wspólnej ciemności. Płonęło tam jednak parę świateł, które migotały ku patrzącym na nie oczom.

Przeszliśmy przez jezdnię, żeby znaleźć się przy nadbrzeżnej barierze, tam przystanęliśmy. Znalazłem drzewo, o które się oparłem. Ponieważ od wody wiało mrozem, włożyłem rękawiczki, westchnąłem bez powodu, jak to na ogół nocą nad rzeką zwykło się chyba czynić, potem chciałem ruszyć w dalszą drogę. Ale mój znajomy spoglądał w wodę i nie ruszał się z miejsca. Następnie zbliżył się jeszcze bardziej do balustrady i przystawiwszy nogi do żelaznych prętów, oparł na niej łokcie i skrył w dłoniach czoło. I co jeszcze? Ja zaś marzłem i musiałem podnieść kołnierz płaszcza. Mój znajomy podciągnął się w górę, wyprostował plecy, barki oraz szyję, a górną część ciała, spoczywającą na wyprężonych rękach, przechylił przez balustradę.

– Wspomnienia, prawda? – odezwałem się. – Tak, smutne jest już samo wspominanie, a cóż dopiero jego przedmiot! Niech się pan nie poddaje takim nastrojom, nie jest to zajęcie odpowiednie ani dla pana, ani dla mnie. Wskutek tego osłabiamy – nic bardziej oczywistego – swoją obecną pozycję i nie wzmacniamy wcale poprzedniej, pominąwszy nawet fakt, że poprzednia pozycja nie potrzebuje już wzmocnienia. Czy pan może uważa, że brak mi wspomnień? Och, mam ich dziesięć na jedno pańskie. Teraz na przykład mógłbym wspominać, jak w L. siedziałem pewnego razu na ławce. Był wieczór, działo się to tak samo nad brzegiem rzeki. Naturalnie w lecie. Jest zaś w moim zwyczaju, że w taki wieczór podciągam nogi w górę i obejmuję je rękami. Głowę złożyłem na drewnianej poręczy ławki i przyglądałem się podobnym do obłoków górom na drugim brzegu. Skrzypce rozbrzmiewały cichutko w hotelu zdrojowym. Po obu brzegach od czasu do czasu sunęły pociągi i dym rozbłyskiwał w słońcu.

Mój znajomy przerwał mi, odwrócił się bowiem nagle i mogło się niemal wydawać, że jest zdumiony, widząc mnie jeszcze obok siebie.

– Ach, potrafiłbym jeszcze znacznie więcej opowiedzieć – rzekłem i na tym skończyłem.

– Niech pan tylko pomyśli, zawsze się tak zdarza – zaczął. – Kiedy dzisiaj zstępowałem ze schodów, aby przed wieczorkiem towarzyskim jeszcze odbyć małą przechadzkę, ogarnęło mnie po prostu zdumienie na widok moich rąk bujających się na wszystkie strony w mankietach; śmiesznie to robiły! Zaraz więc sobie pomyślałem: „Czekaj, dziś coś się zdarzy”. I zdarzyło się. – Ostatnie słowa powiedział już w marszu i z uśmiechem spojrzał na mnie swymi wytrzeszczonymi oczyma.

Do tego więc już doprowadziłem. Mógł mi opowiadać takie historie, uśmiechać się i wytrzeszczać na mnie oczy. A ja, ja musiałem się powstrzymywać, żeby go nie objąć ramieniem i nie ucałować jego oczu w nagrodę za to, że mu tak kompletnie do niczego nie byłem potrzebny. Ale najgorsze było przecież, że i to już w niczym nie mogło zaszkodzić i nic się już nie dało tym zmienić, ponieważ teraz musiałem odejść, odejść bez względu na wszystko.

Kiedy szybko zacząłem szukać jakiegoś pretekstu, który by mi chociaż na chwilę umożliwił pozostanie przy moim znajomym, przyszło mi do głowy, że razi go może mój nadmierny wzrost, wobec którego jego postać musiała wydawać mu się nieco zbyt niska. Ta okoliczność bardzo mnie dręczyła – chociaż była późna noc i nie spotykaliśmy prawie nikogo – dręczyła mnie tak bardzo, że zacząłem z wolna schylać plecy, aż rękami w czasie marszu dotykałem kolan. Ażeby zaś mój znajomy nie spostrzegł tych zamysłów, powoli i stopniowo zmieniałem swoją postawę i próbowałem odwrócić jego uwagę od siebie, nawet raz przemocą skierowałem go w stronę rzeki, pokazując mu gestem ręki drzewa Strzeleckiej Wyspy i odblask latarni na rzece.

Ale nagle gwałtownie się odwrócił, spojrzał na mnie – a jeszcze nie byłem całkowicie gotowy – i rzekł:

– Ha, cóż to takiego? Jest pan zupełnie pokrzywiony! Co pan wyprawia?

– Bardzo słusznie pan to zauważył – rzekłem z głową na wysokości szwów jego spodni, z którego to powodu nie mogłem też normalnie spojrzeć w górę. – Ma pan bystry wzrok!

– Dalejże, hopla! Niech się pan podniesie! Co to za niedorzeczności!

– Nie – odparłem i spoglądałem na pobliską ziemię – pozostanę taki, jaki jestem.

– Muszę to jednak panu powiedzieć w oczy, że może pan człowieka doprowadzić do złości. Taka niepotrzebna strata czasu! Niech pan wreszcie z tym skończy.

– Strasznie pan wrzeszczy! W taką spokojną noc! – odpowiedziałem.

– Zresztą, jak pan chce – dodał, a po chwileczce oznajmił: – Już za kwadrans pierwsza. – Widocznie odczytał godzinę z zegara Wieży Młyńskiej.

I oto stałem wyprostowany, jak gdyby ktoś mnie za włosy poderwał w górę. Na chwilę otworzyłem usta, żeby podniecenie wyparowało wraz z oddechem. Zrozumiałem go, odsyłał mnie do domu. Nie ma dla mnie miejsca przy nim, a jeśliby nawet było, nie umiałbym go sobie znaleźć. Ale nawiasem mówiąc, dlaczego uwziąłem się, aby przy nim pozostać? Nie, muszę koniecznie sobie pójść – i to natychmiast – do moich krewnych i przyjaciół, którzy mnie oczekują. Gdybym zaś nie miał krewnych i przyjaciół, musiałbym bez wątpienia sam dać sobie radę (cóż pomogą skargi!), ale odejść musiałbym stąd tak samo szybko. Bo przy nim już niczym sobie nie mogłem pomóc, ani swoim wzrostem, ani apetytem, ani zimną dłonią. Gdybym jednak był zdania, że muszę przy nim wytrwać, byłoby to mniemanie nader niebezpieczne.

– Pańska informacja nie jest mi potrzebna – oznajmiłem, zresztą zgodnie z prawdą.

– Bogu dzięki, że pan wreszcie się wyprostował. Ale przecież powiedziałem tylko, że jest za kwadrans pierwsza.

– Już dobrze – rzekłem i włożyłem dwa paznokcie w szpary między szczękającymi zębami. – Jeśli nie była mi konieczna tamta informacja, jeszcze mniej potrzebne jest mi to wyjaśnienie. Potrzeba mi jedynie pańskiej łaski. Proszę, proszę, niech pan cofnie to, co pan powiedział.

– Że jest za kwadrans pierwsza? Ależ z przyjemnością, tym bardziej że teraz jest już znacznie później.

Podniósł prawe ramię, potrząsnął dłonią i słuchał podobnego do dźwięku kastanietów brzęczenia łańcuszka przy mankiecie.

Teraz widocznie dojdzie do morderstwa. Pozostanę przy nim, a on wyjmie nóż, który już pewnie trzyma w kieszeni za rękojeść, poderwie go wzdłuż płaszcza do góry, a potem zwróci przeciwko mnie. Nie jest prawdopodobne, żeby się miał dziwić, jak łatwo tego dokonać, ale może się jednak zdziwi, któż to może wiedzieć. A ja nie będę krzyczał, będę tylko patrzał na niego, dopóki oczy to zniosą.

– Cóż dalej? – rzekł.

Przed odległą kawiarnią o czarnych szybach jakiś policjant – niczym łyżwiarz – urządził sobie ślizgawkę na bruku. Przeszkadzała mu szabla, przytrzymał ją więc ręką i teraz, ślizgając się, przemierzył znaczny kawał drogi, a na zakończenie prawie pełnym łukiem okręcił się dokoła siebie. Wreszcie jeszcze krzyknął coś niezbyt głośno i z głową pełną melodii, ślizgając się, na nowo ruszył przed siebie.

Dopiero ten policjant, który, oddalony o dwieście kroków od mającego się rychło dokonać morderstwa, widział i słyszał tylko siebie, wzbudził we mnie pewien rodzaj strachu. Stwierdziłem, że tak czy inaczej koniec ze mną, obojętne, czy pozwolę się przebić nożem, czy też ucieknę. Czy jednak nie lepiej umknąć i wybrać przez to bardziej skomplikowany, a tym samym boleśniejszy rodzaj śmierci? Na poczekaniu nie znajdowałem wprawdzie argumentów przemawiających za tego rodzaju śmiercią, ale ostatniej, pozostałej mi chwili nie mogłem zmarnować na poszukiwanie argumentów. Na to będzie czas później, gdy powezmę decyzję, a właśnie już się zdecydowałem.

Powinienem uciekać; to zupełnie łatwe zadanie. Teraz, przy zakręcie wiodącym w lewo do mostu Króla Karola, mogłem skoczyć na prawo w Zaułek Króla Karola. Można tam znaleźć różne załomy, ciemne bramy domów i otwarte jeszcze winiarnie; nie było więc powodu do zwątpienia.

Kiedy na końcu bulwaru przechodziliśmy pod łukiem i wkraczaliśmy na plac Krzyżowców, rzuciłem się z podniesionymi rękami w zaułek. Ale przed małą furtką kościoła Seminaryjnego upadłem, znajdował się tam bowiem jakiś próg, którego nie przewidziałem. Wywołało to trochę hałasu, a że do najbliższej latarni było dosyć daleko, leżałem w ciemności.

Z winiarni naprzeciwko wyszła gruba kobieta z niewielką lampką, żeby popatrzeć, co się stało na ulicy. Z wnętrza rozbrzmiewało dalej pianino, ale grano tylko jedną ręką, gdyż pianista odwrócił się ku drzwiom, które, dotychczas tylko do połowy odchylone, teraz zostały całkowicie otwarte przez jakiegoś mężczyznę w zapiętym pod szyję tużurku. Mężczyzna splunął i następnie przycisnął kobietę tak mocno do siebie, że chroniąc lampę, musiała podnieść ją w górę.

– Nic w ogóle się nie stało! – krzyknął w głąb izby, po czym obydwoje odwrócili się, weszli do wnętrza, a drzwi znowu zamknięto.

Spróbowałem wstać, ale zaraz znowu upadłem.

– Gołoledź – rzekłem i poczułem ból w kolanie. Lecz mimo wszystko ucieszyłem się, że ludzie z winiarni mnie nie spostrzegli i że będę mógł tutaj poleżeć do świtu.

Mój znajomy doszedł pewnie aż do mostu, nie zauważywszy mojego odejścia, wrócił bowiem do mnie dopiero po chwili. Kiedy się ku mnie schylił, nie spostrzegłem, żeby był zdumiony, zgiął tylko mocno szyję – zupełnie jak hiena – i gładził mnie ręką. Przesuwał ją po mojej kości policzkowej w dół i w górę, potem wierzchem dłoni dotknął czoła:

– Potłukł się pan, prawda? Cóż, jest gołoledź i trzeba być ostrożnym, czy pan mi tego sam nie powiedział? Boli pana głowa? Nie? Ach, kolano. Tak. To bardzo niedobrze.

Ale nie pomyślał wcale, że trzeba mnie podnieść. Wsparłem głowę na prawej ręce – przy czym łokieć spoczywał na kamieniu – i powiedziałem:

– A więc znowu się spotykamy. – Ponieważ zaś ponownie ogarnął mnie ten sam strach, obydwie ręce oparłem na jego goleniach, żeby go od siebie odepchnąć. Jednocześnie mówiłem: – Odejdź no, odejdź!

Ręce miał w kieszeniach i patrzał w górę ponad pustą ulicą, potem na kościół Seminaryjny i wyżej na niebo. Wreszcie, gdy w którejś z sąsiednich ulic zaturkotała głoś­no dorożka, przypomniał sobie o mnie:

– No, dlaczego pan nic nie mówi, mój drogi? Może źle się pan czuje? I dlaczego pan właściwie nie wstaje? Czy znaleźć panu dorożkę? Jeśli pan sobie życzy, przyniosę trochę wina z winiarni. Ale nie może pan tu nadal leżeć na mrozie. A poza tym chcieliśmy przecież iść na Wzgórze Świętego Wawrzyńca.

– Oczywiście – powiedziałem i sam się dźwignąłem, choć nie bez silnego bólu. Zaraz zachwiałem się jednak i musiałem spojrzeć bystro na pomnik Karola Czwartego, żeby upewnić się co do swej pozycji. Ale i to nie zdałoby się na nic, gdyby mi nie zaświtała myśl, że kocha mnie, co prawda nie płomiennie, ale wiernie, pewna dziewczyna z czarną aksamitką dokoła szyi. I łaskawy był dla mnie również księżyc, który świecił na mnie tak, że przez skromność chciałem stanąć pod sklepieniem wieży mostowej, ale doszedłem do przekonania, że to rzecz najzupełniej naturalna, jeśli księżyc oświeca wszystko. Dlatego radośnie rozłożyłem szeroko ramiona, żeby się w pełni nacieszyć księżycem. I już łatwo mi było bez bólu i trudu posuwać się naprzód, gdyż zacząłem rękami wykonywać niedbale takie ruchy jak przy pływaniu. Że też dotychczas tego nigdy nie wypróbowałem! Moja głowa płynęła w chłodnym powietrzu i właśnie moje prawe kolano wzlatywało najraźniej; poklepałem je, wyrażając mu swe uznanie. I przypomniałem sobie, że kiedyś nie znosiłem pewnego znajomego, który zapewne ciągle jeszcze szedł tam pode mną, i w tym wszystkim cieszyło mnie tylko to, że dopisywała mi doskonale pamięć przechowująca nawet takie drobne sprawy. Ale nie mogłem się wielce zastanawiać, musiałem bowiem płynąć dalej, jeśli nie chciałem zbytnio się zanurzyć. Ale żeby mi później nie powiedziano, że ponad brukiem każdy potrafi płynąć, uniosłem się jednym zamachem ponad balustradę i płynąc, okrążałem wszystkie figury napotkanych świętych.

Przy piątej – a właśnie ledwie dostrzegalnymi ruchami utrzymywałem się nad chodnikiem – mój znajomy chwycił mnie za rękę. I oto stałem znowu na bruku, i odczuwałem ból w kolanie.

– Zawsze – rzekł mój znajomy, przytrzymując mnie jedną ręką, a drugą wskazując statuę świętej Ludmiły – zawsze podziwiałem ręce tego anioła z lewej strony. Niech pan tylko popatrzy, jakie one delikatne! Prawdziwe ręce anioła! Czy widział pan kiedykolwiek coś podobnego? Nie widział pan, ale ja widziałem, bo dziś wieczorem całowałem czyjeś dłonie...

Dla mnie jednak otwierała się teraz trzecia możliwość rozstania się ze światem. Nie potrzebowałem czekać na cios noża, nie musiałem uciekać, mogłem po prostu rzucić się w powietrze. Niechże sobie idzie na swoje Wzgórze Świętego Wawrzyńca, nie będę mu przeszkadzał, nawet nie przeszkodzę mu w tym ucieczką.

Zawołałem:

– Jazda, opowiadaj pan swoje historie. Nie będę już słuchał jakichś nędznych urywków. Niech pan powie wszystko od początku do końca. Mówię panu, że nie wysłucham żadnego krótszego opowiadania. Pragnę tylko całości. – Gdy jednak na mnie spojrzał, nie krzyczałem już tak głośno. – A na mojej dyskrecji może pan ślepo polegać! Niech mi pan powierzy wszystko, co panu leży na sercu. Jeszcze nigdy nie miał pan tak dyskretnego słuchacza.

I dosyć cicho, pochyliwszy się do jego ucha, rzekłem:

– I nie potrzebuje się pan mnie obawiać; to doprawdy zbyteczne.

Słyszałem jeszcze, jak się śmiał.

Dodałem:

– Tak jest. Takie jest moje przekonanie. Nie mam żadnych wątpliwości – przy czym szczypałem go w łydki, jeśli tylko udawało mi się uwolnić palce z jego uścisku. Ale on tego nie czuł. Więc powiedziałem sobie:

„Dlaczego chodzisz z tym człowiekiem? Ani go nie kochasz, ani nie żywisz do niego nienawiści, bo jego całe szczęście to tylko pewna dziewczyna i nawet nie można mieć pewności, czy nosi ona białą suknię. Tak więc ten człowiek jest ci obojętny – powtórz to – obojętny. Ponadto, jak się okazało, nie jest również niebezpieczny. Idź z nim wprawdzie jeszcze na Wzgórze Świętego Wawrzyńca, skoro już wybrałeś się w drogę podczas tej pięknej nocy, ale pozwól mu opowiadać i zabaw się na swój sposób, bo tym samym – powiedz to po cichu – będziesz najlepiej chronił samego siebie”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: