Ostatni Don - ebook
Ebook
42,00 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Ostatni Don - ebook
Las Vegas, Hollywood i mafia na jednym talerzu…
Świat gwiazd filmowych i bezwzględnych producentów, płatnych morderców i skorumpowanych policjantów, pechowych hazardzistów i właścicieli kasyn. Dżungla, którą rządzą okrutne prawa, chciwość i nieposkromione namiętności.
Podczas chrzcin swoich wnuków Domenico Clericuzio, głowa najsilniejszej amerykańskiej rodziny mafijnej, podejmuje decyzję o zalegalizowaniu swojej działalności. Chce, by jego krewni stali się uczciwymi obywatelami. Wkrótce jednak musi spojrzeć prawdzie w oczy – krwawe wydarzenia z przeszłości odcisnęły na członkach rodu zbyt silne piętno. O powrocie do „normalności” nie może być mowy.
„Puzo w swojej najwyższej formie”.
– Time”
„Najlepsza powieść Maria Puzo od czasu OJCA CHRZESTNEGO”.
– The New York Times Book Review
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-769-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GRZECHÓW MAFII NIE DA SIĘ WYMAZAĆ
Don Domenico Cleurizio, głowa najpotężniejszej amerykańskiej rodziny mafijnej, podejmuje decyzję o zalegalizowaniu swojej działalności. Szefom innych rodzin składa ofertę nie do odrzucenia – przejmą wszystkie jego interesy poza kasynami, a on za odpowiednią prowizją będzie inwestował ich pieniądze.
Wkrótce jednak musi spojrzeć prawdzie w oczy – o powrocie do normalności nie może być mowy. Do głosu dochodzą dawne konflikty, a najważniejszy trawi rodzinę od wewnątrz. Dante, nielubiany wnuk Domenico, psychopatyczny morderca, zazdrości wysokiej pozycji i powodzenia u kobiet stryjecznemu bratu, Crossowi De Lena, współwłaścicielowi i zarządcy kasyna w Las Vegas. Czy ostatni don przewidział również ten kryzys?MARIO PUZO
(1920–1999)
Amerykański prozaik urodzony w Nowym Jorku w niezamożnej rodzinie włoskich imigrantów. Debiutował w 1955 r. powieścią MROCZNA ARENA. Jego najbardziej znaną książką jest wydany w 1969 r. OJCIEC CHRZESTNY – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej, sprzedana w USA w nakładzie ponad 21 milionów egzemplarzy, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Głośną, nagrodzoną Oscarami, filmową adaptację powieści z wielkimi kreacjami Marlona Brando i Ala Pacino, zrealizował Francis Ford Coppola. Na kanwie książki powstały także filmy _Ojciec Chrzestny II_ i _Ojciec Chrzestny III_, do których Puzo napisał scenariusze. Dorobek literacki pisarza obejmuje ponadto powieści DZIESIĄTA ALEJA, CZWARTY K, GŁUPCY UMIERAJĄ, SYCYLIJCZYK, OSTATNI DON, SZEŚĆ GROBÓW DO MONACHIUM, wydane pośmiertnie książki OMERTA i RODZINA BORGIÓW oraz scenariusze do cyklu filmów o Supermanie. W 2012 r. na listy bestsellerów weszła powieść RODZINA CORLEONE, powstała na kanwie odnalezionego scenariusza autorstwa Maria Puzo.
mariopuzo.comW Niedzielę Palmową, rok po wielkiej wojnie z Rodziną Santadio, don Domenico Clericuzio wyprawiał podwójne chrzciny dzieci, w których płynęła jego krew, a przy okazji zamierzał dokonać zasadniczej zmiany w swym życiu. W tym celu zaprosił szefów największych rodzin mafijnych w Ameryce, jak również Alfreda Gronevelta, właściciela hotelu Xanadu w Las Vegas, i Davida Redfellowa, twórcę imperium narkotykowego w Stanach Zjednoczonych. W zasadzie wszystkich swych partnerów biznesowych.
Przywódca najpotężniejszej rodziny mafijnej w Ameryce, don Clericuzio, postanowił zrzec się władzy, w każdym razie pozornie. Doszedł do wniosku, że nadszedł czas na zmianę taktyki; otwarte sprawowanie władzy stało się zbyt niebezpieczne. Rzecz jasna, wziął pod uwagę fakt, że oddanie władzy jest posunięciem również dość ryzykownym, i dlatego chciał je przeprowadzić na własnych warunkach, a zarazem tak, by wyglądało, że jest hojny i wspaniałomyślny.
Ośmiohektarową posiadłość w Quogue otaczał ceglany mur wysokości trzech metrów, zwieńczony drutem kolczastym i wyposażony w czujniki elektroniczne. Poza rezydencją don Clericuzia znajdowały się tam domostwa jego trzech synów oraz dwadzieścia domków dla zaufanych ludzi.
Przed przybyciem gości don zasiadł z synami przy białym stole z kutego żelaza w ogrodowej altanie za rezydencją. Najstarszy, dwudziestosiedmioletni Giorgio, wyróżniał się małym wąsikiem oraz wysoką, szczupłą sylwetką angielskiego dżentelmena, chodził w garniturach szytych na miarę. Na jego posępnej, mrocznej twarzy malowała się złośliwa inteligencja. Don Clericuzio powiedział mu, żeby zapisał się do szkoły biznesu, gdzie nauczą go, jak kraść pieniądze, nie łamiąc przy tym prawa.
Giorgio pokiwał w milczeniu głową; polecenie ojca traktował jak edykt królewski, a nie zaproszenie do dyskusji.
Następnie don zwrócił się do swego siostrzeńca, Josepha „Pippiego” De Leny. Kochał go na równi ze swymi synami, zresztą nic dziwnego – Pippi był nie tylko krewnym (synem jego zmarłej siostry), ale także doskonałym generałem, który pokonał tego nieokrzesańca Santadia.
– Zamieszkasz na stałe w Las Vegas – rzekł mu. – Będziesz pilnował naszych interesów w Xanadu. Teraz, kiedy wycofujemy się z rządzenia, nie miałbyś tu co robić. Nadal jednak pozostaniesz „młotem” rodziny Clericuzio.
Ponieważ Pippi nie miał uszczęśliwionej miny, don uznał, że musi uzasadnić swą decyzję.
– Twojej żonie nie odpowiadałaby na dłuższą metę atmosfera rodziny i życie w Enklawie Bronxu. Nalene jest inna. Jej tu nie zaakceptują. Dlatego uważam, że musisz urządzić się osobno.
Było to zgodne z prawdą, ale don miał co innego na względzie. Rodzina traktowała Pippiego jak wielkiego bohatera i gdyby nadal pełnił funkcję „burmistrza” Enklawy Bronxu, mógłby zanadto urosnąć w siłę i w przyszłości zagrozić jego synom.
– Postanowiłem mianować cię moim _bruglione_ na Zachodzie – wyjaśnił. – Będziesz bogaty. Ale to odpowiedzialna praca.
Wręczywszy Pippiemu akt własności domu w Las Vegas, zwrócił się ku swemu najmłodszemu synowi, który liczył dwadzieścia pięć lat, był najniższy z całego rodzeństwa i zarazem najgrubszy, a poza tym małomówny i wrażliwy. Przesiadując na kolanach matki, nauczył się gotować włoskie wiejskie potrawy i dlatego pewnie najbardziej ze wszystkich opłakiwał jej przedwczesną śmierć.
– Kolej na ciebie – oznajmił z uśmiechem don Clericuzio. – Ty otworzysz w Nowym Jorku wytworną restaurację. Nie żałuj pieniędzy. Pokaż Francuzom, co to dobre jedzenie. – Po tych słowach to Pippi i młodzi Clericuziowie zachichotali, a i Vincent się uśmiechnął. – Pojedziesz do najlepszej w Europie szkoły restauratorów.
– Czego mnie tam mogą nauczyć? – Vincent skrzywił się, choć był zadowolony z wyroku.
Don Clericuzio spojrzał nań surowo.
– Twoje ciasta są pewnie lepsze. Chodzi jednak o to, żebyś nauczył się zarządzać finansami takiego interesu. Niewykluczone, że któregoś dnia zostaniesz właścicielem sieci restauracji. Giorgio da ci pieniądze.
Następnie zwrócił się do Petiego, który był średnim i najweselszym z jego synów. Wprawdzie w wieku dwudziestu sześciu lat błaznował jak nastolatek, nie ulegało jednak wątpliwości, że to właśnie on odziedziczył geny sycylijskich przodków.
– Petie, teraz, kiedy Pippi obejmuje Zachód, ty zostaniesz „burmistrzem” Enklawy Bronxu i będziesz dostarczał rodzinie żołnierzy. Kupiłem ci firmę budowlaną. Dużą. Remontowanie drapaczy chmur w Nowym Jorku, budowanie budynków dla policji stanowej, asfaltowanie ulic. To dochodowy interes, liczę więc, że go rozwiniesz. W ten sposób twoi żołnierze będą mieli legalne zatrudnienie, a ty godziwe zarobki. Zaczniesz od odbycia praktyki u dotychczasowego właściciela firmy, ale pamiętaj, że twoim głównym obowiązkiem jest dostarczanie rodzinie żołnierzy.
Zwrócił się ponownie do Giorgia:
– Ty zostaniesz moim następcą. Od dziś obaj z Vincentem jesteście wyłączeni z udziału w niebezpiecznych akcjach, poza wyjątkowymi sytuacjami. Musicie myśleć o przyszłości. Nie możemy pozwolić, by twoje dzieci, moje dzieci, mały Dante i Croccifixio, dorastały w takim świecie jak wasz. Jesteśmy bogaci, nie musimy więc ryzykować życia, żeby zarobić na chleb. Zostaniemy doradcami finansowymi innych rodzin. Będziemy wspierać je politycznie i rozstrzygać ich spory. Naszą kartą przetargową będzie silna armia. Zajmiemy się też pilnowaniem ich forsy, a oni za to, jak się mówi na Sycylii, dadzą nam umoczyć dziób.
Za dwadzieścia, trzydzieści lat – podjął po krótkiej przerwie – wtopimy się w praworządne społeczeństwo i będziemy się spokojnie cieszyć naszym bogactwem. Ci dwaj malcy, których dziś chrzcimy, nie będą musieli grzeszyć ani narażać się tak jak my.
– Czy jest więc sens utrzymywać Enklawę Bronxu? – zdziwił się Giorgio.
– Nic nie rozumiesz – odparł don Clericuzio. – Chcemy zostać świętymi, nie męczennikami.
*
Godzinę później don Clericuzio obserwował przyjęcie z balkonu swej willi.
Na rozległej murawie, zastawionej stołami piknikowymi z zielonymi parasolami rozpostartymi jak skrzydła, zgromadziło się dwieście osób, przy czym znaczną część gości stanowili żołnierze Enklawy Bronxu. Zwykle chrzciny przebiegały bardzo radośnie, tym razem jednak kładł się na nie cień.
Zwycięstwo nad Santadiami kosztowało ich wiele ofiar. Don Clericuzio stracił ukochanego syna Silvia, jego córka Rose Marie straciła męża.
Don obserwował gości snujących się wokół kilku długich stołów, na których stały kryształowe karafki z ciemnoczerwonym winem, błyszczące białe wazy z zupą i pastami, półmiski ze stosami mięs i serów w dużym wyborze, chrupiące świeże chleby rozmaitych kształtów i wielkości. Z tyłu cicho grała niewielka orkiestra. Don wsłuchał się w muzykę; działała nań kojąco.
W samym środku podkowy utworzonej ze stołów piknikowych stały dwa wózki przykryte niebieskimi kocykami. Ależ dzielni byli ci malcy! Kiedy pokropiono ich wodą święconą, nawet nie mrugnęli. Przy wózkach pełniły wartę matki – Rose Marie i Nalene De Lena, żona Pippiego. Patrząc z balkonu na niewinne twarzyczki Dantego Clericuzia i Croccifixia De Leny, don czuł się odpowiedzialny za przyszłość tych chłopców. Jeśli uda mu się zrealizować to, co zamierzył, zostaną normalnymi członkami społeczeństwa. Zdziwiło go, że goście prawie wcale nie zwracali na nich uwagi.
Nieopodal Vincent, o twarzy jak wykutej z granitu, częstował dzieci hot dogami. Wózek, który zbudował specjalnie na tę okazję, był większy od wózków nowojorskich handlarzy, miał bardziej jaskrawy parasol, nie mówiąc już o tym, że oferował smaczniejsze jedzenie. Ubrany w biały, czysty fartuch Vincent serwował hot dogi z kapustą kiszoną i musztardą lub z czerwoną cebulą i ostrym sosem. Zapłatą było cmoknięcie w policzek. Obserwując to, don Clericuzio pomyślał, że ze wszystkich jego synów właśnie Vincent, mimo szorstkiej powierzchowności, ma najbardziej miękkie serce.
Petie grał w _bocce_ z Pippim De Leną, Virginiem Ballazzem i Alfredem Groneveltem. Don skrzywił się z niesmakiem, widząc, że Petie jak zwykle się wygłupia. Robił wszystko, żeby popsuć grę. No i w końcu mu się udało – tak mocno uderzył w kulę przeciwnika, że rozleciała się na kawałki.
Virginio Ballazzo, prawa ręka don Clericuzia, udał, że chce go za to ukarać, Petie z kolei udał, że się go boi, i rzucił się do ucieczki. Zabawne. Petie był urodzonym gangsterem, a i ten wesołek Ballazzo wyrobił sobie niezłą markę.
Żaden z nich jednak nie mógł się równać z Pippim.
Pippi przyciągał spojrzenia wszystkich kobiet poza Rose Marie i Nalene, matkami ochrzczonych dziś chłopców. Prezentował się doskonale – rosły, grubokościsty, silny, przystojny bandzior. Budził ciekawość także wielu mężczyzn, nie wyłączając żołnierzy z Enklawy Bronxu, którzy w milczeniu kontemplowali wygląd i zwinne ruchy legendarnego „młota”, najlepszego z fachowców.
Młody, rumiany David Redfellow, najpotężniejszy handlarz narkotyków w Stanach, pochylił się nad wózkami i uszczypnął niemowlęta w policzki. Mina Alfreda Gronevelta, ubranego wciąż w marynarkę i krawat, mówiła, że zupełnie nie odpowiada mu ta dziwaczna gra. Gronevelt, podobnie jak don, zbliżał się do sześćdziesiątki.
Dziś don Clericuzio odmieni życie ich wszystkich. Miejmy nadzieję, że na lepsze.
Na balkonie zjawił się Giorgio i zapowiedział pierwsze spotkanie. W pomieszczeniu na tyłach domu czekało dziesięciu szefów Rodzin, których Giorgio wstępnie zapoznał z zamiarami don Clericuzia. Chrzciny stanowiły doskonałą przykrywkę dla takiego zebrania, ale ponieważ tych dziesięciu nie łączyły z Rodziną Clericuzio żadne więzy towarzyskie, marzyli o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej.
Pomieszczenie bez okien wyposażono w ciężkie meble i barek. Dziesięciu szefów Rodzin z ponurymi minami siedziało przy marmurowym stole konferencyjnym. Pozdrowili po kolei don Clericuzia i czekali, co ma im do zakomunikowania.
Don posłał po synów, Vincenta i Petiego, członka kierownictwa Ballazzę oraz Pippiego De Lenę. Kiedy przyszli, oschły i sardoniczny Giorgio wygłosił krótki wstęp.
Don Clericuzio powiódł po twarzach dziesięciu mafiosów, najpotężniejszych przywódców organizacji, której celem było zaspokajanie elementarnych ludzkich potrzeb.
– Mój syn, Giorgio, wprowadził was w sprawę – powiedział. – Rzecz wygląda następująco: przechodzę na emeryturę we wszystkich branżach poza hazardem. Nowojorskie interesy przekazuję staremu przyjacielowi, Virginio Ballazzowi, który utworzy własną Rodzinę i uniezależni się od Rodziny Clericuzio. Interesy w pozostałej części kraju, w branżach takich jak związki zawodowe, transport, alkohol, wyroby tytoniowe i narkotyki, postanowiłem scedować na wasze Rodziny. Wraz z moimi znajomościami w policji. W zamian proszę tylko, żebyście mi pozwolili zajmować się pieniędzmi, które zarobicie. W moich rękach będą bezpieczne, a przy tym zawsze dla was dostępne. Nie musicie się martwić, że rząd wpadnie na ich trop. A wszystko za jedyne pięć procent prowizji.
Mafiosi nie wierzyli własnym uszom. Oto don Clericuzio, zamiast przejąć nad nimi pełną kontrolę i zniszczyć ich imperia, przekazywał im swe interesy.
Vincent obszedł stół, nalewając wszystkim po kolei wina. Mafiosi unieśli kieliszki i wypili za pomyślność don Clericuzia.
*
Kiedy mafiosi ceremonialnie się pożegnali i opuścili pomieszczenie na tyłach willi don Clericuzia, Petie wprowadził Davida Redfellowa, który usiadł w skórzanym fotelu twarzą do dona i przyjął kieliszek od Vincenta. Redfellow wyróżniał się nie tylko długimi włosami, ale również kolczykiem z diamentem w uchu i dżinsową marynarką noszoną do czystych, wyprasowanych dżinsów. Był Skandynawem, pogodnym, dość inteligentnym blondynem o jasnoniebieskich oczach.
Don Clericuzio miał wobec niego wielki dług wdzięczności. To właśnie David Redfellow dowiódł, że przedstawicieli władzy da się przekupić narkotykami.
– Od dziś kończysz z narkotykami – oznajmił mu don. – Mam dla ciebie coś lepszego.
Redfellow nie zaprotestował, spytał tylko:
– Dlaczego?
– Dlatego że rząd zaczął poświęcać narkotykom za dużo czasu i uwagi – odparł don. – Do końca życia nie miałbyś spokoju. Poza tym narkotyki stały się zbyt niebezpieczne. Dotąd chronił cię Petie i jego żołnierze, ale sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Ci Kolumbijczycy są straszliwie głupi i pazerni. No cóż, skoro tego chcą, niech sami się z tym męczą. Ty się przeniesiesz do Europy. Tam zdołam zapewnić ci bezpieczeństwo. Kupisz bank we Włoszech i zamieszkasz w Rzymie. Będziesz miał pełne ręce roboty.
– Cudownie – rzekł ironicznie Redfellow. – Zważywszy na fakt, że nie mówię po włosku i nie mam zielonego pojęcia o bankowości.
– Nauczysz się jednego i drugiego – powiedział don Clericuzio. – I będziesz żył szczęśliwie w Rzymie. Oczywiście możesz zostać tutaj, ale wtedy nie dam rady cię wspierać, a Petie ochraniać. Wybór należy do ciebie.
– Kto przejmie moje interesy? – zainteresował się Redfellow. – Dostanę jakieś odstępne?
– Twoje interesy przejmą Kolumbijczycy – odparł don. – To nieuniknione, taki jest bieg historii. Ale zapewniam cię, że rząd zrobi wszystko, by uprzykrzyć im życie. No więc zgadzasz się czy nie?
Redfellow zadumał się na chwilę, a potem spytał wesoło:
– Od czego mam zacząć?
– Do Rzymu zawiezie cię Giorgio. On pozna cię z moimi ludźmi, a następnie przez kilka lat będzie ci doradzał. – Don wstał i go objął. – Dziękuję, że mnie posłuchałeś. Będziemy nadal współpracowali i wierz mi, nie będziesz miał powodów do narzekania.
*
Po wyjściu Davida Redfellowa don polecił Giorgiowi wezwać Alfreda Gronevelta. Jako właściciel hotelu Xanadu w Las Vegas Gronevelt do tej pory znajdował się pod ochroną wysadzonej obecnie z siodła Rodziny Santadio.
– Panie Gronevelt – zaczął don. – Będzie pan nadal prowadził hotel, tyle że pod moim nadzorem. Nie musi się pan obawiać ani o swoje bezpieczeństwo, ani o pieniądze. Hotel pozostanie pana własnością w pięćdziesięciu jeden procentach, ja będę właścicielem czterdziestu dziewięciu procent należących przedtem do Rodziny Santadio. Będę legalnie reprezentowany. Czy to panu odpowiada?
Gronevelt, który zachowywał się z wielką godnością i mimo wieku miał wspaniałą prezencję, powiedział ostrożnie:
– Odpowiada, ale pod warunkiem że będę prowadzić hotel po swojemu. W przeciwnym razie wolę odsprzedać panu swój udział.
– I zrezygnowałby pan z tej kopalni złota? – spytał z niedowierzaniem don. – Nie, niech się pan nie obawia. Przede wszystkim jestem człowiekiem interesu. Gdyby Santadiowie potrafili zachować umiar, nie doszłoby do tych wszystkich strasznych rzeczy. A tak przestali istnieć jako Rodzina. Ale pan i ja jesteśmy ludźmi rozsądnymi. Moi reprezentanci otrzymają działkę Santadiów. A Joseph De Lena, Pippi, otrzyma to, co mu się będzie słusznie należało. Zostanie moim _bruglione_ na Zachodzie z pensją roczną w wysokości stu tysięcy wypłacaną przez hotel Xanadu w formie, jaką uzna pan za stosowną. W razie jakichś kłopotów proszę się zwracać do niego. W pańskiej branży trudno się ich ustrzec.
Wysoki, skromny Gronevelt spytał spokojnie:
– Dlaczego właśnie mnie pan tak wyróżnia? Na pewno ma pan mnóstwo innych możliwości.
– Ponieważ pan jest geniuszem w swoim fachu – odparł poważnie don Domenico. – Wszyscy w Las Vegas tak mówią. Szanuję pana i dlatego zamierzam panu coś dać.
Słysząc to, Gronevelt się uśmiechnął.
– Dał mi pan dość. Mój hotel. Czy coś może się z tym równać?
Don obrzucił go rozbawionym spojrzeniem, bo choć był poważnym człowiekiem, czasami bawiło go popisywanie się władzą.
– Może pan zgłosić kandydaturę na przewodniczącego Komisji Hazardu w Nevadzie. Mają wakat.
Rzadko zdarzało się, aby Gronevelt był do tego stopnia zaskoczony i pod tak głębokim wrażeniem. Serce zabiło mu mocniej z radości, gdyż oto przed jego hotelem otwierała się przyszłość, o jakiej nie śmiał nawet marzyć.
– Jeśli potrafi pan to załatwić – powiedział cicho – to w najbliższym czasie bardzo się wzbogacimy.
– Już załatwiłem – odparł don. – A teraz zapraszam na przyjęcie.
– Natychmiast wracam do Las Vegas – oświadczył Gronevelt. – Myślę, że nie powinienem być tu widziany.
Don pokiwał głową.
– Petie, niech ktoś podwiezie pana Gronevelta do Nowego Jorku.
*
W pokoju pozostali już tylko młodzi Clericuziowie oraz Pippi De Lena i Virginio Ballazzo. Wszyscy poza Giorgiem sprawiali wrażenie lekko zdezorientowanych. Nie znali planów don Clericuzia.
Ballazzo był młody jak na _bruglione_, miał tylko kilka lat więcej od Pippiego. Kontrolował związki zawodowe, transport odzieży, częściowo narkotyki. Don Domenico przyrzekł mu, że od tej chwili będzie niezależny od Rodziny Clericuzio. Miał płacić jej dziesięć procent i rządzić się po swojemu.
Virginio Ballazzo poczuł, że zakręciło mu się w głowie od tego awansu. Zazwyczaj nie miał kłopotów z wyrażaniem swych uczuć, a nawet słynął z wylewności, teraz jednak wzruszenie odebrało mu mowę i zdobył się tylko na objęcie don Clericuzia.
– Z tych dziesięciu procent pięć będę odkładał na twoją emeryturę lub jakiś nieprzewidziany wypadek – powiedział don. – Wybacz, że ci to mówię, ale ludzie się zmieniają, tracą pamięć, zapominają o wdzięczności. Otóż proszę, żebyś dokładnie prowadził księgowość. – Przerwał. – Miej przy tym na uwadze, że nie jestem z urzędu skarbowego i nie mogę ci wlepić domiaru.
Ballazzo zrozumiał, co to znaczy. Don Domenico wymierzał karę szybko i bez ostrzeżenia. Karą nieodwołalnie była śmierć. Ale jak inaczej miał się rozprawiać z wrogami?
Don Clericuzio zwolnił Ballazza. Kiedy odprowadzał do drzwi Pippiego, zawahał się na moment, po czym przyciągnął go do siebie i szepnął mu do ucha:
– Ale pamiętaj, to nasz sekret. I niech tak zostanie. Nigdy ci nie wydałem takiego rozkazu.
*
Nieopodal wejścia do willi na Pippiego De Lenę czatowała Rose Marie Clericuzio, bardzo młoda i piękna wdowa, choć w czerni zdecydowanie nie było jej do twarzy. Żałoba po mężu i bracie tłumiła jej naturalną żywotność, tak ważną dla śródziemnomorskiego typu urody. Sprawiała, że ogromne brązowe oczy wydawały się zbyt ciemne, a oliwkowa cera ziemista. Urodę Rose Marie ożywiał jedynie błękit śpioszków jej nowo ochrzczonego synka Dantego, którego trzymała na rękach. Przez cały dzień unikała ojca i braci, Giorgia, Vincenta i Petiego, chciała jednak porozmawiać z Pippim De Leną.
Gdy była nastolatką, kochała się w kuzynie do szaleństwa. Niestety, Pippi, dziesięć lat starszy, zawsze zbywał ją żartami, traktował jak smarkulę. Mimo że słynął z pobłażania cielesnym zachciankom, wobec córki don Clericuzia zachowywał daleko idącą wstrzemięźliwość.
– Cześć, Pippi – zagadnęła go. – Gratuluję.
Odpowiedział jej czarującym uśmiechem przystojnego brutala. Pochylił się, żeby pocałować niemowlę w czoło, przy czym zaskoczyło go, że pachnące jeszcze trochę kościołem włosy małego były sztywne niczym szczecina.
– Dante Clericuzio. Pięknie brzmi.
Powiedział to nie bez kozery, Rose Marie bowiem za namową don Clericuzia wróciła – wraz z osieroconym synkiem – do panieńskiego nazwiska, i z tego powodu, mimo że argumenty ojca brzmiały bardzo przekonująco, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Nimi właśnie podyktowane było jej pytanie:
– Jak ci się udało namówić protestancką żonę na katolicką uroczystość i takie religijne imię?
– Moja żona mnie kocha i za wszelką cenę chce mi sprawić przyjemność.
Nalene go kochała, bo go nie znała. W każdym razie nie tak dobrze jak ona.
– Dałeś małemu na imię Croccifixio. Myślę, że amerykańskie imię sprawiłoby większą przyjemność twojej żonie.
– To imię twego dziadka. Nadałem je synowi, aby sprawić przyjemność twemu ojcu – odparł Pippi.
– Wszyscy wciąż staramy się sprawić mu przyjemność – zauważyła Rose Marie. Gorycz tych słów została jednak zamaskowana uśmiechem, który dzięki układowi kości policzkowych wydawał się naturalnym wyrazem jej twarzy, dodawał jej wdzięku i łagodził kąśliwość uwag. Po chwili milczenia dodała: – Dziękuję za uratowanie mi życia.
Pippi popatrzył na nią, jakby nie od razu zrozumiał, o co chodzi.
– Nic ci nie groziło – rzekł cicho po chwili. Położył rękę na jej ramieniu. – Naprawdę. I przestań już o tym myśleć. Zapomnij. Czeka nas szczęśliwa przyszłość. Tylko zapomnij o przeszłości.
Rose Marie przytknęła wargi do główki dziecka, ale po to, by Pippi nie mógł zobaczyć jej miny.
– Zapomnę – mruknęła świadoma, że Pippi powtórzy tę rozmowę jej ojcu i braciom. – Pogodziłam się już z tą sytuacją. – Niech wiedzą, że ona ich wciąż kocha i cieszy się z przyjęcia synka (oczyszczonego dziś z grzechu pierworodnego, dzięki czemu nie groziło mu, że będzie się smażył po wsze czasy w piekle) na łono Rodziny.
W tej chwili podszedł do nich z tyłu Virginio Ballazzo, objął ich i wyprowadził na środek murawy. Z willi wyszedł don Domenico w orszaku synów.
Rodzina Clericuzio – panowie w smokingach, panie w długich sukniach, dzieci w atłasach – ustawiła się półkolem do zdjęcia. Goście zaczęli klaskać i wykrzykiwać życzenia. Chwila ta – chwila pokoju, triumfu, miłości – została uwieczniona na fotografii, która powiększona i oprawiona w ramkę zawiśnie w gabinecie don Clericuzia obok ostatniego portretu jego syna Silvia, poległego w wojnie z Rodziną Santadio.
*
Don wrócił na balkon sypialni, skąd dalej obserwował przyjęcie na dole.
Pchając przed sobą wózek, Rose Marie minęła grupę graczy w _bocce_. Wysoka, szczupła i elegancka żona Pippiego, Nalene, z małym Croccifixiem na rękach przeszła przez trawnik, żeby do niej dołączyć. Położyła synka obok jego kuzyna, a potem obie patrzyły na malców z ogromną czułością.
Serce don Clericuzia przepełniła radość na myśl o tym, że ci chłopcy nigdy się nie dowiedzą, jaką cenę zapłacono za ich szczęśliwe życie.
Teraz do matek podszedł Petie i włożył do wózka butelkę z mlekiem. Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem, bo malcy zaczęli ją sobie wyrywać. Rose Marie wzięła Dantego na ręce. Patrząc na nią, don wspomniał przeszłość i ciężko westchnął. Wdowa – cóż za rozdzierający serce widok. Jakże była piękna i radosna, kiedy kochała.
Rose Marie, jego ukochana córka, niegdyś wesoła, pełna życia dziewczyna, zmieniła się wprost nie do poznania. Utrata męża i brata to dla kobiety straszny cios. Ale don z doświadczenia wiedział, że rozpacz nie trwa wiecznie, a wdowy w końcu zdejmują żałobę. Poza tym miała dziecko. Dzieci są wielką pociechą.
Don Clericuzio pomyślał o własnym życiu i zdziwił się, że tyle dokonał. To prawda, że musiał niekiedy podejmować potworne decyzje, ale niczego nie żałował. Postępował słusznie. Odpowie przed Bogiem za swe grzechy i miejmy nadzieję, że zostaną mu odpuszczone.
Teraz Pippi grał w _bocce_ z trzema żołnierzami z Enklawy Bronxu, którzy, choć byli od niego starsi i mieli dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, czuli przed nim wielki mores. Pippi, świadom, że jest w centrum uwagi, tryskał humorem. Był legendą, tym, który wygrał w _bocce_ z Santadiami.
Radość go wręcz rozsadzała – za każdym razem, gdy jego kula wybiła z misy kulę przeciwnika, wznosił zwycięski okrzyk. Cały Pippi, pomyślał don. Wierny żołnierz, miły towarzysz. Silny, zwinny, przebiegły, mało wymagający.
Na boisko wszedł teraz Virginio Ballazzo, jedyny człowiek, który mógł z nim konkurować. Rzucił kulą. Po chwili jego celność nagrodzono głośnymi oklaskami. Ballazzo złożył triumfalny ukłon w stronę balkonu. Don Clericuzio zaklaskał, czując coś w rodzaju dumy, że tacy ludzie (i wszyscy inni, którzy zebrali się w tę Niedzielę Palmową w Quogue) rozkwitali i tak dobrze sobie radzili pod jego panowaniem. A dzięki jego dalekowzroczności przetrwają trudne lata, które na pewno nadejdą.
Nie dostrzegał tylko zalążków zła w nieuformowanych jeszcze umysłach ludzkich.ROZDZIAŁ 2
Dla LoddStone Studios zerwanie przez Athenę Aquitane kontraktu byłoby druzgocącym ciosem. Zazwyczaj jeden talent nie mógł zbytnio zaszkodzić tej najpotężniejszej wytwórni Hollywood, ale zbliżało się Boże Narodzenie i _Mesalina_ miała pełnić funkcję tak zwanej lokomotywy, czyli filmu, który pociągnie za sobą wszystkie inne filmy nakręcone przez LoddStone Studios podczas długiej, ciężkiej zimy.
Przypadek zrządził, że w następną sobotę w Beverly Hills, w posiadłości Eliego Marriona, głównego udziałowca i prezesa LoddStone Studios, odbywał się bankiet dobroczynny z okazji dorocznego Festiwalu Braterstwa.
Ukryta w głębi kanionów ponad Beverly Hills rezydencja Eliego Marriona miała dwadzieścia pokoi, ale – ciekawostka! – tylko jedną sypialnię. Eli Marrion nie lubił bowiem, żeby ktokolwiek nocował w jego domu. Dla gości wybudował kilka bungalowów, jak również dwa korty tenisowe i ogromny basen. Sześć pokoi jego willi zajmowała olbrzymia kolekcja malarstwa.
Na ten bankiet, na który wstęp kosztował tysiąc dolarów od osoby, zaproszono pięćset najznamienitszych postaci Hollywood. Do ich dyspozycji oddano specjalne namioty – z barami, bufetami oraz parkietem, na którym do tańca przygrywała orkiestra. W wesoło udekorowanych, zmyślnie zaprojektowanych namiotach umieszczono przenośne toalety.
Natomiast rezydencję, bungalowy, korty tenisowe i basen odgrodzono sznurem i obstawiono ochroniarzami. Goście jednak nie czuli się tym dotknięci; zresztą Eli Marrion był tak niezwykłym człowiekiem, że nie można było się na niego obrazić.
Gdy goście przechadzali się po murawie, wymieniali plotki i tańczyli obowiązkowo przez trzy godziny, gospodarz przyjęcia zamknął się w wielkiej sali konferencyjnej rezydencji z grupą ludzi, którym leżała na sercu sprawa ukończenia _Mesaliny_.
Zebraniu oczywiście przewodniczył Eli Marrion. Wprawdzie stuknęła mu już osiemdziesiątka, ale dzięki sprytnej charakteryzacji wyglądał najwyżej na sześćdziesiąt lat. Siwe włosy były idealnie przystrzyżone i ufarbowane na srebrzysty kolor, a ciemny garnitur tak skrojony, że poszerzał go w ramionach i maskował cienkie jak patyki golenie. Białą koszulę przecinał na pół różowy krawat, który dodawał koloru szarawej cerze starca. Eli Marrion rządził LoddStone Studios jednak tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę. Często wolał pozostawić podejmowanie trudnych decyzji zwykłym śmiertelnikom.
Odmowa Atheny Aquitane ukończenia filmu, na który poszło już tyle pieniędzy, zanadto go denerwowała, by miał się nią sam zajmować. _Mesalina_, produkcja za sto milionów dolarów, lokomotywa wytwórni, z prawami z góry sprzedanymi dystrybutorom kaset wideo, telewizji publicznej i kablowej w kraju i za granicą, była dla nich skarbem, który niebawem miał osiąść na dnie oceanu niczym stary hiszpański galeon.
Plus sprawa samej Atheny Aquitane. Trzydziestoletnia gwiazda podpisała już kontrakt z LoddStone Studios na kolejny kasowy film. Była autentycznym, niekwestionowanym talentem, który Marrion darzył wielkim podziwem.
Wiedział, że talenty są niebezpieczne jak dynamit. Że trzeba postępować z nimi nader ostrożnie. Otaczać miłością, zasypywać fałszywymi, tanimi pochlebstwami, obdarzać ziemskimi dobrami. Być im ojcem, matką, bratem, siostrą, a nawet kochankiem. Ponosić wszelkie ofiary. Ale przychodził czas, kiedy należało przyjąć twardą, bezlitosną postawę.
Egzekwowanie jego woli należało do Bobby’ego Bantza, Skippy’ego Deere’a, Mela Stuarta oraz Dity Tommey.
Patrząc na ludzi zebranych w miłej jego sercu sali konferencyjnej, obwieszonej obrazami wartości dwudziestu milionów dolarów, wyposażonej w stoły, krzesła, dywany, kryształowe kieliszki i karafki o łącznej wartości co najmniej pół miliona dolarów, Eli Marrion czuł, jak mięknie. Miał coraz większe trudności z prezentowaniem się światu w roli człowieka apodyktycznego, za jakiego powszechnie uchodził.
Rankiem nie czuł się wcale wypoczęty, męczyło go golenie, zawiązywanie krawata, zapinanie guzików u koszuli. Od osłabienia fizycznego bardziej jednak zasmucało go osłabienie umysłowe, które przejawiało się w litowaniu się nad bliźnimi. Coraz częściej więc wyręczał się Bobbym Bantzem, pozwalał mu rządzić. Bantz był o trzydzieści lat młodszy, a przy tym bardzo oddany i zawsze lojalny.
Bantz pełnił funkcje prezesa i dyrektora administracyjnego LoddStone Studios. Od ponad trzydziestu lat stanowił prawą rękę Marriona i przez ten czas zdążyli zżyć się ze sobą jak ojciec i syn. Uzupełniali się. Po przekroczeniu siedemdziesiątki Marrion stał się za miękki do pewnych spraw, które jednak musiały zostać załatwione.
Tak więc to Bantz bezceremonialnie odbierał reżyserom zbyt ambitne filmy i dopasowywał je do gustów publiczności. To Bantz ustalał stawki reżyserów, gwiazdorów, scenarzystów, a oni albo biegli na skargę do sądu, albo kładli uszy po sobie i brali, ile im dawał. To Bantz wreszcie negocjował korzystne dla wytwórni kontrakty z talentami. Zwłaszcza ze scenarzystami.
Scenarzystów Bantz nie traktował zbyt przychylnie. Wprawdzie bez scenariusza trudno cokolwiek zacząć, ale Bantz uważał, że żyje się i umiera z obsadzania ról. Wierzył w siłę gwiazd. Z reżyserami należało mieć się na baczności, ponieważ mogli obłupić cię ze skóry. Producenci, mistrzowie złodziejskiego fachu, byli potrzebni, aby wprawić wszystko w ruch.
Ale scenarzyści? Mieli tylko naszkicować coś na pustej białej kartce. Potem zatrudniało się dziesięciu innych, żeby to rozwinęli. Później producent nadawał kształt intrydze. Reżyser wymyślał akcję (niekiedy cały nowy film), a aktorzy dialogi. Na końcu podopieczni kierownika literackiego wytwórni w długich, starannie opracowanych memorandach tłumaczyli zamysł scenarzystów, formułowali ich życzenia. W swej karierze Bantz widział mnóstwo takich sytuacji, że scenarzysta wziął za scenariusz milion dolarów, a po skończeniu filmu okazało się, że nie było w nim ani jednego z pierwotnych wątków, napisanego słowa czy dialogu. Owszem, Eli miał wyraźną słabość do scenarzystów, ale chyba tylko dlatego, że łatwo było ich wykiwać w kontraktach.
Marrion i Bantz zjeździli razem kawał świata, prezentując filmy na festiwalach, sprzedając je na targach filmowych w Londynie, Paryżu, Cannes, Tokio i Singapurze. Wspólnie decydowali o losie młodych artystów. Rządzili tym imperium niczym cesarz i jego główny wasal.
Eli Marrion i Bobby Bantz zgadzali się, że ci, którzy mieli talent – pisali, grali, reżyserowali – należeli do najbardziej niewdzięcznych ludzi na świecie. Och, na początku, kiedy jeszcze nie mieli pojęcia, czy im się powiedzie, byli nadzwyczajnie mili, wdzięczni i zgodni. Zdobywszy jednak sławę, zmieniali się nie do poznania. Miododajne pszczółki przeobrażały się we wściekłe szerszenie. Marrion i Bantz trzymali więc na podorędziu dwudziestu prawników, którzy w razie czego umieli je poskromić.
Czy naprawdę musieli sprawiać tyle kłopotów? Mazać się z byle powodu? Jedno jest pewne: ludzie, którzy postawili w życiu na sukces materialny, dłużej go odnosili, lepiej się bawili i cieszyli się większą sympatią społeczeństwa od artystów, którzy wierzyli, że zostali stworzeni do wyższych celów. Szkoda, iż nie można nakręcić o tym filmu. O tym, jak to pieniądze są w życiu ważniejsze od sztuki i miłości. Ale publiczność by tego nie kupiła.
*
To Bobby Bantz zgarnął ich z bankietu. Jedynym talentem w tej grupie była reżyserka Mesaliny, Dita Tommey, profesjonalistka stawiająca w pracy na kobiety, co w Hollywood oznaczało obecnie nie lesbijkę, lecz feministkę. Fakt, że była również lesbijką, nie miał najmniejszego znaczenia dla mężczyzn zgromadzonych w sali konferencyjnej. Filmy Dity Tommey nie dość, że mieściły się w kosztorysie, to jeszcze przynosiły zysk, a jej preferencje seksualne wywoływały znacznie mniej awantur na planie niż rubryki dowolnego reżysera płci męskiej. Kochanki sławnych kobiet były dyskretniejsze.
Eli Marrion zajął miejsce u szczytu stołu konferencyjnego i pozwolił Bantzowi prowadzić naradę.
– Wyjaśnij dokładnie, Dito – zaczął Bantz – w jakim stadium jest film, i co, twoim zdaniem, należy zrobić w tej sytuacji. Psiakrew, ja w ogóle nie rozumiem, na czym polega problem.
Dita Tommey była niska, nabita i bardzo konkretna.
– Problem polega na tym, że Athena jest śmiertelnie wystraszona. Nie wróci do pracy, dopóki twoi geniusze nie wymyślą, jak ją uspokoić. Jeśli Athena nie wróci, będziecie pięćdziesiąt milionów dolarów do tyłu. Bo bez niej tego filmu się nie skończy. – Przerwała na chwilę. – W zeszłym tygodniu robiłam dokrętki, żeby nie płacić ludziom za bezczynne siedzenie.
– Pieprzony film – zdenerwował się Bantz. – Od początku byłem mu przeciwny.
Jego słowa wywołały wśród zebranych żywą reakcję.
– No wiesz, Bobby! – zawołał kierownik produkcji Skippy Deere.
A Melo Stuart, agent Atheny, mruknął:
– Gówno prawda.
Prawdą było bowiem to, że _Mesalina_ została przyjęta przez wszystkich bardzo entuzjastycznie. Żaden film w historii kina nie otrzymał tak łatwo zielonego światła.
_Mesalina_ z feministycznego punktu widzenia pokazywała Cesarstwo Rzymskie pod rządami Klaudiusza. Napisana przez mężczyzn historia odmalowała cesarzową Mesalinę jako zepsutą, okrutną wszetecznicę, która w ciągu jednej nocy zdemoralizowała wszystkich mieszkańców Rzymu. Nakręcony prawie dwa tysiące lat później film miał pokazać ją jako tragiczną bohaterkę, kolejną Antygonę lub Medeę. Kobietę, która posługując się jedyną dostępną jej bronią, próbowała zmienić świat rządzony przez mężczyzn, traktujących kobiety, połowę rasy ludzkiej, jak niewolnice.
Świetny pomysł połączenia nieokiełznanego seksu z modnym tematem należało tylko odpowiednio podać, co nadałoby mu wiarygodności. Gdy Claudia De Lena napisała błyskotliwy scenariusz z dobrze zarysowaną historią życia Mesaliny, rozejrzano się za reżyserem. Wybór – pragmatyczny, politycznie poprawny – padł na Ditę Tommey, która była inteligentna i niejednokrotnie już się sprawdziła jako reżyser. Rolę Mesaliny powierzono Athenie Aquitane, która zupełnie zdominowała film. Miała piękną twarz i ciało, a grała wprost bosko. Przede wszystkim jednak była jedną z trzech najbardziej kasowych gwiazd na świecie. Claudia, genialna scenarzystka, specjalnie dla niej napisała scenę, w której Mesalina wzrusza się losem chrześcijan i ratuje ich od męczeńskiej śmierci na arenie. Przeczytawszy tę scenę, Dita Tommey powiedziała do Claudii:
– No, to już chyba gruba przesada.
Na co Claudia odparła z uśmiechem:
– Nie w filmie.
– Dopóki nie nakłonimy Atheny do powrotu – zabrał głos Skippy Deere – nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać. A to będzie nas kosztowało sto pięćdziesiąt kawałków dziennie. Na dziś sytuacja wygląda następująco: wydaliśmy pięćdziesiąt milionów i jesteśmy w połowie roboty. Bez Atheny nic nie zwojujemy, a o podstawieniu na jej miejsce kogoś innego nie ma nawet co myśleć. Słowem, jeśli ona nie wróci, będziemy musieli pożegnać się z filmem.
– To odpada – odparł Bantz. – Ubezpieczenie nie zapłaci nam za to, że gwiazda odmówiła współpracy. Jeśli wyrzuciłbyś ją z samolotu, to co innego. Melo, zmuś ją, żeby wróciła. Jesteś jej agentem.
– Widzisz, kobiety tego typu trudno do czegokolwiek zmusić – rzekł Melo Stuart. – Powiem tak: ona się rzeczywiście czegoś wystraszyła i nie są to żadne głupie fochy. Athena jest inteligentna. Nie zachowywałaby się tak bez powodu. To bardzo delikatna sytuacja.
– Jeżeli storpeduje film za sto milionów – rzekł Bantz – niech nie liczy, że ktoś ją jeszcze zatrudni. Czy zdaje sobie z tego sprawę?
– Owszem, zdaje – odparł Stuart.
– Czy jest ktoś, kto potrafi przemówić jej do rozumu? Skippy’emu się nie udało. Melowi też nie. Dito, wiem, że zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy. Nawet ja próbowałem.
– Ty się nie liczysz, Bobby – zauważyła Dita Tommey. – Athena cię nie znosi.
– To, że ktoś mnie nie lubi, to jeszcze nie powód, żeby mnie nie słuchał – bronił się Bantz.
– Talenty z reguły cię nie lubią – szepnęła cicho Dita Tommey – ale Athena cię nienawidzi.
– No wiesz – obruszył się Bantz. – Dałem jej rolę, która uczyniła z niej gwiazdę.
– Athena urodziła się gwiazdą – zauważył spokojnie Melo Stuart. – Ty po prostu miałeś szczęście na nią trafić.
– Dito, Athena jest twoją przyjaciółką. Musisz jakoś sprowadzić ją z powrotem na plan – uciął Bantz.
– Athena nie jest moją przyjaciółką – zaprzeczyła Dita Tommey. – Jest koleżanką, która odnosi się do mnie z sympatią, ponieważ grzecznie się wycofałam, gdy dała mi kosza. W przeciwieństwie do ciebie, Bobby. Ty latami usiłowałeś zaciągnąć ją do łóżka.
– A kimże ona jest, żeby mi odmawiać? – zdziwił się Bantz. – Eli, ty jej każ wrócić.
Wszystkie oczy zwróciły się na starca, który sprawiał wrażenie bardzo znudzonego całą tą rozmową. Eli Marrion był tak chudy, że – jak złośliwie zauważył pewien gwiazdor – gdyby nosił na głowie gumkę do ścierania, można by go wziąć za ołówek. Gwiazdor nie miał jednak racji, gdyż Marrion był stosunkowo ciężkim facetem o twarzy goryla, szerokim nosie i grubych wargach, przy czym emanowała z niego dziwna dobroduszność, nawet szlachetność, na którą można by się nabrać, gdyby nie spojrzenie jego szarych oczu – zimne, inteligentne, skupione. Spojrzenie to mroziło wielu ludzi. Prawdopodobnie z tego powodu nalegał, żeby zwracano się do niego po imieniu.
– To nic nie da, skoro ona nikogo nie słucha – rzekł Marrion głosem wypranym z wszelkich emocji. – Mój autorytet nie zrobi na niej wrażenia. I co ją tak przestraszyło? Ten idiotyczny atak? A swoją drogą nie dałoby się przemówić temu facetowi do ręki?
– Można spróbować – odparł Bantz. – Ale to nie zmieni postanowienia Atheny. Ona mu nie wierzy.
– Próbowaliśmy wywrzeć na niego presję – rzekł kierownik produkcji. – Mam w policji kilku znajomych i prosiłem ich, żeby go przycisnęli, ale to twardy gość. Wściekł się i to wszystko. Zresztą jego rodzina ma pieniądze i znajomości w policji.
– Ile dokładnie wytwórnia straci, gdyby film diabli wzięli? – spytał Stuart. – Postaram się, żebyście odbili to sobie w przyszłych kontraktach.
Nie byli pewni, po co mu ta informacja. Tak czy siak był agentem Atheny. Marrion skinął do Bobby’ego Bantza.
Bantz skrzywił się, ale odpowiedział:
– Wydaliśmy już pięćdziesiąt milionów. Okay, tyle byśmy przełknęli, ale musimy oddać forsę zagranicznym dystrybutorom i tym od kaset wideo. Nie mówiąc o tym, że nie będziemy mieli lokomotywy na Boże Narodzenie. To będzie nas kosztowało kolejne… – zamilkł, bo nie chciał zdradzić tej sumy – a jeśli dodamy stracone zyski, to wychodzi… to wychodzi dwieście milionów dolarów. Będziesz musiał się bardzo gimnastykować, Melo, żeby nam to wyrównać.
Stuart uśmiechnął się na myśl, że będzie musiał podnieść stawkę Atheny.
– Ale tak naprawdę tracicie tylko te pięćdziesiąt milionów, które już wydaliście – podsumował.
– Krótko mówiąc, Melo, ile będzie nas kosztowało skłonienie twojej klientki do powrotu na plan? – spytał Marrion.
Słysząc ten twardy ton, zrozumieli, co się stało. Marrion podszedł do sprawy, jak gdyby chodziło o zwykły szantaż.
Stuart w lot pojął aluzję. Ile chcesz od nas wyciągnąć tą sztuczką? Marrion zakwestionował jego uczciwość, ale on postanowił nie dać się sprowokować. Nie Marrionowi. Gdyby zaatakował go Bantz, to oczywiście bardzo by się obraził.
Stuart był kimś, kto w tym świecie wiele znaczył. Nie musiał płaszczyć się nawet przed Marrionem. Miał w swej stajni pięciu reżyserów klasy A, może nie tych najbardziej kasowych, ale też świetnych; dwóch supergwiazdorów oraz jedną supergwiazdę, Athenę. To oznaczało, że dysponował trzema osobami, które zapalały zielone światło dowolnemu filmowi. Mimo to niemądrze byłoby zdenerwować Marriona. Siła Stuarta polegała na zręcznej ocenie sytuacji. Z pewnością był to dobry moment, żeby przyprzeć ich do muru, ale czy warto? Nadarzała się wyjątkowa okazja, kiedy szczerość mogła się opłacić.
Największym atutem Mela Stuarta była szczerość; on naprawdę wierzył w to, co sprzedawał, a w talent Atheny uwierzył już dziesięć lat wcześniej, kiedy była jeszcze zupełnie nieznana. Teraz też w nią wierzył. Może jednak uda się zmienić jej postanowienie i sprowadzić ją z powrotem na plan. Warto jeszcze raz spróbować. Trzeba jeszcze raz spróbować.
– Tu nie chodzi o pieniądze – rzekł Stuart z przejęciem. Zachwyciła go własna szczerość. – Athena nie wróci, nawet gdybyście podnieśli jej gażę o milion. Musicie rozwiązać jej kłopoty z tym niby to mężem.
Zapadła złowróżbna cisza. Czekali. Padła jakaś suma. Czyżby początek pertraktacji? Melo Stuart powtórzył z naciskiem:
– Athenie nie chodzi o pieniądze.
Dita Tommey wzruszyła ramionami. Nie wierzyła mu. Ale to nie były jej pieniądze. Bantz patrzył w zamyśleniu na Stuarta, który z kolei utkwił spojrzenie w Marrionie.
Marrion analizował słowa Stuarta. Athenie nie chodzi o pieniądze. Ach, te talenty. Czas kończyć to zebranie. Zwrócił się do Stuarta:
– Melo, wytłumacz swojej klientce, że jeśli w ciągu miesiąca nie wróci na plan, wytwórnia będzie zmuszona oddać film na przemiał, przez co poniesie duże straty. Athena Aquitane powinna być świadoma, że już nigdy nie dostanie tutaj pracy. – Z uśmiechem powiódł po twarzach osób siedzących przy stole. – Wiecie co? Zapomnijmy o całej sprawie. W końcu to tylko pięćdziesiąt milionów.
Wiedzieli, że Marrion mówi poważnie, że wyczerpała się jego cierpliwość. Dita Tommey wpadła w panikę, bo dla niej ten film znaczył więcej niż dla innych. To było jej dziecko. Gdyby odniosła teraz sukces, znalazłaby się w gronie najbardziej kasowych reżyserów. Jej akceptacja zapalałaby zielone światło.
– Może niech Claudia De Lena jeszcze z nią porozmawia – zaproponowała wystraszona. – To jej bliska przyjaciółka.
Bobby Bantz prychnął pogardliwie.
– Nie wiem, co jest gorsze – powiedział – pieprzenie się z kamerzystą czy przyjaźń z pisarką.
W tym momencie Marrion ostatecznie stracił cierpliwość.
– Bobby, my tu rozmawiamy o interesach. Dobrze, niech Claudia z nią porozmawia. Ale tak czy owak zamknijmy tę sprawę. Mamy inne filmy na tapecie.
Następnego dnia do LoddStone Studios dostarczono czek na pięć milionów dolarów. Od Atheny Aquitane. Zwróciła zaliczkę za _Mesalinę_.
Teraz wszystko było w rękach prawników.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Don Domenico Cleurizio, głowa najpotężniejszej amerykańskiej rodziny mafijnej, podejmuje decyzję o zalegalizowaniu swojej działalności. Szefom innych rodzin składa ofertę nie do odrzucenia – przejmą wszystkie jego interesy poza kasynami, a on za odpowiednią prowizją będzie inwestował ich pieniądze.
Wkrótce jednak musi spojrzeć prawdzie w oczy – o powrocie do normalności nie może być mowy. Do głosu dochodzą dawne konflikty, a najważniejszy trawi rodzinę od wewnątrz. Dante, nielubiany wnuk Domenico, psychopatyczny morderca, zazdrości wysokiej pozycji i powodzenia u kobiet stryjecznemu bratu, Crossowi De Lena, współwłaścicielowi i zarządcy kasyna w Las Vegas. Czy ostatni don przewidział również ten kryzys?MARIO PUZO
(1920–1999)
Amerykański prozaik urodzony w Nowym Jorku w niezamożnej rodzinie włoskich imigrantów. Debiutował w 1955 r. powieścią MROCZNA ARENA. Jego najbardziej znaną książką jest wydany w 1969 r. OJCIEC CHRZESTNY – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej, sprzedana w USA w nakładzie ponad 21 milionów egzemplarzy, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Głośną, nagrodzoną Oscarami, filmową adaptację powieści z wielkimi kreacjami Marlona Brando i Ala Pacino, zrealizował Francis Ford Coppola. Na kanwie książki powstały także filmy _Ojciec Chrzestny II_ i _Ojciec Chrzestny III_, do których Puzo napisał scenariusze. Dorobek literacki pisarza obejmuje ponadto powieści DZIESIĄTA ALEJA, CZWARTY K, GŁUPCY UMIERAJĄ, SYCYLIJCZYK, OSTATNI DON, SZEŚĆ GROBÓW DO MONACHIUM, wydane pośmiertnie książki OMERTA i RODZINA BORGIÓW oraz scenariusze do cyklu filmów o Supermanie. W 2012 r. na listy bestsellerów weszła powieść RODZINA CORLEONE, powstała na kanwie odnalezionego scenariusza autorstwa Maria Puzo.
mariopuzo.comW Niedzielę Palmową, rok po wielkiej wojnie z Rodziną Santadio, don Domenico Clericuzio wyprawiał podwójne chrzciny dzieci, w których płynęła jego krew, a przy okazji zamierzał dokonać zasadniczej zmiany w swym życiu. W tym celu zaprosił szefów największych rodzin mafijnych w Ameryce, jak również Alfreda Gronevelta, właściciela hotelu Xanadu w Las Vegas, i Davida Redfellowa, twórcę imperium narkotykowego w Stanach Zjednoczonych. W zasadzie wszystkich swych partnerów biznesowych.
Przywódca najpotężniejszej rodziny mafijnej w Ameryce, don Clericuzio, postanowił zrzec się władzy, w każdym razie pozornie. Doszedł do wniosku, że nadszedł czas na zmianę taktyki; otwarte sprawowanie władzy stało się zbyt niebezpieczne. Rzecz jasna, wziął pod uwagę fakt, że oddanie władzy jest posunięciem również dość ryzykownym, i dlatego chciał je przeprowadzić na własnych warunkach, a zarazem tak, by wyglądało, że jest hojny i wspaniałomyślny.
Ośmiohektarową posiadłość w Quogue otaczał ceglany mur wysokości trzech metrów, zwieńczony drutem kolczastym i wyposażony w czujniki elektroniczne. Poza rezydencją don Clericuzia znajdowały się tam domostwa jego trzech synów oraz dwadzieścia domków dla zaufanych ludzi.
Przed przybyciem gości don zasiadł z synami przy białym stole z kutego żelaza w ogrodowej altanie za rezydencją. Najstarszy, dwudziestosiedmioletni Giorgio, wyróżniał się małym wąsikiem oraz wysoką, szczupłą sylwetką angielskiego dżentelmena, chodził w garniturach szytych na miarę. Na jego posępnej, mrocznej twarzy malowała się złośliwa inteligencja. Don Clericuzio powiedział mu, żeby zapisał się do szkoły biznesu, gdzie nauczą go, jak kraść pieniądze, nie łamiąc przy tym prawa.
Giorgio pokiwał w milczeniu głową; polecenie ojca traktował jak edykt królewski, a nie zaproszenie do dyskusji.
Następnie don zwrócił się do swego siostrzeńca, Josepha „Pippiego” De Leny. Kochał go na równi ze swymi synami, zresztą nic dziwnego – Pippi był nie tylko krewnym (synem jego zmarłej siostry), ale także doskonałym generałem, który pokonał tego nieokrzesańca Santadia.
– Zamieszkasz na stałe w Las Vegas – rzekł mu. – Będziesz pilnował naszych interesów w Xanadu. Teraz, kiedy wycofujemy się z rządzenia, nie miałbyś tu co robić. Nadal jednak pozostaniesz „młotem” rodziny Clericuzio.
Ponieważ Pippi nie miał uszczęśliwionej miny, don uznał, że musi uzasadnić swą decyzję.
– Twojej żonie nie odpowiadałaby na dłuższą metę atmosfera rodziny i życie w Enklawie Bronxu. Nalene jest inna. Jej tu nie zaakceptują. Dlatego uważam, że musisz urządzić się osobno.
Było to zgodne z prawdą, ale don miał co innego na względzie. Rodzina traktowała Pippiego jak wielkiego bohatera i gdyby nadal pełnił funkcję „burmistrza” Enklawy Bronxu, mógłby zanadto urosnąć w siłę i w przyszłości zagrozić jego synom.
– Postanowiłem mianować cię moim _bruglione_ na Zachodzie – wyjaśnił. – Będziesz bogaty. Ale to odpowiedzialna praca.
Wręczywszy Pippiemu akt własności domu w Las Vegas, zwrócił się ku swemu najmłodszemu synowi, który liczył dwadzieścia pięć lat, był najniższy z całego rodzeństwa i zarazem najgrubszy, a poza tym małomówny i wrażliwy. Przesiadując na kolanach matki, nauczył się gotować włoskie wiejskie potrawy i dlatego pewnie najbardziej ze wszystkich opłakiwał jej przedwczesną śmierć.
– Kolej na ciebie – oznajmił z uśmiechem don Clericuzio. – Ty otworzysz w Nowym Jorku wytworną restaurację. Nie żałuj pieniędzy. Pokaż Francuzom, co to dobre jedzenie. – Po tych słowach to Pippi i młodzi Clericuziowie zachichotali, a i Vincent się uśmiechnął. – Pojedziesz do najlepszej w Europie szkoły restauratorów.
– Czego mnie tam mogą nauczyć? – Vincent skrzywił się, choć był zadowolony z wyroku.
Don Clericuzio spojrzał nań surowo.
– Twoje ciasta są pewnie lepsze. Chodzi jednak o to, żebyś nauczył się zarządzać finansami takiego interesu. Niewykluczone, że któregoś dnia zostaniesz właścicielem sieci restauracji. Giorgio da ci pieniądze.
Następnie zwrócił się do Petiego, który był średnim i najweselszym z jego synów. Wprawdzie w wieku dwudziestu sześciu lat błaznował jak nastolatek, nie ulegało jednak wątpliwości, że to właśnie on odziedziczył geny sycylijskich przodków.
– Petie, teraz, kiedy Pippi obejmuje Zachód, ty zostaniesz „burmistrzem” Enklawy Bronxu i będziesz dostarczał rodzinie żołnierzy. Kupiłem ci firmę budowlaną. Dużą. Remontowanie drapaczy chmur w Nowym Jorku, budowanie budynków dla policji stanowej, asfaltowanie ulic. To dochodowy interes, liczę więc, że go rozwiniesz. W ten sposób twoi żołnierze będą mieli legalne zatrudnienie, a ty godziwe zarobki. Zaczniesz od odbycia praktyki u dotychczasowego właściciela firmy, ale pamiętaj, że twoim głównym obowiązkiem jest dostarczanie rodzinie żołnierzy.
Zwrócił się ponownie do Giorgia:
– Ty zostaniesz moim następcą. Od dziś obaj z Vincentem jesteście wyłączeni z udziału w niebezpiecznych akcjach, poza wyjątkowymi sytuacjami. Musicie myśleć o przyszłości. Nie możemy pozwolić, by twoje dzieci, moje dzieci, mały Dante i Croccifixio, dorastały w takim świecie jak wasz. Jesteśmy bogaci, nie musimy więc ryzykować życia, żeby zarobić na chleb. Zostaniemy doradcami finansowymi innych rodzin. Będziemy wspierać je politycznie i rozstrzygać ich spory. Naszą kartą przetargową będzie silna armia. Zajmiemy się też pilnowaniem ich forsy, a oni za to, jak się mówi na Sycylii, dadzą nam umoczyć dziób.
Za dwadzieścia, trzydzieści lat – podjął po krótkiej przerwie – wtopimy się w praworządne społeczeństwo i będziemy się spokojnie cieszyć naszym bogactwem. Ci dwaj malcy, których dziś chrzcimy, nie będą musieli grzeszyć ani narażać się tak jak my.
– Czy jest więc sens utrzymywać Enklawę Bronxu? – zdziwił się Giorgio.
– Nic nie rozumiesz – odparł don Clericuzio. – Chcemy zostać świętymi, nie męczennikami.
*
Godzinę później don Clericuzio obserwował przyjęcie z balkonu swej willi.
Na rozległej murawie, zastawionej stołami piknikowymi z zielonymi parasolami rozpostartymi jak skrzydła, zgromadziło się dwieście osób, przy czym znaczną część gości stanowili żołnierze Enklawy Bronxu. Zwykle chrzciny przebiegały bardzo radośnie, tym razem jednak kładł się na nie cień.
Zwycięstwo nad Santadiami kosztowało ich wiele ofiar. Don Clericuzio stracił ukochanego syna Silvia, jego córka Rose Marie straciła męża.
Don obserwował gości snujących się wokół kilku długich stołów, na których stały kryształowe karafki z ciemnoczerwonym winem, błyszczące białe wazy z zupą i pastami, półmiski ze stosami mięs i serów w dużym wyborze, chrupiące świeże chleby rozmaitych kształtów i wielkości. Z tyłu cicho grała niewielka orkiestra. Don wsłuchał się w muzykę; działała nań kojąco.
W samym środku podkowy utworzonej ze stołów piknikowych stały dwa wózki przykryte niebieskimi kocykami. Ależ dzielni byli ci malcy! Kiedy pokropiono ich wodą święconą, nawet nie mrugnęli. Przy wózkach pełniły wartę matki – Rose Marie i Nalene De Lena, żona Pippiego. Patrząc z balkonu na niewinne twarzyczki Dantego Clericuzia i Croccifixia De Leny, don czuł się odpowiedzialny za przyszłość tych chłopców. Jeśli uda mu się zrealizować to, co zamierzył, zostaną normalnymi członkami społeczeństwa. Zdziwiło go, że goście prawie wcale nie zwracali na nich uwagi.
Nieopodal Vincent, o twarzy jak wykutej z granitu, częstował dzieci hot dogami. Wózek, który zbudował specjalnie na tę okazję, był większy od wózków nowojorskich handlarzy, miał bardziej jaskrawy parasol, nie mówiąc już o tym, że oferował smaczniejsze jedzenie. Ubrany w biały, czysty fartuch Vincent serwował hot dogi z kapustą kiszoną i musztardą lub z czerwoną cebulą i ostrym sosem. Zapłatą było cmoknięcie w policzek. Obserwując to, don Clericuzio pomyślał, że ze wszystkich jego synów właśnie Vincent, mimo szorstkiej powierzchowności, ma najbardziej miękkie serce.
Petie grał w _bocce_ z Pippim De Leną, Virginiem Ballazzem i Alfredem Groneveltem. Don skrzywił się z niesmakiem, widząc, że Petie jak zwykle się wygłupia. Robił wszystko, żeby popsuć grę. No i w końcu mu się udało – tak mocno uderzył w kulę przeciwnika, że rozleciała się na kawałki.
Virginio Ballazzo, prawa ręka don Clericuzia, udał, że chce go za to ukarać, Petie z kolei udał, że się go boi, i rzucił się do ucieczki. Zabawne. Petie był urodzonym gangsterem, a i ten wesołek Ballazzo wyrobił sobie niezłą markę.
Żaden z nich jednak nie mógł się równać z Pippim.
Pippi przyciągał spojrzenia wszystkich kobiet poza Rose Marie i Nalene, matkami ochrzczonych dziś chłopców. Prezentował się doskonale – rosły, grubokościsty, silny, przystojny bandzior. Budził ciekawość także wielu mężczyzn, nie wyłączając żołnierzy z Enklawy Bronxu, którzy w milczeniu kontemplowali wygląd i zwinne ruchy legendarnego „młota”, najlepszego z fachowców.
Młody, rumiany David Redfellow, najpotężniejszy handlarz narkotyków w Stanach, pochylił się nad wózkami i uszczypnął niemowlęta w policzki. Mina Alfreda Gronevelta, ubranego wciąż w marynarkę i krawat, mówiła, że zupełnie nie odpowiada mu ta dziwaczna gra. Gronevelt, podobnie jak don, zbliżał się do sześćdziesiątki.
Dziś don Clericuzio odmieni życie ich wszystkich. Miejmy nadzieję, że na lepsze.
Na balkonie zjawił się Giorgio i zapowiedział pierwsze spotkanie. W pomieszczeniu na tyłach domu czekało dziesięciu szefów Rodzin, których Giorgio wstępnie zapoznał z zamiarami don Clericuzia. Chrzciny stanowiły doskonałą przykrywkę dla takiego zebrania, ale ponieważ tych dziesięciu nie łączyły z Rodziną Clericuzio żadne więzy towarzyskie, marzyli o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej.
Pomieszczenie bez okien wyposażono w ciężkie meble i barek. Dziesięciu szefów Rodzin z ponurymi minami siedziało przy marmurowym stole konferencyjnym. Pozdrowili po kolei don Clericuzia i czekali, co ma im do zakomunikowania.
Don posłał po synów, Vincenta i Petiego, członka kierownictwa Ballazzę oraz Pippiego De Lenę. Kiedy przyszli, oschły i sardoniczny Giorgio wygłosił krótki wstęp.
Don Clericuzio powiódł po twarzach dziesięciu mafiosów, najpotężniejszych przywódców organizacji, której celem było zaspokajanie elementarnych ludzkich potrzeb.
– Mój syn, Giorgio, wprowadził was w sprawę – powiedział. – Rzecz wygląda następująco: przechodzę na emeryturę we wszystkich branżach poza hazardem. Nowojorskie interesy przekazuję staremu przyjacielowi, Virginio Ballazzowi, który utworzy własną Rodzinę i uniezależni się od Rodziny Clericuzio. Interesy w pozostałej części kraju, w branżach takich jak związki zawodowe, transport, alkohol, wyroby tytoniowe i narkotyki, postanowiłem scedować na wasze Rodziny. Wraz z moimi znajomościami w policji. W zamian proszę tylko, żebyście mi pozwolili zajmować się pieniędzmi, które zarobicie. W moich rękach będą bezpieczne, a przy tym zawsze dla was dostępne. Nie musicie się martwić, że rząd wpadnie na ich trop. A wszystko za jedyne pięć procent prowizji.
Mafiosi nie wierzyli własnym uszom. Oto don Clericuzio, zamiast przejąć nad nimi pełną kontrolę i zniszczyć ich imperia, przekazywał im swe interesy.
Vincent obszedł stół, nalewając wszystkim po kolei wina. Mafiosi unieśli kieliszki i wypili za pomyślność don Clericuzia.
*
Kiedy mafiosi ceremonialnie się pożegnali i opuścili pomieszczenie na tyłach willi don Clericuzia, Petie wprowadził Davida Redfellowa, który usiadł w skórzanym fotelu twarzą do dona i przyjął kieliszek od Vincenta. Redfellow wyróżniał się nie tylko długimi włosami, ale również kolczykiem z diamentem w uchu i dżinsową marynarką noszoną do czystych, wyprasowanych dżinsów. Był Skandynawem, pogodnym, dość inteligentnym blondynem o jasnoniebieskich oczach.
Don Clericuzio miał wobec niego wielki dług wdzięczności. To właśnie David Redfellow dowiódł, że przedstawicieli władzy da się przekupić narkotykami.
– Od dziś kończysz z narkotykami – oznajmił mu don. – Mam dla ciebie coś lepszego.
Redfellow nie zaprotestował, spytał tylko:
– Dlaczego?
– Dlatego że rząd zaczął poświęcać narkotykom za dużo czasu i uwagi – odparł don. – Do końca życia nie miałbyś spokoju. Poza tym narkotyki stały się zbyt niebezpieczne. Dotąd chronił cię Petie i jego żołnierze, ale sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Ci Kolumbijczycy są straszliwie głupi i pazerni. No cóż, skoro tego chcą, niech sami się z tym męczą. Ty się przeniesiesz do Europy. Tam zdołam zapewnić ci bezpieczeństwo. Kupisz bank we Włoszech i zamieszkasz w Rzymie. Będziesz miał pełne ręce roboty.
– Cudownie – rzekł ironicznie Redfellow. – Zważywszy na fakt, że nie mówię po włosku i nie mam zielonego pojęcia o bankowości.
– Nauczysz się jednego i drugiego – powiedział don Clericuzio. – I będziesz żył szczęśliwie w Rzymie. Oczywiście możesz zostać tutaj, ale wtedy nie dam rady cię wspierać, a Petie ochraniać. Wybór należy do ciebie.
– Kto przejmie moje interesy? – zainteresował się Redfellow. – Dostanę jakieś odstępne?
– Twoje interesy przejmą Kolumbijczycy – odparł don. – To nieuniknione, taki jest bieg historii. Ale zapewniam cię, że rząd zrobi wszystko, by uprzykrzyć im życie. No więc zgadzasz się czy nie?
Redfellow zadumał się na chwilę, a potem spytał wesoło:
– Od czego mam zacząć?
– Do Rzymu zawiezie cię Giorgio. On pozna cię z moimi ludźmi, a następnie przez kilka lat będzie ci doradzał. – Don wstał i go objął. – Dziękuję, że mnie posłuchałeś. Będziemy nadal współpracowali i wierz mi, nie będziesz miał powodów do narzekania.
*
Po wyjściu Davida Redfellowa don polecił Giorgiowi wezwać Alfreda Gronevelta. Jako właściciel hotelu Xanadu w Las Vegas Gronevelt do tej pory znajdował się pod ochroną wysadzonej obecnie z siodła Rodziny Santadio.
– Panie Gronevelt – zaczął don. – Będzie pan nadal prowadził hotel, tyle że pod moim nadzorem. Nie musi się pan obawiać ani o swoje bezpieczeństwo, ani o pieniądze. Hotel pozostanie pana własnością w pięćdziesięciu jeden procentach, ja będę właścicielem czterdziestu dziewięciu procent należących przedtem do Rodziny Santadio. Będę legalnie reprezentowany. Czy to panu odpowiada?
Gronevelt, który zachowywał się z wielką godnością i mimo wieku miał wspaniałą prezencję, powiedział ostrożnie:
– Odpowiada, ale pod warunkiem że będę prowadzić hotel po swojemu. W przeciwnym razie wolę odsprzedać panu swój udział.
– I zrezygnowałby pan z tej kopalni złota? – spytał z niedowierzaniem don. – Nie, niech się pan nie obawia. Przede wszystkim jestem człowiekiem interesu. Gdyby Santadiowie potrafili zachować umiar, nie doszłoby do tych wszystkich strasznych rzeczy. A tak przestali istnieć jako Rodzina. Ale pan i ja jesteśmy ludźmi rozsądnymi. Moi reprezentanci otrzymają działkę Santadiów. A Joseph De Lena, Pippi, otrzyma to, co mu się będzie słusznie należało. Zostanie moim _bruglione_ na Zachodzie z pensją roczną w wysokości stu tysięcy wypłacaną przez hotel Xanadu w formie, jaką uzna pan za stosowną. W razie jakichś kłopotów proszę się zwracać do niego. W pańskiej branży trudno się ich ustrzec.
Wysoki, skromny Gronevelt spytał spokojnie:
– Dlaczego właśnie mnie pan tak wyróżnia? Na pewno ma pan mnóstwo innych możliwości.
– Ponieważ pan jest geniuszem w swoim fachu – odparł poważnie don Domenico. – Wszyscy w Las Vegas tak mówią. Szanuję pana i dlatego zamierzam panu coś dać.
Słysząc to, Gronevelt się uśmiechnął.
– Dał mi pan dość. Mój hotel. Czy coś może się z tym równać?
Don obrzucił go rozbawionym spojrzeniem, bo choć był poważnym człowiekiem, czasami bawiło go popisywanie się władzą.
– Może pan zgłosić kandydaturę na przewodniczącego Komisji Hazardu w Nevadzie. Mają wakat.
Rzadko zdarzało się, aby Gronevelt był do tego stopnia zaskoczony i pod tak głębokim wrażeniem. Serce zabiło mu mocniej z radości, gdyż oto przed jego hotelem otwierała się przyszłość, o jakiej nie śmiał nawet marzyć.
– Jeśli potrafi pan to załatwić – powiedział cicho – to w najbliższym czasie bardzo się wzbogacimy.
– Już załatwiłem – odparł don. – A teraz zapraszam na przyjęcie.
– Natychmiast wracam do Las Vegas – oświadczył Gronevelt. – Myślę, że nie powinienem być tu widziany.
Don pokiwał głową.
– Petie, niech ktoś podwiezie pana Gronevelta do Nowego Jorku.
*
W pokoju pozostali już tylko młodzi Clericuziowie oraz Pippi De Lena i Virginio Ballazzo. Wszyscy poza Giorgiem sprawiali wrażenie lekko zdezorientowanych. Nie znali planów don Clericuzia.
Ballazzo był młody jak na _bruglione_, miał tylko kilka lat więcej od Pippiego. Kontrolował związki zawodowe, transport odzieży, częściowo narkotyki. Don Domenico przyrzekł mu, że od tej chwili będzie niezależny od Rodziny Clericuzio. Miał płacić jej dziesięć procent i rządzić się po swojemu.
Virginio Ballazzo poczuł, że zakręciło mu się w głowie od tego awansu. Zazwyczaj nie miał kłopotów z wyrażaniem swych uczuć, a nawet słynął z wylewności, teraz jednak wzruszenie odebrało mu mowę i zdobył się tylko na objęcie don Clericuzia.
– Z tych dziesięciu procent pięć będę odkładał na twoją emeryturę lub jakiś nieprzewidziany wypadek – powiedział don. – Wybacz, że ci to mówię, ale ludzie się zmieniają, tracą pamięć, zapominają o wdzięczności. Otóż proszę, żebyś dokładnie prowadził księgowość. – Przerwał. – Miej przy tym na uwadze, że nie jestem z urzędu skarbowego i nie mogę ci wlepić domiaru.
Ballazzo zrozumiał, co to znaczy. Don Domenico wymierzał karę szybko i bez ostrzeżenia. Karą nieodwołalnie była śmierć. Ale jak inaczej miał się rozprawiać z wrogami?
Don Clericuzio zwolnił Ballazza. Kiedy odprowadzał do drzwi Pippiego, zawahał się na moment, po czym przyciągnął go do siebie i szepnął mu do ucha:
– Ale pamiętaj, to nasz sekret. I niech tak zostanie. Nigdy ci nie wydałem takiego rozkazu.
*
Nieopodal wejścia do willi na Pippiego De Lenę czatowała Rose Marie Clericuzio, bardzo młoda i piękna wdowa, choć w czerni zdecydowanie nie było jej do twarzy. Żałoba po mężu i bracie tłumiła jej naturalną żywotność, tak ważną dla śródziemnomorskiego typu urody. Sprawiała, że ogromne brązowe oczy wydawały się zbyt ciemne, a oliwkowa cera ziemista. Urodę Rose Marie ożywiał jedynie błękit śpioszków jej nowo ochrzczonego synka Dantego, którego trzymała na rękach. Przez cały dzień unikała ojca i braci, Giorgia, Vincenta i Petiego, chciała jednak porozmawiać z Pippim De Leną.
Gdy była nastolatką, kochała się w kuzynie do szaleństwa. Niestety, Pippi, dziesięć lat starszy, zawsze zbywał ją żartami, traktował jak smarkulę. Mimo że słynął z pobłażania cielesnym zachciankom, wobec córki don Clericuzia zachowywał daleko idącą wstrzemięźliwość.
– Cześć, Pippi – zagadnęła go. – Gratuluję.
Odpowiedział jej czarującym uśmiechem przystojnego brutala. Pochylił się, żeby pocałować niemowlę w czoło, przy czym zaskoczyło go, że pachnące jeszcze trochę kościołem włosy małego były sztywne niczym szczecina.
– Dante Clericuzio. Pięknie brzmi.
Powiedział to nie bez kozery, Rose Marie bowiem za namową don Clericuzia wróciła – wraz z osieroconym synkiem – do panieńskiego nazwiska, i z tego powodu, mimo że argumenty ojca brzmiały bardzo przekonująco, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Nimi właśnie podyktowane było jej pytanie:
– Jak ci się udało namówić protestancką żonę na katolicką uroczystość i takie religijne imię?
– Moja żona mnie kocha i za wszelką cenę chce mi sprawić przyjemność.
Nalene go kochała, bo go nie znała. W każdym razie nie tak dobrze jak ona.
– Dałeś małemu na imię Croccifixio. Myślę, że amerykańskie imię sprawiłoby większą przyjemność twojej żonie.
– To imię twego dziadka. Nadałem je synowi, aby sprawić przyjemność twemu ojcu – odparł Pippi.
– Wszyscy wciąż staramy się sprawić mu przyjemność – zauważyła Rose Marie. Gorycz tych słów została jednak zamaskowana uśmiechem, który dzięki układowi kości policzkowych wydawał się naturalnym wyrazem jej twarzy, dodawał jej wdzięku i łagodził kąśliwość uwag. Po chwili milczenia dodała: – Dziękuję za uratowanie mi życia.
Pippi popatrzył na nią, jakby nie od razu zrozumiał, o co chodzi.
– Nic ci nie groziło – rzekł cicho po chwili. Położył rękę na jej ramieniu. – Naprawdę. I przestań już o tym myśleć. Zapomnij. Czeka nas szczęśliwa przyszłość. Tylko zapomnij o przeszłości.
Rose Marie przytknęła wargi do główki dziecka, ale po to, by Pippi nie mógł zobaczyć jej miny.
– Zapomnę – mruknęła świadoma, że Pippi powtórzy tę rozmowę jej ojcu i braciom. – Pogodziłam się już z tą sytuacją. – Niech wiedzą, że ona ich wciąż kocha i cieszy się z przyjęcia synka (oczyszczonego dziś z grzechu pierworodnego, dzięki czemu nie groziło mu, że będzie się smażył po wsze czasy w piekle) na łono Rodziny.
W tej chwili podszedł do nich z tyłu Virginio Ballazzo, objął ich i wyprowadził na środek murawy. Z willi wyszedł don Domenico w orszaku synów.
Rodzina Clericuzio – panowie w smokingach, panie w długich sukniach, dzieci w atłasach – ustawiła się półkolem do zdjęcia. Goście zaczęli klaskać i wykrzykiwać życzenia. Chwila ta – chwila pokoju, triumfu, miłości – została uwieczniona na fotografii, która powiększona i oprawiona w ramkę zawiśnie w gabinecie don Clericuzia obok ostatniego portretu jego syna Silvia, poległego w wojnie z Rodziną Santadio.
*
Don wrócił na balkon sypialni, skąd dalej obserwował przyjęcie na dole.
Pchając przed sobą wózek, Rose Marie minęła grupę graczy w _bocce_. Wysoka, szczupła i elegancka żona Pippiego, Nalene, z małym Croccifixiem na rękach przeszła przez trawnik, żeby do niej dołączyć. Położyła synka obok jego kuzyna, a potem obie patrzyły na malców z ogromną czułością.
Serce don Clericuzia przepełniła radość na myśl o tym, że ci chłopcy nigdy się nie dowiedzą, jaką cenę zapłacono za ich szczęśliwe życie.
Teraz do matek podszedł Petie i włożył do wózka butelkę z mlekiem. Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem, bo malcy zaczęli ją sobie wyrywać. Rose Marie wzięła Dantego na ręce. Patrząc na nią, don wspomniał przeszłość i ciężko westchnął. Wdowa – cóż za rozdzierający serce widok. Jakże była piękna i radosna, kiedy kochała.
Rose Marie, jego ukochana córka, niegdyś wesoła, pełna życia dziewczyna, zmieniła się wprost nie do poznania. Utrata męża i brata to dla kobiety straszny cios. Ale don z doświadczenia wiedział, że rozpacz nie trwa wiecznie, a wdowy w końcu zdejmują żałobę. Poza tym miała dziecko. Dzieci są wielką pociechą.
Don Clericuzio pomyślał o własnym życiu i zdziwił się, że tyle dokonał. To prawda, że musiał niekiedy podejmować potworne decyzje, ale niczego nie żałował. Postępował słusznie. Odpowie przed Bogiem za swe grzechy i miejmy nadzieję, że zostaną mu odpuszczone.
Teraz Pippi grał w _bocce_ z trzema żołnierzami z Enklawy Bronxu, którzy, choć byli od niego starsi i mieli dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, czuli przed nim wielki mores. Pippi, świadom, że jest w centrum uwagi, tryskał humorem. Był legendą, tym, który wygrał w _bocce_ z Santadiami.
Radość go wręcz rozsadzała – za każdym razem, gdy jego kula wybiła z misy kulę przeciwnika, wznosił zwycięski okrzyk. Cały Pippi, pomyślał don. Wierny żołnierz, miły towarzysz. Silny, zwinny, przebiegły, mało wymagający.
Na boisko wszedł teraz Virginio Ballazzo, jedyny człowiek, który mógł z nim konkurować. Rzucił kulą. Po chwili jego celność nagrodzono głośnymi oklaskami. Ballazzo złożył triumfalny ukłon w stronę balkonu. Don Clericuzio zaklaskał, czując coś w rodzaju dumy, że tacy ludzie (i wszyscy inni, którzy zebrali się w tę Niedzielę Palmową w Quogue) rozkwitali i tak dobrze sobie radzili pod jego panowaniem. A dzięki jego dalekowzroczności przetrwają trudne lata, które na pewno nadejdą.
Nie dostrzegał tylko zalążków zła w nieuformowanych jeszcze umysłach ludzkich.ROZDZIAŁ 2
Dla LoddStone Studios zerwanie przez Athenę Aquitane kontraktu byłoby druzgocącym ciosem. Zazwyczaj jeden talent nie mógł zbytnio zaszkodzić tej najpotężniejszej wytwórni Hollywood, ale zbliżało się Boże Narodzenie i _Mesalina_ miała pełnić funkcję tak zwanej lokomotywy, czyli filmu, który pociągnie za sobą wszystkie inne filmy nakręcone przez LoddStone Studios podczas długiej, ciężkiej zimy.
Przypadek zrządził, że w następną sobotę w Beverly Hills, w posiadłości Eliego Marriona, głównego udziałowca i prezesa LoddStone Studios, odbywał się bankiet dobroczynny z okazji dorocznego Festiwalu Braterstwa.
Ukryta w głębi kanionów ponad Beverly Hills rezydencja Eliego Marriona miała dwadzieścia pokoi, ale – ciekawostka! – tylko jedną sypialnię. Eli Marrion nie lubił bowiem, żeby ktokolwiek nocował w jego domu. Dla gości wybudował kilka bungalowów, jak również dwa korty tenisowe i ogromny basen. Sześć pokoi jego willi zajmowała olbrzymia kolekcja malarstwa.
Na ten bankiet, na który wstęp kosztował tysiąc dolarów od osoby, zaproszono pięćset najznamienitszych postaci Hollywood. Do ich dyspozycji oddano specjalne namioty – z barami, bufetami oraz parkietem, na którym do tańca przygrywała orkiestra. W wesoło udekorowanych, zmyślnie zaprojektowanych namiotach umieszczono przenośne toalety.
Natomiast rezydencję, bungalowy, korty tenisowe i basen odgrodzono sznurem i obstawiono ochroniarzami. Goście jednak nie czuli się tym dotknięci; zresztą Eli Marrion był tak niezwykłym człowiekiem, że nie można było się na niego obrazić.
Gdy goście przechadzali się po murawie, wymieniali plotki i tańczyli obowiązkowo przez trzy godziny, gospodarz przyjęcia zamknął się w wielkiej sali konferencyjnej rezydencji z grupą ludzi, którym leżała na sercu sprawa ukończenia _Mesaliny_.
Zebraniu oczywiście przewodniczył Eli Marrion. Wprawdzie stuknęła mu już osiemdziesiątka, ale dzięki sprytnej charakteryzacji wyglądał najwyżej na sześćdziesiąt lat. Siwe włosy były idealnie przystrzyżone i ufarbowane na srebrzysty kolor, a ciemny garnitur tak skrojony, że poszerzał go w ramionach i maskował cienkie jak patyki golenie. Białą koszulę przecinał na pół różowy krawat, który dodawał koloru szarawej cerze starca. Eli Marrion rządził LoddStone Studios jednak tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę. Często wolał pozostawić podejmowanie trudnych decyzji zwykłym śmiertelnikom.
Odmowa Atheny Aquitane ukończenia filmu, na który poszło już tyle pieniędzy, zanadto go denerwowała, by miał się nią sam zajmować. _Mesalina_, produkcja za sto milionów dolarów, lokomotywa wytwórni, z prawami z góry sprzedanymi dystrybutorom kaset wideo, telewizji publicznej i kablowej w kraju i za granicą, była dla nich skarbem, który niebawem miał osiąść na dnie oceanu niczym stary hiszpański galeon.
Plus sprawa samej Atheny Aquitane. Trzydziestoletnia gwiazda podpisała już kontrakt z LoddStone Studios na kolejny kasowy film. Była autentycznym, niekwestionowanym talentem, który Marrion darzył wielkim podziwem.
Wiedział, że talenty są niebezpieczne jak dynamit. Że trzeba postępować z nimi nader ostrożnie. Otaczać miłością, zasypywać fałszywymi, tanimi pochlebstwami, obdarzać ziemskimi dobrami. Być im ojcem, matką, bratem, siostrą, a nawet kochankiem. Ponosić wszelkie ofiary. Ale przychodził czas, kiedy należało przyjąć twardą, bezlitosną postawę.
Egzekwowanie jego woli należało do Bobby’ego Bantza, Skippy’ego Deere’a, Mela Stuarta oraz Dity Tommey.
Patrząc na ludzi zebranych w miłej jego sercu sali konferencyjnej, obwieszonej obrazami wartości dwudziestu milionów dolarów, wyposażonej w stoły, krzesła, dywany, kryształowe kieliszki i karafki o łącznej wartości co najmniej pół miliona dolarów, Eli Marrion czuł, jak mięknie. Miał coraz większe trudności z prezentowaniem się światu w roli człowieka apodyktycznego, za jakiego powszechnie uchodził.
Rankiem nie czuł się wcale wypoczęty, męczyło go golenie, zawiązywanie krawata, zapinanie guzików u koszuli. Od osłabienia fizycznego bardziej jednak zasmucało go osłabienie umysłowe, które przejawiało się w litowaniu się nad bliźnimi. Coraz częściej więc wyręczał się Bobbym Bantzem, pozwalał mu rządzić. Bantz był o trzydzieści lat młodszy, a przy tym bardzo oddany i zawsze lojalny.
Bantz pełnił funkcje prezesa i dyrektora administracyjnego LoddStone Studios. Od ponad trzydziestu lat stanowił prawą rękę Marriona i przez ten czas zdążyli zżyć się ze sobą jak ojciec i syn. Uzupełniali się. Po przekroczeniu siedemdziesiątki Marrion stał się za miękki do pewnych spraw, które jednak musiały zostać załatwione.
Tak więc to Bantz bezceremonialnie odbierał reżyserom zbyt ambitne filmy i dopasowywał je do gustów publiczności. To Bantz ustalał stawki reżyserów, gwiazdorów, scenarzystów, a oni albo biegli na skargę do sądu, albo kładli uszy po sobie i brali, ile im dawał. To Bantz wreszcie negocjował korzystne dla wytwórni kontrakty z talentami. Zwłaszcza ze scenarzystami.
Scenarzystów Bantz nie traktował zbyt przychylnie. Wprawdzie bez scenariusza trudno cokolwiek zacząć, ale Bantz uważał, że żyje się i umiera z obsadzania ról. Wierzył w siłę gwiazd. Z reżyserami należało mieć się na baczności, ponieważ mogli obłupić cię ze skóry. Producenci, mistrzowie złodziejskiego fachu, byli potrzebni, aby wprawić wszystko w ruch.
Ale scenarzyści? Mieli tylko naszkicować coś na pustej białej kartce. Potem zatrudniało się dziesięciu innych, żeby to rozwinęli. Później producent nadawał kształt intrydze. Reżyser wymyślał akcję (niekiedy cały nowy film), a aktorzy dialogi. Na końcu podopieczni kierownika literackiego wytwórni w długich, starannie opracowanych memorandach tłumaczyli zamysł scenarzystów, formułowali ich życzenia. W swej karierze Bantz widział mnóstwo takich sytuacji, że scenarzysta wziął za scenariusz milion dolarów, a po skończeniu filmu okazało się, że nie było w nim ani jednego z pierwotnych wątków, napisanego słowa czy dialogu. Owszem, Eli miał wyraźną słabość do scenarzystów, ale chyba tylko dlatego, że łatwo było ich wykiwać w kontraktach.
Marrion i Bantz zjeździli razem kawał świata, prezentując filmy na festiwalach, sprzedając je na targach filmowych w Londynie, Paryżu, Cannes, Tokio i Singapurze. Wspólnie decydowali o losie młodych artystów. Rządzili tym imperium niczym cesarz i jego główny wasal.
Eli Marrion i Bobby Bantz zgadzali się, że ci, którzy mieli talent – pisali, grali, reżyserowali – należeli do najbardziej niewdzięcznych ludzi na świecie. Och, na początku, kiedy jeszcze nie mieli pojęcia, czy im się powiedzie, byli nadzwyczajnie mili, wdzięczni i zgodni. Zdobywszy jednak sławę, zmieniali się nie do poznania. Miododajne pszczółki przeobrażały się we wściekłe szerszenie. Marrion i Bantz trzymali więc na podorędziu dwudziestu prawników, którzy w razie czego umieli je poskromić.
Czy naprawdę musieli sprawiać tyle kłopotów? Mazać się z byle powodu? Jedno jest pewne: ludzie, którzy postawili w życiu na sukces materialny, dłużej go odnosili, lepiej się bawili i cieszyli się większą sympatią społeczeństwa od artystów, którzy wierzyli, że zostali stworzeni do wyższych celów. Szkoda, iż nie można nakręcić o tym filmu. O tym, jak to pieniądze są w życiu ważniejsze od sztuki i miłości. Ale publiczność by tego nie kupiła.
*
To Bobby Bantz zgarnął ich z bankietu. Jedynym talentem w tej grupie była reżyserka Mesaliny, Dita Tommey, profesjonalistka stawiająca w pracy na kobiety, co w Hollywood oznaczało obecnie nie lesbijkę, lecz feministkę. Fakt, że była również lesbijką, nie miał najmniejszego znaczenia dla mężczyzn zgromadzonych w sali konferencyjnej. Filmy Dity Tommey nie dość, że mieściły się w kosztorysie, to jeszcze przynosiły zysk, a jej preferencje seksualne wywoływały znacznie mniej awantur na planie niż rubryki dowolnego reżysera płci męskiej. Kochanki sławnych kobiet były dyskretniejsze.
Eli Marrion zajął miejsce u szczytu stołu konferencyjnego i pozwolił Bantzowi prowadzić naradę.
– Wyjaśnij dokładnie, Dito – zaczął Bantz – w jakim stadium jest film, i co, twoim zdaniem, należy zrobić w tej sytuacji. Psiakrew, ja w ogóle nie rozumiem, na czym polega problem.
Dita Tommey była niska, nabita i bardzo konkretna.
– Problem polega na tym, że Athena jest śmiertelnie wystraszona. Nie wróci do pracy, dopóki twoi geniusze nie wymyślą, jak ją uspokoić. Jeśli Athena nie wróci, będziecie pięćdziesiąt milionów dolarów do tyłu. Bo bez niej tego filmu się nie skończy. – Przerwała na chwilę. – W zeszłym tygodniu robiłam dokrętki, żeby nie płacić ludziom za bezczynne siedzenie.
– Pieprzony film – zdenerwował się Bantz. – Od początku byłem mu przeciwny.
Jego słowa wywołały wśród zebranych żywą reakcję.
– No wiesz, Bobby! – zawołał kierownik produkcji Skippy Deere.
A Melo Stuart, agent Atheny, mruknął:
– Gówno prawda.
Prawdą było bowiem to, że _Mesalina_ została przyjęta przez wszystkich bardzo entuzjastycznie. Żaden film w historii kina nie otrzymał tak łatwo zielonego światła.
_Mesalina_ z feministycznego punktu widzenia pokazywała Cesarstwo Rzymskie pod rządami Klaudiusza. Napisana przez mężczyzn historia odmalowała cesarzową Mesalinę jako zepsutą, okrutną wszetecznicę, która w ciągu jednej nocy zdemoralizowała wszystkich mieszkańców Rzymu. Nakręcony prawie dwa tysiące lat później film miał pokazać ją jako tragiczną bohaterkę, kolejną Antygonę lub Medeę. Kobietę, która posługując się jedyną dostępną jej bronią, próbowała zmienić świat rządzony przez mężczyzn, traktujących kobiety, połowę rasy ludzkiej, jak niewolnice.
Świetny pomysł połączenia nieokiełznanego seksu z modnym tematem należało tylko odpowiednio podać, co nadałoby mu wiarygodności. Gdy Claudia De Lena napisała błyskotliwy scenariusz z dobrze zarysowaną historią życia Mesaliny, rozejrzano się za reżyserem. Wybór – pragmatyczny, politycznie poprawny – padł na Ditę Tommey, która była inteligentna i niejednokrotnie już się sprawdziła jako reżyser. Rolę Mesaliny powierzono Athenie Aquitane, która zupełnie zdominowała film. Miała piękną twarz i ciało, a grała wprost bosko. Przede wszystkim jednak była jedną z trzech najbardziej kasowych gwiazd na świecie. Claudia, genialna scenarzystka, specjalnie dla niej napisała scenę, w której Mesalina wzrusza się losem chrześcijan i ratuje ich od męczeńskiej śmierci na arenie. Przeczytawszy tę scenę, Dita Tommey powiedziała do Claudii:
– No, to już chyba gruba przesada.
Na co Claudia odparła z uśmiechem:
– Nie w filmie.
– Dopóki nie nakłonimy Atheny do powrotu – zabrał głos Skippy Deere – nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać. A to będzie nas kosztowało sto pięćdziesiąt kawałków dziennie. Na dziś sytuacja wygląda następująco: wydaliśmy pięćdziesiąt milionów i jesteśmy w połowie roboty. Bez Atheny nic nie zwojujemy, a o podstawieniu na jej miejsce kogoś innego nie ma nawet co myśleć. Słowem, jeśli ona nie wróci, będziemy musieli pożegnać się z filmem.
– To odpada – odparł Bantz. – Ubezpieczenie nie zapłaci nam za to, że gwiazda odmówiła współpracy. Jeśli wyrzuciłbyś ją z samolotu, to co innego. Melo, zmuś ją, żeby wróciła. Jesteś jej agentem.
– Widzisz, kobiety tego typu trudno do czegokolwiek zmusić – rzekł Melo Stuart. – Powiem tak: ona się rzeczywiście czegoś wystraszyła i nie są to żadne głupie fochy. Athena jest inteligentna. Nie zachowywałaby się tak bez powodu. To bardzo delikatna sytuacja.
– Jeżeli storpeduje film za sto milionów – rzekł Bantz – niech nie liczy, że ktoś ją jeszcze zatrudni. Czy zdaje sobie z tego sprawę?
– Owszem, zdaje – odparł Stuart.
– Czy jest ktoś, kto potrafi przemówić jej do rozumu? Skippy’emu się nie udało. Melowi też nie. Dito, wiem, że zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy. Nawet ja próbowałem.
– Ty się nie liczysz, Bobby – zauważyła Dita Tommey. – Athena cię nie znosi.
– To, że ktoś mnie nie lubi, to jeszcze nie powód, żeby mnie nie słuchał – bronił się Bantz.
– Talenty z reguły cię nie lubią – szepnęła cicho Dita Tommey – ale Athena cię nienawidzi.
– No wiesz – obruszył się Bantz. – Dałem jej rolę, która uczyniła z niej gwiazdę.
– Athena urodziła się gwiazdą – zauważył spokojnie Melo Stuart. – Ty po prostu miałeś szczęście na nią trafić.
– Dito, Athena jest twoją przyjaciółką. Musisz jakoś sprowadzić ją z powrotem na plan – uciął Bantz.
– Athena nie jest moją przyjaciółką – zaprzeczyła Dita Tommey. – Jest koleżanką, która odnosi się do mnie z sympatią, ponieważ grzecznie się wycofałam, gdy dała mi kosza. W przeciwieństwie do ciebie, Bobby. Ty latami usiłowałeś zaciągnąć ją do łóżka.
– A kimże ona jest, żeby mi odmawiać? – zdziwił się Bantz. – Eli, ty jej każ wrócić.
Wszystkie oczy zwróciły się na starca, który sprawiał wrażenie bardzo znudzonego całą tą rozmową. Eli Marrion był tak chudy, że – jak złośliwie zauważył pewien gwiazdor – gdyby nosił na głowie gumkę do ścierania, można by go wziąć za ołówek. Gwiazdor nie miał jednak racji, gdyż Marrion był stosunkowo ciężkim facetem o twarzy goryla, szerokim nosie i grubych wargach, przy czym emanowała z niego dziwna dobroduszność, nawet szlachetność, na którą można by się nabrać, gdyby nie spojrzenie jego szarych oczu – zimne, inteligentne, skupione. Spojrzenie to mroziło wielu ludzi. Prawdopodobnie z tego powodu nalegał, żeby zwracano się do niego po imieniu.
– To nic nie da, skoro ona nikogo nie słucha – rzekł Marrion głosem wypranym z wszelkich emocji. – Mój autorytet nie zrobi na niej wrażenia. I co ją tak przestraszyło? Ten idiotyczny atak? A swoją drogą nie dałoby się przemówić temu facetowi do ręki?
– Można spróbować – odparł Bantz. – Ale to nie zmieni postanowienia Atheny. Ona mu nie wierzy.
– Próbowaliśmy wywrzeć na niego presję – rzekł kierownik produkcji. – Mam w policji kilku znajomych i prosiłem ich, żeby go przycisnęli, ale to twardy gość. Wściekł się i to wszystko. Zresztą jego rodzina ma pieniądze i znajomości w policji.
– Ile dokładnie wytwórnia straci, gdyby film diabli wzięli? – spytał Stuart. – Postaram się, żebyście odbili to sobie w przyszłych kontraktach.
Nie byli pewni, po co mu ta informacja. Tak czy siak był agentem Atheny. Marrion skinął do Bobby’ego Bantza.
Bantz skrzywił się, ale odpowiedział:
– Wydaliśmy już pięćdziesiąt milionów. Okay, tyle byśmy przełknęli, ale musimy oddać forsę zagranicznym dystrybutorom i tym od kaset wideo. Nie mówiąc o tym, że nie będziemy mieli lokomotywy na Boże Narodzenie. To będzie nas kosztowało kolejne… – zamilkł, bo nie chciał zdradzić tej sumy – a jeśli dodamy stracone zyski, to wychodzi… to wychodzi dwieście milionów dolarów. Będziesz musiał się bardzo gimnastykować, Melo, żeby nam to wyrównać.
Stuart uśmiechnął się na myśl, że będzie musiał podnieść stawkę Atheny.
– Ale tak naprawdę tracicie tylko te pięćdziesiąt milionów, które już wydaliście – podsumował.
– Krótko mówiąc, Melo, ile będzie nas kosztowało skłonienie twojej klientki do powrotu na plan? – spytał Marrion.
Słysząc ten twardy ton, zrozumieli, co się stało. Marrion podszedł do sprawy, jak gdyby chodziło o zwykły szantaż.
Stuart w lot pojął aluzję. Ile chcesz od nas wyciągnąć tą sztuczką? Marrion zakwestionował jego uczciwość, ale on postanowił nie dać się sprowokować. Nie Marrionowi. Gdyby zaatakował go Bantz, to oczywiście bardzo by się obraził.
Stuart był kimś, kto w tym świecie wiele znaczył. Nie musiał płaszczyć się nawet przed Marrionem. Miał w swej stajni pięciu reżyserów klasy A, może nie tych najbardziej kasowych, ale też świetnych; dwóch supergwiazdorów oraz jedną supergwiazdę, Athenę. To oznaczało, że dysponował trzema osobami, które zapalały zielone światło dowolnemu filmowi. Mimo to niemądrze byłoby zdenerwować Marriona. Siła Stuarta polegała na zręcznej ocenie sytuacji. Z pewnością był to dobry moment, żeby przyprzeć ich do muru, ale czy warto? Nadarzała się wyjątkowa okazja, kiedy szczerość mogła się opłacić.
Największym atutem Mela Stuarta była szczerość; on naprawdę wierzył w to, co sprzedawał, a w talent Atheny uwierzył już dziesięć lat wcześniej, kiedy była jeszcze zupełnie nieznana. Teraz też w nią wierzył. Może jednak uda się zmienić jej postanowienie i sprowadzić ją z powrotem na plan. Warto jeszcze raz spróbować. Trzeba jeszcze raz spróbować.
– Tu nie chodzi o pieniądze – rzekł Stuart z przejęciem. Zachwyciła go własna szczerość. – Athena nie wróci, nawet gdybyście podnieśli jej gażę o milion. Musicie rozwiązać jej kłopoty z tym niby to mężem.
Zapadła złowróżbna cisza. Czekali. Padła jakaś suma. Czyżby początek pertraktacji? Melo Stuart powtórzył z naciskiem:
– Athenie nie chodzi o pieniądze.
Dita Tommey wzruszyła ramionami. Nie wierzyła mu. Ale to nie były jej pieniądze. Bantz patrzył w zamyśleniu na Stuarta, który z kolei utkwił spojrzenie w Marrionie.
Marrion analizował słowa Stuarta. Athenie nie chodzi o pieniądze. Ach, te talenty. Czas kończyć to zebranie. Zwrócił się do Stuarta:
– Melo, wytłumacz swojej klientce, że jeśli w ciągu miesiąca nie wróci na plan, wytwórnia będzie zmuszona oddać film na przemiał, przez co poniesie duże straty. Athena Aquitane powinna być świadoma, że już nigdy nie dostanie tutaj pracy. – Z uśmiechem powiódł po twarzach osób siedzących przy stole. – Wiecie co? Zapomnijmy o całej sprawie. W końcu to tylko pięćdziesiąt milionów.
Wiedzieli, że Marrion mówi poważnie, że wyczerpała się jego cierpliwość. Dita Tommey wpadła w panikę, bo dla niej ten film znaczył więcej niż dla innych. To było jej dziecko. Gdyby odniosła teraz sukces, znalazłaby się w gronie najbardziej kasowych reżyserów. Jej akceptacja zapalałaby zielone światło.
– Może niech Claudia De Lena jeszcze z nią porozmawia – zaproponowała wystraszona. – To jej bliska przyjaciółka.
Bobby Bantz prychnął pogardliwie.
– Nie wiem, co jest gorsze – powiedział – pieprzenie się z kamerzystą czy przyjaźń z pisarką.
W tym momencie Marrion ostatecznie stracił cierpliwość.
– Bobby, my tu rozmawiamy o interesach. Dobrze, niech Claudia z nią porozmawia. Ale tak czy owak zamknijmy tę sprawę. Mamy inne filmy na tapecie.
Następnego dnia do LoddStone Studios dostarczono czek na pięć milionów dolarów. Od Atheny Aquitane. Zwróciła zaliczkę za _Mesalinę_.
Teraz wszystko było w rękach prawników.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
więcej..