Ostatnie lato w mieście - ebook
Ostatnie lato w mieście - ebook
Pory roku zmieniają się w ciągu jednej nocy, pinie i platany rzucają coraz dłuższe cienie, a gorące powietrze z każdym dniem gęstnieje. Między Piazza del Popolo a Piazza Navona krąży trzydziestoletni mediolańczyk Leo Gazzarra. Niespełniony pisarz, melancholijny lekkoduch pogrążony w smutku i ciągłym zawieszeniu między alkoholowym upojeniem a wykańczającym delirium. Mistrz w dwóch sztukach – milczenia i dostosowywania się do sytuacji. Jest też ona, Arianna. Eteryczna, krucha i nieuchwytna. Próżna i znerwicowana. I choć wydaje się, że jako jedyna rozumie Leo, odpycha i przyciąga go jednocześnie. Trzecim bohaterem jest Rzym końca lat sześćdziesiątych – pozornie niegościnny, wypełniony turystami i obojętnością, dający mimo wszystko schronienie niejednemu wygnańcowi. Burzliwa relacja trojga bohaterów zostawia nas z pytaniem: czy od samotności można uciec?
Ostatnie lato w mieście, wydane po raz pierwszy w 1973 roku, to gorzka opowieść o rozczarowaniu życiem i niechęci do zadowalania się jego resztkami. Calligarich, jak Moravia czy Pavese, przeplata nostalgię z ironią, a apatię traktuje jako nieusuwalną cechę współczesnego człowieka. Barwnie opisuje włoskie struktury klasowe, stosunek Włochów do obcokrajowców i relacje między człowiekiem a miastem. Powieść Calligaricha to wyznanie miłości do nieznośnej lekkości rzymskiego bytu.
„Ta powieść z rozpaczliwą wyrazistością ukazuje relację między człowiekiem a miastem, między tłumem a samotnością.” Natalia Ginzburg
„Kapsuła czasu, w której Calligarich zamknął miłość i egzystencjalną wędrówkę po nieistniejącym już Rzymie […] jest gotowa do ponownego odkrycia.” „The New York Times Book Review”
„Ta książka, jednocześnie pełna cierpienia i ironii, to prawdziwa perła.” „La Repubblica”
„Smutne, uwodzicielskie wyznanie miłości do Rzymu.” „Il Messaggero”
„Opowieść o straconym pokoleniu rzymian w latach siedemdziesiątych […] jest kroniką rodziny i całej generacji.” „Kirkus”
„Urocze, dekadenckie i bezlitosne emocjonalnie[…]. Pół na pół Fitzgerald i Antonioni […]. To cudowne, że ten wspaniały klejnot został ponownie wydany na świat.” Andrew Martin
„Calligarch wyczarowuje włoskie place, przyjęcia, plaże i bary w nastroju przywodzącym na myśl „Ruchome święto” […].” „Publishers Weekly”
„W wydaniu Calligaricha la dolce vita zmienia się w coś w rodzaju Obcego Camusa w niemal współczesnych dekoracjach wielkiego miasta.” „Vogue”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-740-7 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gabriel Krauze, _Tu byli, tak stali_
Damon Galgut, _Obietnica_
Melissa Broder, _Mleko i głód_
Miriam Toews, _Głosy kobiet_
Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_
Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_
Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_
Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_
_Tara June Winch, Plon_
Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_
Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_
Miriam Toews, _Wszystkie me daremne żale_
Już niebawem ukaże się:
Haśka Szyjan, _Za plecami_1
Skądinąd zawsze tak jest. Za wszelką cenę starasz się trzymać na uboczu, a pewnego pięknego dnia, nie wiedzieć czemu, stajesz się uczestnikiem wydarzeń, które prowadzą cię ku końcowi.
Jeśli o mnie chodzi, najchętniej nawet nie stawałbym do walki. Poznałem ludzi różnego pokroju, którzy dotarli do celu lub w ogóle nie zdołali ruszyć z miejsca, wszyscy jednak prędzej czy później mieli wypisany na twarzy ten sam brak satysfakcji, dlatego doszedłem do wniosku, że lepiej tylko obserwować życie. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że w pewien deszczowy dzień na początku zeszłej wiosny spotka mnie wyjątkowy pech i nie będę miał przy sobie ani grosza. Wszystko potoczyło się tak, jak to bywa, samoistnie. Gwoli jasności, nie mam nikomu niczego za złe, dostałem karty i rozegrałem je po swojemu. Ot wszystko.
Ta zatoka jest cudowna. Saraceńska forteca góruje nad nią ze skalistego cypla, który wcina się na jakieś sto metrów w morze. Patrząc w stronę brzegu, widzę pas plaży jaśniejący wśród niskiej śródziemnomorskiej roślinności. Tunele na odległej trzypasmowej drodze, opustoszałej o tej porze roku, przeszywają na wylot górskie zbocza połyskujące w słońcu. Niebo jest błękitne, morze – czyste.
Nie mogłem lepiej wybrać, jeśli już o to chodzi.
Zawsze kochałem morze. W ujawniającej się od chłopięcych lat skłonności do przesiadywania na plaży zapewne zachowało się coś z impulsu, który zaprowadził mojego dziadka na statki handlowe pływające po Morzu Śródziemnym, zanim osiadł on w ponurym Mediolanie i zaludnił dom gromadką dzieci. Znałem tego dziadka. Stary Słowianin o szarych oczach, umarł otoczony prawnukami. W ostatnich słowach, które zdołał wypowiedzieć, poprosił o odrobinę morskiej wody, a wtedy mój ojciec, jego najstarszy syn, przekazał pieczę nad sklepem filatelistycznym jednej z moich sióstr i wyruszył samochodem do Genui. Pojechałem razem z nim. Miałem czternaście lat i pamiętam, że przez całą podróż nie odezwaliśmy się ani słowem. Ojciec nigdy nie był gadatliwy, zaś w moim interesie było siedzieć cicho, bo wystarczająco uprzykrzałem mu życie problemami w szkole. Była to moja najkrótsza wyprawa nad morze – napełniliśmy butelkę i ruszyliśmy w drogę powrotną – a zarazem poniekąd zbyteczna, bo gdy wróciliśmy, dziadek był już niemal bez zmysłów. Ojciec obmył mu twarz wodą z butelki, co jednak nie zdawało się sprawiać dziadkowi szczególnej przyjemności.
Kilka lat później bliskość morza stała się jednym z powodów, które sprowadziły mnie do Rzymu. Po służbie wojskowej zacząłem się zastanawiać, co zrobić ze swoim życiem, im bardziej jednak rozglądałem się wokoło, tym trudniej przychodziła mi decyzja. Moi koledzy doskonale wiedzieli, czego chcą – skończyć studia, ożenić się, zarabiać, dla mnie taka zaś perspektywa była odstręczająca. W tamtym czasie w Mediolanie nabita kabza liczyła się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, były to lata zbiorowej ułudy znanej jako cud gospodarczy, z czego i mnie w jakiejś mierze dane było skorzystać. Pewne czasopismo medyczno-literackie, dla którego od czasu do czasu pisywałem uładzone i kiepsko płatne szkice, otworzyło bowiem filię w Rzymie, mnie zaś zatrudniono tam w roli korespondenta.
O ile matka wszelkimi argumentami starała się uniemożliwić mi wyjazd, o tyle ojciec siedział cicho. W milczeniu obserwował moje próby wtopienia się w społeczeństwo i porównywał je z sukcesami starszych sióstr, które w młodym wieku poślubiły pracowników umysłowych, skądinąd porządnych ludzi, ja zaś także odwzajemniałem się milczeniem, jak podczas wyprawy po wodę dla dziadka. Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Nie wiem, po czyjej stronie leżała wina, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że gdybym zmierzył się z nim w bezpośredniej rozmowie, to w jakiś sposób bym go uraził. Wojna, ta druga, posłała go daleko, nie szczędząc mu żadnej ze swoich osławionych atrakcji, a po tego rodzaju przejściach nikt nie wraca do domu taki jak przedtem. Pomimo wyniosłego milczenia zawsze wyglądał, jakby chciał, żeby o czymś zapomniano, może o tym, że wrócił w zupełnej rozsypce i pozwolił nam sobie wyobrażać, jak jego wielkie ciało zwija się smagane elektrowstrząsami. W pewnym sensie taki właśnie był, i jako chłopak nie umiałem mu wybaczyć niebohaterskiego fachu, umiłowania porządku, przesadnego szacunku do przedmiotów, ponieważ nie rozumiałem chociażby, jakich straszliwych spustoszeń musiał być świadkiem, żeby w dniu powrotu z wojny z bezbrzeżną cierpliwością zabrać się do reperowania starego kuchennego krzesła. A jednak jeszcze dziś, po niemal trzydziestu latach, zachował w sobie coś z żołnierza: cierpliwość, skłonność do noszenia czoła wysoko, nawyk niezadawania pytań, i do dziś, jak gdyby nie dał mi nic innego, pamiętam poczucie nieustraszoności, z jakim kroczyłem u jego boku, będąc chłopcem. Ponieważ chód ojca bardziej niż wszystko inne posiada moc natychmiastowego przenoszenia mnie w czasy dzieciństwa, wciąż jeszcze, nawet pośród otaczającej mnie zieleni, mogę znów stanąć u jego boku, gdy przypomnę sobie stanowcze i miękkie kroki, pozornie niepoddające się zmęczeniu, wyćwiczone w długich wojskowych marszach, które takim czy innym sposobem sprowadziły go z powrotem do domu.
Postanowiłem więc wyjechać do Rzymu i wszystko potoczyłoby się swoim torem, gdyby ojciec, zstąpiwszy niespodziewanie z piedestału swojej dumy, nie zapragnął odprowadzić mnie na dworzec i zaczekać na peronie, aż pociąg odjedzie. A było to długie oczekiwanie nie do wytrzymania. Wielka twarz ojca czerwieniła się z wysiłku, gdy powstrzymywał łzy. Jak zawsze patrzyliśmy na siebie w milczeniu, ale wiedziałem, że się żegnamy, i mogłem się jedynie modlić, żeby pociąg w końcu ruszył i żebym stracił z oczu tę żałosną minę, której nigdy u ojca nie widziałem. Stał nieruchomo na peronie, po raz pierwszy był ode mnie niższy, aż mogłem dostrzec, jak bardzo przerzedziły mu się włosy na głowie, którą raz po raz odwracał, by zerkać na semafor na końcu torów. Jego wielkie ciało tkwiło nieruchomo na rozkraczonych nogach, jakby przygotowywało się do odebrania ciosu, ręce ciążyły w kieszeniach płaszcza, oczy lśniły, twarz płonęła. A kiedy wreszcie zacząłem zdawać sobie sprawę, że bycie jedynym męskim potomkiem coś znaczy, gdy już miałem otworzyć usta i wykrzyknąć, że wysiadam i że w jakiś sposób uda nam się naprawić nasze wspólne życie, nie robiąc sobie nawzajem krzywdy, pociąg lekko się poderwał i ruszył z miejsca. Tak oto po raz kolejny w zupełnej ciszy odebrano mnie ojcu. Oddalając się, widziałem jeszcze, jak robi się coraz mniejszy. Nie poruszył się, nie wykonał żadnego gestu. Aż w końcu całkiem zniknął.
Dobrobyt nie trwał długo. Zwolniono mnie po roku, a uczciwie mówiąc, mogło to trwać o wiele krócej. Zadłużoną rzymską redakcję zamknięto jako ostatnią, zanim czasopismo wyparowało wraz z owym cudem, który zapoczątkował jego istnienie. Mój gabinet – praca polegała na popularyzacji czasopisma i pisywaniu artykulików, by podsycić niewytłumaczalną wrażliwość lekarzy na kwestie literatury – mieścił się w pokoju z meblami wyściełanymi czerwonym adamaszkiem, w późnodziewiętnastowiecznej willi tuż nad Tybrem.
Właścicielem willi był hrabia Giovanni Rubino di Sant’Elia, dystyngowany pięćdziesięciolatek, odznaczający się swobodą i nieco afektowany. Z początku zdystansowany, jakby przychodził do mnie tylko po to, żeby otworzyć przeszklone drzwi do ogrodu i pozwolić mi ponapawać się zapachem bzów, w końcu zaczął spędzać coraz więcej czasu w fotelu naprzeciw mojego stołu, ucinając sobie ze mną pogawędki, a nasza zażyłość wzmagała się, w miarę jak dowiadywałem się o stanie jego finansów. Kiedy oznajmił, że jest zupełnym bankrutem, przeszliśmy na „ty”.
Mieszkał w tylnej części domu z żoną, pulchną blondynką, zagubioną z racji kłopotów finansowych – zwykła wpuszczać do środka tylko chłopaka od piekarza, a odkąd w drzwiach stanęła twarzą w twarz z jegomościem, który zjawił się po wspaniały złocony stół z salonu, byłem zmuszony grać niezręczną rolę ich sekretarza. Robiłem to nader chętnie. Zwłaszcza ze względu na gospodarza. Lubiłem, gdy wchodził do mojego gabinetu, gładząc przyprószone siwizną skronie, po czym szybkim ruchem wydobywał z rękawów marynarki nieskazitelnie białe mankiety koszuli.
– I jak tam? Co porabiamy? Pracujemy? – pytał.
Zamykałem wtedy wieko maszyny do pisania i wyciągałem butelkę. Nigdy nie mówił, jak przystałoby na rodowitego mediolańczyka, o swoich problemach finansowych, a jedynie o przyjemnościach, o arystokracji, ludziach na tapecie, przede wszystkim zaś o kobietach i koniach, a czasem opowiadał tak nieprzyzwoite dowcipy, że aż błyszczały mu oczy.
Z nadejściem lata nabraliśmy zwyczaju, by przenosić się do salonu, gdzie – kiedy słońce opuszczało tę część domu – wśród ścian z widocznymi smugami po wyniesionych meblach hrabia grał na fortepianie marki Steinway, a ja słuchałem go zanurzony w jedynej kanapie, jaka się ostała. Każdego popołudnia, gdy tylko moich uszu dobiegały pierwsze dźwięki, dzwoniłem do baru, żeby zamówić schłodzone piwo, po czym do niego dołączałem. Siedział całkiem pochłonięty. W wysłużonej jedwabnej bonżurce odkurzał swój repertuar, stare piosenki, które znałem dzięki matce, utwory Gershwina i Cole’a Portera, najczęściej zaś stary amerykański szlagier zatytułowany _Roberta_. Czasem śpiewaliśmy razem.
Pierwszego jesiennego dnia tego roku nadszedł list, w którym powiadamiano o zamknięciu redakcji. Przekazałem nowinę hrabiemu, a ten z uśmiechem oparł się o fortepian.
– No cóż, kochany – powiedział – co teraz zrobisz?
Tak właśnie powiedział, choć powinienem był zrozumieć, że było to dla niego jak śmiertelny cios. Dwa dni później, kiedy zbierałem swoje papiery, ktoś zadzwonił do drzwi – czterech robotników ze stanowczymi minami załadowało fortepian na plecy i wyniosło z domu. Z trudem przenieśli go przez bramę, stary steinway zapewne poobijał się o jakieś kanty, gdyż z ulicy, niczym dźwięk żałobnego dzwonu, raz po raz dobiegał jego lament. Podczas całej operacji hrabia nie opuścił swojego pokoju, ale gdy ściskałem dłoń wyraźnie poruszonej hrabiny i samotnie ruszałem w drogę, dostrzegłem, jak z okna pozdrawia mnie w pożegnalnym geście. Było w tym coś tak doniosłego, że odwzajemniłem się w jedyny sposób, jaki uznałem za stosowny. Położyłem torbę na chodniku i ukłoniłem się.
Przez kilka dni po zamknięciu redakcji mieszkałem w hotelu i rozmyślałem o swojej przyszłości. Znajomości z okresu pracy w czasopiśmie zaowocowały jedynie propozycją zatrudnienia w podmiejskiej firmie farmaceutycznej, w której od dziewiątej rano do szóstej po południu miałbym pisywać teksty reklamowe. Postanowiłem zaczekać, aż coś się wydarzy. Niczym arystokrata w czas oblężenia.
Co dzień wybierałem się, żeby popatrzeć na morze. Z książką w kieszeni jeździłem pociągiem do Ostii i przez sporą część dnia czytałem w niewielkiej trattorii na plaży. Potem wracałem do miasta i kręciłem się w okolicach piazza Navona, gdzie nawiązywałem przyjaźnie z ludźmi włóczącymi się jak ja, głównie intelektualistami o wyczekujących spojrzeniach i twarzach przybłędów. Rzym był naszym miastem, znosił naszą obecność i nas przygarniał, i ja też ostatecznie przekonałem się, że pomimo dorywczego trybu pracy, całych tygodni o pustym żołądku, wilgotnych i ponurych pokojów hotelowych z pożółkłymi, skrzypiącymi meblami, jakby uśmierconymi tajemniczym schorzeniem wątroby, to miasto było jedynym miejscem, w którym mogłem żyć. A jednak, gdy wracam myślami do tamtych lat, potrafię sobie przypomnieć raptem kilka twarzy, kilka zdarzeń, bo Rzym jako taki przynosi szczególne upojenie niszczące wspomnienia. Bardziej niż miastem jest waszą ciemną stroną, ukrytą bestią. I nie można tu stosować półśrodków – albo wielka miłość, albo idźcie precz – tego bowiem oczekuje ta słodka bestia: okazywania miłości. To jedyne myto, jakie będziecie musieli opłacić, skądkolwiek przybywacie, spośród zielonych krętych dróg Południa czy biegnących to w górę, to w dół szos Północy, czy też z otchłani waszej duszy. Ukochana objawi się wam taką, jakiej jej pragniecie, i będziecie mogli dać się ponieść miękkim falom teraźniejszości, by unosić się o krok od szczęścia, które się wam należy. I nadejdzie okres rzęsiście oświetlonych letnich wieczorów, rozwibrowanych wiosennych poranków, kawiarnianych obrusów nadymanych wiatrem jak spódnice dziewcząt, przenikliwie chłodnych zim i niekończących się jesieni, kiedy Rzym wyda się wam bezbronny i chory, utrudzony, pęczniejący od strąconych liści, które tłumią odgłos kroków. I cudowne wspinaczki po schodach, olśniewające fontanny, ruiny świątyń, nocne milczenie obalonych bogów, aż czas wyzbędzie się wszelkiego sensu, jeśli nie liczyć dziecinnej igraszki, jaką jest wprowadzanie zegarów w ruch. W ten sposób także wy, dzień po dniu, trwając w oczekiwaniu, staniecie się częścią miasta. W ten sposób także wy będziecie to miasto żywić. Aż pewnego słonecznego dnia, czując zapach wiatru od morza i patrząc w niebo, dokonacie odkrycia, że już nie ma na co czekać.
Czasem ktoś się dokądś zmywał. Kiedy przyszła kolej na Glauca i Serenę z paczki z okolic piazza Navona, przeprowadziłem się do ich mieszkania na Monte Mario. Miałem już serdecznie dość hotelowych pokojów i trudno mi było uwierzyć, że oto znalazło się miejsce, w którym mogę pobyć na własną rękę, a kiedy za pięćdziesiąt tysięcy lirów odkupiłem od nich sfatygowaną alfę romeo, pomyślałem, że w moim życiu rozpoczął się nowy etap. Wypełniłem książkami dwie walizki i przeprowadziłem się jeszcze w dzień ich wyjazdu. Wyjeżdżali, bo Serena dostała dwuletni kontrakt jako scenografka w teatrze w Meksyku, a przede wszystkim dlatego, że ich małżeństwo przechodziło kryzys i Glauco przestał malować. Rzym zupełnie ich przytłoczył, oni zaś opuszczali go z absurdalną liczbą walizek i z tymi swoimi wydumanymi imionami.
– Okropne miasto – rzucił Glauco, wychodząc na balkon.
– Mnie jest w nim dobrze.
– Ach tak? To dlaczego zawsze jesteś pijany?
– Nie zawsze – odparłem. – Często. To wielka różnica.
Potem spojrzałem na dolinę rozciągającą się naprzeciw balkonu. Była bezkresna, przedzielona na dwie części mostem z licznymi łukami, po którym kilka razy dziennie przejeżdżał pociąg, długi i bezszelestny jak gąsienica. Po bokach wznosiły się mury dwóch klasztorów rozbrzmiewające o zachodzie słońca dźwiękiem dzwonów, gdy tymczasem najbliższe domy z naprzeciwka ginęły w zieleni na linii horyzontu. Niebo było bezbrzeżne, światło wszechogarniające. Cudowne miejsce.
– To wszystko twoje – oznajmił Glauco, pokazując na pokój, w którym przebywaliśmy.
Nie wypadało sporządzać inwentarza: stary fotel, regał na książki i łóżko służące jako kanapa. Pozostałe dwa pokoje nie były urządzone wystawniej, znajdowały się w nich głównie meble z targowiska Porta Portese, stare i wygodne. Jedno z pomieszczeń niemal całkowicie zajmowały płótna, puszki z farbą i wszystko to, co przydatne malarzowi.
– Tylko nie sprzedawaj moich obrazów, gdy będziesz spłukany – powiedział Glauco, jakby ktoś mógł chcieć je kupić.
Na odchodne rzucił, że musi się jeszcze z kimś zobaczyć na mieście. Nie poprosił, żebym mu towarzyszył, co pozwoliło mi wyczuć, że poszedł pożegnać się z dziewczyną. Wszyscy wiedzieli, że ma inną kobietę. Był barczysty, agresywny i bezustannie się pysznił. Wiedział też, że między mną a Sereną istniała nić szczególnej sympatii, ale zostawiał nas sam na sam, bo nie byłoby w jego stylu kogokolwiek się obawiać.
Serena wciąż była w sypialni między otwartymi walizkami. Chyba bała się, że któraś mogłaby ją połknąć, bo chodziła tam i z powrotem, wykręcając ręce.
– Glauco? – spytała.
Odparłem, że zaraz wróci, a ona ciągle kręciła się po pokoju z dramatyczną miną. Kiedy po raz trzeci przeszła obok mnie, objąłem ją ramieniem, a ona, zagubiona, przylgnęła do mojej piersi. Ścisnąłem ją mocniej, lecz zrobiła się sztywna, ja zaś zrozumiałem, że oznaczało to „nie”, chociaż chciałaby, żeby oznaczało „tak”, ale kiedy indziej – a teraz, tak czy inaczej, oznaczało „nie”, było już za późno. Zaczęliśmy rozmawiać o Meksyku, aż wreszcie wrócił Glauco.
– No dobrze – powiedział. – Jedziemy?
Smutny ton jego głosu mnie zdziwił. Pożegnanie musiało być szczególnie trudne. Gdy tak stał pośrodku pokoju, z tym swoim muskularnym ciałem, wyglądał zarazem żałośnie i dziecinnie, jak mistrz wagi ciężkiej, który utracił tytuł. Po raz pierwszy spojrzałem na niego z sympatią.
Odwiozłem ich na lotnisko. Ucałowaliśmy się na pożegnanie, po czym poszedłem na taras, żeby zobaczyć, jak odlatują. Kiedy wspięli się po schodach, zaczęli szukać mnie wzrokiem. Machaliśmy do siebie, aż weszli na pokład. Samolot nie spieszył się ze startem, w końcu ruszył na środek pasa, stanął, jakby chciał zaczerpnąć powietrza, ryknął głośno, po czym pomknął przed siebie i wreszcie wzniósł się z wyraźną wprawą, wzbijał się coraz wyżej i wyżej, połyskując w słońcu, by w końcu zniknąć. Wtedy się oddaliłem.
Wracając do miasta, myślałem o innych pożegnaniach. Myślałem o pożegnaniu z ojcem i z Sant’Elią i myślałem o tym, jak wszystkie te pożegnania zmieniły moje życie. Ale zawsze tak jest, jesteśmy tym, czym jesteśmy, nie ze względu na ludzi, których spotkaliśmy, lecz ze względu na to, co zostawiliśmy. Tak właśnie myślałem, prowadząc spokojnie starą alfę. Była głośna i ociężała jak wieloryb, ptaki na drzewach milkły jak wtedy, gdy ciemna chmura przemierza niebo. Auto mogło się poszczycić listą właścicieli długą jak książka telefoniczna z prowincjonalnego miasteczka, a panujący we wnętrzu zapach popiołu przemieszany z wonią skóry był niemal odurzający.
Postanowiłem, że spróbuję naprawdę rzucić picie. Przesiadywałem na balkonie, czytając w słońcu i trzymając się z dala od barów i ich bywalców. Upał sprawiał, że mieszanka słodkiego wina i lodowatej wody, która była mi pomocna, stawała się mniej odstręczająca i zacząłem nawet powoli tyć. Najgorzej było wieczorem, gdy opuszczałem redakcję „Corriere dello Sport” i miałem przed sobą te martwe godziny, trwające od dziesiątej do pierwszej w nocy. Pociechę dawały mi dziewczyny. Zawsze miałem trochę szczęścia do dziewczyn, a w okresie mojej walki z alkoholem rozniecałem w nich instynkt macierzyński. Tak więc często budziłem się w cudzym łóżku, sam, jako że spotykałem się przeważnie z nauczycielkami czy ekspedientkami, które zaczynały pracę o bezlitosnej porze. I były to wspaniałe przebudzenia, jeśli o to chodzi. Wstawałem, snułem się po domu, włączałem adapter i szukałem – prawie zawsze z powodzeniem – gotowej kawy, którą mógłbym podgrzać. Potem wchodziłem do czystej łazienki, pełnej ręczników, szczotek i wsuwek do włosów oraz tajemniczych słoiczków z kremami w bladych kolorach. Szukałem – prawie zawsze z powodzeniem – soli do kąpieli i na długo zanurzałem się w wannie. Następnie wycierałem się, ubierałem i wychodziłem, zamykając za sobą drzwi z hukiem, który odzywał się echem w pustym mieszkaniu.
Po drodze kupowałem gazetę, rzucałem okiem na stragany ze starymi książkami, robiłem niewielkie zakupy i wracałem do domu, rozważając, czy wolę spędzić popołudnie na lekturze, w kinie, czy w redakcji. I właśnie pewnego takiego poranka zauważyłem, że nie mam przy sobie ani grosza. Nie była to rzadka sytuacja, ale dodatkowo komplikowały ją inne pechowe okoliczności: zatrzasnąłem już za sobą drzwi, poprzedniego wieczoru zostawiłem samochód w odległej dzielnicy i miałem to uporczywe poczucie, że zapomniałem o czymś, czego pomimo wielkiego wysiłku nie mogłem sobie przypomnieć. Zapowiadało się więc, że będzie to jeden z tych dni, gdy urywają się guziki od koszuli, gubi się notes z adresami, zapomina się o spotkaniu, a w pierwszych lepszych drzwiach można przytrzasnąć sobie palce. Jeden z tych dni, kiedy należy zamknąć się w domu i przeczekać, aż minie. Nie mogłem jednak tego zrobić, więc ruszyłem piechotą w deszczu.
Otóż to, bo w dodatku padał deszcz. Doskonale go pamiętam. Wiosenny deszcz, który padał z przerwami, ku osłupieniu miasta, przepełniając je coraz to wonniejszym zapachem po każdej porcji ulewy. Nie istnieje w moim życiu żaden inny dzień równie przesączony rozmaitymi zapachami jak ten, w którym ta historia miała swój początek.2
Dotarłem na piazza del Popolo z pustym żołądkiem i w przemoczonych butach. Wielki plac kipiał ruchem ulicznym, a jedyny promień słońca przechodził wysoko, rozbłyskując na tarasie Pincio. W obu kawiarniach na placu pełno było ludzi podenerwowanych faktem, że nie mogą usiąść na zewnątrz. Pod markizami u Rosatiego zobaczyłem stos krzeseł, wziąłem jedno, rozglądając się w poszukiwaniu kogoś znajomego, kto mógłby mi postawić coś do jedzenia, ale widziałem tylko ludzi, których nie znosiłem. Po pierwszych kroplach – deszcz padał znów na mokre już chodniki – skierowałem się do baru pana Sandra. Stary barman o wyważonych i wprawnych ruchach rąk otworzył elegancki lokal z krzesłami obitymi czerwoną skórą i rycinami na ścianach. Bywali tam głównie literaci, poeci, filmowcy i kilku radykalnych dziennikarzy, jadali befsztyki i marchewkę, ale tego dnia, rzecz jasna, nie zastałem nikogo, z kim znałbym się na tyle, by postawił mi śniadanie. Mogłem tam jednak zamawiać na kredyt, poprosiłem więc o hamburgera i kieliszek barolo, a następnie obejrzałem jeden ze swoich ulubionych spektakli: pana Sandra przygotowującego koktajl. W kulminacyjnym momencie ktoś złożył w drzwiach wspaniały jedwabny parasol i – w samą porę, żeby okazać mi się nieprzydatnym – ukazał się Renzo Diacono. Nie widziałem go od dłuższego czasu, odkąd trafił do telewizji.
– Leo! – zawołał głośno na mój widok.
Był bardzo elegancki, w przeciwieństwie do brodatego olbrzyma, z którym wszedł do środka i który natychmiast zaszył się w tłumie przy kontuarze.
– Co pijesz? – zapytał Renzo.
– Nic.
– Nic?
Przez chwilę wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, po czym z tym swoim piemonckim taktem zapytał tylko, kiedy się odezwę, żeby zagrać partyjkę szachów.
– Nie mam już czasu na poważne sprawy – dodał, wskazując na kompana, który wracał od oblężonego baru.
To było w nim ładne. Z kimkolwiek przebywał, sprawiał wrażenie, jakby chciał przebywać właśnie w tym, a nie innym towarzystwie.
– Jak tam życie?
– Nie wiem – odparłem. – Odpowiadam tylko za swoje.
– Brawo – rzekł brodaty olbrzym, podchodząc do nas ze szklanką. – Bardzo mądrze – stwierdził i wzniósł toast za moje zdrowie.
Miał na sobie wojskowy płaszcz, długi do kostek szal i niezapięty parasol przewieszony przez ramię, oceniał świat z najwyższych szczytów alkoholowego upojenia. Jego uśmiech był pełen zdruzgotania, jak to u weterana wojennego. Renzo powiedział, że to najlepszy reżyser telewizyjny, kiedy jest trzeźwy, ale z pewnością od dłuższego czasu nie zaznał tego stanu. Olbrzym zaśmiał się ironicznie, za całą odpowiedź przeprosił i poszedł znów napełnić szklankę.
– Może zobaczymy się wieczorem? – zapytał Renzo.
Dodał, że zmienili adres, i kazał mi go powtórzyć dwukrotnie, żeby upewnić się, że nie zapomnę. Nie było takiej obawy. Dzieliło nas pokolenie, ale lubiłem przebywać w jego towarzystwie – prócz tego, że dobrze grał w szachy, był też cenionym historykiem, a jego żona Viola znakomicie gotowała. Nie mogłem życzyć sobie niczego lepszego na zakończenie tak spieprzonego dnia.
Kiedy zostawił mnie samego, nie zważając na nic, obmyśliłem plan. Najpierw zamierzałem pójść do redakcji, żeby zdobyć trochę grosza, potem do kina, a w końcu po starą alfę, by pojechać do Diaconów. Plan był tak prosty i pokrzepiający, że w jednej chwili popadłem w euforię. Wyszedłem na zewnątrz i wpadłem w wonny deszcz, który z wolna ustawał. Wielkie pojedyncze krople rozbijały się o chodnik, a na niebie rozpościerały się połacie błękitu. Ruszyłem wśród lśniących od wilgoci kamienic przy Corso, a po dziesięciu minutach wchodziłem już do redakcji „Corriere dello Sport”, nucąc _Où es-tu mon amour_ __ z wariacjami Django Reinhardta.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I