Opowieści niesamowite z Hispanoameryki. Tom 6 - ebook
Opowieści niesamowite z Hispanoameryki. Tom 6 - ebook
Tom 6 serii Opowieści niesamowite, pod redakcją Tomasza Pindla, gromadzi utwory najważniejszych autorów Ameryki hiszpańskojęzycznej z XIX i pierwszej połowy XX stulecia, czyli okresu, kiedy obecność niesamowitości i fantastyki była na owym kontynencie słaba – bądź słabo widoczna. Najwięksi i znani twórcy nie wzięli się jednak znikąd. Już wcześniej odkryto, że „niepoważne” – jak wielu je wówczas postrzegało – opowieści mogą służyć całkiem poważnym celom.
Pośród opowiadań fantastycznych autorów z Argentyny, Meksyku, Peru czy Nikaragui, w Polsce słabo obecnych lub nieobecnych w ogóle, kulminacyjnymi punktami zbioru są opowieści argentyńskiej pary Adolfo Bioy Casares i Silvina Ocampo – prywatnie małżeństwa, bliskich przyjaciół i współpracowników Borgesa i - można by rzec - ofiar tej bliskości. Borges rzucał bowiem cień na Bioy Casaresa, a oni dwaj – na Ocampo. Obecność Ocampo w tomie jest szczególnie istotna, jej onirycznej, hipnotyzującej twórczości czytelnik polski w zasadzie nie miał okazji poznać. Wybór zamyka obszerne wampiryczne opowiadanie Carlosa Fuentesa, które łamie czasowe ramy antologii – wywodzi się już z naszego stulecia. Nie mogło jednak zabraknąć w tym tomie tego wytrawnego twórcy opowieści grozy.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-464-7 |
Rozmiar pliku: | 875 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GROZA PAMPY I PUSZCZY
Kiedy u zarania dziewiętnastego stulecia europejscy romantycy odkrywali uroki niesamowitych opowieści ludowych, pisali inspirowane mrocznym folklorem ballady i powieści o pełnych duchów zamczyskach; kiedy Hoffmann tworzył strasznego Piaskuna, Polidori kreślił pierwszą prawdziwą opowieść o wampirach, młoda pani Shelley wymyśliła postać sklejonego z trupów monstrum, Gautier relacjonował przypadki pewnej mumii, Lewis straszył demonicznym mnichem, Poe kładł podwaliny pod gatunek psychologicznej grozy, Tołstoj opisywał wilkołaczą rodzinę, Schiller zatrważał czytelników demonicznym królem olch, a Mickiewicz upiorami czającymi się w litewskich jeziorach – w tamtym wspaniałym dla wszelkiej literatury fantastycznej i niesamowitej czasie pisarze z Ameryki Łacińskiej mieli, mówiąc oględnie, inne sprawy na głowie.
Przypomnijmy: w wiek XIX cała Ameryka od południowej granicy niewielkich jeszcze wówczas Stanów Zjednoczonych wkraczała jako ogromne kolonialne dominium Hiszpanii i Portugalii, z małymi wysepkami brytyjskimi, holenderskimi i francuskimi. Dwadzieścia pięć lat później niemal cały ten obszar zajmowały nowo powstałe państwa, hiszpańskojęzyczne republiki i potężne brazylijskie cesarstwo, świeżo wyzwolone spod jarzma europejskich macierzy. Wolność niosła ze sobą lawinę problemów, z którymi nowe narody musiały sobie poradzić, a znikomość wykształconych i przygotowanych do państwowych ról elit sprawiała, że rządziła wówczas zasada „wszystkie ręce na pokład”. Latynoscy intelektualiści nie mieli możliwości ani czasu, by oddawać się pisaniu literatury czysto fabularnej: pióro stanowiło ich oręż w tej czy innej sprawie. Dlatego piśmiennictwo tamtego regionu i okresu rzadko kiedy pozwalało sobie na żeglowanie po szerokich wodach fikcyjności, przyjmując zwykle role służebne – miało kształtować nową tożsamość narodową i naświetlać najpilniejsze problemy.
Mogło się to wydawać o tyle dziwne, że niesamowitość wpisana była w historię kontynentu amerykańskiego od samego jego początku – w każdym razie z perspektywy Starego Świata. Choć dziś mamy skłonność, by wyobrażać sobie ówczesnych podróżników i odkrywców jako otwartych na nowość śmiałków, przez pierwsze dekady, a wręcz stulecia, wizerunek obu Ameryk kształtowany był w znacznej mierze przez najbardziej fantastyczne wyobrażenia wyrastające z geograficznych legend średniowiecza i na wpół wiarygodnych, na wpół bajecznych dzieł starożytnych. Kolumb studiował uczone księgi i wyliczał (błędnie) obwód Ziemi, a zarazem odnalazł na karaibskich wyspach kopalnie króla Salomona i przynajmniej jedną syrenę. Konkwistadorzy zapuszczali się w dalekie i niebezpieczne strony napędzani – jakże pragmatycznym – pragnieniem cennych kruszców i innych bogactw, ale także niesamowitymi opowieściami o wojowniczych Amazonkach, złotych miastach i źródłach wiecznej młodości. Europejczycy spodziewali się zastać na nowym lądzie najróżniejsze potwory i choć większość z rozczarowaniem musiała przyznać, że rdzenni Amerykanie wyglądają dość zwyczajnie, czasami jednak aparycja miejscowych budziła zdumienie (i vice versa, odziani w metal brodaci bladzi mężczyźni dosiadający wielkich jeleni zapewne budzili konfuzję i trwogę Indian). Czasami nie były potrzebne przywleczone z Europy baśnie, rzeczywistość sama jawiła się jako niesamowita: pewien konkwistador wspominał, że wkraczając do wielkiego azteckiego miasta Tenochtitlán, czuł się jak na kartach powieści o błędnych rycerzach. Parę stuleci później Alejo Carpentier podsumował tę perspektywę słynnym zdaniem: „(…) czymże jest historia całej Ameryki, jeśli nie kroniką rzeczywistości cudownej”¹.
Takie spojrzenie miało jednak uprawomocnić się dopiero w XX wieku. Ojcowie niepodległości raczej nie postrzegali swoich ojczyzn jako rezerwuaru magii i niesamowitości, nie ma się zatem co dziwić, że opowieści niesamowite, fantastyczne i nadprzyrodzone nie cieszyły się szczególnym wzięciem, i kiedy w Europie oraz Stanach Zjednoczonych pisywali je najznamienitsi luminarze pióra, w Ameryce Łacińskiej podobne utwory powstawały nader sporadycznie i na marginesie zasadniczej twórczości autorów, najczęściej jako niespecjalnie ambitne wprawki boleśnie przypominające europejskie czy północnoamerykańskie pierwowzory.
Wiek XIX i spora część XX to w Ameryce Łacińskiej czas dominacji realizmu, czy raczej regionalizmu. Pisano o sprawach lokalnych, by rzeczowo scharakteryzować stan rzeczy, wskazać bolączki i problemy, a najlepiej aby zasugerować rozwiązania. Sztandarowym gatunkiem epoki stała się tak zwana powieść o ziemi, w której klasycznie realistyczne techniki szły niejednokrotnie w parze z chwytami godnymi reportażu interwencyjnego.
A jednak opowiadania fantastyczne powstawały. Najpierw jako czcza zabawa, rzecz niegodna uwagi, czasem nawet wstydliwa. Stopniowo ślepa imitacja przeradzała się we własne, coraz śmielsze poszukiwania, kiedy okazywało się, że literatura niesamowita nie musi być niepoważną rozrywką, przeciwnie: może stać się najlepszym narzędziem do pokazania p r a w d z i w e j rzeczywistości. Pod tym względem przełomowy okazał się modernizm, ze swoją wiarą w drugie dno, negacją materializmu, duchowymi poszukiwaniami: to właśnie literatura niesamowita pozwala dotknąć tego, co najważniejsze, tu już nie chodzi o dreszczyk emocji, tu idzie o prawdę. A potem, gdzieś między dekadami lat trzydziestych i sześćdziesiątych XX stulecia, w okresie tak zwanego boomu, nadszedł wielki przełom, poszukiwanie nowych form – i prób pokazania latynoamerykańskości w sposób pogłębiony. Nie bez kozery to realizm magiczny stał się literackim symbolem regionu – a zatem proza, która pokazuje świat widziany z perspektywy miejscowych kultur, mentalności nie postoświeceniowej i racjonalistycznej, tylko magicznej, cudownej i niesamowitej właśnie. Do głosu doszli też autorzy, którzy z realizmem magicznym nie mają nic wspólnego. Zaproponowali oni zupełnie nowe zastosowania literatury niesamowitej: Jorge Luis Borges i jego nowele podważające naszą wizję świata oraz Julio Cortázar, którego proza była tak odmienna od wszystkiego, co powstało dotąd, że sklasyfikowano ją jako neofantastykę.
Niniejszy tom zawiera wybór najciekawszych dzieł i najważniejszych autorów Ameryki hiszpańskojęzycznej przede wszystkim z XIX i pierwszej połowy XX stulecia, czyli okresu, kiedy obecność niesamowitości i fantastyki była na owym kontynencie słaba – bądź słabo widoczna. Od kiedy do głosu doszli tacy autorzy, jak przywołany Borges czy Cortázar, nikomu nie trzeba było wyjaśniać, że hispanoamerykańscy twórcy potrafią pisać wybitne opowiadania niesamowite. Ci najwięksi i znani twórcy nie wzięli się znikąd. Już wcześniej odkrywano bowiem, że te „niepoważne” – jak wielu je wówczas postrzegało – opowieści mogą służyć całkiem poważnym celom.
Wśród zawartych w tomie tekstów dziewiętnastowiecznych swoją obecność wyraźnie zaznaczają te podszyte przesłaniem politycznym. Tak dzieje się w przypadku Rzeźni Estebana Echeverríi, który kreśląc krwawy, pełen brutalności i przemocy obraz miejskiej jatki, rozprawia się jednocześnie z dyktatorskimi rządami generała Rosasa, utożsamianego z okrucieństwem i dzikością, podejmując klasyczny temat rozdźwięku między pożądaną cywilizacją a emanującym z argentyńskiej prowincji, niczym trujące miazmaty, barbarzyństwem. Tak jak opowiadanie Echeverríi pod płaszczykiem klimatu rodem z filmów typu gore kryje społeczną satyrę, tak i bodaj pierwsza hispanoamerykańska historia o robotach – Horacio Kalibang albo automaty Eduarda Ladislao Holmberga – stanowi, co odkrywamy w finalnych jej partiach, ciętą kpinę i atak na ideowych przeciwników (zaskakująco to aktualne w dzisiejszym, tak spolaryzowanym świecie).
Liczniejszą grupę stanowią opowieści, w których za wspólny mianownik można by uznać zdumienie nad niepoznawalnością i złożonością świata. Proste anegdoty zrelacjonowane przez Juanę Manuelę Gorriti, Carlosa Monsalve, Joségo Maríę Roa Bárcenę kryją w sobie stawiane zupełnie na serio pytania o możliwości ludzkiego umysłu: na ile rozwijająca się coraz szybciej nauka i racjonalizm są w stanie zmierzyć się z prawdziwymi zagadkami wszechświata? Kwestia ta nabiera szczególnego znaczenia na przełomie XIX i XX stulecia, kiedy do głosu dochodzą moderniści. Wszak u źródeł owego nurtu – zarówno po jednej, jak i drugiej stronie Atlantyku – leżał poważny kryzys wiary w ludzkie możliwości. Pozytywistyczny optymizm nagle się wyczerpał, filozoficzne pewniki zostały podważone przez Nietzschego i duchowość Wschodu, fizyka i chemia już nie wystarczały, konieczne wydało się sięganie po doktryny okultystyczne, ze spirytyzmem na czele. W nowelach Rubéna Darío – prawodawcy i kapłana hispanoamerykańskich modernistów – lęk przed nieznanym i poczucie kosmicznego zagrożenia urastają do rangi głównego tematu. Jego zdolny uczeń, skądinąd wybitny znawca nauk wszelakich, Leopoldo Lugones wyłuskuje z dawnej historii i współczesnej nauki epizody podkopujące nasze umysłowe przyzwyczajenia, obalając pewniki ludzkiej egzystencji. Ich pokoleniowy rówieśnik, Clemente Palma, w przejmującym Białym folwarku neguje naszą wiedzę o świecie en masse i bez wyjątków, doprawiając to szczyptą jakże miłej modernistom amoralności. Trzy dekady później Borges robił w zasadzie to samo, tyle że innymi środkami.
Do modernistów zalicza się także Horacia Quirogę, choć jego literackie ścieżki biegły inaczej. Literackie – i życiowe. Długie lata spędzone na argentyńskiej subtropikalnej północy zaowocowały licznymi opowiadaniami ukazującymi trudy życia w tamtejszym klimacie. Quiroga nie używa niesamowitości do filozoficznych utarczek z bytem, dla niego groza stanowi część codziennego, powszechnego doznania każdego człowieka. Quiroga sprowadza niesamowitość do konkretu, wiąże ją z ludzką psychiką; to prawdziwy mistrz krótkiej formy.
Mniej więcej w tym samym czasie w wielkomiejskim, coraz bardziej rozrastającym się Buenos Aires tworzy niejaki Roberto Arlt, znany u nas (acz chyba niezbyt pamiętany) dotąd jedynie za sprawą powieści Siedmiu szaleńców. Na co dzień pogrążony w tematach związanych z metropolią i jej mieszkańcami, w opowiadaniach często uciekał w egzotykę, często konwencjonalną, groteskową, ale mroczną i tajemniczą. Potrafił także opisać grozę najbardziej współczesną, choćby w prezentowanym tu apokaliptycznym Czerwonym księżycu.
Wreszcie para Adolfo Bioy Casares i Silvina Ocampo – prywatnie mąż i żona, a także bliscy przyjaciele i współpracownicy Borgesa. I przez parę dekad – literacko rzecz biorąc – ofiary tej bliskości. Można by rzec, że Borges rzucał cień na Bioya Casaresa, a oni dwaj na Ocampo. I Adolfo, i Silvina długo uznawani byli za wtórnych wobec swego wielkiego druha; niesłusznie: prócz lapidarności stylu i pewnych literackich upodobań zdecydowanie więcej ich dzieli, czego zawarte w niniejszym wyborze nowele mogą być dowodem. Szczególnie istotna jest obecność w tomie Silviny Ocampo, której twórczości czytelnik polski dotąd nie miał okazji poznać. Aż kusi, by stwierdzić, że relatywnie skromny oddźwięk opowiadań Ocampo za jej życia wynika z tego, że jej proza była zbyt nam współczesna. Niesamowitość wychodząca spod pióra Ocampo jest skromna, prosta, nienapuszona – i przez to wcale nie mniej niesamowita.
Wybór zamyka obszerne opowiadanie – wydawane także osobno, jako minipowieść – Carlosa Fuentesa, zatytułowane Vlad. To swoista koda, łamie ono bowiem czasowe ramy antologii – wywodzi się już z obecnego stulecia. Nie mogło jednak Fuentesa w tym wyborze zabraknąć, był on bowiem wytrawnym twórcą opowieści grozy: te wcześniejsze ukazywały się po polsku – ta, jak dotąd, nie. A mamy tu do czynienia z utworem nietuzinkowym: w czasach zalewu wampirycznych powieści, banalizacji postaci krwiopijcy i odarcia go z grozy (na symbol tego trendu wyrosła saga Zmierzch Stephenie Meyer, gdzie wampir, miast straszyć, staje się obiektem sentymentalnych westchnień) Fuentes proponuje utwór czerpiący wprost ze Stokerowskiego Draculi i operujący świetnie znanymi schematami – ale prawdziwie przerażający i do tego zakorzeniony w realiach wielkiej latynoskiej metropolii.
Uważny czytelnik zapewne zwróci uwagę na bardzo silną w tym wyborze dominację argentyńską. To nie przypadek, Argentyna stanowiła i do dziś stanowi literacką potęgę, zwłaszcza na polu szeroko rozumianej literatury fantastycznej. Przyczyny tego stanu rzeczy wskazywano różne: bezkres pampy, który skłania do filozoficznej zadumy, wielokulturowa mieszanka, jaką tworzy ów z gruntu emigrancki naród; nie bez znaczenia jest też nieobecność tradycji ludów rdzennych w rodzącej się narodowej kulturze – pod tym względem Argentyna diametralnie różni się od Meksyku czy Peru; próżno szukać tu osławionego realizmu magicznego. Jednak oprócz duchowych źródeł tej inklinacji do fantastyki Argentyńczyków warto wskazać także bardziej pragmatyczne: Argentyna już w ostatnich dekadach XIX stulecia osiągnęła relatywny społeczny spokój i poziom stabilizacji, który zaowocował, między innymi, dynamicznym rozwojem rynku prasowego i wydawniczego – słowem, w Buenos Aires dość szybko wytworzyła się grupa zawodowych, a w każdym razie bez reszty oddających się literackiemu fachowi pisarzy.
Zebrane opowiadania nade wszystko powinny dostarczyć rozrywki i czytelniczej przyjemności, ale zarazem pokazują ewolucję hispanoamerykańskiej niesamowitości: od zapatrzenia na europejskie wzorce i użytkowe cele, przez coraz śmielsze filozofowanie, po psychologizm (Quiroga) i poszukiwanie nowych literackich form (Bioy Casares i Ocampo). Wszystko to doprowadziło do stanu dzisiejszego, kiedy to niesamowitość wydaje się wręcz znakiem firmowym literatury z Ameryki Łacińskiej.Juana Manuela Gorriti (1818–1892)
Uznawana jest za prekursorkę argentyńskiej powieści w ogóle, a fantastyki w szczególności. Sporą część życia spędziła na politycznym wygnaniu w Peru. Opowiadanie Kto podsłuchuje, swą zgubę usłyszy ukazało się w tomie Sueños y realidades (1865, Sny i rzeczywistości), z kolei Zamurowany (1875) należy do publikowanego na łamach czasopisma dla kobiet minicyklu Coincidencias (Zbiegi okoliczności), w którym grupa połączonych zrządzeniem losu bohaterów opowiada sobie niesamowite historie.JUANA MANUELA GORRITI
KTO PODSŁUCHUJE, SWĄ ZGUBĘ USŁYSZY
ZWIERZENIE PEWNEGO ZWIERZENIA
*
ZAMUROWANY
przełożył
Tomasz Pindel
KTO PODSŁUCHUJE, SWĄ ZGUBĘ USŁYSZY
Zwierzenie pewnego zwierzenia
– Kiedy popełniliśmy jakiś błąd – powiedział mi któregoś dnia pewien znajomy – i naprawienie go nie jest możliwe, pozostaje nam przynajmniej pociecha odkupienia przez szczerą i jasną spowiedź. Czy zechciałaby pani, przyjaciółko moja, stać się mym spowiednikiem?
– Ależ tak! – odparłam pośpiesznie.
– Spowiednikiem ze wszystkimi tego konsekwencjami?
– Tak, wyjąwszy jedną.
– Którą?
– Tajemnicę spowiedzi.
– Ach, kobiety, kobiety! Nie potraficie milczeć nawet za cenę życia! Kobiety, które oddajecie plotkom bałwochwalczą cześć! Kobiety... Kobiety, które trzeba akceptować takimi, jakimi jesteście!
– Obwiniam się zatem – rozpoczął, pogodziwszy się z mym niedyskretnym zastrzeżeniem – obwiniam się o grzech poważny i ciężki i wyrażam skruchę tak wielką, jak wielka może być skrucha ciekawskiego, który zaspokoił swą pasję ciekawości.
I
Partycypowałem, już dość dawno temu, w pewnym spisku i, odkryty przez rządowych agentów, zostałem zmuszony do ukrywania się. Schronienia udzielił mi przyjaciel, rzecz jasna, w najbardziej zakamuflowanej kryjówce domu. Był to pokoik znajdujący się w głębi ogrodu, którego drzwi ginęły zupełnie pod pędami winnej latorośli.
Obite karmazynowym adamaszkiem ściany zdradzały zaawansowany wiek. Pomieszczenie służyło za alkowę dziadkowi gospodarza i teraz jego potężne złocone łoże, opustoszałe za sprawą śmierci, zajmowałem ja... ale w jakże innych okolicznościach! Dawny mieszkaniec spał tutaj – myślałem – błogosławionym snem pomiędzy grubymi zasłonami z zielonego aksamitu, które teraz falowały poruszane uporczywą bezsennością krążącą w mej krwi – konspiratora i nie tylko: także ciekawskiego. Niech pani sama osądzi.
Już od pierwszej nocy w owym pokoju słyszałem dobiegający nie wiedzieć skąd głos, łagodny i miły głos kobiety, który mieszał się z głosami mężczyzn; potem, zapewne gdy zostawała sama, czytała prozę i wiersze, deklamując jak Rachela, i śpiewała niczym Malibran wyszukane utwory ze współczesnego repertuaru, między innymi serenadę Schuberta, której niskie nuty układały się w niebiańską melodię.
Spędziłem kilka dni na poszukiwaniach, nasłuchując między złoconymi gzymsami przytrzymującymi draperie, obmacując ściany i wszędzie tropiąc miejsce, skąd dobiegało mnie echo tego głosu.
Odkryłem w końcu, że przybliżając się do masywnej szafy ulokowanej w rogu, słyszałem głos wyraźniej i bliżej, więc nie musiałem kłopotać się dalej. Jednak mebel ów był tak ciężki, że próby samodzielnego przesunięcia szafy uznałem za bezcelowe; chociaż za nic nie chciałem zrezygnować z poznania tego, co się za nią kryło.
Tak więc, kiedy nocą czarnoskóry służący, który obsługiwał mnie w tej kryjówce, przyniósł filiżankę herbaty, wsunąłem mu do ręki dublona i poprosiłem, by pomógł mi przesunąć ową szafę.
Na te słowa Murzynowi rozszerzyły się oczy i pobladł.
– Ach, nie, panie! – wykrzyknął głuchym głosem. – Za żadne skarby świata! Stara pani wciąż żyje i jeśliby się dowiedziała, że tu zdradzał ją jej małżonek, to pewnie odkryłaby też, że to ja, mój Jezu!, że to ja zrobiłem to przejście, aby mój pan, nieszczęśnik!, mógł wchodzić do klasztoru... Matko przenajświętsza! Nie, nie, panie. Poza tym szafa jest wbudowana w ścianę, nie sposób jej przemieścić.
Dużo mnie kosztowało wysiłku, by go uspokoić, a kiedy obiecałem, że dochowam tajemnicy, wyjaśnił mi, że sąsiedni dom wchodził niegdyś w skład klasztoru, gdzie mieszkała mniszka, którą jego pan ośmielił się miłować, choć przecież Bogu poślubiona, i, jakby mała to była zbrodnia, sprofanował dom Boży, wykuwając w ścianie, przy pomocy swego niewolnika: murarza i stolarza, przejście ukryte we wnętrzu szafy.
– Tak więc – zakończył Murzyn – od śmierci pana szafa jest moim koszmarem. Ciągle się boję, że diabeł odsłoni tę tajemnicę, ciągle drżę, że przy jakiejś przebudowie domu odkryte zostanie to przejście, a wraz z nim imię jego twórcy, bo pani bez wątpienia żywcem obdarłaby mnie ze skóry.
– Nie obawiaj się, Juan – powiedziałem uspokajająco. – Któż miałby jej to wyjawić? Ja będę milczał jak grób; a kiedy stąd odejdę, tajemnica odejdzie ze mną na zawsze.
– Ach, proszę pana – odparł Murzyn, nie mogąc powstrzymać się przed gadaniem – co to były za czasy! Pan mój kochał tę mniszkę przez całe jej życie, które zresztą nie było długie. Nieszczęsna turkaweczka (tak ją nazywał, bo tak wówczas kawalerowie mówili do swych ukochanych); uwięziona turkaweczka kochała tak mocno, że miłość nie pozwalała jej zdzierżyć dusznej, metafizycznej atmosfery klasztoru i zabrała jej duszę w inne miejsce. Pan był z początku niepocieszony; ale potem postąpił jak wszyscy: zapomniał o swej turkawce i zaczął odwiedzać inne, które kochał nie mniej, tyle że już bez pomocy sługi.
– Juan – odezwałem się, przerywając jego zwierzenia – pamiętaj, że masz mi pomóc i oddalić się szybko.
Wówczas dawny pomocnik uwodziciela mniszek, jak ktoś, kto się zna na rzeczy, otworzył szafę i usuwając tylną deskę, odsłonił ukryte dotąd przejście po drugiej stronie.
Murzyn pokazał mi sprężynę otwierającą drzwiczki i uciekł przestraszony.
Gdy znalazłem się sam i z dostępem do tajemniczego przejścia, moje serce zabiło gwałtownie, sam nie wiem, czy z radości, czy ze strachu. Oto trzymałem brzeg zasłony, którą tak bardzo pragnąłem uchylić.
Ale jak postąpić? Jakim prawem miałem wtrącać się w prywatność osoby, która spała spokojnie dwa kroki ode mnie?
Z ręką na sprężynie i nasłuchując uważnie, wahałem się dłuższą chwilę między ciekawością a dyskrecją.
Nagle usłyszałem w sąsiednim pokoju szelest sukni i głos, ten, co zawsze, szepczący tuż przy mnie:
– Dwa miesiące bez żadnych wieści od niego! Niewdzięcznik, wyjechał bez pożegnania. Gdzie jest teraz? W swej lodowatej obojętności nie uznał za stosowne powiedzieć mi, gdzie moja miłość będzie mogła go odszukać; ale już ja się dowiem. Ta moc, której istnieniu przeczą ludzie bez wiary, a pośród nich i on, ta moc mi to wyjawi. Tak, tak chcę! – dodała stanowczym tonem.
Drzwi się zamknęły i zapadła cisza.
Jak oprzeć się nieposkromionej ciekawości, która owładnęła mną po usłyszeniu deklaracji tak niezwykłej miłości wyrażonej w owych tajemniczych słowach? Nic nie mogło mnie powstrzymać; wszystko ustąpiło wobec pragnienia dotknięcia sekretów owej dziwnej istoty.
Odczekałem kwadrans z czołem przyciśniętym do drzwiczek. Wciąż cisza: nikt się nie poruszał. Wówczas, odsuwając wszelkie myśli, które mogłyby mnie powstrzymać, nacisnąłem zdecydowanie sprężynę wskazaną przez Murzyna.
Nieużywana przez pół wieku, zaskrzypiała przeraźliwie, ale ustępując, odsłoniła przejście, wąskie jak drzwiczki powozu; a ja, postąpiwszy krok do przodu, znalazłem się w mieszkaniu mej sąsiadki.
II
Alkowa ekscentryczki
Blade światło spirytusowej lampki, umocowanej u wezgłowia łoża ozdobionego białymi zasłonami, rozjaśniało delikatnie owo zamknięte i opustoszałe pomieszczenie. U stóp łoża i na marmurowym blacie komody widniał niewielki zbiór książek, których autorzy, a między nimi figurowały nazwiska Andrala, Huffelanda, Raspaila, wraz z czaszkami do badań i anatomicznymi rycinami, kazaliby sądzić, że pokój ów należy do człowieka nauki, gdyby pobieżny rzut oka wokoło nie ukazywał czegoś przeciwnego; tu, na koszyku do robótek, leży niedokończony wianek; tam welon zwisa z kolumny toaletki; gdzie indziej sukienka z woalu przyozdobiona wstążkami i pośpiesznie rzucona na poduszkę, kwiaty troskliwie umieszczone w wazonach wszelkich rozmiarów, łagodny zapach angielskich ekstraktów, błękitnawy dymek kadzidełka unoszący się z glinianej kadzielnicy – wszystko to zdradzało płeć właścicielki.
U wezgłowia łoża, u spodu obrazu przedstawiającego Dzieciątko Boże, stał portret przystojnego młodzieńca, i owe dwa wizerunki, wyobrażające dzieciństwo i młodość, okresy, w których mężczyźni tak hojnie obdarowywani są miłością, wydawały się panować nad tym prostym i ubogim mieszkaniem artystki.
Ściany pokoju zakryte były całkowicie ciemnym, rzeźbionym drewnem, tajemnicze drzwiczki zaś miały formę podłużnego medalionu, otoczonego reliefami w kształcie girlandy róż. Znajdowałem się zatem w dawnej celi mniszki: to było sanktuarium jej miłości, obecnie świątynia uczucia nie mniej namiętnego. Ten zbieg okoliczności podsycał wyobraźnię, która ukazywała mi minione sceny rozgrywające się na oczach nieruchomych krzepkich kariatyd i pucołowatych cherubinów ze starodawnych płaskorzeźb. Ale ja nie miałem czasu do stracenia. Skoro już popełniłem czyn niegodny, chciałem doprowadzić go do końca i postanowiłem zrobić otwór, by móc w każdej chwili zajrzeć do pokoju mej ekscentrycznej sąsiadki.
Podszedłem więc do jej koszyka do robótek, w którym, nawiasem mówiąc, panował straszliwy nieporządek. Zesztywniałe z podenerwowania palce poplątały poszarpane raczej niż ucięte jedwabne nici i chyba z dziesięć igieł rozsypanych pośród koronek i wstążek pokłuło mi ręce, gdy szukałem nożyczek, którymi to, kiedy je wreszcie znalazłem, zrobiłem dziurkę pośrodku jednej z róż wyrzeźbionych na medalionie.
Czas już był najwyższy; zaledwie zamknąłem drzwi i wyszedłszy z szafy, znalazłem się w swoim pokoju, wszedł mój gospodarz, by, jak co wieczór, dotrzymać mi towarzystwa.
Wyznam, że nigdy towarzystwo nawet najbardziej odpychającej istoty nie było mi tak niemiłe jak wówczas obecność mego przyjaciela. Rozmowa z nim, tak interesująca i ożywiona, był bowiem człowiekiem uzdolnionym i o szerokiej wiedzy, zdawała mi się nudna i monotonna. Niezadowolenie moje jeszcze wzrosło, gdy usłyszałem, że w sąsiednim pokoju otwierają się drzwi. Z pewnością to ona, jego tajemnicza mieszkanka. Czy zrealizowała swój zamysł? Cóż to za moc, o której mówiła, i co wyjawiły jej arkana?
Cisza, jaka zapadła, wydała mi się złym znakiem; a ja, przykuty do fotela przy moim przyjacielu, nie mogłem sprawdzić, co się dzieje! Pożerała mnie ciekawość i odpowiadałem memu towarzyszowi z nieuwagą, z której wreszcie zdał sobie sprawę.
– Jesteś cierpiący? – zapytał.
– Nie, w żadnym razie – odparłem pośpiesznie.
– Wyglądasz na zaniepokojonego. Tak czy owak, idź spać. Więc do jutra!
– Do jutra – odrzekłem z ulgą tak wyraźną, że zdumiał się i odszedł z uśmiechem.
Zaledwie zostałem sam, zamknąłem się w szafie i zajrzałem przez dziurkę zrobioną nożyczkami.
Wszystko wyglądało tak jak przedtem; jednak pokój nie był teraz pusty. Na środku, siedząc na fotelu, jakiś mężczyzna rozglądał się wokoło ze zdumieniem. Nic więcej nie dało się wyczytać z tego spojrzenia, nic z grymasu dużych ust o wąskich i bladych wargach. Tylko jego czoło, szerokie i wysokie, bardzo zaniepokoiłoby badacza frenologa.
Nagle rozwarły się małe drzwi obite szkarłatną draperią i w ich ciemnej głębi ukazała się wysoka i szczupła sylwetka kobiety. Okrywał ją długi, biały peniuar, którego fałdy przewiązane były niebieską szarfą; z czarnymi kręconymi włosami spływającymi po plecach, o energicznym kroku i wdzięcznych gestach, mogłaby się wydać najszczęśliwszą istotą na ziemi, ale jeśliby spojrzeć na nią uważniej, można by dostrzec, że za jej uśmiechem kryją się łzy i że le nuage au coeur laissait son front serein¹.
Gdy weszła do pokoju, spojrzała w oczy przebywającego tam mężczyzny z taką mocą, spokojem i przenikliwością, że aż zadrżał. Przez dłuższą chwilę młodzieniec, jak gdyby zauroczony tym spojrzeniem, wpatrywał się w nią, jego oczy zaś owładnięte dziwną słabością zamykały się stopniowo, aż cień rzęs padł na jego policzki.
Wówczas kobieta, zbliżając się doń powoli, choć zdecydowanie, trzykrotnie uniosła przed jego zamkniętymi oczyma prawą dłoń i tyleż razy wzdłuż twarzy ją opuściła, przesuwając natychmiast w stronę ramienia, by znowu wznieść do góry. Następnie, wyciągnąwszy lewą rękę poziomo na wysokości piersi, odezwała się spokojnym, choć władczym tonem:
– Samuelu!
– Czego chcesz? – zapytał młodzieniec udręczonym głosem.
Ona ponownie kilkakrotnie wyciągnęła rękę ku jego piersi, a on powtórzył wówczas:
– Czego chcesz? Jestem ci posłuszny.
– Dobrze – powiedziała, kładąc na jego czole kciuk oraz palec wskazujący prawej dłoni – wejrzyj w głąb mego serca i odszukaj tam wizerunek człowieka.
Głowa młodzieńca opadła na piersi i wydawało się, że zasnął głęboko. Po chwili gwałtowna konwulsja wstrząsnęła jego ciałem, a usta wyszeptały imię. Ona uśmiechnęła się smutno, posyłając stojącemu przed nią portretowi czułe spojrzenie. Następnie chwyciła uśpionego za rękę i rzekła:
– Samuelu! Ogarnij spojrzeniem horyzont w tym kierunku (jej dłoń wskazała północ) i odszukaj człowieka, którego imię właśnie wypowiedziałeś.
Śpiący młodzieniec ponownie opuścił głowę na pierś, oddychał raz szybko, raz jakby z trudem, a obfity pot skąpał jego skronie.
Kobieta, stojąc z założonymi rękoma, obserwowała uważnym i władczym spojrzeniem emocje, które gwałtownie i naprzemiennie malowały się na jego twarzy.
Czas, miejsce i przedmioty tam się znajdujące, wszystko to przydawało owej scenie prawdziwie fantastycznego charakteru; i przyglądając się owej słabej istocie, jak panuje za pomocą tajemniczej siły nad istotą z pozoru mocniejszą, patrząc na ową kobietę spowitą w długie fałdy falującej ażurowej tuniki, stojącą z ręką wyciągniętą nad głową mężczyzny podporządkowanego jej spojrzeniu, można by wziąć ją za jakąś czarodziejkę odprawiającą tajemnicze obrzędy nieznanego kultu.
Podobna wcześniejszej konwulsja wybiła uśpionego z bezruchu.
– Widzę go – wykrzyknął.
– Gdzie?
– Srebrzyste promienie księżyca igrają na falach potężnej rzeki, która toczy swe spokojne wody pośród lasów i nieopodal fantastycznego miasta jakby z gorączkowego snu.
Tuż przy nim, unieruchomiony ciężkimi kotwicami, delikatnie kołysany łagodnymi falami okręt rozświetla przybrzeżne listowie olśniewającym blaskiem świateł. Na jego szerokim pokładzie, przyozdobionym chorągiewkami i pachnącymi girlandami, sto pięknych kobiet ubranych w biel i z wiankami na głowach pogrąża się w zapamiętaniu szalonego tańca w ramionach towarzyszących im mężczyzn. Och, jakże piękne mają oczy! Można by rzec, że skradły słońcu tropików jego olśniewający blask.
– Ale gdzie on, gdzie on jest?
– Ach! – odparł błagalnie pogrążony we śnie. – Pozwól mi patrzeć na ten magiczny widok tańczących na wodzie pod ognistym niebem! Jakie są piękne... jakie piękne! Widzę jedną, która oddala się od czarownego zamieszania. Podchodzi do dziobu wraz ze swym kawalerem i przechylając się przez burtę, wyciąga rękę, by pokazać mu drżące odbicie gwiazd w wodnej toni. Ach!
– Samuelu! – przerwała mu, gdyż rysy twarzy wstrząśniętego nagłą konwulsją śpiącego gwałtownie się ściągnęły. – Samuelu, co widzisz?
– To on, to on jej towarzyszy!
– Ale dlaczego drżysz?
– Och! – oparł śpiący głuchym głosem. – Nie pytaj... Nie powinnaś wiedzieć...
– Nieważne: chcę, byś mi powiedział! Mów!
Wówczas opuścił głowę ciężko, z rezygnacją; ale zaczął mówić w obcym języku, być może po to, by jego słowa mniejszy zadały ból sercu tej, której był posłuszny wyraźnie wbrew sobie.
Gdy mówił, jakby chmura zaciemniła czoło kobiety. Jej oczy zabłysły jak burzowe błyskawice, a usta wyszeptały niewyraźne, niezrozumiałe słowa. Uspokoiwszy się nagle, powiedziała:
– Samuelu, czytaj w sercu tego człowieka.
Młodzieniec skupił się głęboko; rzekłbyś, że jego dusza zstąpiła do otchłani.
Po czym z jego ust spłynęły jak krople ołowiu słowa:
– On kocha tę kobietę.
Lecz nowa konwulsja zdławiła jego słowa, jak gdyby raniony został tym samym ciosem, który właśnie zadał sercu kobiety.
Ona zaś stała bez ruchu i milcząca; nie drgnął nawet jeden mięsień jej twarzy i gdyby nie nieludzka bladość pokrywająca to oblicze, nic nie zdradzałoby, jak bardzo cierpi jej nadzwyczaj silne serce.
Dwa lub trzy razy przeszła przez pokój, podeszła do portretu, przyglądała mu się przez dłuższą chwilę nieodgadnionym spojrzeniem, po czym, jak gdyby wyrywając z siebie drogie wspomnienie, zbliżyła rękę do czoła, odrzuciła bujne loki do tyłu, zakryła portret czarną zasłoną i otwarłszy drzwi usytuowane naprzeciwko tych, którymi weszła, obróciła się ku śpiącemu, prostując i zginając ku sobie rękę, ten zaś wstał i podążył we wskazanym przez nią kierunku.
Kiedy przekroczył próg, drzwi zamknęły się za nim i usłyszałem jej głos:
– Samuelu, zbudź się!
A potem ujrzałem, jak siada u stóp łoża i chowa twarz w dłoniach.
Nic już nie było do zobaczenia; lampka zgasła i choć nie widziałem tej kobiety, trwałem przytulony do dzielących nas drzwi; panowała cisza; a mimo to w moim umyśle rozbrzmiewał donośny huk podobny morskim falom podczas sztormu. To bicie mojego serca, to wściekłość nieokiełznana, rozpaczliwa, miotająca moją duszą, to... to zazdrość, bo ja kochałem tę kobietę, a ona kochała innego żarliwą miłością, dla której nie ma nic niemożliwego; bo pożądałem jej dla siebie, choć komu innemu oddała swe serce.
– Kto podsłuchuje, swą zgubę usłyszy – powiedziałam sentencjonalnym tonem spowiednika.
Gdy światło dnia wtargnęło do jej pokoju, ujrzałem ją w tej samej pozycji. Ani ona, ani ja nawet nie drgnęliśmy...
– Ale... Czy pani słyszy? – przerwał niespodzianie mój pokutnik. – Słyszy pani?
– Co?
– Gwizdek. Dziś przypływa parowiec z południa i powinniśmy mieć ciekawe nowiny z Arequipy.
To rzekłszy, lekceważąc me błagania, krzyki, protesty i oficjalną groźbę odmówienia absolucji, bezbożnik ów porwał kapelusz, wybiegł zaraz na ulicę, zaokrętował się na statek do Islay, skąd skierowawszy się do Arequipy, przedostał się potajemnie do oblężonych, walczył w okopach siódmego marca i uratowawszy się z wyzwoleńczej poniewierki, przedostał się do Chile, gdzie, jak wieść niesie, by nie wypaść z formy, wziął czynny udział w rewolucji, która niewiele później wybuchła w tym kraju. Kiedy powstanie upadło, przedostał się do Europy, towarzyszył Garibaldiemu w wyprawie na Sycylię, ruszył za nim i choć nie padł trupem, popadł w niewolę, w Aspromonte. Zdołał uciec i teraz błąka się gdzieś zagubiony na tym bożym świecie.
Niepoprawny konspirator! Niech niebiosa zachowają go w zdrowiu, by któregoś dnia dokończył spowiedź i byśmy dowiedzieli się, miła Cristino, jak zakończyło się jego naganne i srogo ukarane szpiegowanie.
ZAMUROWANY
Było nas dziesięcioro. Przypadek połączył nasze losy i zastał nas w tym salonie, zgromadzonych wokół piecyka, w którym naprędce napalono, w dniu najsilniejszej ulewy, jaka przydarzyła się minionej zimy.
W owym jakże różnorodnym kółku, w dwójnasób oświetlonym przez gaz i żar z paleniska, czas reprezentowany był w najszerszym wymiarze. Starość, wiek średni, teraźniejszość, a nawet roześmiane obietnice przyszłości w postaci pięknych oczu czterech wdzięcznych panien, znużonych nieco i zniecierpliwionych monotonią owego wieczora.
Fortepian wprawdzie stał gotowy, a na pulpicie spoczywała ładna kolekcja partytur i walców wedle gustu, niemniej siedzieli tam z nami także dwaj przedstawiciele duchowieństwa; obecność ich peszyła dziewczęta i uniemożliwiała im oddanie się Straussowskim taktom tudzież melodiom Verdiego. Nie śmiały uciec się do najpewniejszego środka na nudę, czyli przechadzek wte i wewte po salonie, pod ramię jedna z drugą; szeptały jedynie między sobą, dławiąc długie ziewnięcia.
– Córki moje – ozwał się czcigodny wikariusz z J., zauważywszy ich frasunek – nie dręczcie się naszą obecnością. Błagam, zażyjcie rozrywki podług upodobania. Jeśli o mnie idzie, przyznam, że z radością posłuchałbym waszego śpiewu.
Śpiewać! O czymże innym mogłyby marzyć: niestety, ciągłe io t’amo włoskich mistrzów zalałyby je w przytomności poważnych sutann; toteż przyglądały się tylko sobie nawzajem, nie wiedząc, jak się tłumaczyć.
– No cóż – ciągnął wikariusz – jeśli wyboru dokonać jest trudno, niechaj los rozsądzi.
I wstając, sięgnął po pierwszy zeszyt z nutami, jaki nawinął mu się pod rękę.
– Ślepy traf! – wykrzyknęły dziewczęta ze śmiechem.
– No, córki moje, śpiewamy, co los podsunie!
Na co panny znów w śmiech.
– O, wreszcie radosne!
– Panie, ten zeszyt jest w środku pusty – odezwała się córka gospodarzy. – Tytuł ów to jedynie projekt fantazji, dedykowanej mojemu nauczycielowi kontrapunktu.
– Zrządzenia losu! To nie tyle śpiewanie na myśl przywodzi, ile raczej opowieści – ozwała się pewna starsza dama.
– A kto mówi „opowieści” – dodała inna – ma na myśli starcze gadanie.
– A kto mówi „starcze gadanie”, ten czyni aluzje do moich dziewięćdziesięciu wiosen – odparł z udawaną urazą wikariusz.
– A żeby ukarać bożego sługę, który zgrzeszył przesadną drażliwością – odparła matrona tonem komicznie parodiującym mowę prokuratora – domagam się, by zastosowano z całą stanowczością prawo i wymierzono winnemu karę w postaci wygłoszenia opowieści o zbiegach okoliczności.
– Aby wykazać, że tych dziewięć krzyżyków, które mam na karku, pozbawiło mnie pokory należnej tak uprzejmemu trybunałowi, opiszę tu pewne nader dziwne zrządzenie losu, za którego sprawą długi czas wahałem się, czy uznać je za rzecz zwykłą, czy nadprzyrodzoną.
Na te słowa ziewnięcia ustąpiły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a młode panny, wyzbywszy się nieśmiałości, przysunęły krzesła i otoczyły starca.
– Byłem wówczas księdzem w parafii S., gdy proboszcz z H. poprosił mnie, bym udał się do niego i wygłosił kazanie podczas odpustu.
Święto zbliżało się i zbliżało, ja jednak niczego nie zdążyłem napisać, przytłoczony lenistwem, które łatwy znajduje przystęp do duszy kogoś, kto żyje na wsi.
W końcu nastała wigilia święta, ksiądz z H. przysłał po mnie i musiałem ruszać w drogę, nie zacząwszy nawet pracy i ufając, że widok tamtej miejscowości i jej świątyni oraz przygotowań do odpustu da mi pochop do pracy.
Gdym jednak dotarł do celu, nowe wyszły przeszkody: goście.
By pobyć w samotności, zamknąłem się w celi Towarzystwa Jezusowego, w przestronnym i odosobnionym gmachu, gdzie miałem poczuć się samotnie jak na pustyni. Próżne złudzenia! Nawet i tam przez cały dzień nękano mnie niewczesnymi wizytami.
Zaniepokojony wielce tą odrobiną czasu, jaka mi pozostała, by zredagować kazanie, gdy tylko nadeszła noc, zamknąłem się na klucz i przystąpiłem do pracy.
Na potrzeby wywodu chciałem zacytować zdanie, które, jak mniemałem, było z Tertuliana, ale że nie pamiętałem, z którego wywodzi się rozdziału, przystąpiłem do poszukiwań.
Głowa mi ciążyła, a ręka chwilami drętwiała nad kartami księgi. Była północ.
„Nie szukajcie tego cytatu u Tertuliana, jest w ósmym rozdziale Wyznań świętego Augustyna”.
Na dźwięk tego dictum uniosłem głowę i ku memu zdumieniu ujrzałem siedzącego przede mną duchownego.
Miałem już pytać, jak się dostał do środka, bom przecież drzwi zakluczył, on jednak, wyciągając w głąb celi zmizerniałą i bladą rękę, rzekł:
„Tam sypiam”.
Na te słowa podskoczyłem ze zdumienia, co mnie obudziło.
Sen to był, ale głos duchownego wciąż brzmiał w moich uszach: „Nie szukajcie tego cytatu u Tertuliana, jest w ósmym rozdziale Wyznań świętego Augustyna”.
Nie zastanawiając się, co robię, złapałem ową księgę i odszukałem rozdział ósmy.
Zdanie, któregom szukał, tam właśnie było.
Zaskoczony nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności, rzekłem do siebie: bywa, że sen zsyła wielką mądrość; moje wspomnienie, ożywione dobroczynnym działaniem spoczynku, objawiło mi się pod postacią owego księdza.
Wróciłem do pracy, dłużej nie rozwodząc się nad tą kwestią.
Nazajutrz, gdym z napisanym kazaniem kierował się ku kościołowi, natknąłem się w kruchcie na architekta, który rzekł mi, że przysłano go z Limy, żeby przebudować ów gmach, miał on bowiem posłużyć za siedzibę państwowej szkoły.
Gdy odpust dobiegł końca, wróciłem na plebanię i razem z proboszczem poszliśmy oglądać pierwsze efekty prac architekta.
Obaliwszy ścianę rozdzielającą zajmowaną wcześniej przeze mnie celę od kolejnej, odkryto, że jest ona podwójna, a w wąskiej przestrzeni pośrodku spoczywa ciało jakiegoś jezuity.
Czyż nie jest prawdą, że mój fantastyczny sen i obecność zwłok w ścianie stanowią przedziwny zbieg okoliczności?
Młodzież, choć wszyscy mieli się za mężnych duchem, przysunęła bliżej krzesła, rzucając lękliwe spojrzenia na poruszane wichrem zasłony.
– Jeśli idzie o zrządzenia losu – ozwał się kanonik B. – to znam inne, nie mniej niesamowite…