Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia pieśń oblubienicy kwiatów - ebook

Data wydania:
24 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
59,90

Ostatnia pieśń oblubienicy kwiatów - ebook

Cudowna, pełna gotyckich elementów powieść o małżeństwie, które skrywa mroczne tajemnice, i o przyjaźni, która musi skończyć się tragedią. Cena za wiarę w baśnie jest wysoka. Zapierająca dech w piersiach pierwsza książka dla dorosłych autorki bestsellerów „New York Timesa” – Roshani Chokshi.

Był sobie raz mężczyzna, który wierzył w baśnie. Była raz piękna, tajemnicza kobieta. On był akademikiem zafascynowanym mitami. Ona – dziedziczką fortuny. Wymieniali się podarunkami i opowieściami. Wierzyli, że będą żyć długo i szczęśliwie. W zamian za miłość kobieta zażądała od ukochanego tylko jednego – obietnicy, że nigdy nie będzie pytał o jej przeszłość.

Gdy przychodzi wiadomość o tym, że ciotka oblubienicy jest umierająca, kochankowie muszą wrócić do domu jej dzieciństwa – Domu Snów. Tu pokusa stanie się nie do odparcia, bowiem w zapuszczonych ścianach ekstrawaganckiego domostwa czai się cień innej dziewczyny – Azure, najbliższej przyjaciółki, która zniknęła tak nagle. Dom powoli ukazuje kolejne tajemnice żony, a mąż musi wybrać między rzeczywistością a fikcją, nawet jeśli ten wybór może zniszczyć ich małżeństwo… lub życie.

Łącząc niepokojącą, pełną przepychu atmosferę Mexican Gothic z czarującym rozmarzeniem Niewidzialnego życia Addie LaRue, Ostatnia pieśń oblubienicy kwiatów, pierwsza powieść dla dorosłych autorki bestsellerów „New York Timesa” Roshani Chokshi rzuca na nas urok i nie pozwala nam się oderwać od tego mrocznego romansu pełnego miłości, kłamstw, sekretów, zdrady i historii, które opowiadamy sobie, żeby przetrwać.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68181-07-4
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pamiętam twoje ostrzeżenie. Twój strach, że ten sekret zniszczy nasze małżeństwo.

Z początku czaił się w jakimś zakamarku naszego związku niczym sinousty duch – prawie niezauważalny, gdyby nie to, że z mroku wydobywała go czasem nagła gra świateł. Zawsze jednak było dla ciebie oczywiste, kiedy mnie męczył. Pamiętam twoje pocieszające pieszczoty. Twoje palce muskające moją twarz, przysuwające moją dłoń do twojego serca.

Ten szept:

– Twoja ciekawość może nas zniszczyć.

Lecz to właśnie było kłamstwo, kochanie.ROZDZIAŁ PIERWSZY OBLUBIENIEC

Dawno, dawno temu odnalazła mnie istota, która zwała się Indigo Maxwell-Casteñada.

Zgubiłem się już wiele lat wcześniej i przyzwyczaiłem do mroku. Nie przypuszczałem nawet, że ktoś może mnie z niego wywabić. Lecz Indigo to jedna z tych istot, które potrafią wywęszyć ofiarę, a odór moich desperackich pragnień musiał pozostawiać kuszący, fluorescencyjny trop.

Przedtem co do zasady unikałem miejsc, gdzie pieniądze służą raczej za ozdobę niż walutę. Opinii, że są hałaśliwe i prostackie, trzymałem się niczym znoszonej, lecz solidnej zbroi biedaka. Bo też byłem wówczas biedny. Lecz stawałem się coraz bogatszy w wiedzę – i właśnie z tego względu miałem przyjemność pełnić funkcję kuratora wizytującego L’Éxposition Des Femmes Monstrueuses. Wystawa ta sprowadziła mnie – na cudzy koszt – do Paryża. I tak wylądowałem w Hôtel de Casteñada.

Niegdyś służący jako jedna z królewskich rezydencji Ludwika XIV i Marii Antoniny Hôtel de Casteñada plasował się na najwyższych miejscach w światowych rankingach. Na od­restaurowanych sklepieniach nadal widnieli ci sami, jak mnie zapewniono, umięśnieni bogowie odpoczywający wśród złocistych obłoków. Ściany obrośnięte były bluszczem, spośród którego gości podpatrywały kpiące twarze kamiennych satyrów.

Było rzeczą powszechnie wiadomą, że każdy z hoteli Casteñada skupiał się na innym baśniowym motywie. Z tego, co rozumiałem, ten akurat stanowił hołd złożony Gabrielle-Suzanne Barbot de Villeneuve i jej wersji baśni o Pięknej i Bestii – La Belle et la Bête – i muszę z pewnym zażenowaniem przyznać, że rzeczywiście było w tym wszystkim coś nie z tego świata. Urok tego miejsca niemal pozwalał zapomnieć o tłumie modelek, DJ-ów, ogorzałych biznesmenów i innych pięknych, acz ostentacyjnie nijakich postaci, które niezmiennie przyciągają tego typu miejsca.

– Co dla pana? – Przy moim stoliku pojawiła się smukła, ciemnoskóra kelnerka. Już po raz drugi. Celowo wybrałem stolik z tyłu sali, żeby mieć oko na wejście. – Czym mogę służyć?

Spojrzałem na menu leżące obok moich chaotycznych notatek na wieczór. Koktajle zaczynały się od pięćdziesięciu euro. Uśmiechnąłem się do kobiety i uniosłem półpełną szklankę wody, po czym postukałem w pusty pojemniczek po przyprawionych na ostro orzeszkach, które dostałem od niej na zachętę.

– Może więcej tych? – zaryzykowałem. – Mój gość się spóźnia.

Kelnerka zmusiła się do uśmiechu i odeszła bez słowa. Pewnie uznała, że kłamię i na nikogo nie czekam. Zresztą ja sam też nie do końca wierzyłem, że osoba, z którą się umówiłem, rzeczywiście zechce zaszczycić mnie swoją obecnością.

Po miesiącach poszukiwań pewnego trzynastowiecznego grymuaru udało mi się ustalić, że znajduje się on w prywatnej kolekcji rodziny Casteñada. Z początku, gdy wysłałem prośbę o umożliwienie mi jego zobaczenia, nie dostałem żadnej odpowiedzi. Jakoś szczególnie mnie to nie zaskoczyło. Znany byłem tylko w kręgach akademickich – jako mediewista zafascynowany konserwacją inkunabułów. Nie miałem do stracenia nic poza czasem. Pisałem więc list za listem, godzinami stojąc nad faksem, żeby wypluwał moje prośby w rozrzuconych po całym świecie biurach imperium rodziny Casteñada. Straciłem też małą fortunkę na rozmowy międzynarodowe, nim w końcu tydzień przez moim wylotem do Paryża dostałem wiadomość.

Możemy się spotkać w hotelu 7 listopada. O 8.

I. M. C.

I. M. C. Indigo Maxwell-Casteñada. Dziedzic fortuny rodziny Casteñada.

Nie wiedziałem o nim nic i to mi nie przeszkadzało. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tej ludzkiej fascynacji bogaczami i ich egzystencją. Tej nieskrywanej nawet tęsknoty za podobnym życiem, udawanego zdumienia, że ma się tę samą datę urodzin… Wolałem inne fantazje.

Spojrzałem na zegarek: 20.45.

Może zapomniał? A może już tu był i właśnie kończył poprzednie spotkanie?

Poczułem na sobie czyjś wzrok. Siedem metrów dalej w loży przypominającej złotą klatkę dla ptaków siedziała jakaś para. Mężczyzna pochwycił moje spojrzenie i wyszczerzył zęby.

– Diamond martini dla pani! – krzyknął, strzelając palcami.

Miał żółtą czuprynę i głowę jakby za ciężką na szyję. Uderzająco przypominał topniejącą świecę. Obok niego siedziała kobieta zmysłowa niczym posąg ze świątyni.

Przy ich stoliku natychmiast stawił się barman z wózkiem pełnym akcesoriów do robienia drinków. Odmierzał, nalewał, trząsł. Wraz z nim pojawił się elegancko ubrany, ciemnoskóry mężczyzna z aksamitną szkatułką. Jubiler. Otworzył szkatułkę, błysnęły diamenty.

– Wybieraj – rzucił facet do kobiety. – Diament jest twój.

Kobieta wskazała bladym palcem najjaśniejszy, największy kamień. Barman podsunął zmrożone martini jubilerowi, który upuścił wybrany przez kobietę diament. Kamień pomknął przez ciecz niczym spadająca gwiazda.

– À votre santé – powiedział jubiler, a barman już pchał dalej swój pobrzękujący wózek.

Uśmiechnięta kobieta uniosła palce, jakby chciała wyjąć diament. Staruch chwycił ją za przegub.

– Powiedziałem, że diament jest twój. Nie powiedziałem, że możesz go sobie wyłowić z pieprzonego kieliszka.

To wyraźnie ją zabolało. Przeniosła wzrok z kieliszka na mężczyznę, zmrużyła oczy.

– Nie żartuję, kurwa – oświadczył, choć głośno przy tym rechotał. – Jeśli aż tak bardzo ci na nim zależy, zawsze możesz go sobie jutro wygrzebać.

Kobieta była wyraźnie zdegustowana. Przez chwilę myślałem, że chluśnie mu drinkiem w twarz. Nagle spojrzała na mnie przez salę. Wypiła drinka do samego dna, łącznie z diamentem. Potem dumnie uniosła głowę, a w jej oczach ujrzałem tę znajomą, brzydką prawdę: Ty też jesteś zagłodzoną ofiarą. Zupełnie tak jak ja.

Ukrywałem to dobrze, ale miała rację. Zawsze byłem głodny. Na moje życie długim cieniem położyła się jedna chwila zaćmienia, czegoś niepojętego i niewyjaśnionego. Odtąd szukałem dowodu na to, co niemożliwe, i całe swoje istnienie naginałem tak, by karmić to jedno nieugaszone pragnienie.

Rozłożyłem na marmurowym blacie notatki przygotowane z myślą o wykładzie na temat mitu o Meluzynie. Na leżącym przede mną wydruku Meluzyna miała poplątane włosy do pasa, skrzydła nietoperza i ogon węża. Dłonie załamała z przerażenia i skromności, jakby trzymała się jeszcze resztek jakiegoś dystyngowanego oburzenia, nim zdecyduje się porzucić męża za zdradę, której się dopuścił.

Meluzyna stała się sławna dzięki czternastowiecznemu pisarzowi Jeanowi d’Arras. Według jednych materiałów źródłowych była rusałką, według innych syreną. Któregoś dnia na leśnej polanie spotkał ją pewien szlachetny człowiek i zaczął błagać, by została jego żoną. Zgodziła się pod warunkiem, że nigdy nie będzie jej podglądał w kąpieli. Mężczyzna przystał na to żądanie i przez jakiś czas byli szczęśliwym małżeństwem. W końcu jednak zwyciężyła ciekawość i mężczyzna podejrzał Meluzynę w kąpieli, a zobaczywszy prawdziwą naturę żony, utracił ją na zawsze.

Zawsze fascynowały mnie te nie-do-końca kobiety – wszelkie syreny, syrenki, kinnari czy selkie. Zupełnie jakby świat nie potrafił się zdecydować, czy je potępić, pożądać ich czy po prostu cieszyć się z ich obecności. Niby należy się ich wstydzić jako symboli pożądania, a jednak dynastia Luksemburgów szczyciła się tym, że pochodzi od Meluzyny. W jedenastowiecznej kaplicy na zamku w Durham wciąż żyje sobie syrenka wykuta z kamienia. Setki lat temu być może kryjący się w kościele przed chłodem poganin odczytywał to jako jakieś przesłanie. Może wręcz rodzaj hasła, znaku, że nawet w tym dziwnym miejscu i dziwnej religii kryje się znajoma postać…

Nawet jeśli tu akurat gra rolę diabła.

– Proszę pana?

Podniosłem wzrok, gotów przyznać się do porażki, przeprosić kelnerkę i wyjść, ale zamiast tego ujrzałem, że trzyma tacę z dwoma napojami. Wyciągnęła w moim kierunku kopertę.

– Mam panu przekazać to w upominku.

Napoje wyglądały zupełnie tak samo – bursztynowe whisky z idealnie przezroczystymi kulami lodu. Otworzyłem list.

Napój po lewej wypełni Twój brzuch do końca Twoich dni, lecz pozwoli Ci mówić jedynie prawdę.

Napój po prawej skaże Cię na głód jeszcze większy niż dotąd, lecz sprawi, że każde kłamstwo, które padnie z Twoich ust, będzie doskonałe.

Rozejrzałem się po sali. U podstawy czaszki poczułem rozlewające się na całą głowę dziwne mrowienie. Zanim jeszcze sięgnąłem po szklankę po prawej, już zdawało mi się, że czuję magię sunącą po moim języku. Upiłem. Whisky smakowała jak rozgrzany nóż, palący i metaliczny.

Kilka sekund później usłyszałem cichy śmiech. Odwróciłem się.

Indigo Maxwell-Casteñada.

Wcale nie był to, jak założyłem, mężczyzna.

Opierała się o ścianę nie więcej niż trzy metry ode mnie. Kolumnowa suknia z granatowego jedwabiu zdawała się opływać jej ciało. Na jej szyi i w uszach połyskiwały szafiry. Na nadgarstkach migotało srebro.

Jej ruchy były lekkie. Chciałbym napisać, że delikatne, wręcz błogie, przypominające młodą sarnę sunącą przez śnieg. Ale w rzeczywistości wdzięk Indigo był wypracowany, kontrolowany, jakby dobrze wiedziała, że tacy ludzie jak ona mogą jednym tupnięciem nogi podporządkować sobie świat, a nie chciała zadawać niepotrzebnych ran.

Na pierwszy rzut oka Indigo była atrakcyjna. Prawdziwe wrażenie robiła jednak dopiero wtedy, gdy się jej przyjrzało z bliska – gdy się zauważyło, jak się trzyma, albo raczej jak światło trzyma ją. Jakby była czymś niezwykle cennym. Jej skóra była opalona, oczy wielkie, ciemne, nos lekko zadarty, a usta pełne w ten wyjątkowy, ciekawy sposób – dolna warga nie była aż tak wydatna jak górna. Hipnotyzująca asymetria.

Podeszła do mojego stolika, opadła na krzesło naprzeciwko mnie i oświadczyła:

– Jestem Indigo, a ty wybrałeś głód. – Jej głos był niski, pewny. Przemknęła mi przez głowę ta absurdalna myśl, że każda wypowiadana przez nią sylaba wyłania się z odmętów onyksu i muzyki. – Dlaczego?

– Mając taki wybór, uznałem, że choć bez jedzenia pewnie długo nie pożyję, to w ogóle nie warto żyć bez kłamstw.

Uśmiechnęła się.

Niektórzy ludzie są jak portale – gdy się ich poznaje, świat się powiększa. W obecności Indigo mój natychmiast stał się bezkresny. Jasny. Było w niej coś, co kazało oczom się zatrzymać. I była to nie tyle jej uroda, ile raczej zdolność zawładnięcia otoczeniem. Jakby była mirażem, który może zniknąć, gdy tylko odwrócę wzrok.

– A co ja według ciebie powinnam wypić? – spytała.

Ta bezpośredniość, ten nonsensowny dialog z Indigo Maxwell-Casteñadą… to nie mogło się dziać naprawdę. I chyba dlatego, że nie wierzyłem, iż to wszystko się dzieje w rzeczywistym świecie, pozwoliłem sobie na taką fanaberię:

– Myślałem, że serwują tu coś mniej przyziemnego. Może ambrozję?

– A to aż taki rzadki delikates?

– Dość. Starożytni Hindusi wierzyli, że znaleźć ją można w oceanie kosmicznego mleka.

– Morze jest za daleko – powiedziała Indigo z melodyjnym westchnieniem, które poczułem na skórze. – Może płynne złoto? Nie brzmi szczególnie smakowicie, prawda?

– Diana de Poitiers, słynna faworyta Henryka II, piła złoto, by zachować młodość.

– Skutecznie?

– Podobno przyczyniło się ono do jej śmierci, więc właściwie skutecznie, bo dzięki niemu nigdy się nie zestarzała.

Indigo się roześmiała. Poczułem jej perfumy. Wydawało mi się, że pachną bursztynem i nocami kwitnącymi jaśminem, ale była w tym też nuta młodocianej słodyczy – ten syntetyczny, przesłodzony zapach zielonego jabłuszka, który kojarzy się z licealistkami. W przypadku Indigo przypominało to zabiegi wilka, który dla kamuflażu wciera w futro tłuszcz owcy.

Strzeliła palcami i natychmiast pojawił się kelner z dwoma kieliszkami szampana.

– Za nadzieję – powiedziała, stukając się ze mną szkłem. – I za te wszystkie piękne sposoby, na jakie możemy zapominać o tym, jaka jest zabójcza.

Upiła łyk, po czym spojrzała na mnie znad krawędzi kieliszka.

– Nie umierasz z głodu?

I znów wrócił ten mój bezlitosny głód.

– Zawsze.

– To się dobrze składa – powiedziała.

Na naszym stole zaczęły się pojawiać najróżniejsze przysmaki: puszki z kawiorem w srebrnych misach pełnych lodu; przepiórka duszona w winie i melasie z granatu; jagnięce żeberka tak delikatne, że mięso samo zsuwało się z kości.

Indigo nie wspominała ani słowem o mojej prośbie dotyczącej grymuaru z jej prywatnej kolekcji. Spytała mnie natomiast, jak moim zdaniem smakuje wieczność oraz w jakiej porze roku chciałbym żyć przez dziesięć lat i dlaczego. Kiedy próbowałem opowiadać jej o moim życiu, jej uśmiech znikał. Kiedy nawiązywałem do aktualnych wydarzeń, odwracała głowę. Po jakiejś godzinie nie wytrzymałem z ciekawości.

– Odnoszę wrażenie, że urażam cię, gdy tylko wspomnę o rzeczywistości – powiedziałem.

– Rzeczywistość? – odparła lekceważąco. – Rzeczywistość to tylko interpretacja. Zresztą świat zewnętrzny mnie nie dotyczy. – W tych słowach wyczułem jakiś smutek, jakby była duchem, a jej dłonie przechodziły z łatwością przez wszystko, po co sięga. – Wiem, że też to czujesz – dodała tym swoim niskim głosem. – Sprawdziłam cię, profesorze. Czytałam twoje książki.

Na samą myśl o tym, że Indigo mogła sunąć swoim eleganc­kim palcem po jednym z moich zdań, poczułem się dziwnie obnażony. Nie położyła jeszcze na mnie dłoni, a ja już znałem fakturę jej skóry.

– Ciebie też fascynuje ten świat, którego nie możemy zobaczyć, istoty, które być może w nim żyły, ale teraz istnieją tylko jako baśnie. To pewnie dlatego miałam ochotę się z tobą spotkać. – Po jej twarzy przemknęła jakaś miękkość, nieśmiałość. Zawahała się. Jej pełne usta wydęły się, po czym dodała: – Widzisz, chcę żyć w bardzo określony sposób i przeprowadzam rozmowy z kandydatami do takiego życia.

Kiedy wspominam to nasze pierwsze spotkanie, nasuwa mi się myśl, że słowo „uwodzić” nie jest wcale tak dalekie od słowa „zwodzić”. Lecz Indigo nie tyle zwiodła mnie na manowce, ile odepchnęła na bok świat, w którym dotąd żyłem, i pokazała mi, jak żyć poza światem.

Od razu dojrzała we mnie ten nagi głód, i to dlatego się uśmiechnęła. Jej krzesło zachybotało się niebezpiecznie, gdy pochyliła się przez stół. Płomienie zatańczyły, światło świecy muskało jej skórę. Stała się pytaniem, a odpowiedź, którą ujrzała na mojej twarzy, kazała jej przysunąć się jeszcze bliżej i mnie pocałować.

Jej pocałunek skrywał prawdziwe cuda: drżenie skrzydełek świetlika, tajemnice alchemii. Na jej języku poczułem posmak pieczonych śliwek i zapomnianych poematów. Byłem w takim transie, że niemal nie zauważyłem, kiedy ukąsiła. Gdy się odsunąłem, jej zęby zdawały się pokryte rdzą.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to moja krew.ROZDZIAŁ DRUGI OBLUBIENIEC

Byłem przekonany, że Indigo porzuci mnie, gdy tylko jej się znudzę. Oczyma wyobraźni już widziałem, jak wracam o północy do taniego hotelu w Dzielnicy Łacińskiej. Potem pewnie będę cały dzień siedział, wpatrując się w telefon ze świadomością, że już nigdy jej nie zobaczę. Nie będę mógł nawet nikomu opowiedzieć o tym spotkaniu – a już tym bardziej się nim przechwalać – bo i tak nikt by mi nie uwierzył.

Innego ta świadomość może doprowadziłaby do szaleństwa, ale ja miałem ponad dwadzieścia lat doświadczenia w oswajaniu tej mrocznej otchłani między prawdami, w które nie sposób uwierzyć, a opowieściami, które muszą być kłamstwem.

Choćby ta na przykład: kiedyś miałem brata.

Do dziś pamiętam zapach zdmuchniętych urodzinowych świeczek, szorstką bawełnę matczynej sukienki, gdy przytula mnie mocno do brzucha. Tamten dzień, gdy powiedziała mi, że w środku rośnie dla mnie towarzysz zabaw.

Tak mi się spodobał sam ten pomysł, że też próbowałem wyhodować sobie kilku przyjaciół, żebyśmy nigdy nie musieli z bratem zaznać samotności. Posadziłem tenisówki, książkę i gwizdek. Zakładałem, że z czasem wyrosną z nich: wojownik, bard i muzyk.

Kiedy urodził się mój brat, matka pokazała mi, jak podtrzymywać jego główkę, gdy miałem go na rękach. Zachwycał mnie jej ciepły ciężar. I ten pukiel włosów tak piękny, jakby był wyrzeźbiony. Mój braciszek pachniał mlekiem i kurzem.

– Jest twój – powiedziała matka głosem delikatnym niczym płatek róży.

Wyprostowałem się wtedy z taką dumą, że chyba urosłem parę centymetrów. Albo może to moja dusza rozrosła się, by móc go pomieścić.

Wspólne dzieciństwo było niekończącą się przygodą. Wyprawy do lasu, zabawy w piratów i w chowanego, kiedy nasz ojciec udawał, że nie widzi nas skulonych pod łóżkiem. Na któreś urodziny matka podarowała mi księgę baśni. To wtedy dowiedziałem się o istnieniu progów – miejsc, w których świat śmiertelników przechodzi w królestwo magii. Takie progi mogą wyglądać zupełnie zwyczajnie: jak drzwi w pokrytym graffiti zaułku; ciemny cień pod jabłonią; zwykła szafa.

Nie rozstawałem się z tą książką. Czasami, żeby ją czytać, chowałem się w cedrowej szafie na końcu naszego korytarza. Lubiłem tam przykucać na ciepłym drewnie i czytać w świetle latarki. Rękawy płaszczy na moich ramionach niczym poskromione ptaki. A najbardziej lubiłem szperać w tym, co przepadło – i co mogłem odzyskać – w trzewiach szafy. Zagubione kapelusze, monety, lewe rękawiczki, czasem nawet jakiś klucz.

Mnie także coś się w niej zgubiło, choć zupełnie nie pamiętałem, co takiego.

Pewnego dnia, gdy miałem siedem lat, zauważyłem, że drzwi do szafy są otwarte. Zawołałem brata, bo myślałem, że to on jest w środku i na mnie czeka. Nieraz wczołgiwał się do szafy i kokosił się u moich stóp, żebym w świetle latarki poczytał mu książkę. Uwielbialiśmy udawać, że gładka drewniana ściana to sekretne drzwi do świata magii.

Wołałem go więc i wołałem. Aż w końcu poszedłem do kuchni i spytałem matkę, gdzie się podział.

Zamrugała.

– O czym ty mówisz, aniołku? Nie masz brata.

Z początku jej nie uwierzyłem. Zacząłem szukać jego ubrań, zabawek, lepkich odcisków jego łapek na ścianie, które zostały po tym, jak się dorwał do słoika dżemu, nacięcia na framudze, które tak chciał zobaczyć, żeby się dowiedzieć, jaki wysoki urósł. Wszystko to zniknęło.

Nie miałem innego wyjścia, jak uwierzyć matce. Ostatnio jednak, po latach, które tak wytrwale łagodzą nasze wspomnienia, bywały dni, że nie mogłem już rozeznać, co jest prawdą, której nie potrafię zaakceptować, a co kłamstwem, z którego nie mogę zrezygnować.

Nieobecność brata – prawdziwa lub wyimaginowana – żyła we mnie własnym życiem. To przez niego nabawiłem się tej obsesji szukania dowodów na niemożliwe. Ukryłem ją tylko za maską cieszącej się jako takim szacunkiem komparatystyki mitologiczno-folklorystycznej.

Póki nie poznałem Indigo, zagubiłem się w tym poszukiwaniu, skryłem we własnych myślach. Lecz ona coś we mnie dojrzała. Coś, co zmieniło jej pocałunek w nóż, który odciął mnie od mroku.

*

W baśniach pocałunek wyznacza granicę – między byciem przeklętym a uzdrowionym tkwi właśnie pocałunek. Lecz nie wszystkie pocałunki leczą; niektóre zabijają. W końcu każdy próg można przekroczyć w tę lub w tamtą stronę. Nie pomyślałem o tym, gdy Indigo przyciągnęła mnie do siebie pod żyrandolem jej paryskiego hotelu. W tamtej chwili marzyłem tylko o tym, by uchwycić jej śmiech, wsunąć go za szkło. Nie dosłyszałem wtedy tego tajemniczego triumfu w jej głosie.

Indigo odsunęła się, opadła z powrotem na krzesło. Rozmigotany świat baru Casteñada znów przypomniał o sobie. Wszystko tu obrażało teraz zmysły – od elektronicznej muzyki w tle po mieszankę zapachów papierosów i wody kolońskiej.

Indigo wstała, żeby wyjść, a ja spiąłem się w oczekiwaniu na to odtrącenie. Sięgnęła do wąskiej, czarnej torebki i wyciągnęła pojedynczy klucz.

– Chodź za mną – powiedziała.

Jakżebym mógł zrobić cokolwiek innego?

Idąc za nią, minąłem lśniący bar, aksamitne fotele, migoczące w holu hotelu żyrandole. Było tu zimno, pusto. Wysokie sklepienia i mleczne marmury kontrastowały z miękkim, szkarłatnym dywanem ciągnącym się na podłodze niczym rzeka krwi. Indigo poprowadziła mnie schodami ze złota i żelaza, aż do prywatnego holu, gdzie stał odźwierny w czerwonej liberii.

– Tym razem sama sobie poradzę – rzuciła do niego.

Jasnolicy portier skłonił głowę. Wcisnął guzik, który otwierał prywatną windę skrytą za wysokim, popękanym obrazem nimfy Dafne przemieniającej się w drzewo wawrzynu. Gdy tylko znaleźliśmy się sami, Indigo przysunęła się bliżej. Choć była wysoka, musiała unieść głowę, by nasze spojrzenia się spotkały. Położyła dłoń na moim pasku.

– Znasz opowieść o Erosie i Psyche? – spytała.

Winda sunęła w górę, a wraz z nią palce Indigo.

– Tak – powiedziałem. Jej palce zamarły. Chciała, żebym opowiedział tę historię, więc to zrobiłem. – Bóg miłości zakochał się w Psyche, śmiertelniczce, księżniczce, która urodą dorównywała samej Afrodycie. Porwał ją słodkimi wiatrami, okrył mrokiem i zabrał do swojego pałacu.

Dotknąłem dłoni Indigo. Jej skóra była jak gorący jedwab. Przesunąłem kciuk na jej nadgarstek i poczułem tętno. Spokojne, równe.

– Kazał jej przysiąc, że na niego nie spojrzy. Składał skrzydła i odwiedzał ją w mroku nocy. Poznawali się coraz lepiej – opowiadałem. Uniosłem dłoń Indigo i złożyłem pocałunek po wewnętrznej stronie jej nadgarstka. – Lecz Psyche złamała daną ukochanemu obietnicę. Spojrzała na niego, gdy spał, i za tę zdradę ją opuścił.

– A potem? – spytała Indigo.

– Potem musiała udowodnić, że potrafi go odnaleźć – ciągnąłem. – Znosiła najgorsze katusze, by z nim być.

Jedwabna bluzka Indigo musnęła tani materiał mojego blezera. Owionął mnie jej syntetyczny zapach jabłuszka. Zapomniałem, że jesteśmy w windzie, która nagle zadzwoniła i otworzyła się na szeroki westybul. Przeszklone ściany penthouse’u Indigo pyszniły się klejnotami paryskiego krajobrazu. Z boku spiralą pięły się w górę białe schody prowadzące do luksusowych pokoi na piętrze. Główny poziom stanowiło eleganckie surowe pomieszczenie, którego ozdobą były zabytkowe fotele, lustra w pozłacanych ramach i nieskazitelna biała kanapa.

– Zatem znasz tę opowieść w teorii – orzekła Indigo, kładąc jedną dłoń na mojej piersi i popychając mnie w stronę westybulu. – Lecz nie w praktyce.

Zwróciłem się w jej stronę. Odsunęła się i rozwiązała jedwabną szarfę, którą była opleciona w pasie. Wyciągnęła ją ku mnie. Uniosła brew i spuściła wzrok na podłogę. Powoli uklękłem u jej stóp.

– Możemy się bawić w bogów – powiedziała. – Co ty na to? Pobawisz się ze mną?

Zabawa, gra, czczenie, podążanie za nią. Było mi wszystko jedno. Skinąłem głową. Przesłoniła mi oczy jedwabiem wciąż ciepłym od jej skóry.

Jej usta musnęły moje.

– Nie podglądaj.

Pomogła mi wstać, potknąłem się. Podłoga pod moimi stopami zmieniła się, z gładkiego dębu przeszła w gęsty, wełniany dywan. Zaraz potem Indigo pociągnęła mnie za nadgarstek i upadłem na twardą poduszkę kanapy. Zaszeleścił jedwab. Ciep­łe nogi Indigo opadły po obu stronach moich bioder.

– Nie podglądaj – powtórzyła.

Zamarłem pod nią. Gdy powiedziała to za pierwszym razem, jej słowa brzmiały jak ostrzeżenie. Za drugim było już inaczej. Poddawała mnie próbie.

W mitach, gdy tylko Psyche widzi Erosa w jego prawdziwej formie, ten ją opuszcza. A jednak to właśnie czyni mity wartymi opowiadania… światło, które trzeba znaleźć w mroku.

– Nie… – powiedziała Indigo.

Zerwałem opaskę z oczu, a Indigo aż podskoczyła. Światła miasta pozłacały ją świętymi kwadratami – delikatne skrzydło jej obojczyka, pieprzyk na jej mostku, małe, jędrne piersi – jakby to było wszystko, czego godne są moje oczy śmiertelnika.

– Podglądasz – stwierdziła, a w jej głosie usłyszałem zaciekawienie, nie urazę. – Dlaczego to robisz, skoro wiesz, że to sprawia, iż bóg odchodzi?

Usiłowałem spojrzeć jej w oczy. Miasto oświetlało ją od tyłu, jej twarz kryła się w mroku niczym ukryty kosmos, cały wszechświat, który tak chciałem poznać.

– By udowodnić, że nie boję się prób, na które mnie wystawisz – odparłem.

– Czyżby? – rzekła. Poprawiła się na moich kolanach.

Moje dłonie, które dotąd spoczywały na jej biodrach, przesunęły się w zachwycie ku piersiom.

– Tak – potwierdziłem.

Zbliżyła usta do mojej szyi.

– A jeśli ta próba cię zabije?

– To mnie zabije.

Poczułem jej uśmiech na swojej skórze, jej zęby zimne, ­gładkie.

– A co nas czeka na końcu? Kiedy przetrwasz wszystkie moje próby? – zapytała. Uniosła się, żeby wprowadzić mnie w głąb siebie. – Powiedz mi. Teraz.

– Rozkosz – powiedziałem. – Wieczna rozkosz.

A potem straciłem z oczu miasto i cały jego blask. W tej sekundzie wiedziałem, że będę kochał Indigo już zawsze.

Nie wiedziałem jednak, ile mnie to będzie kosztować.

*

Nazajutrz rano Indigo pokazała mi swoją prywatną kolekcję. Jechaliśmy dwadzieścia minut jej czarnym samochodem, aż zatrzymał się przed żelaznym łukiem. Po obu jego stronach wysokie, kamienne mury obrośnięte były bluszczem i wisterią. Na bramie wisiał wielki, uśmiechnięty półksiężyc, jakby Indigo złowiła go na niebie i trzymała tu niczym trofeum.

Zagubiona w gąszczu, prostokątna, żelazna tabliczka obwieszczała, że to: le musée de la beauté perdue. Muzeum utraconego piękna. Wysiedliśmy z samochodu i podążyłem za Indigo białym, żwirowym podjazdem, a potem małym labiryntem, w którym na wysokim żywopłocie przycupnęli ze złożonymi skrzydłami serafowie z kości słoniowej.

Na końcu labiryntu ujrzałem dużą chatę. Z zewnątrz zdawała się stara i zapomniana, jakby jej jedynym zadaniem było podtrzymywać treliaże pełne róż. W środku znajdowała się nowoczesna, elegancka galeria o ścianach tak pustych, że nic nie odwracało uwagi od skrytych w gablotach fragmentów manuskryptów oraz żelaznych piedestałów z wyrzeźbionymi z diorytu podobiznami starożytnych skrybów i księżniczek. Na drugim końcu tego skarbca białych kruków nad rozsuwanymi drzwiami szumiała cicha kołysanka klimatyzacji.

– Chciałeś to zobaczyć – przypomniała mi Indigo, prowadząc mnie do przeszklonego stołu.

Pochyliłem się nad gablotą i ujrzałem jedną, wyrwaną z grymuaru kartę – bogato ilustrowaną, zdobioną płatkami złota i lapis lazuli. Z zaklęcia nie zostało nic poza prymitywnym opisem słońca i kilkoma aramejskimi literami. Była to najprawdopodobniej piętnastowieczna kopia Clavicula Salomonis, i to słaba.

– Powiedziano mi, że ta księga zawierała zaklęcie, które pozwalało ludziom podróżować w czasie i przestrzeni – powiedziała Indigo, spoglądając na mnie kątem oka. Miała na sobie grube futro z soboli, zbyt ciepłe jak na początek listopada. Jej usta były czerwone jak krew. – Dlaczego chciałeś ją zobaczyć? – spytała.

– Czasami wydaje mi się, że miałem brata, który odszedł w jakieś inne miejsce i mnie zostawił. – Wyszeptałem moje słowa niezgrabnie, słowa niemal nigdy niewypowiadane na głos. – Szukałem dotąd sposobu na życie w tym świecie. A jeśli taki się nie znajdzie, na jego opuszczenie.

Indigo patrzyła na mnie z takim spokojem, któremu chciałbym powierzyć resztę życia.

– A teraz?

– A teraz już tylko pragnę zostać.

Indigo uśmiechnęła się, choć przez ułamek sekundy jej twarz nie wyrażała niczego. Chyba że był to strach. Znałem to spojrzenie. Uśmiechała się do mnie, ale i ona miała swoje powody, żeby szukać tego zaklęcia.

A kogo ty szukasz? – zapytałem w duchu. Przed czym ty uciekasz?

Pocałowała mnie. Zdjąłem jej futro i rozłożyłem je na podłodze. Zaraz potem jej dyszący oddech wywiał z mojej głowy wszelkie pytania. Może i tamtego dnia wkroczyłem do jej świata, ale niedługo potem to ona stała się dla mnie całym światem.

W królestwie Indigo dni zaczynały się od pikników w Jardin des Rosiers, a kończyły na dziobie lśniącej łodzi, sunącej po Adriatyku. Wieczory spędzaliśmy na prywatnych koncertach, a noce na grach. Odgrywaliśmy na zmianę to potwory, to śmiertelników; raz byliśmy groteskowi, raz boscy. Lecz przynajmniej teraz – czymkolwiek byśmy byli – nigdy już nie byliśmy sami.

*

– Chcę zacząć z tobą coś nowego – powiedziała Indigo kilka miesięcy później. Leżeliśmy w łóżku, patrząc, jak zmierzch wymazuje krajobraz miasta. – Nowy rozdział. Nową opowieść. Żadnego zaglądania na strony, które były przedtem. Potrafiłbyś z tym żyć?

W tamtej chwili miałem już jako takie pojęcie o przeszłości Indigo. Jej rodzice zmarli, gdy była jeszcze dzieckiem. Wychowała ją ciotka, z którą nie utrzymywała teraz kontaktu – smutne i nietypowe, ale mnie chyba bardziej dziwiło to, że w ogóle miała jakąś przeszłość.

Indigo tak bardzo przypominała mi baśnie, które tak kochała, że podejrzewałem, iż sama wyszła z jednej z nich. Nieważne, ile razy jej dotykałem, pieprzyłem się z nią, trzymałem ją w ramionach. Pozostawała zjawą – dowodem na niemożliwe, talizmanem przeciw nieobecności, która nawiedzała całe moje dorosłe życie.

Wiedziałem, jak toczą się takie opowieści. Wiedziałem, że ten jej warunek jest już gdzieś na granicy sacrum – że jeśli tę granicę przekroczę, stracę całą tę jej magię. Przystałem na to.

– Tak – powiedziałem. – Potrafię z tym żyć.

Było to kłamstwo, lecz trzymałem to w tajemnicy nawet przed samym sobą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: