Outremer. Cienie Wenecji - ebook
Cienie Wenecji, kolejny tom serii Outremer, to niezwykła opowieść, która przenosi Czytelnika do tajemniczego świata dwunastowiecznej Wenecji. Miasto laguny, złotej chwały i ukrytych intryg staje się tłem dla historii pełnej napięcia, zdrad i poszukiwania prawdy.
Roger de Ribemont, rycerz powracający z Ziemi Świętej do rodzinnego miasta, musi zmierzyć się z bolesnymi wspomnieniami i tajemnicą morderstwa swojej rodziny. Wenecja ze swymi wąskimi uliczkami i cichymi kanałami kryje wiele sekretów, a Roger szybko odkrywa, że jego powrót to początek większej gry.
Osobista tragedia splata się z politycznymi intrygami, w które zaangażowane są potężne siły – od Republiki Weneckiej i Cesarstwa Bizantyjskiego, po Królestwo Sycylii i Cesarstwo Niemieckie. Roger musi odnaleźć klucz do ukrytego skarbu Bizancjum, który może zmienić nie tylko jego przyszłość, ale i losy Europy. Na jego drodze zaroi się od sojuszników i wrogów, takich jak sprytny hazardzista Tomasso, tajemnicza Carlotta de la Valette czy niebezpieczny bizantyjski szpieg Dioklecjan. Nie zabraknie także postaci historycznych, jak Fryderyk Barbarossa czy Bolesław Wysoki.
Cienie Wenecji to nie tylko opowieść o przygodach, ale i głęboka refleksja nad lojalnością, zemstą i wyborem między przeszłością a przyszłością. W tej historii każdy bohater ma swoje sekrety, a granica między dobrem a złem zaciera się z każdą stroną.
Realistyczny obraz Wenecji i jej szczegółowa rekonstrukcja historyczna sprawiają, że powieść jest prawdziwą ucztą dla miłośników epoki średniowiecza i tego jedynego w swoim rodzaju miasta. Zanurz się więc w fascynujący świat, gdzie tajemnice i emocje są gęste jak mgła unosząca się nad kanałami Wenecji
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna polska |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368574067 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZŁOWIEK W CZERWONYM TABARDZIE
Brzęk złota. Wibrujący przejmująco dźwięk, który wypełnia sny, karmi marzenia, zatraca dusze. Obala trony, fortece i świątynie.
Nic dziwnego, że głośne westchnienie przebiegło przez grupę podróżnych, gdy ułożone do tej pory w równe stosy egipskie bizanty rozsypały się po wieku wielkiej beczki służącej za stół do gry. Sprawcą zamieszania były krótkie fale, typowe dla morza wokół Wenecji. Dwaj gracze szybko przywrócili jednak porządek w swoich monetach i na nowo zasiedli do rozgrywki. Kości wraz z kubkiem powędrowały w ręce młodszego z nich, młodzieńca o pofalowanych, czarnych włosach. Odziany był bogato, w ciemnowiśniowy kaftan z flamandzkiego sukna przepasany ciężkim, nabijanym srebrem pasem. Ujął kubek, potrząsnął nim i wyrzucił na wieko beczki dwie kości.
Potoczyły się krótko i zatrzymały, pokazując w sumie siedem oczek.
– Główna siedem – oznajmił pewnie młodzieniec. – Wchodzę za dwadzieścia.
Jego przeciwnik, mocno zbudowany, siwiejący mężczyzna koło czterdziestki, którego strój wskazywał na kupca, a twarz i kord przy pasie na żołnierza, skinął głową.
– Dwadzieścia bizantów, że przeciągniesz – rzekł krótko. Wprawnym ruchem dołożył monety do puli.
Wśród stojących za nim kupców rozległy się okrzyki aprobaty i emocji. Stawka wynosiła tyle, co bardzo dobry koń pod siodło.
– Nasz Paolo śmiało gra! – odezwał się jeden z mężczyzn.
– Pizańczycy grają grubo, a kto gra grubo, wygrać musi – dodał inny.
Grali w hazard1, grę, która od niedawna zawładnęła Outremer i portami Italii, szerząc się jak pożoga wśród wielbicieli kości.
Teraz, żeby wygrać pulę, młody brunet musiał wyrzucić raz jeszcze siedem oczek. Jeśli jednak wyrzuciłby dwa, trzy lub dwanaście, przegrałby natychmiast. Kości zagrzechotały w kubku, a potem ciśnięte potoczyły po dębowym drewnie.
– Dziewięć – rzekł rzucający.
– Szansa dziewięć – odezwał się ktoś ze zgromadzonych.
Oznaczało to, że jeśli w następnym rzucie młody wyrzuci dziewięć, wygra pulę.
Młodzian ponownie zgarnął kości do kubka, pogrzechotał nimi krótką chwilę i rzucił.
Dwa sześciany z kości słoniowej zastukały po blacie, parokrotnie się obróciły i w końcu pokazały dwie szóstki. Natychmiastowa przegrana.
Młody człowiek pokręcił głową, a Paolo Pizańczyk wśród wiwatów i poklepywań pobratymców zgarnął pulę do siebie. Kości przeszły teraz w jego ręce.
Pizańczyk popatrzył na stosy monet swoich i przeciwnika. Były nadal mniej więcej równe.
– Słońce się nachyla – rzekł. – Dzień się kończy, tedy i my kończmy. – To mówiąc, przesunął wszystkie swoje monety na blat. – Sześćdziesiąt bizantów. Wchodzę za wszystko.
Wśród Pizańczyków rozległ się szmer, bo ten, kto rzucał, miał w grze gorsze szanse niż ten, kto czekał.
– Mam tylko pięćdziesiąt – powiedział młodzieniec – i nie mam towaru na statku.
– Wystarczy.
Młodzieniec w wiśniowym kaftanie przesunął swoje monety do puli.
Zapadła cisza. Do obserwujących grę dołączyli marynarze, którzy nie mieli akurat wachty, i inni podróżni. Na beczce przed ich oczami leżała teraz równowartość bardzo udanego kupieckiego rejsu do Outremer.
Paolo potrząsnął kubkiem i rzucił. Oczy wszystkich podążyły za kośćmi, które zagrzechotały i pokazały w sumie pięć oczek. Ktoś ze stojących za rzucającym zaklął. Pięć dawało najgorszy wynik, przy którym najwięcej kombinacji prowadziło do przegranej.
Pizańczyk jednak pewnym ruchem zgarnął kości do kubka. Zastanowił się chwilę. W tle słychać było zakłady, jakie czynili obserwatorzy. Większość obstawiała jego przegraną. Słysząc to, mężczyzna zmarszczył brwi, zagrzechotał kubkiem i rzucił. Kości potoczyły się krótko.
Pięć! Natychmiastowa wygrana.
Pizańczycy zakrzyknęli wielkim głosem! Zwycięzca sięgnął po pulę. Już miał ją całą zgarnąć, gdy młodzieniec schwycił go za przedramiona.
– Nie wiem jeszcze, jak to zrobiłeś – syknął – ale jestem pewien, że oszukiwałeś.
Oskarżony szarpnął się mocno i wyrwał z uścisku. Momentalnie sięgnął do korda przy pasie.
– Utnę ci łeb, skurwysynu – wykrzyknął.
Zanim jednak kupiec dobył broni, coś błysnęło w słońcu i z głuchym trzaskiem wyrżnęło w dekiel beczki. Stojący wśród widzów szczupły mężczyzna w czerwonym tabardzie ze złotym krzyżem podniósł do oczu sztylet, którym właśnie rozszczepił jedną z kości do gry. Jakaś ciecz spłynęła po ostrzu i zamigotała metalicznie.
– Rtęć – rzekł krótko nieznajomy, zgarniając dłonią drugą z kości. – Oszukiwaliście – zwrócił się do Pizańczyka, wskazując na niego sztyletem. Jego głos był pozbawiony emocji, zimny i głuchy.
Część widzów od razu pojęła, w czym rzecz.
– Szuler! Kostera, oszust! Wołać kapitana! – zakrzyknęli obserwujący zajście marynarze. Kilku z nich, uzbrojonych, dobyło tasaków i kordelasów.
Paolo Pizańczyk również obnażył miecz i instynktownie cofnął się do swoich rodaków. Ci, choć zaskoczeni tak samo jak inni, dobyli jednak broni i stanęli przy jego boku. Zadziałała odwieczna solidarność mieszkańców tego samego miasta.
Sprawa ich jednak wyglądała beznadziejnie, bo zaraz do rozeźlonych marynarzy dołączyli kolejni, a i kupcy weneccy sięgnęli po oręż. Pizańczyków otaczał teraz ludzki mur nieprzychylnych, złych postaci. Oszustwo przy grze było bowiem ciężkim przestępstwem. Jak Pizańczycy czuli obowiązek obrony swojego, tak inni łaknęli teraz dla niego ciężkiej kary, śmierci nie wyłączając.
– Stać! Wstrzymajcie się! – krzyknął ktoś za plecami tłumu i zaraz przecisnął się naprzód okazale gruby szyper nawy, a za nim pięciu zbrojnych z napiętymi kuszami, którzy natychmiast wymierzyli je w ciasno skupionych ludzi z Pizy.
Z siedmiu kroków nie mogli chybić.
– Opuśćcie broń – zakomenderował szyper w stronę Pizańczyków. – Przyrzekam załatwić sprawę bez uszczerbku dla tych, którzy nie zawinili.
Pizańczycy rozumieli już powagę swojego położenia. Najstarszy z nich, mały i wysuszony kupiec o włosach białych jak mleko, rzekł:
– Zwady nie szukamy, ale nie damy się zarżnąć z powodu zatargu przy kościach.
– Nikt was szlachtować nie będzie – odparł kapitan i przeciągnął palcami po swojej krótkiej, rudej brodzie. – Przyrzekam. Chyba że nie dacie mi innego wyboru.
Pizańczycy powoli schowali broń. Ostatni uczynił to Paolo.
– Co tu się stało? – zapytał tymczasem szyper w weneckim dialekcie jednego ze starszych marynarzy.
– Grali, ten Pizańczyk i ten z naszych. – Marynarz wskazał głową na młodego bruneta. – Młody przegrał do Pizańczyka i krzyknął, że ten oszukiwał. Potem ten rycerz – ciągnął, wskazując na mężczyznę w czerwonym tabardzie – rozłupał sztyletem jedną z kości i znalazł rtęć.
Szyper skinął głową i podszedł do beczki, na której obojętnie na wszystko piętrzył się stos złotych bizantów. Sięgnął po rozłupane kawałki kości do gry.
– Ani drgnijcie – rzekł do Pizańczyków, widząc, że ci żachnęli się na jego oględziny. Rozgarnął palcem kawałki rozłupanej kości. Na drewnie została tłusta, srebrzysta smuga _mercurium_.
Człowiek w czerwonym tabardzie bez słowa podał mu drugą kość.
Kapitan ułożył ją na samym środku dekla i walnął w nią buławą, którą wyjął zza pasa. Kość rozprysła się, siejąc po drewnie srebrnymi kroplami rtęci. Spojrzał na człowieka w tabardzie.
– Jak zgadliście oszustwo? – zapytał.
– Widziałem już takie kości za morzem – odrzekł krótko zapytany. – Pizańczyk za często wyrzucał w grze pięć oczek, aby mógł to być przypadek.
Szyper w zamyśleniu kiwnął głową.
– Rtęć przelewa się wewnątrz kości i obciąża jedną ze ścianek? – dopytał po chwili.
– Tak jest. Oszust ustawia odpowiednio kości, potrząsając kubkiem i wyczekując na znany sobie dźwięk. Potem dopiero je rzuca.
Wśród ludzi otaczających Pizańczyków rozległy się głosy, że szulera należy powiesić albo wyrzucić za burtę.
– Nie macie prawa mnie sądzić! – krzyknął Paolo Pizańczyk. – Nie jestem Wenecjaninem, Piza upomni się o mnie!
– Na okręcie ja stanowię prawo. – Szyper dostojnie wypiął brzuch i przybrał pozę pełną godności. – Na waszym miejscu nie prowokowałbym mnie. – Widać jednak było, że się waha.
Prawo weneckie dawało mu pełną władzę na statku, a karą za oszustwo mogła być szubienica. Prawdą było wszakże, że sprawca był obywatelem innego miasta. Drastyczne kroki wieść mogły do wielkich kłopotów.
– Będziecie oskarżać tego człowieka przed naszymi władzami? – Kapitan zwrócił się tym razem do młodzieńca, który grał z Pizańczykiem.
– Nie mam takiego zamiaru, chcę tylko odzyskać to, co do niego przegrałem wcześniej, z nawiązką jaką wy wyznaczycie, panie kapitanie. – Młodzian skłonił się lekko, a szyper odetchnął z ulgą.
– Skoro oskarżenia nie wnosicie, wiele przegraliście do tego człowieka? – spytał.
– Trzydzieści bizantów. A w ostatnią pulę włożyłem pięćdziesiąt.
– Prawdę mówi – potwierdził starszy marynarz, wcześniej rozpytywany przez kapitana, a inni przytaknęli.
Szyper zagarnął w garść stos złota i szybko przeliczył.
– Milczcie! – rzucił w kierunku Paola, który chciał się odezwać. – Macie tu swoje bizanty – orzekł po chwili, ponownie zwracając się do młodzieńca – z ostatniej puli i te przegrane. Dołożyłem wam jeszcze dziesięć jako zadośćuczynienie. – Przesypał złoto w nastawione dłonie chłopaka. – Resztę konfiskuję tytułem kary za oszustwo. Pięć bizantów dla was, panie rycerzu. – Spojrzał na człowieka w tabardzie. – A reszta do podziału pomiędzy mnie i moją załogę. Konfiskuję też wszystkie wasze towary i natychmiast opuścicie mój statek – rzekł do Paola.
– Opuszczę… jak? – Pizańczyk zrozumiał, że słowa kapitana mogą mieć różne znaczenie.
– Szalupą na brzeg, i żadnych protestów – rzucił szyper do Pizańczyków, którzy zaczęli się burzyć na takie słowa. – Żadnych, bo was, panowie, też wysadzimy tu, na tym wybrzeżu, a do Wenecji na piechotę zejdzie wam dobre dwa dni. Bartolomeo, dopilnuj sprawy z szalupą – zwrócił się na koniec do starszego marynarza.
– Natychmiast!
W dwa pacierze łódź została spuszczona na wodę i oskarżony Pizańczyk znalazł się w drodze na brzeg. Przed wejściem do szalupy posłał człowiekowi w czerwonym tabardzie wielce znaczące spojrzenie. Ten jednak przyjął je bez mrugnięcia okiem.
Gdy szalupa była już w pół drogi do brzegu, młody brunet podszedł do rycerza, wciąż wpatrzonego w dal.
– Jestem Tomasso Vecchio. Zwą mnie też Tessitore. Dziękuję wam za pomoc. Obejrzałem wcześniej kości przed grą, ale były idealne, żadnych spiłowanych rogów, równe i takiej samej wagi. Niemałe mam doświadczenie w grze i sam znam… pewne sztuczki, taką jednak widziałem po raz pierwszy. – Młodzieniec miał miły, melodyjny głos, w którym pobrzmiewała radość życia.
Tak przynajmniej pomyślał mężczyzna w czerwonym tabardzie.
– Jeśli będę mógł uczynić coś dla was w Wenecji, zrobię to z przyjemnością i wdzięcznością – mówił dalej chłopak.
Rycerz popatrzył na niego z powagą, a potem rzekł:
– Nie wyglądacie ani na starego, ani na tkacza2, mości Tomasso.
Młodzian roześmiał się głośno.
– Zwą mnie tak, bo sprawnie potrafię… łączyć różne wątki, na przykład w interesach. Potrafię też skontaktować ze sobą właściwych ludzi. Jeśli potrzebowalibyście pomocy w Wenecji, spytajcie o mnie, najlepiej u sukiennika Carla Vecchia w parafii Świętej Łucji.
Człowiek w czerwonym tabardzie popatrzył na swojego rozmówcę nieufnie, ale skinął głową.
– Nie powiedzieliście, panie rycerzu, jak was zwą – dodał Tomasso. – Nie wiem, komu mam być wdzięczny…
Pytanie można było uznać za bezczelne, jako że zadawał je mieszczanin. Jednak człowiek w czerwonym tabardzie nie poczuł się dotknięty.
– Jestem Roger de Calanthorne.
1 Gra w kości, której początek datuje się na czas krucjat. Nazwa jej wywodzi się prawdopodobnie od słów _al-zachr_ – co po arabsku oznacza „kość do gry”. Istnieje też podanie, że nazywał się tak zamek w Ziemi Świętej, w czasie oblężenia którego wynaleziono tę grę. Stąd też przyjęło się słowo hazard.
2 Gra słów: wł. _vecchio_ „stary”, _tessitore_ – „tkacz”.Rozdział I
PRZYSTAŃ
Wpłynęli na wody laguny od strony Lido, idąc cały czas południowo-zachodnim wiatrem. Gdy po lewej burcie minęli fort, strzegący przejścia Roger doznał dziwnego uczucia, jakby ktoś w jego głowie mozolnie, ale uparcie rozrywał zasłonę spowijającą umysł. Wieże, mury i blanki strażnicy wyglądały tak znajomo, jakby widział je wczoraj, nie ponad sześć lat temu. Taki sam jak zawsze był też wytężony ruch statków na podejściu do miasta. Tłoczyły się tu tuziny różnych rozmiarów szkut, handlowych naw i pękatych statków z greckiego cesarstwa. Pomiędzy nimi przemykały spóźnione łodzie rybackie, wracające z odległych łowisk.
Już południe – pomyślał Roger, patrząc na dochodzące zenitu słońce. Dzień był zaskakująco pogodny pomimo początku października.
Do relingu podszedł kapitan i stanął obok rycerza.
– Pora wam do kajuty, zaraz podejdziemy do nabrzeża – rzekł.
Roger skinął głową i podążył za Wenecjaninem. Przeszli, a właściwie przecisnęli się przez różnokolorowy i rozgadany tłum podróżnych, którzy szykowali się do zejścia na ląd.
Przy rufowym kasztelu kapitan otworzył drzwi nadbudówki. Rycerz wszedł bez wahania, gościem kapitana bywał już wcześniej.
– Zostańcie tu, aż sam po was przyjdę – usłyszał jeszcze, zanim zamknęły się za nim drzwi.
Szyper pospieszył teraz na środek pokładu, gdzie odszukał swojego wspólnika, będącego zarazem kwatermistrzem i okrętowym pisarzem.
– Rocco, przypilnuj pierwszego rozładunku. Beczki z cukrem dla Pellegrinich zrzucimy na ich nabrzeżu. Pamiętasz, że tam wąsko, więc dobrze pilnuj ludzi. Jakby któraś spadła, będziemy mocno stratni.
Rocco, wysoki, suchy i poważny, rzucił mu krótkie spojrzenie znad pliku dokumentów.
– Jasne – powiedział tylko, po czym wrócił do przeglądania pergaminu ze spisem towarów.
Kapitan wiedział, że może na nim polegać. Rocco był jego szwagrem, a pływali razem od piętnastu lat.
Jeszcze jeden, może dwa sezony na morzu i koniec – rzekł sobie w duchu. – Niech młodzi przejmują statek, a ja zajmę się budową łodzi.
Przywołał w pamięci zapach sosnowego drewna w warsztacie, wręgi, klepki, młoty i dłuta i myśl ta sprawiła, że się uśmiechnął.
Wenecja zbliżała się do nich powoli i niemal uroczyście. Na lagunie wiatr był znacznie łagodniejszy niż od strony pełnego morza, fal prawie brakło i statek sunął jak po stole. Ponieważ wyspy miasta, dzieło tysięcy lat pracy rzecznej delty, wiatrów i morskich prądów, nie miały żadnych wzgórz i same niewiele wystawały ponad taflę zatoki, więc niemal cała zabudowa wschodniej dzielnicy pojawiała się przed oczami podróżnych jednocześnie, jakby właśnie wynurzyła się z wody.
Kapitan z zadowoleniem patrzył na zamek i Arsenał, na Bazylikę Świętego Marka, jej campanilę, dopiero niedawno ukończoną, na place, kościoły i przystanie. Murowane domy, obłożone jasnym kamieniem, pomału wypierały w tej części Wenecji drewnianą zabudowę, dając niechybny sygnał rosnącego bogactwa Republiki. Poszczególne wysepki, w liczbie kilkudziesięciu, z których każda miała swój parafialny kościół, plac targowy i przynajmniej jedną studnię, zaczynały się właśnie łączyć mostami i mostkami, stapiając się w większą całość.
Wenecja potężniała, skupiała odrębne dotąd spłachetki piaszczystego lądu w jedno ciało, w jedno miasto, w jedną siłę.
Szyper zawsze czuł dumę, gdy patrzył na swoje miasto. Wiedział, że w tym miejscu, w jego energii i wiecznym ruchu, mają zapewnioną przyszłość jego dzieci, a po nich ich dzieci.
Radość powrotu ani na chwilę nie oderwała go jednak od obowiązku. Wprawnym okiem zauważył, że właśnie zwolniło się miejsce przy nabrzeżu.
– Powiedz sternikowi, żeby podchodził do czerwonej kei – wydał polecenie jednemu z marynarzy.
Ten pomknął na rufę i prawie natychmiast dziób nawy obrócił się ku północy, gdzie z brzegu wyrastał pomalowany na czerwono pomost w kształcie litery T.
Podeszli do przystani powoli, ze zwiniętym głównym żaglem, polegając tylko na trzech parach długich wioseł, używanych do ruchu w porcie.
– Cumy rzuć! – padł kolejny rozkaz i z pokładu poleciały dobrze nasmarowane liny, grube jak ramię mężczyzny, które zaraz pochwycili stojący na pomoście ludzie, by przyciągnąć ciężko wyładowany statek do nabrzeża.
– Bogu niech będą dzięki za powrót – rzekł uroczyście kapitan i przeżegnał się.
– Amen – odpowiedzieli stojący obok marynarze.
Właśnie wrócili z dalekiej podróży.
Zrzucono zaraz trap i podróżni zaczęli schodzić na ląd, w porządku, jaki ustalił Rocco.
Wprawne oko szypra dostrzegło, że na pomost wszedł, a właściwie wbiegł, urzędnik celny w towarzystwie klerków i kilku strażników. Słudzy natychmiast rozstawili przed nim składany stolik, podsunęli mu zydel i rozłożyli księgi. Teraz każdy z podróżnych musiał uiścić opłatę miejską za zejście na ląd i trwało dobrą chwilę, nim mogli oni wreszcie zejść do miasta. Gdy skończyła się ich odprawa, urzędnik ze strażnikami pospieszyli na pokład.
– Bóg z tobą, Bragadinie, i z tobą, Rocco – odezwał się celnik na widok kapitana i kwatermistrza. – Ależ długo cię nie było, spodziewaliśmy się ciebie we wrześniu.
– I z tobą, Carlo. Dostawy w Akce się opóźniły – odparł szyper, ściskając prawicę urzędnika. – Popłynąłem więc na Cypr po trochę greckich skorup, one zawsze dobrze się sprzedają.
Rocco, jak miał to w zwyczaju, milczał.
– Masz jakiś jedwab na pokładzie? – zapytał tymczasem celnik.
– Mam, z Cypru właśnie, i trochę białego z Damaszku.
– Muszę sprawdzić, czy nie sycylijski1, taki rozkaz.
– Rozumiem, rób swoje. Rocco, pokaż manifest pokładowy i nasz jedwab.
Trzech kupców, którzy zostali na pokładzie, by oclić swoje towary, poruszyło się niespokojnie. Nadchodził dla nich najgorszy moment powrotu.
Celnicy pracowali szybko i z widoczną wprawą. Kapitan i Rocco podążali za nimi krok w krok. Bragadin był bowiem zdania, że nigdy nie można ufać urzędnikom, nawet znajomym.
Kontrola wypadła jednak pomyślnie. Celnik policzył opłatę, Bragadin popatrzył na Rocco, a ten skinął głową. Liczby się zgadzały.
Kapitan podszedł do wielkiej, odwróconej do góry dnem beczki, tej samej, przy której doszło do awantury przy kościach. Sięgnął do trzosa, odliczył i ułożył w stos monety, złote bizantyjskie solidy i srebrne denary z Antiochii.
Celnik obejrzał każdą sztukę złota, sprawdzając, czy brzegi nie zostały oberżnięte. Ze stosu odsunął na bok trzy solidy.
– To aleksiosy2 – powiedział spokojnie. – Musisz dorzucić jeszcze parę denarów, przyjacielu.
Kapitan westchnął, wysupłał z mieszka pięć antiocheńskich srebrników i dołożył do stosu. Podali sobie ręce.
– To co? Po kielichu u ciebie w kajucie, jak zwykle? – spytał celnik.
– Wolałbym, żebyś zaszedł do mnie dziś wieczorem. Poświętujemy mój powrót.
Urzędnik obrzucił swojego rozmówcę bystrym spojrzeniem i w lot zrozumiał jego intencje.
– Znajdziesz jakiś kawałek jedwabiu dla Agnieszki? – odezwał się szeptem, zmieniając temat.
Kapitan wiedział, że jedyną istotą na ziemi, na której urzędnikowi zależało, była jego córka.
– Znajdę, i to pierwszej klasy.
Celnik się uśmiechnął. Tym razem szczerze.
– Tedy do wieczora. Bywaj, kapitanie. Bywaj, Rocco.
– Bywaj, Carlo.
Gdy urzędnicy zeszli na ląd, Rocco zarządził wyładunek. Zeszło im niedługo, bo większość tego, co przywieźli, stanowiły towary Pellegrinich, a te mieli dostarczyć na ich odrębną przystań w parafii Świętego Dionizego.
Popłynęli na południe, po prawej burcie mijając Bazylikę Świętego Marka, a potem skręcili ku zachodowi. Płynęli teraz cieśniną pomiędzy wyspami Spinalonga i Dorsoduro. Minęli z prawej szpaler murowanych budynków wyrastających z morza. Była to dzielnica wielkich kupców. Partery domów zajmowały kantory i składy, piętra były rezydencjami właścicieli. Domy dysponowały własnymi przystaniami, zdolnymi przyjąć fracht z pełnomorskich statków. Kto odnosił sukces w zamorskim handlu, ten przebudowywał wcześniejsze, drewniane domostwa w taki właśnie sposób. Kto się wzbogacił, nieuchronnie włączał się w politykę Republiki. Splendor i umiejętne pokazanie światu własnego powodzenia torowały rodom drogę do Wysokiej Rady i do urzędu doży. Nowe, wspaniałe i nade wszystko drogie rezydencje były w tej grze użytecznym narzędziem.
Bragadin wszedł do kajuty i zastał swojego gościa zatopionego w myślach. Na jego widok Roger odstawił cynowy kubek z rozwodnionym winem i podniósł się z zydla. Sięgnął po dwie podróżne sakwy. Uwagi kapitana nie uszedł przypasany do jego boku miecz ani wystający spod tabardu metal kolczugi.
– Staniemy zaraz przy nabrzeżu, jak wam wcześniej mówiłem. Będziecie mogli zejść z nawy.
Jakby na potwierdzenie tych słów z pokładu rozległy się okrzyki, a statek zadrżał lekko i skrzypnął. Dobili do przystani.
Roger skinął głową i podał kapitanowi ciężki mieszek.
– Tak jak było umówione – rzekł.
Bragadin rozsupłał tasiemki sakiewki i zerknął do środka. Miło błysnęły mu egipskie bizanty. Wiedział, że nie musi przeliczać kwoty. Znał się na ludziach.
– Nie wyglądacie, jakbyście chcieli zacząć w Wenecji nowe życie – zagadnął podróżnego.
Ten nic nie odpowiedział.
Niezrażony milczeniem kapitan spojrzał uważnie na rycerza, po czym rzekł:
– Za mniej więcej trzy niedziele, no, może za miesiąc, płynę raz jeszcze na Cypr. Jeżeli chcielibyście, panie, wrócić do waszego Oltramare, z łatwością znajdziecie mnie w głównym porcie.
– Będę o tym pamiętał.
Uścisnęli sobie prawice.
Roger przerzucił sakwy przez plecy i wyszedł na pokład. Bragadin patrzył przez chwilę, jak ten dziwny człowiek lekko zbiega po przerzuconym właśnie trapie i znika wśród czekających na nabrzeżu ludzi Pellegrinich.
T
Słońce zawisło już nisko nad horyzontem, gdy Roger dotarł do północnych wysp Wenecji. Okazało się to wcale nie takie proste, bo południowe wyspy Dorsoduro i Spinalonga3 akurat świętowały, mimo papieskiego interdyktu, ponowne otwarcie kościoła Świętej Eufemii i większość przewoźników udała się na nabożeństwo i festyn.
Wreszcie, z niemałym trudem, znalazł załadowaną rybackimi sieciami i beczkami batelę4, której właściciel, po sprzedaniu połowu udawał się na północ. Po zwyczajowym targowaniu stawki Roger usiadł na dziobie na zwoju lin i łódź ruszyła. Jej lekki rozkołys i ciche rozmowy wiosłujących rybaków dziwnie go uspokoiły, tak że zapadł niemalże w drzemkę i znalazł się na granicy jawy i snu.
Obudziło go lekkie szarpnięcie za ramię. Pochylał się nad nim szyper o spalonej słońcem twarzy.
– Panie, jesteśmy na miejscu.
Rycerz momentalnie przyszedł do siebie, potrząsnął głową, odganiając resztki snu, wstał i rozejrzał się. Przed nim rozciągały się wyspy Canareggio. Znów doznał uczucia bolesnego ścisku w głowie. Pamięć wracała. Wyspy północne były takie, jakimi je zapamiętał. Pełne moczarów i piaszczystych łach, gdzieniegdzie zarośnięte trzciną, zabudowane niezbyt gęsto wyłącznie drewnianymi budynkami, z których większość przypominała wiejskie chaty i szopy. Drewnianych mostków pomiędzy wyspami prawie tu nie było i łódź pozostawała w tym labiryncie wysepek jedynym możliwym środkiem podróży.
– Oberży mi trzeba albo tawerny, w miarę czystej i w dobrej cenie – rzekł po chwili do rybaka.
Ten zlustrował go od stóp do głów, zastanawiając się, co też dla tego rycerza oznacza „w miarę czysta”. Ponieważ jednak przybysz mówił całkiem dobrze weneckim dialektem, mężczyzna pozwolił sobie na śmiałość.
– Dla ludzi waszego stanu, panie, chyba żadna nie będzie dość dobra – powiedział ostrożnie. – Wszelako na tej wyspie, gdzie przybijamy – dodał, wskazując drewnianą przystań, do której się zbliżali – możecie spróbować w „Trzech Pucharach”. Dobrze gotują i izby mają porządne. Patronowi powiedzcie, że to ja, Luigi rybak, go wam poleciłem.
– Nie omieszkam. Jak znajdę tawernę?
– Z nabrzeża idzie tylko jedna uliczka. Jak się rozgałęzi, pójdźcie w lewo. Zaraz za zakrętem będą „Puchary”, nie pobłądzicie.
Dobili do przystani, gdzie stało kilka innych łodzi podobnych do ich bateli, i Roger podążył wskazaną drogą.
Wysepka była w pełni tego słowa rybacka i taki też był jej słony zapach. Uliczka była właściwie rozmokłą wiejską dróżką. Po jej obu stronach biegły płoty, na których suszyły się sieci, i znajdowały się warzywniki, zagródki i kojce z wszelką trzodą i drobiem, a także otoczone przez nie wiejskie chaty i szopy. Czasem jedne trudno było odróżnić od drugich. Na rozwidleniu dróżki skręcił w lewo, przepchnął się przez stado kóz prowadzonych przez dwóch wyrostków i po nie więcej niż pięćdziesięciu krokach stanął przed przysadzistym, drewnianym, ale pobielonym budynkiem krytym trzcinowym dachem. Z komina buchał jasny dym, a z uchylonych drzwi i okien dobiegał harmider głosów i dźwięki muzyki.
Spojrzał na szyld. Na niebieskim tle wyrysowano całkiem udatnie trzy srebrne puchary.
Pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka.
Owionął go zapach jadła, wina i przypraw i to przywiodło mu na myśl tawernę za morzem, w dalekim Trypolisie. Wnętrze było zaskakująco czyste, stoły, zydle i krzesła porządne, a podłoga z dębowych desek, żadna tam polepa, dobrze zamieciona. Dwie dziewczyny służebne, uwijające się z dzbanami i parującymi misami, miały czyste fartuchy. Gdy wszedł i oczy kilkunastu gości zwróciły się ku niemu, siłą rzeczy zrozumiał, że jego strój nie całkiem pasuje do tego miejsca.
– Krzyżowiec – usłyszał szept od najbliższego stołu, gdzie trzech rybaków dopijało wino.
– Sporo takich teraz na Rialto – odezwał jeden z nich. – Tęgo ich poganie przetrzepali. Włóczą się bez grosza po mieście, zamiast wrócić do siebie.
– No, ten na biednego nie wygląda. – Najstarszy rybak otarł usta wierzchem dłoni. – Patrzajcie, jakie sukno nosi i broń…
Roger puścił te uwagi mimo uszu. Choć zabarwione złośliwością, nie świadczyły o złych zamiarach. Rybacy nie mogli wszak wiedzieć, że Frank zza morza rozumie ich słowa.
Minął ich i podszedł do szynkwasu. Stała za nim dojrzała kobieta, brunetka, jak ocenił, dobrze już po trzydziestce, która kiedyś musiała być nie lada pięknością.
– Witajcie. – Skinął jej głową. – Szukam patrona tej oberży.
Kobieta obrzuciła go spojrzeniem.
– Stoicie przed nim – rzekła pewnie. – Jestem Elwira Cortado. „Trzy Puchary” są moje.
Roger pomyślał, że przeoczył jej strój, zbyt bogaty na służącą, a do tego złote kolczyki i bransolety na nadgarstkach.
Zmęczenie stępiło mi zmysły – stwierdził w myślach.
– Darujcie, pani, nie chciałem wam uchybić. Potrzebuję noclegu i kogoś, kto ma konie pod wierzch na stałym lądzie.
– Nocleg się znajdzie, a jakże – odparła Elwira – a jeśli zamierzacie wyprawić się na _terra firma_5, to i konie będą. Mój kum ma stajnie na lądzie. Może dzianeta tam nie znajdziecie, ale dobrego podjezdka na pewno. Wina, panie rycerzu? – spytała.
– Nalejcie, proszę.
Nie bez przyjemności patrzył, jak właścicielka sięga po dzban i ciężką szklanicę. Trunek zabarwił zaraz szkło ciemną, nasyconą czerwienią. Podała mu naczynie ruchem niemal tanecznym. Ten wdzięczny gest kogoś mu przypomniał i poczuł w piersi ukłucie bólu.
Odpędził natarczywą myśl, gdy poczuł w ustach smak wina i rozchodzące się po ciele ciepło. To dobre wino, przyznał w duchu, i dobra oberża. Poczuł się zmęczony, ale spokojny.
– Jak tu trafiliście, panie? – spytała tymczasem kobieta. – Zwykle nie mamy rycerzy za gości.
– Wiózł mnie do Canareggio człowiek imieniem Luigi. On polecił mi waszą oberżę. Nie powiedział tylko, że patronem będzie kobieta.
– Luigi rybak to porządny człowiek, kuzyn mojego świętej pamięci męża.
Wdowa, oczywiście – pomyślał Roger. – Dlatego tak samodzielnie rządzi tym miejscem.
– Nie jest łatwo prowadzić oberżę – zagadnął, chcąc być uprzejmym. – Miałem za morzem przyjaciela… – Nie dokończył zdania.
Elwira popatrzyła na niego uważnie.
– Ziemie za morzem zabrały mi męża – rzekła. – Pociągnął z naszym dożą do Ziemi Świętej i poległ w morskiej potyczce z Saracenami. Wielu wtedy nie powróciło.
Mężczyzna milczał jeszcze chwilę, jakby ważąc słowa.
– Outremer pochłania wiele ofiar, ale i tak wielu ciągle doń przybywa – rzekł w końcu.
– Wy jednak wróciliście do Wenecji.
Pokiwał głową.
– Zabawię tu jakiś czas. Zapłacę za miesiąc z góry.
– Niech będzie. Nie zedrę z was. W końcu przecież też jesteście z Wenecji, choć raczej nie z naszych wysp.
– Dawno nie używałem weneckiej mowy. Wiele zapomniałem – przyznał Roger zgodnie z prawdą.
– Mowa wnet wam powróci, starczy parę dni na lagunie. Zdrożeniście – dodała. – Dam wam rosołu, a izbę w mig przygotujemy. Lidia! – zawołała jedną z dziewcząt.
Ta podeszła szybko. Była ładną, wiotką brunetką. Roger zauważył w niej uderzające podobieństwo do Elwiry.
– To moja starsza córka – rzekła patronka.
Dziewczyna spojrzała na rycerza i uśmiechnęła się. Przybysz budził ciekawość.
– Nie susz zębów, moja panno, tylko przygotuj izbę na piętrze dla gościa, tę pierwszą po prawej. No, leć już!
Dziewczyna dygnęła i pobiegła do schodów po lewej stronie szynkwasu.
– Ta druga panna też wasza? – Roger wskazał głową na służkę dolewającą właśnie rybakom wina.
– Nie, Graciella to kuzynka. Mam drugą, dwa lata młodszą córkę, Oriettę, ale ona do pracy w oberży się nie nadaje. Pobożna bardzo i chce zostać mniszką. Z nowym rokiem zacznie nowicjat u sióstr od Świętej Idy.
Mężczyzna sięgnął do trzosu przy pasie, wydobył z niego dwa bizanty i położył je na ladzie.
– Starczy? – spytał.
– To za dużo. Chyba że doliczę codziennie wieczerzę, wtedy będzie dobrze.
– Zatem postanowione – przytaknął.
– Siądźcie sobie, najlepiej pod filarem. – Elwira wskazała stół niedaleko szynkwasu, pod jednym z dwóch drewnianych filarów, na których wspierał się dach oberży. – A te sakwy dajcie mnie, o, tutaj. – Machnęła za ladę.
Rycerz podał jej juki i widział, jak kobieta bez wysiłku kładzie je za szynkwasem.
– Migiem was nakarmimy. – Uśmiechnęła się do niego, pokazując białe, równe zęby. – A, i nie dajcie się namówić na grę w kości, nasi szulerzy zaraz się do was zlecą.
– Wierzcie mi, pani, kości to ostatnie, na co mam dziś ochotę – odparł spokojnie i mimo woli pierwszy raz w tym dniu również się uśmiechnął.
Reszta wieczoru potoczyła się bardzo zwyczajnie i ogromnie się to Rogerowi spodobało.
Rosół z mięsem był dobry, tak jak wino i chleb, którymi go podjęto. Tutejszych hazardzistów przepędził bez trudu. Wieczór upłynął mu tak spokojnie, jak dawno już takiego nie doświadczył. Obserwował gości, a ci odwdzięczali mu się tym samym. Słuchał muzyki wygrywanej przez dwóch flecistów i patrzył, jak kilka par do niej tańczy. Wreszcie dopił wino i z rąk Elwiry wziął swoje juki i klucz do izby na piętrze.
Wchodził po schodach na górę, odprowadzany jej uważnym spojrzeniem.
T
Tego dnia, gdy Bragadin wrócił do Wenecji, do głównego molo portu przybiła też pękata bizantyjska nawa. Żagle miała potargane po długiej i burzliwej podróży, a ciężko zanurzony kadłub musiał być wypełniony wszelkiego rodzaju dobrami ze Wschodu.
Wśród kupców i podróżnych zeszło z niej na brzeg kilku mężczyzn, którzy uformowali niewielki orszak i przecinając plac Świętego Marka, skierowali się ku południowemu skrajowi Rialto.
Był to dość niezwykły pochód. Otwierał go niski, bardzo bogato i barwnie odziany Grek, człowiek w średnim wieku o twarzy pełnej dostojeństwa i pewności siebie. Koło niego podążał odziany od stóp do głów w czarny jedwab mężczyzna lat około trzydziestu, średniego wzrostu, o dłuższych, kręconych, blond włosach godnych samego Apollina. Kilka kroków za tą parą pospieszał chudy i wysuszony człowieczek, najwyraźniej skryba, bo dźwigał pod pachą wielką skórzaną tubę na pergaminy. Korowód zamykało dwóch zbrojnych, o płaskich twarzach, kosych oczach i czarnych, długich włosach upiętych w węzły na karku. Na tym jednak podobieństwa ich się kończyły. Jeden bowiem był niski, przysadzisty i wyglądał na silnego jak byk, tymczasem drugi był szczupły, średniego wzrostu i tak sprężysty jak napięta cięciwa łuku. Łuki zresztą mieli obaj, tyle że w skórzanych łubach na plecach, a przy pasach płaskie kołczany z pękiem pierzastych strzał.
Orszak ten w dwa pacierze stanął pod bogatym domem przylegającym ścianą do greckiego monastyru. Dotarli do siedziby namiestnika wschodniego cesarstwa.
Wenecja nadal pozostawała nie tylko sojusznikiem, ale i odległą prowincją Konstantynopola. Tolerowała więc obecność greckiego urzędnika, który zresztą, dla dobra sojuszu, rozsądnie nie wtrącał się w wewnętrzne sprawy miasta. Zadaniem namiestnika było głównie widzieć i wiedzieć, co się w nim dzieje.
W rezydencji oczekiwano ich najwyraźniej, bo nie zdążyli nawet uderzyć w ciężkie odrzwia kołatką z dostojnego brązu, gdy te otwarły się na oścież. Podróżni weszli w nie śmiało, nie zważając niemal na gnących się w ukłonach służących.
Dom zachowywał typowy, wenecki układ. Na dole znajdowały się składy i magazyny, na piętrze rezydencja właściwa. Frontem przylegał on do wód laguny.
Przed schodami czekał na nich majordomus, starzec od lat zawiadujący siedzibą bizantyjskich namiestników.
– Niech będzie pochwalony Bóg Wszechmogący, że dotarliście do nas szczęśliwie, panie wysłanniku – rzekł do bogato odzianego mężczyzny i ukłonił się nisko.
– Niech będzie pochwalone imię Pańskie i niech Wszechmogący Bóg zachowa naszego cesarza! – odrzekł urzędnik. – Prowadźcie do namiestnika.
Starzec dziarsko ruszył po stopniach, a przybyli podążyli za nim. Drzwi u szczytu schodów otwarły się ze skrzypnięciem i weszli do dużej izby stanowiącej salę recepcyjną.
Była ona miniaturą wielu podobnych sal, w których toczyła się polityka cesarstwa, tak w jego granicach, jak i poza nimi. Podłogę wyłożono mozaiką w motywy roślinne, oddane tak udatnie, że zdać się mogło, że stąpa się po kwietnej łące. Przez cztery jasne ściany biegły również mozaikowe napisy w greckich literach głoszące chwałę cesarstwa. Ze sklepienia zaś patrzył na ludzi Chrystus Pantokrator w majestacie złota i błękitu. Chylące się ku zachodowi słońce siało kolorowymi snopami światła przez witraże z weneckiego szkła.
Za stołem zastawionym do uczty, na wysokim krześle podobnym do tronu, siedział Nikomedes Khalotetos. Namiestnik jedynego i prawdziwego cesarstwa rzymskiego w Wenecji. Był to człowiek jeszcze młody, dopiero co przekroczył trzydziestkę, o kruczoczarnych włosach, pełen witalności i uroku. Wzrok miał bystry, twarz miłą, usta sybaryty. Ubrany nienagannie, ale bez przesady, w granatową tunikę przeszywaną srebrem, mógł być wzorem dla każdego urzędnika Bizancjum poza granicami cesarstwa.
Wokół Nikomedesa stał na powitanie przybyłych tuzin jego dworzan, pomocników, kancelistów i rachmistrzów. Był też przeor pobliskiego monastyru, w pontyfikalnej szacie, o sprytnych rozbieganych oczach, otyły i zadowolony z życia.
Namiestnik oczekiwał wysłannika od dawna i nie była to miła wizyta. „Specjalny wysłannik basileusa”, jak nazwano go w otrzymanej przed miesiącem korespondencji z Konstantynopola, wysłany do Wenecji dla wyjaśnienia z sojuszniczą Republiką niedawnego kryzysu na Korfu. Nikomedes wstał i rozłożył ręce w geście powitania.
Miał nadzieję, że nikt nie zauważy ich drżenia.
– Bądźcie pozdrowieni, dostojny wysłanniku! – zwrócił się do mężczyzny w bogatym stroju. – Witam was wraz z waszymi towarzyszami na ziemi naszych weneckich poddanych.
– Jestem Jan Gabras – rzekł przybysz – lecz wysłannikiem najwspanialszego basileusa jest dostojny Dioklecjan. – Wskazał na swojego towarzysza w czerni.
Namiestnik przeniósł wzrok na milczącego blondyna.
Gabras – pomyślał – to pewnie krewny rządcy Trebizondu, arystokrata jak ja. Lecz kim jest ten…?
– Jestem wysłannikiem cesarza – rzekł krótko przybysz w czerni. – A to moje pełnomocnictwa. – To mówiąc, sięgnął za połę płaszcza, wydobył coś i wyciągnął do namiestnika zaciśniętą dłoń. – Podajcie mi rękę – rzekł do Nikomedesa.
Ten zawahał się, lecz posłuchał. Przybysz obrócił podaną mu dłoń wierzchem do góry i położył na niej złoty krążek.
Namiestnik żachnął się, jakby był to skorpion, nie medal ze złota. Na jego awersie wyobrażona była waga.
– Obróćcie znak – wydał polecenie człowiek w czerni.
Gospodarz jak zahipnotyzowany wykonał polecenie. Na rewersie złotego krążka archanioł Michał unosił w górę miecz.
– Wiecie, co to jest? – spytał wysłannik.
– Macie władzę życia i śmierci w imieniu cesarza. – Głos namiestnika zadrżał.
– Mierzę, sądzę i karzę w imieniu basileusa – rzekł Dioklecjan, odbierając medal z dłoni urzędnika. – Dzisiaj przybyłem, aby zmierzyć i osądzić twoje czyny, Nikomedesie Khalotetosie.
Namiestnik przełknął ślinę.
– Czego chcecie ode mnie? – rzekł zmienionym głosem.
– Chcemy już niewiele. – Wysłannik mówił spokojnie i uroczyście. – Dostojny Jan zastąpi cię na urzędzie namiestnika cesarza. Wiem, żeś spiskował z naszymi wrogami z Sycylii. Nie zaprzeczaj! Jesteśmy tego pewni.
Gospodarz chciał coś powiedzieć, ale Dioklecjan powstrzymał go gestem dłoni.
– Milcz i słuchaj – rzekł. – Chcę, abyś wyjawił imiona tych, którym przekazywałeś tajne wiadomości i imiona szpiegów sycylijskich w armii cesarza oblegającej Korfu. Jeśli uczynisz to tu i teraz, przyrzekam ci, że oszczędzę twoją rodzinę. Nie straci ona pozycji ani majątku. W przeciwnym wypadku każę nabić cię obyczajem Pieczyngów na pal, tu, na dziedzińcu, synów twoich stracę, a żona i córki pójdą w niewolę do Saracenów. – Mężczyzna potoczył wzrokiem po świcie dostojnika, która zamarła w ciszy i bezruchu. – Nie ma litości dla zdrajców cesarstwa.
Pod namiestnikiem ugięły się nogi i byłby upadł, gdyby nie oparł się o stół. Przewrócił karafę z winem i czerwona struga, jak krew, rozlała się wśród złotej i srebrnej zastawy. Ktoś z zebranych krzyknął krótko.
– Litości, panie! Powiem, co wiem – wyrzucił z siebie w końcu Nikomedes.
– O litości nie ma mowy, ale możesz umrzeć w inny sposób. – Dioklecjan skinął na swojego skrybę, a ten podał mu mały flakon z ciemnego szkła. – Mów, co wiesz – rzekł do gospodarza – a umrzesz szybko. Choć nie lekko.
Namiestnik otarł pot z czoła.
– Wiadomości przekazywałem Joscelinowi de la Valetcie, posłowi sycylijskiemu w Wenecji – rzekł wreszcie. – Jest teraz w mieście.
– Siadaj i notuj – rzucił Dioklecjan do skryby.
Ten przycupnął przy stole, odsunął talerze, a z sakwy wydobył pergamin i ołowiany rysik.
– Od jak dawna? – Mężczyzna odziany w czerwień nie odrywał wzroku od przesłuchiwanego.
– Od roku.
– Jak wiele ci zapłacił?
– Tysiąc złotych solidów.
W komnacie słychać było tylko skrzypienie rysika skryby.
– Dlaczego nie popłynąłeś z flotą wenecką na Korfu?
– Bałem się, że de la Valette będzie domagał się informacji z twierdzy i że ktoś mnie zdradzi.
Wysłannik cesarza przerwał na moment i skinął na skrybę. Ten podsunął namiestnikowi kawałek pergaminu i podał mu rysik.
– Napisz mi imię szpiega króla Rogera w wojskach basileusa na Korfu. Wiem, że je znasz – rzekł Dioklecjan.
Nikomedes wziął rylec do ręki i chwilę pisał coś na podanej karcie. Ręce mu dygotały i stawiał litery z wyraźnym trudem. Gdy skończył, skryba zabrał pergamin i podał go swemu zwierzchnikowi.
Ten zerknął na zapisane przez namiestnika słowa, pomyślał chwilę, po czym skinął głową na znak aprobaty.
– Wierzę ci – oznajmił wreszcie. – To chyba tyle… Nie, jeszcze jedna rzecz. Gdzie przekazywałeś wiadomości Sycylijczykom?
– Albo na spotkaniach z de la Valettą albo przez skarbonę w kościele Świętego Idziego. Wrzucałem wiadomość z jałmużną.
Dioklecjan ponownie skinął głową.
– Teraz możesz wypić truciznę – rzekł spokojnie. – Będziemy mieli jeszcze chwilę na rozmowę. – Wyciągnął rękę z flakonem do gospodarza. – Siadajcie wszyscy – rzucił rozkaz do ciągle stojących dworzan namiestnika.
Ci posłuchali skwapliwie, lecz nikt z nich nie sięgnął po jadło ani napitek stojące na stołach. Jedynie dwaj skośnoocy wojownicy od razu przysunęli do siebie misy z pieczystym i gorliwie wzięli się do jedzenia, odkrawając własnymi nożami kawały mięsa.
Nikomedes opadł ciężko na swoje rzeźbione krzesło i pustym wzrokiem patrzył na podane naczynie.
– Czy mogę napisać do rodziny? – zapytał wreszcie.
– Nie. Mogłeś tylko wybrać rodzaj śmierci – odparł Dioklecjan. Przeczesał palcami swoje falujące włosy i patrzył, jak namiestnik odkorkowuje flakon i jednym haustem wychyla jego zawartość.
Po wypiciu trucizny Nikomedes skrzywił się widocznie.
– Gorzkie? Zapijcie winem – rzekł wysłannik cesarza.
Gospodarz sięgnął po dzban i napił się z niego łapczywie.
– Ile pieniędzy macie w szkatule poselstwa? – spytał go Dioklecjan.
– Jakieś dwa i pół tysiąca solidów.
– Koszty miesięczne?
– Będzie z dwieście solidów razem z wynagrodzeniem dla ludzi.
– Ilu zbrojnych?
– Nie mamy zbrojnych. Monastyr dostarcza nam strażników.
– To trzeba zmienić – stwierdził krótko Dioklecjan. – Powiadacie, że monastyr daje strażników… Hmm, za jaką cenę, powiedzcie, świątobliwy ojcze? – Tym razem zwrócił się do przeora.
Ten, mimo że przy tuszy, aż skulił się w sobie.
– Dwadzieścia solidów za miesiąc – odparł szybko.
– Myślę, że odtąd zrezygnujecie, ojcze, z tej opłaty. Dla chwały cesarstwa. – Wysłannik utkwił w przeorze spojrzenie swych niebieskich oczu.
– Maaa… się rozumieć, ooo… dostojony… – wyjąkał starzec, który ze strachu zapomniał imienia wysłannika. – Bez żadnych kosztów…
– Bardzo dobrze.
Skryba przewrócił kolejną kartę pergaminu. Pięknym, równym pismem dokładnie notował wszystko, co słyszał.
– Macie własne statki i łodzie tu, w mieście? – indagował dalej namiestnika Dioklecjan.
– Tak, dwa statki i pół tuzina łodzi na lagunie. Mamy też przewoźników i rybaków na usług… Aaaaaaaaaaaaaaaaaa! – jęknął Nikomedes, po czym złapał się za brzuch, skręcił w paroksyzmie i zwalił z krzesła pod stół.
Chciał do niego podskoczyć stary majordomus, ale gość w czerni powstrzymał go gestem dłoni.
– Zostawcie go – rzekł. – A wy wszyscy – zwrócił się do pozostałych urzędników – patrzcie, jak umiera zdrajca.
A ten umierał w boleściach. Szarpał się i rzucał jak ryba bez wody, to charcząc, to wyjąc. Poderwał się raz jeszcze z podłogi i schwycił obiema dłońmi za blat stołu, szukając w nim oparcia. Twarz mu pociemniała i język, fioletowy, ogromny i ociekający krwawą śliną, wysunął się z ust. Wreszcie w konwulsji popchnął swój tron, aż ten, mimo że ciężki, odsunął o kilka kroków. Zdrajca zadygotał, zarzęził przejmująco, po czym runął jak długi, kopnął jeszcze kilka razy nogami i znieruchomiał.
– Namiestniku Janie – rzekł Dioklecjan do Jana Gabrasa – właśnie objęliście swój urząd.
1 Królestwo Sycylii, którego normański król Roger II prowadził wieloletnią wojnę z Bizancjum i Wenecją, stawało się właśnie poważnym producentem jedwabiu.
2 Cesarz Aleksy Komnenos na początku XII wieku, borykając się z zadłużeniem państwa, obniżył zawartość złota w swoich solidach, przez co były one uważane za walutę wyraźnie gorszą od monet bitych przez jego poprzedników.
3 Obecnie Giudecca.
4 Mimo że ikoniczna dla Wenecji gondola pojawia się pod koniec wieku XI, prawdziwym koniem roboczym miasta jest batela – jednostka mierząca od pięciu do ośmiu metrów długości i wyraźnie szersza od gondoli, napędzana jednym lub kilkoma wiosłami, służąca do przewozu ludzi i towarów.
5 Stały ląd, posiadłości Wenecji poza laguną.