Otchłań - ebook
"Otchłań" Kazimierza Przerwy-Tetmajera to poruszająca powieść, która zabiera czytelnika w głąb ludzkiej duszy, gdzie ścierają się najsilniejsze namiętności i pragnienia. Autor, uznany za jednego z najwybitniejszych twórców Młodej Polski, z niezwykłą precyzją i psychologiczną wnikliwością kreśli portret bohaterów uwikłanych w skomplikowane relacje uczuciowe, stawiając fundamentalne pytania o granice miłości i obsesji. Ten ebook to doskonała propozycja dla miłośników literatury modernistycznej, którzy cenią sobie głębokie studium ludzkich emocji połączone z charakterystycznym dla epoki nastrojem dekadencji.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8349-063-2 |
| Rozmiar pliku: | 1 000 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy wiecie co to jest cierpieć? Co to jest wić się w konwulsyach bólu? Co to jest powtarzać sobie w duszy i ustami: bez rady! bez rady?!... Czy wiecie, co to jest położenie bez wyjścia, starajcie się to zrozumieć: położenie bez wyjścia... starajcie się to zrozumieć, wniknąć w to zdanie. Nie tak, jak się mówi sto razy na dzień, ale wniknijcie w to. Tkacz, który nie ma majątku, który czuje, że ślepnie, który utrzymuje rodzinę z pracy — oto jest sytuacya bez wyjścia...
Cóż on może zrobić?
Zabić siebie — i nie wiedzieć o niczem...
Cóż on może zrobić?
Zabić siebie i swoją rodzinę...
Tak jest! I ja tak mogę zrobić! Zabić siebie i ją! Mogę tak zrobić — zabić siebie i ją... Siebie i ją...
Albo tylko siebie...
Albo — albo tylko ją...
Przeklęta! Ona! Ona i Ona! Czyż życie nie ma nic, nic, nic, tylko kobietę?! Życie ma oceany życia poza kobietą, a jednak — a jednak my żyjemy przez kobiety...
Czy kobieta jest człowiekiem? Czy jest dodatkiem do człowieka? Czy jest tem, czem jest człowiek mężczyzna? Czy jednakowo żyją kobiety przez mężczyzn, jak mężczyźni przez kobiety? Czy kobieta nie jest czemś innem, czemś innem? Czy jej konstrukcya moralna nie jest błędem stworzenia, nie jest błędem natury, jak konstrukcya naszego ciała, tak licha? Czy właśnie nie to jest tragedyą życia, tak częstą tragedyą, że kobieta jest czemś innem?... A zawsze Ona! Wszędzie i zawsze Ona! Jak gdyby życie nie miało całego oceanu życia poza nią, jak gdyby Ona była życiem życia...
A jeśli jest...
Nie cierpię jej! Nienawidzę jej! Nienawidziłem jej zawsze, nienawidzieć jej będę do końca! Cała moja duma męzka, wszystko, co we mnie jest, buntuje się przeciw niej i popycha mnie do tej nienawiści i utwierdza mię w tem niecierpieniu...
Ja nie mogę żyć bez Niej!...
Nie mogę!
Nie mogę żyć bez kobiety...
Widzicie! Mogę się zabić, mogę sobie wyłupić oczy, mogę sobie przebić język, mogę się zagłodzić, mogę się rzucić z mostu, mogę ze sobą zrobić wszystko, co chcę i jak chcę, a żyć bez kobiety — nie mogę.
Jestem swoim panem, absolutnym swoim panem, ale to, że nie mogę bez niej żyć, to jest państwem nad państwem mojem, to jest panem nademną.
Nie mogę...
I wy nie możecie i my wszyscy nie możemy — ale ja nie mogę także żyć z nią.
Także nie mogę.
Wyobraźcie sobie tkacza, który nie ma majątku, który utrzymuje swoją rodzinę i który ślepnie — wyobraźcie to sobie i zrozumcie położenie bez wyjścia.
Bo ja z nią nie mogę żyć... I bez niej także nie. I jedno mam tylko wyjście: zabić ją i siebie... Bo ja bez niej nie mogę żyć, nie mógłbym...
Nie! Nie! Jezus Marya! Nie!!!
Co za straszny krzyk! Zdaje mi się, że rozdarłem powietrze tym krzykiem, jak w sklepie rozdzierają materye jedwabne, zdaje mi się, że rozdarłem nim niebo, jak lew psa — czy nie runęły wieże miejskie? czy nie obaliłem wszystkich drzew?...
A jednak nie — ja nie krzyknąłem wcale — ona tam śpi, nie obudziła się, śpi tam za firanką w drugim pokoju. O Chryste! To tylko w mojej duszy był ten krzyk, ten krzyk czerwony, ten krzyk straszny... Tak czerwony on był — jak wybuch krwi wlał mi się w duszę czerwonym szmatem, czerwonym strumieniem. Straszny to był krzyk. Zdaje mi się, że wszystkie matki, którymby wydzierano płód z wnętrzności, nie mogłyby krzyknąć przeraźliwiej. A jednak krzyknęłyby za siebie i za dzieci swoje — i za mężów swoich...
Ha! ha! i za mężów... O Boże, jakże jestem opętany — wszakże są takie, które ich kochają.
Bo nawet — i Marynia mnie kochała... Czyż nie tuliła się do mnie? Czyż mnie nie całowała? Czyż nie oddała mi się nieprzytomna, szalona, oślepła w owej nocy poślubnej? Czyż nie miałem pod ustami jej ust rozchylonych, drgających czyż nie patrzałem w jej zamknięte oczy, które wszystko mówiły tem, że nic mówić nie mogły? Czyż nie czułem jej piersi pod piersiami memi? Czyż nie rzucała mi się na szyję, nimeśmy się pobrali? Czyż nie była moją do szpiku, do kości, do rdzenia?
Czyż...
Ach! Czyż ona nie jest czem innem — czy to, co mnie się zdawało jej czuciem, było i jej czuciem, i jej? Czy zmysły mężczyzny mogą odczuć kobietę? Czy nie jest to dla nich tak trudne, jak trudnoby np. było roślinie odczuć i pojąć kamień, albo kamieniowi naturę światła?
Czy proces naszego wspólnego myślenia jest taki sam jak proces naszego trawienia, lub umierania? Czy nie jesteśmy do siebie tak podobni zewnętrznie, jak brylant z dyamentu i brylant ze szkła, albo liść sztuczny i liść prawdziwy, a wewnątrz tak różni, jak ich składniki organiczne? Czy to, co ja nazywam «ja», to samo także nazywa kobieta? Czy to, co ja nazywam miłością, to samo także nazywa ona? Czy my nie jesteśmy tak różni, jak dwie farby jednakowego koloru, z których na prawdziwą np. nie działa woda, rozpuszczająca sztuczną, gdy prawdziwą niweczy zimno, które na sztuczną nie działa, a jednak kolor jest ten sam, niebieski, różowy, albo fioletowy? Czy — czy jednem słowem, ja nie rozbijam się o kobietę, jak woda o skałę, które się nigdy nie zleją w jedno, nie sharmonizują, nie zdźwięczą we wspólną jedność, a kobieta o mnie, jak wiatr o wodę, którą może porwać, zamącić, wzburzyć, ale której nigdy nie może zniweczyć w swej istocie? Tak, tak — my się kochamy, my się pragniemy i szukamy siebie — ale jesteśmy sobie żywiołowo obcy, elementarnie psychicznie obcy, zlewamy się, jak rzeki z morzem, ale nigdy nie jesteśmy ogniem, który jest jeden, z czegokolwiek powstał. I to oprócz nędzy i śmierci bywa największą tragedyą w życiu.
Bo zaiste! Nędza, Śmierć i Miłość, to są te trzy bachantki świata, które najstraszliwszą wyprawiają orgię. Widzę je, gdybym był malarzem, odtworzyłbym je w tej chwili... Woskowa nędza o ptasich oczach i ptasiej twarzy, kościana śmierć, szkielet nagi, tańczący po kwiatach i zbożu i ta Astarte, dławiąca gardła, dzika, chciwa, pragnąca, nienasycona.
A pod tem wszystkiem ziemia, świat — przeszedł po nim Mojżesz, przeszedł po nim Budda, przeszli po nim mędrcy — i czemże oni są wobec Nędzy, Śmierci i Miłości...
RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
W empik go