- W empik go
Outremer. Ziemia obietnic - ebook
Outremer. Ziemia obietnic - ebook
Outremer – ziemia za morzem w roku 1147.
Królestwo Jerozolimskie wyprzedzające swoją epokę. Kraina ludzi wolnych, nieznająca ciemiężenia chłopów, pańszczyzny ani podatków nakładanych kaprysem feudała, w której chrześcijańska większość nie prześladuje muzułmanów, Samarytan ani Żydów. Państwo, którego praworządność budzi zazdrość sąsiednich ludów. Królestwo, w którym kobiety cieszą się prawami i swobodą nieznaną w Europie. Kraj witający każdego przybysza i dający nadzieję na nowe życie…
Czy takie królestwo może przetrwać w zmieniającym się świecie? Czy miecze templariuszy i joannitów zdołają podtrzymać sklepienie gmachu Outremer, rozdartego rodzinnymi konfliktami o władzę i zagrożonego przez fanatycznych Seldżuków, dla których religia jest tylko pretekstem do podbojów?
W owych trudnych czasach, gdy tolerancyjny islam powoli odchodzi w przeszłość, na tle fascynującej kultury i egzotycznych krajobrazów, politycznych knowań i miłosnych intryg splatają się losy bohaterów: templariusza Tybalda i hrabiny Marii de Griss, niepomnego swojej przeszłości Rogera i tajemniczej Medid oraz wielu postaci historycznych na czele z Alienor Akwitańską, której romans ze stryjem postawi pod znakiem zapytania powodzenie całej krucjaty.
W szeregach amii krzyżowej przybywają również piastowcy książęta ze skłóconych ze sobą linii rodu, Henryk Sandomierski i Bolesław Wysoki, których krucjata zderzy z wielką polityką i wojną, pierwszemu przynosząc zakazaną miłość, drugiemu otwierając drogę do kariery na cesarskim dworze. I odmieni każdego z nich. Odwaga jednego z Piastowiczów zmieni także losy Marii de Griss, walczącej dzielnie o ocalenie dziedzictwa dla małoletniego syna. A jak zakończy się jej walka o serce templariusza? I czy zakonnik ma prawo do uczucia? Odpowiedzi na te i inne pytania odnajdziemy na kartach powieści…
Spis treści
Rozdział VII: Adela deMontfort
Rozdział XI: Pan deCalanthorne
Rozdział XII:DzielnicaGenueńczyków
Rozdział XIII: Naziemi niczyjej
Rozdział XVII:Ostatnia strzała wkołczanie
Rozdział XXII: Ogień z południa
Rozdział XXIII: Dymynad miastem
Rozdział XXIV: Książę i kurtyzana
Rozdział XXV: Splecione ścieżki
Rozdział XXVI: Skorpion królowej
Rozdział XXVII: Rozstania i spotkania
Rozdział XXVIII: Wstronę Aleksandrii
Rozdział XXIX: Sprawiedliwość i grzech
Rozdział XXXV: Miłość trubadura
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367276818 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Wycinają najsłabszych brańców, żeby nie opóźniali pochodu. – Starszy, odziany jak Saracen lekkozbrojny podniósł się znad trzech przysypanych już pustynnym pyłem ciał, dwóch mężczyzn i wyrostka, wokół których ściemniała kałuża posoki, i spojrzał na templariusza. – Prędko idą, do rzeki spieszą – dodał. – Wiedzą, że za nią dla nich już bezpiecznie.
Mówił poprawnie w języku Franków, jednak z arabskim akcentem, właściwym chrześcijańskim maronitom1.
– Jak szybko możemy ich dojść, Jakubie? – zapytał templariusz.
– Tak jak teraz ciągną, to w porze ich wieczornej modlitwy. Nasze konie są wypoczęte, a oni jasyru prowadzą ze dwie setki…
– Czyli Orontes przejdą o świtaniu – zauważył drugi zbrojny, odziany w barwy hrabiów Trypolisu. Był to mężczyzna szczupły i średniego wzrostu, chociaż przy ogromnym templariuszu praktycznie każdy wydawał się niski.
– Jako rzekliście, bajlifie2 – potwierdził maronita. – Po zmroku przeprawiać się nie będą, a i nie wiedzą, czy pościg za nimi idzie. Seldżucy3 to szczwane plemię, spieszą się, jak mogą.
– Ruszajmy, wiemy dość – rzucił świątynnik.
Templariusz, a za nim bajlif i turkopol, wspięli się na niewielki, porośnięty zeschłą trawą, kamienisty pagórek, na którym czekała reszta oddziału. Było ich w sumie pięćdziesięciu konnych, w tym siedmiu rycerzy Świątyni, ich lekkozbrojni i turkopole oraz oddział z Chastel Bois pod wodzą tamtejszego marszałka. Senior tego zamku nie uznał za stosowne przyłączyć się do pościgu, ale dał dwudziestu konnych sierżantów4. Do tego tuzin zbrojnych bajlifa, w takich jak i on czerwono-żółtych barwach Trypolisu.
Templariusz, który – co niedziwne – dowodził tym naprędce zorganizowanym pościgiem, wydał krótką komendę i jego zbrojni ruszyli trójkami. Za nimi podążyła reszta. Poszli lekkim kłusem, by nie męczyć koni, sprawnie, bo, jak to na pograniczu, nie pierwszy raz ruszali w taką pogoń.
Milczą, bo nie wiedzą, kto żyw zobaczy wieczór – pomyślał bajlif. – A i to, że ścigają setkę grasantów konnych, zbrojnych i do wojny nawykłych, też im nastroju nie poprawia. Dobrze jednak, że ten brat Tybald i jego świątynnicy są tutaj, bo ludzie seniora sami niczego by nie dokazali, a i mnie łatwiej będzie coś zdziałać w mojej sprawie. Z tuzinem zbrojnych, nawet tak doświadczonych jak moi, przeciwko zagonowi Seldżuków nie wskórałbym wiele.
Po niedługim czasie u podnóża wysoczyzny, po której ciągnęli, zobaczyli kolejne ciała, a kawałek dalej następne. Najsłabsi płacili życiem za pośpiech rozbójników.
Wczesnym popołudniem templariusz dał sygnał na popas. Zjechali w niewielką kotlinę, świątynnicy wystawili straż, w cichości pomodlili się zgodnie z regułą i każdy spożył, co miał w jukach. Templariusze robili to w milczeniu, ludzie z zamku wśród nerwowych szeptów, zbrojni bajlifa – chyłkiem i sprawnie.
Marszałek z zamku, człowiek jeszcze młody, podszedł do bajlifa.
– A owo widzicie, panie Rogerze, jak to mnisi od nas się separują. Dumni, jakby im dzidy w tyłki powtykali – syknął. – Za lepszych się mają.
Bo i są lepsi – pomyślał bajlif – ty byś, marszałku, żadnej szansy nie miał w tej pogoni. Głośno jednak rzekł:
– Cóż, panie marszałku, wiadoma to rzecz, że templariusze są o sławę zawistni, ale tak mi się zdaje, że w tym pościgu każdy będzie mógł o uznanie powalczyć.
Ruszyli ponownie, w miarę sprawnie, bo ludzie marszałka ociągali się, jednak po chwili uformowali się na powrót i udając, że nie widzą pogardliwych spojrzeń templariuszy, dołączyli do reszty.
Krajobraz zmieniał się. Jałowe pagórki zaczęły się zmniejszać i zdawało się, że chylą się na jedną stronę. Był to znak, że zbliżali się do rzeki, do Orontesu.
Przeciągnęli jeszcze ze dwie ligi5, gdy Jakub Maronita, prowadzący szpicę, zsiadł z konia i przypadł do ziemi. Czujny jak pies myśliwski, z nosem przy wypalonej słońcem ziemi, przesuwał się chyłkiem, zygzakiem, prostował, rozglądał i znów pochylał. Wodził palcami po grudach piachu. Wreszcie zawrócił do templariusza. Bajlif uderzył konia w bok butem i dokłusował do dowódcy.
– Rozdzielili się, panie. – Jakub mówił szybko. – Trop się rozchodzi. Ze trzydziestu konnych z luzakami ruszyło na północ, nie wzięli jeńców. Reszta zagonu idzie dalej do Orontesu.
Templariusz w lot zrozumiał, że siły uciekającej bandy i pościgu się wyrównały.
– Może zwiad czynią? – spytał maronitę.
– Nie, panie. Ci, co się odłączyli, co rychlej odjechali. Ślady głębokie, konie ciężko idą, snadź od łupu, co go wzięli w wyprawie. Nie, coś zajść musiało, że się nieprzyjaciel podzielił.
Templariuszowi błysnęły oczy, a jego szczupła, spalona na mahoń, okolona krótką, czarną brodą twarz podobna stała się do drapieżnego ptaka, co dojrzał zdobycz.
– Tedy iść nam szybko za jasyrem – postanowił. – Co za diabeł kazał się tym niewiernym odłączyć, nie wiem, ale nasza rzecz jeńców i pielgrzymów ocalić.
– O ile nas teraz wyprzedzają? – zapytał Jakuba Maronitę.
– Nie więcej jak trzy, cztery pacierze, panie. – Jakub był pewien tego, co mówi, jak za każdym razem, kiedy tropił Saracenów.
– Prowadź, Jakubie, za jasyrem, a spiesznie – zakomenderował templariusz.
Przeciągnęli jeszcze przez dwa pagórki. Zza trzeciego wpierw wyczuli, a potem ujrzeli unoszącą się w górę smugę dymu. Obóz Saracenów był blisko.
– Z koni – rzucił komendę brat Tybald. Jak zawsze przed starciem czuł dziwne wzruszenie i podniecenie, które mimo wielu lat spędzonych w polu nie chciało go opuścić. – Jakubie, weź dwóch ludzi i sprawdź, czy postawili straże – zwrócił się do maronity. – Jeżeli nieliczne, usuń je – dodał krótko.
– I ja rzuciłbym okiem – rzekł bajlif.
– Dobrze. Wiem, żeście człek sprawny – zgodził się templariusz.
Roger, Jakub i dwaj turkopole ruszyli na pagórek. Za nim był kolejny i tam, na kilku głazach zalegających na płaskim grzbiecie, siedziało dwóch Seldżuków z łukami w rękach.
– Otóż i są, piekielnicy – syknął Jakub z nienawiścią w głosie. – Zaraz się ich pozbędziemy.
– Przecież widać nas będzie, jak tylko za grzbiet wyjdziemy – odpowiedział bajlif. – Zoczą nas i podniosą alarm.
– Sposobu tu trzeba, panie, a ja na nich sposób mam – uśmiechnął się maronita – wypróbowany.
Zagadał do drugiego turkopola w dialekcie6 i tak szybko, że bajlif nie zrozumiał nic poza słowami „worek” i „ołów”.
Maronita podał Jakubowi niewielki skórzany worek, przypominający usztywniony bukłak, tylko pełen okrągłych otworów.
Dziurawy bukłak? Co za sztuczka – pomyślał zaintrygowany Roger.
Jakub wziął „bukłak” od maronity i pokazał, żeby czołgali się za nim na grzbiet pagórka.
– Powoli i ostrożnie – szepnął.
Pomału wystawili głowy zza rumowiska kamieni na grzbiecie. Jakub rozwiązał górę worka i ostrożnie wyciągnął coś ze środka. Pokazała się wiklinowa klatka – a w niej sokół – białozór.
Jakub sprawnie, lecz bardzo roztropnie wyjął ptaka, zdjął kapturek z jego głowy. Wcześniej do pierścienia na jednej ze szponiastych łap przytwierdził ołowiany ciężarek na krótkim łańcuszku. Delikatnie wypchnął ptaka za głazy. Sokół zatrzepotał i uderzył skrzydłami, poderwał się do lotu, ale podskoczył tylko na stopę lub dwie i opadł, trzepocząc. Ołowiany ciężar nie dał mu się wzbić. Białe pióra pysznie odbijały promienie zachodzącego słońca. Brzęknął łańcuch, ptak zerwał się raz jeszcze, znów zatrzepotał, zawirował i opadł na ziemię.
Roger spojrzał na strażników – pusto! Nie było ich na posterunku.
Seldżucy, jeden przez drugiego, biegli ku nim na złamanie karku. Bajlif pojął, że zobaczywszy sokoła, uznali, iż ptak komuś uciekł, najwyraźniej opadł z sił i nie może lecieć. Musieli też widzieć migoczący w słońcu łańcuch. Zdobycz piękna, cenna i tak bliska pomieszała im rozum. Niepomni na nic, zachęcając się okrzykami i śmiejąc, darli jak szaleni pod górę.
Już, już byli na grzebiecie wzgórza, już sokół był w ich dłoniach, gdy zza głazów wypadli na nich Jakub i Roger. Bajlif ciął pierwszego Seldżuka, z rozmachem z ukosa, zanim ten zrozumiał, co się dzieje. Miecz rozwalił Saracenowi twarz, bryznęła posoka, poleciały zęby. Drugi sięgnął po szablę, ale nie zdążył. Sztych Jakuba przeszył mu szyję tuż pod wiązaniem spiczastego hełmu. Padł, rzucając się konwulsyjnie i rzężąc. Jakub narzucił sokoła płaszczem i schwytał go, a dwaj maronici sprawnie ściągnęli zabitych za wierzchołek wzniesienia.
– Pospieszajmy, panie, bo za chwilę mogą pojąć, że strażnicy zniknęli – sapnął maronita do bajlifa. Nie czekając, puścili się biegiem do swoich.
Zza pagórka rozległ się śpiew muezzina. Saraceni zaczęli wieczorną modlitwę.
Za chwilę zdyszani Roger z Jakubem byli przy templariuszach.
– Już i po strażnikach – zameldował Jakub.
Brat Tybald skinął głową.
– Uderzamy zaraz, póki się modlą – rzekł. – Jedno uderzenie szarżą, żeby nie wycięli jeńców. – Bracie Gilbercie, chorągiew! – zwrócił się do jednego z siedmiu zakonnych rycerzy. – Niech wiedzą, z kim mają do czynienia. Szyk w płot7! Marszałku, twoi ludzie idą w drugim rzucie za nami.
Templariusze bez słowa poprawili oporządzenie, silniej zasznurowali białe płaszcze, dociągnęli popręgi koniom. W mgnieniu oka byli w kulbakach, w szeregu, kolano w kolano, lance w dłoniach, sierżanci i turkopole na skrzydłach linii, brat Gilbert pośrodku z biało-czarnym proporcem Świątyni. Honor to był nie lada, dla niego, młodego rycerza. Powtórzył sobie w myśli słowa Reguły: „Chorągwi nie użyjesz jako włóczni ani nie opuścisz jej, póki życia, aby bracia wiedzieli, gdzie skupiać się w bitwie”. Zacisnął zęby. Za tym pagórkiem czeka na niego chwała Świątyni albo zbawienie!
O trzy długości konia za templariuszami stanęli ludzie z Chastel Bois, bajlif i jego zbrojni.
Nie lubię tłoku – pomyślał Roger, ujmując lekką włócznię podaną przez jednego z jego ludzi, Berengera Myśliwego. – Będzie chaos, lecące zewsząd ciosy i strzały z saraceńskich łuków, które mogą nawet największego bohatera w moment wyprawić na tamten świat. Co robić, skoro honor i dobre imię rzecz ważna.
– Za Świątynię! – rzucił półgłosem bitewne zawołanie brat Tybald.
– Za Świątynię! – zaszemrał w odpowiedzi szereg templariuszy.
Ruszyli. Najpierw stępa, powoli, cicho, na szczyt pagórka, na którym wcześniej stali strażnicy. Po chwili wysunęli się na jego grzbiet. Muezzin śpiewał dalej. Tybald uniósł róg do ust. Ze wzniesienia w stronę obozu Saracenów poleciał chrapliwy dźwięk hardego, normandzkiego wyzwania. Śpiew ucichł w pół tonu, jak ucięty nożem. Pochylone wcześniej w modlitwie postacie poderwały się na równe nogi i rzuciły do koni.
Frankowie z okrzykiem runęli ze wzgórza.
– Templum! Templum!
– Utreja! Utreja8! – krzyczeli ludzie z zamku leniwego seniora.
– Trypolis! Trypolis! – do wrzawy dołączyli zbrojni bajlifa.
Templariusze uderzyli z pochylonymi lancami. Seldżucy, którzy zdążyli dopaść koni, wypuścili kilka strzał i odważnie wyszli na spotkanie Frankom. Dwie linie konnych zderzyły się ze sobą z trzaskiem i łomotem. Pęd galopujących w dół wzgórza Franków i sprawność templariuszy rozerwały szeregi Saracenów. Na skłębionych wpadli ludzie marszałka i bajlif.
Roger pchnął włócznią spod pachy prosto w pierś konnego Seldżuka, zamierzającego się na niego ciężką buławą. Ostrze włóczni przeszło nad okrągłą tarczą Saracena, rozdarło kolczugę i z impetem wbiło się w ciało. Roger puścił drzewce, czując, że nie da rady go utrzymać. Dobył miecza w samą porę, aby sparować pchnięcie zadane włócznią przez pieszego zbójcę. Impet konia przeniósł go obok wroga, ciętego przez jednego z templariuszy. Frankowie przewalili się przez Seldżuków, niczym nawałnica. W kurzu i pyle, wśród rżenia koni i szczęku metalu migotał czarno-biały proporzec templariuszy. Saraceni, którzy przeżyli pierwsze uderzenie i utrzymali się w siodłach, pierzchnęli w kierunku rzeki. Szyli za siebie gęsto z łuków. Za nimi pomknęli, jak wiatr, maroniccy turkopole zakonu. Na ich czele pędził stary Jakub.
W obozie dobijano pieszych zbójców. Trzeba powiedzieć, że umierali mężnie, wiedząc, że liczyć na łaskę nie mogą, i jej nie oczekując. Skupieni w kole, plecami do siebie, odcinali się wrogom, jak tylko mogli, póki ostatni z nich nie legł przeszyty i skłuty dziesiątkiem ciosów.
Obóz był wzięty.
T
Roger nie brał udziału w pościgu za uchodzącymi rozbójnikami. Zaraz, jak tylko dorżnięto ostatnich Saracenów, zebrał swoich ludzi. Zauważył, że dwóch brakuje. Z dziesięciu pozostałych, jeden dostał czymś ciężkim w głowę, bo nie miał hełmu, tylko łeb obwiązał szmatą, przez którą przesączała się krew. Dwóch innych wzięło mniejsze rany – w ramię i bok. Reszta była zmordowana, pokryta pyłem, ale cała. Wszyscy trzymali w dłoniach albo mieli przerzucone przez siodła łupy i toboły pobrane Saracenom. Roger zawsze podziwiał tych sfatygowanych żołnierzy za szybkość, z jaką potrafili złupić martwych albo dogorywających nieprzyjaciół. A jakby ich nie pilnował, to i przyjaciół… Na ich obliczach, bynajmniej nie anielskich, malowało się zadowolenie.
Bajlif od razu kazał Ranulfowi – jednookiemu, obrotnemu Prowansalczykowi, który z racji swojego doświadczenia był po nim drugi w komendzie – odnaleźć dwóch brakujących. Sam zaś wjechał pomiędzy tłum jeńców. Serwienci9 templariuszy zdążyli już przeciąć im pęta. Brańców było, jak to szybko ocenił Roger, ze dwie setki, obojga płci, prawie sami młodzi, niektórzy nieledwie wyrostki. Innych nie opłacałoby się nawet pędzić na targi niewolnych do Aleppo, Hims i dalej do Damaszku czy Bagdadu. Jeńcy byli zmęczeni spiesznym marszem, ale i przejęci grozą walki i śmierci, która przetoczyła się obok nich. Jednak kiedy to skłębione ludzkie stado tylko pojęło, co się stało, jęło krzyczeć, jęczeć i płakać we wszystkich językach Lewantu, dziękując swoim wybawicielom, przeklinając ciemiężców i zawodząc nad swoją niedolą.
Roger wjechał w tłum i zawołał w języku Franków:
– Szukam Adeli de Montfort! Adelo de Montfort, jesteś tu?! – Tłum nadal krzyczał, jęczał i płakał. Głos bajlifa prawie zginął w tym zgiełku. Zawołał jeszcze raz, najpierw znów w mowie Franków, potem po arabsku: – Ludzie, szukamy pani wysokiego rodu, Frankijki, musieliście ją widzieć! Branki frankijskiej szukamy! – Odzewu jednak nie było.
Skinął na znajdującego się przy nim Benvenuta z Palermo, młodego Italczyka. Ten szybko dwukrotnie powtórzył słowa Rogera po włosku. Gdy skończył, z tłumu wyskoczyła niska, drobna brunetka, zakurzona i zmierzwiona.
– Ja, ja widziałam, _si_! – wołała po włosku i w łamanym frankijskim. – Jestem Josefina Amalfi, córka kupca korzennego Pietro Amalfiego, może znacie… z Sydonu… Ja, ja widziałam! Młoda pani! _Si_! _La Donzella_! _Bellezza_! Zabrali ją. Saraceni zabrali. _Si_!
Roger podjechał do dziewczyny, zeskoczył z konia, jego ludzie odepchnęli resztę napierającego tłumu.
– Mów, dziewczyno, kto ją zabrał?! Kiedy?!
– Ja widziała wszystko, _tutto_ widziała! – Włoszka odzyskała właściwą jej nacji rezolutność i zasypała Rogera potokiem słów. – Ona już tu była, jak mnie pochwycili. Wielka pani! W jedwabiach. Dobrze ją traktowali, na koniu jechała…
– Składniej, dziewczyno! – Bajlif lekko potrząsnął jej ramieniem. – Kto ją zabrał, na moce piekielne?!
– A tak, tak, panie, _bandditi_ się pokłócili! Pobili nawet… I część odjechała, o, o tam! – Dziewczyna pokazała ręką na północ. – Zabrali Donzellę i jeszcze jednego jeńca. Na koniach i łupów dużo, konie juczne ciężko obładowali…
Roger pojął, że zdobycz, za którą gonił, wymknęła mu się z rąk. Zaklął w duchu. Kto mógł przypuszczać, że jeńców rozdzielą i hrabiankę weźmie oddziałek bez jasyru, który odłączył się od reszty.
– Benvenuto, zajmij się swoją rodaczką, nakarm ją i daj, czego trzeba – rzucił do Italczyka. – Ja muszę rozmówić się z templariuszem.
T
Bajlif znalazł wysokiego templariusza w obozie grasantów. Mężczyzna klęczał w otoczeniu kilku zakonników nad bratem Gilbertem. Ten leżał na rozpostartej na ziemi derce, a nad nim pochylał się brat służebny, biegły w opatrywaniu ran. Młody templariusz był blady i co chwilę tracił przytomność. Od pasa w górę był w samej płóciennej koszuli, zalanej krwią z rany pod prawym ramieniem.
– Przeżyje, Arnulfie? – spytał medyka brat Tybald.
– Zrobiłem, co mogłem – odparł zapytany – ale grot strzały ukruszył się w ranie, a nie mam narzędzi, żeby wyciągnąć tę żelazną drzazgę. Stracił dużo krwi. Założyłem porządny opatrunek i dałem wyciąg z maku na sen, ale myślę, że w obozie umrze w ciągu najdalej dwóch, trzech dni. Trzeba by nam biegłego medyka i czystego miejsca na operację.
Dowódca templariuszy spojrzał na Rogera.
– Nie bardzo wierzę, żebyśmy tu takiego znaleźli. Chyba że wy, bajlifie, o takim wiecie, okolice te znacie lepiej ode mnie.
– Jest parę zamków i osad w pobliżu, ale czy ktoś ma takiego człowieka u siebie, nie wiem – odparł Roger.
– A ja wiem, zacny bracie – wtrącił się marszałek z Chastel Bois, również asystujący przy rannym. – Można by go do Majramu zawieźć, to pół dnia drogi stąd. Hrabina Maria de Griss miała i pewnie nadal ma zacnego medyka, Ormianina chyba. Wszelako jednak…
– Wszelako co, panie marszałku? – Tybald spojrzał twardo na rycerza, który pożałował, że wyrwał się z radą.
– A bo to widzicie, różnie o niej powiadają… Są i tacy, co mówią, że wiedźma, czarownica, przecież to nie kompania dla was…
– Kto dla nas kompania, a kto nie, pozwólcie, że sami będziemy decydować – w głosie Tybalda zabrzmiało szyderstwo, widać jednak było, że przez chwilę wahał się z decyzją. – Da się nocą tam dotrzeć?
– Tak. Szlak prowadzi tam równy, którym kupcy korzenni jeżdżą. Majram miał kiedyś duży targ i nadal zatrzymują się tam karawany. Teraz księżyc w pełni prawie, więc drogę oświeci.
– Zatem postanowione – odrzekł templariusz. – Nosze między dwa konie naszykujcie – zwrócił się do brata Arnulfa. – Bracie Stefanie – to było do chudego, jak chmielowa tyka, brata rycerza stojącego zaraz przy Tybaldzie – zostajecie przy komendzie. Odpocznijcie przez noc, uwolnionych prowadźcie do Chastel Bois, rozsądnie w tempie, żeby nie pomarli wam w drodze. Ja wezmę siedmiu lekkozbrojnych i spróbuję dowieźć brata Gilberta do tego Majramu. Brat Arnulf zostaje z wami, rannych jest sporo, a Gilbertowi wiele już nie pomoże. Panie marszałku, przewodnika mi dacie i ruszamy co rychlej.
– Sprawę mam do was – rzekł Roger do Tybalda, uznając, że teraz jego kolej. – Ja dalej pociągnę z moimi za tymi bandytami, którzy się odłączyli. Mają ważnego dla mnie jeńca, młodą pannę de Montfort i chyba jeszcze paru innych.
– A, to taka sprawa… nie mówiliście wcześniej nic. – Głos Tybalda był doskonale obojętny.
– Nie wiedziałem, czy żyje i czy jest wśród jeńców, nie moja to rzecz opowiadać o służbie – odparł bajlif.
– Racja. Czego tedy potrzebujecie ode mnie? Ludzi wam nie dam, straty mamy, rozdzielamy siły i brańców uwolnionych musimy odprowadzić.
– Dajcie mi tuzin koni wziętych na grasantach – odparł Roger. – Wiem, konie to cenny łup dla Świątyni, ale potrzebuję luzaków na zmianę, jeśli mam doścignąć tamten oddział.
– Konie wam dam, wzięliśmy ich dość. I wodę, i prowiant, ile zdołacie w juki upchnąć.
– Dzięki wam, zacny bracie. Skoro tu drogi nasze się rozchodzą, powodzenia wam w waszych sprawach. – Roger wyciągnął prawicę do mnicha.
– I wam, bajlifie. – Ogromny templariusz ścisnął mu dłoń, jak w imadle. – Niech was _Notre Dame_ prowadzi10.
1 Maronici – społeczność chrześcijańska obrządku wschodniego. Często w służbie krzyżowców jako turkopole, czyli lekka jazda uzbrojona i walcząca na wzór Saracenów.
2 Bajlif (ang. _bailiff_, _bailie_, fr. _baillif_) – średniowieczny tytuł urzędników o różnych kompetencjach i randze.
3 Seldżucy – koczownicze plemię tureckie wyznające islam. W czasie krucjat dominujące na terenach Azji Mniejszej.
4 Tu: lekkozbrojni jeźdźcy.
5 Angielskie _league_ – tu około 3 mil (4,8 km).
6 W XII wieku maronici posługują się pomiędzy sobą językiem aramejskim, a zatem językiem Chrystusa i pierwszych apostołów.
7 Płytki szyk bitewny z pierwszą linią rycerzy i drugą, postępującą za nimi, linią lekkozbrojnych lub konnych kuszników.
8 Okrzyk bojowy Franków w Ziemi Świętej – od francuskiego _Outremer_ – „kraj za morzem”.
9 Tu: lekkozbrojni zakonu.
10 Templariusze darzyli Maryję Pannę szczególną czcią, wiele dzieł i spraw polecali jej opiece.Rozdział I
Zamek w Majramie
Trakt kupców korzennych istotnie był dość równy i w świetle księżyca dobrze widoczny. Niewielki orszak Tybalda ciągnął ostrożnie, lekkim kłusem, by nie wyczerpać do cna rannego. Przewodnik, z Jakubem Maronitą na czele, prowadził pewnie. Tybald drzemał w kulbace. Trudy pościgu i wcześniejszego poselstwa do kraju Greków1 mocno dały mu się we znaki. Zbroję posłuszeństwa2 nosił już lat piętnaście, od czasu gdy jako siedemnastolatek dołączył do Świątyni. Na chwałę rodu de Rideau i ku uldze starszego brata, dziedziczącego lenno. Wprawdzie prawo stało za starszym, lecz Tybald pozostawał ulubieńcem ojca, a w życiu różnie bywa… W każdym razie brat wielce był rad jego powołaniu i nawet obiecał ufundować zakonowi kaplicę. Czy słowa dotrzymał, Tybald nie miał pojęcia, bo wieści z Normandii dochodziły rzadko i z wielkim opóźnieniem. Nawet o śmierci ojca dowiedział się rok po fakcie. Jednak kto wstąpił do Świątyni i odpłynął za morze, ten dla swoich stawał się legendą, wspomnieniem, zasługą w oczach Boga, którą można było chwalić się przed sąsiadami, lokalnymi księżmi czy nawet biskupami.
Tybald odnalazł się w nowej służbie. Świątynia, rosnąc w potęgę i znaczenie, w niespełna trzydzieści lat po założeniu jej przez wielkiego a pokornego Hugona de Payensa stała się siłą, z którą liczyć musieli się wszyscy. Tak swoi, jak i Saraceni czy greccy schizmatycy. Świątynia ceniła ludzi zdolnych i wnet poznała się na talentach Tybalda. Rozum miał bowiem bystry i sprawy prędko ogarniający, odważny był jak inni współbracia, do tego potężnej siły fizycznej. Już od początku pokazał talent do języków Outremer, przewyższając nawet w tej umiejętności braci służących od wielu lat w Ziemi Świętej. Okazało się, że posiada także dar zjednywania sobie ludzi, toteż zaczął służyć Templum jako wysłannik i poseł. Jego mentorem i patronem stał się Rajmund de Nevers, zaufany zastępca seneszala3 Zakonu, kierujący dyplomacją Świątyni. Rajmund był jednym z „pierwszych”, jak o nich mawiano, bo przyłączył się do wiekopomnego Hugona już jako młody człowiek. I tak od ponad dwudziestu lat dzierżył w swoim ręku te sprawy Świątyni, które winny być zakryte dla niepowołanych oczu. Czynił to sprawnie i skutecznie, dlatego przy wsparciu protektora Tybald szybko piął się w górę. Wielu go podziwiało, wielu mu zazdrościło. Niektórzy nienawidzili.
Zaraz po północy dotarli do Majramu. Miasteczko otaczał mur tworzący czworobok z małymi wieżami na rogach oraz obronną bramą. Przed murami, o strzelenie z łuku, czyli mniej więcej o sto kroków, znajdował się kompleks karawanseraju, gdzie zatrzymywali się kupcy. Pełnił on również funkcję obronną, tworząc jakby fort u podejścia do miasta. Stąd trakt rozwidlał się i wiódł w górę, gdzie na płaskowyżu majaczył zamek.
Orszak templariusza rozciągnął się, pokonując wąską, wijącą się drogę do twierdzy. Posuwali się ostrożnie, uważając, aby nie zwalić się z końmi z urwiska. Na wzgórze dotarli w dwa pacierze. Zamek nie był duży, zbudowany przez Greków na planie równego czworoboku. Niby nic specjalnego, a jednak budowle tego rodzaju po wielekroć dowiodły swojej odporności na ataki, tak że praktyczni do bólu templariusze brali je za wzór i powtarzali ten układ, wznosząc własne fortece w Outremer. Czasem do czworobocznego muru dodawali potężny donżon4 pośrodku dziedzińca.
Majram nie posiadał jednak donżonu, prawdopodobnie seniora tego lenna nie było stać na jego wzniesienie.
Templariusz i jego ludzie zbliżyli się do bramy, oddzielonej od podjazdu suchą fosą wykutą w skale i głęboką na dwóch ludzi. Most zwodzony był podniesiony, na murach paliły się pochodnie, za blankami widać było cienie strażników. Zamek wydawał się czujny, groźny i milczący, niczym przyczajony do skoku nocny zwierz.
Templariusz sięgnął po róg, pomyślał jednak, że skoro załoga zamku i tak wie o ich przybyciu, lepiej będzie się obwołać. Złożył więc ręce przy ustach i zakrzyknął:
– Ubodzy rycerze Chrystusa proszą pana zamku o pomoc i nocleg!
– A skąd mamy wiedzieć, coście za jedni? W nocy wszystkie koty są szare! – odkrzyknął w dobrej północnej francuszczyźnie głos zza blanków.
– Jestem Tybald de Rideau, sługa Templum, a oto moi ludzie. – Templariusz zachowywał spokój, gdyż był pewien, że w tej chwili za strzelnicami zamku niejedna ręka trzyma wycelowaną w nich kuszę. Niepokój albo panika strzelców mogły łatwo zamienić się w deszcz bełtów. – Mamy rannego i pilnie potrzebujemy medyka. – Przypuszczał, że strażnicy z zamku dobrze widzą już jego „w miarę” biały płaszcz i czarno-białe proporczyki u lanc jeźdźców. Nie dziwił się jednak ich ostrożności. Płaszcze i lance nie zawsze nosili ich pierwotni właściciele…
– Jestem Robert de Ligny – odezwał się ten sam głos z silnym normandzkim akcentem i zza blanków wysunęła się do połowy ludzka sylwetka. Człowiek ten zlustrował orszak Tybalda, po czym rzucił do swoich: – Opuścić most! To rzeczywiście świątynnicy.
Dłuższą chwilę potrwało, zanim po komendzie zazgrzytały niewidzialne mechanizmy i most, zawieszony na grubych łańcuchach, opuścił się nad fosę.
W okutej żelazem bramie otwarto mniejsze wrota, wystarczające, by przejechał jeden konny.
– Zdejmijcie kolebkę z bratem Gilbertem i zwyczajnie go wniesiecie, bo za wąsko na dwa konie – komenderował Tybald.
Turkopole ostrożnie zdjęli nosze spomiędzy koni i podnieśli je w czterech ludzi.
Tybald ruszył konno przez most jako pierwszy, za nim noszowi z Gilbertem, Jakub Maronita, a potem pojedynczo reszta oddziału, prowadząc za sobą konie i luzaki.
Na dziedzińcu czekał na nich starszy, posiwiały rycerz. Wzrostem dorównywał niemal Tybaldowi, miał na sobie hełm i kolczugę. Przy nim stało sześciu piechurów z glewiami. Na blankach Tybald zauważył kilkunastu kuszników.
– Wybaczcie panie, ale czas jest niespokojny, więc i my nie zaniedbujemy ostrożności – zwrócił się do templariusza.
– Urazy nie żywimy. Brat nasz od saraceńskiej strzały raniony ciężko, a ponoć macie biegłego medyka.
– Nieście go tu, na prawo, do wieży pani. – Robert de Ligny wskazał dłonią, w grubej skórzanej rękawicy na najbliższą i największą z narożnych wież fortecy.
Przeszli spiesznie z rannym na noszach przez wybrukowany majdan, oświecany nierzeczywistą, srebrną poświatą pełnego księżyca wysoko stojącego na niebie.
Na szczycie schodów prowadzących do portyku wieży Tybald zauważył jasną postać. Gdy podeszli bliżej, zmiarkował, że to kobieta. Była wysoka, wyprostowana, oświetlona blaskiem pochodni. Na białą nocną szatę miała narzucony płaszcz czerwonej barwy z ciężkiego flandryjskiego sukna, lamowany futrem i spięty pod szyją złotą klamrą. Spod niewielkiego czepca z chustą, upiętą na sposób syryjski, wydostawały się pasma jasnych loków. Gdy podszedł bliżej, dostrzegł, że ma przed sobą najbardziej normandzką i, na honor, niezwykle piękną damę, jaką widział od lat. Znał takie kobiety i taką urodę ze stron ojczystych. Przez krótką chwilę poczuł się, jakby stał na podwórcu zamku Rideau, tysiące lig stąd.
Pani zamku zlustrowała go z nieruchomą, posągową twarzą. Jej oczy badawczo przesunęły się po templariuszu, noszach z rannym i reszcie oddziału, po czym rzekła:
– Idźcie za mną. – Obróciła się lekko i uderzyła kołatką w drzwi. Te natychmiast się otworzyły.
Weszła pierwsza, tymczasem Tybald przepuścił nosze z nieprzytomnym Gilbertem i zwrócił się do Roberta de Ligny:
– Dajcie moim ludziom miejsce do spania i umieśćcie w stajniach nasze konie.
– Zajmiemy się tym, dostojny bracie. – Dowódca załogi zamku skłonił się lekko i odszedł do swoich.
Tybald wszedł do wieży. Musiał się przy tym schylić – drzwi nie były obliczone na jego wzrost. Za nimi wąski korytarz w grubym murze zakręcał dwukrotnie, aby otworzyć się na nadspodziewanie dużą salę ze sklepieniem wspartym na dwóch filarach.
Przez środek biegł długi, ciężki stół – zasiąść przy nim mogło z dwa tuziny biesiadników. Przy jednej ze ścian ulokowana była duża kamienna kuchnia, z paleniskiem częściowo przykrytym żeliwną płytą.
Na stole leżał, zdjęty już z noszy, nieprzytomny Gilbert. Pochylał się nad nim wiekowy, siwy i brodaty człowiek we wschodnim stroju. Starzec sprawdził najpierw założony opatrunek, pokryty zakrzepniętą, sczerniałą krwią, a potem maczając palce w oliwie, z uwagą i delikatnie zaczął przecinać i rozwijać bandaże.
– To Ilderim bin Hassan, nasz gość i medyk – powiedziała normandzka pani zamku. – Jego rodacy zwą go al-Malik, czyli król, bo według nich jest królem lekarzy.
Normandka stała przy kuchni i patrzyła, jak młoda służąca o śniadej cerze dokłada drew do paleniska, na którym stał spory gar, buchający parą. Dama była już bez płaszcza, w fioletowej tunice narzuconej na białą szatę nocną. Ze skrzynki obitej skórą zaczęła wyciągać i odstawiać na mały stolik rozmaite flakony oraz nieduże gliniane dzbanuszki.
– Jak się domyślacie, jestem hrabina Maria de Griss, a Majram to moja ziemia – powiedziała z pewnym naciskiem. – Wasze imię, panie rycerzu, już słyszałam. Podobno templariuszom nie wolno rozmawiać z kobietami, tak przynajmniej się mówi – dodała po chwili.
– Zakon czci Matkę Bożą jako tę, która była u jego początku, i patronuje jego dziełom, a ty, pani, nosisz jej imię. Dlaczego nie miałbym rozmawiać ze szlachetną Normandką? – odparł, w myślach zaś dorzucił: Do tego piękną. Tybald nie darmo był dyplomatą i potrafił rozmawiać z damą wysokiego rodu.
– Chybiony strzał, bracie – w głosie hrabiny zabrzmiała nuta ironii. – Niech nie zmyli cię mój wygląd – kontynuowała po chwili. – Normandem był mój ojciec Gerard z Avesnes, ale matka była Ormianką czystej krwi. Oczywiście, według zasad jej ludu, również szlachetną – dodała rozbawiona, widząc zaskoczenie templariusza. – De Griss to ród mojego nieżyjącego męża.
– W Outremer ludzie i rzeczy często są innymi, niż się zdają – odpowiedział.
– W Outremer nic nie jest takie, jakie się zdaje – odparła. – Czas zająć się waszym towarzyszem. – Podeszła do medyka i zagadnęła go po arabsku: – Co sądzisz o tej ranie, Ilderimie?
– Grot strzały ułamał się w ciele, nasz medyk nie mógł go wyjąć – Tybald przeszedł także na arabski.
– Krwotok ustał – powiedział Ilderim. – Z rany tylko lekko się sączy, ale żelazo zaraz trzeba usunąć, bo wda się zakażenie. Może też wędrować w ciele i dalej ranić.
Tybald nie oponował. Wiedział, jak biegli potrafią być w swojej sztuce medycy Saracenów i Greków. Zakon często korzystał z ich wiedzy. Wyczuwał też swoim doświadczeniem, że bez operacji los Gilberta zostanie przesądzony. Zbyt wiele razy widział podobne postrzały ze wschodnich łuków, aby łudzić się co do stanu rannego.
– Usta ma suche – ciągnął medyk. – Krew się nimi nie rzuciła, mimo że jechaliście długo po postrzale, czyli grot ominął płuco. Zresztą oddycha bez duszności, inaczej dowieźlibyście trupa. Stracił dużo, może nawet bardzo dużo krwi, znaczy strzała pocięła mniejsze naczynia krwionośne, ale skoro żyje, ominęła tętnice. Dobrze, że wasz lekarz podał mu wywar z maku na znieczulenie i sen. – Medyk obrócił się ku Marii. – Moje ręce i oczy, pani, nie są tak pewne jak kiedyś. – Popatrzył na swoje dłonie pokryte plamami starości. – Myślę, że jeśli ten Frank ma przeżyć, będziesz musiała wyjąć grot, tak jak cię uczyłem.
Tybald najpierw uznał, że się przesłyszał. Niemało doświadczył w życiu, podróże w służbie Zakonu również wiele go nauczyły, jednak nigdy jeszcze nie widział kobiety parającej się medycyną.
– Mogę to zrobić, jeśli się zgodzicie. – Maria wyczuła jego niedowierzanie. – To nie będzie pierwszy raz – dodała. – Wiem, co robię.
Tybald zastanowił się przez krótki moment.
– Róbcie, pani, co trzeba, reszta w rękach Boga, wszelako – dodorzucił – wcześniej odprawię moich ludzi, nie muszą widzieć wszystkiego. – Skinął na czterech zbrojnych, którzy przynieśli rannego: – Przyślijcie mi tu Jakuba, a sami konie obrządźcie, potem możecie spać tam, gdzie wam pokażą.
Zbrojni natychmiast wyszli z sali. Tybald nie zwykł powtarzać komendy dwa razy.
– Macie może grot, który wasz medyk wyjął z rany? – spytał Ilderim.
Tybald wyciągnął zgięty grot z sakiewki przy pasie – jeden z jego zadziorów był ułamany – i podał go medykowi.
Ten, obejrzawszy go uważnie, oznajmił:
– To grot do polowania. Normalnie nie przebiłby kolczugi, ale musiał o nią tylko zawadzić pod pachą, a potem trafił na przeszywanicę. Dobrze, że nie jest zatruty.
– W ranie jest tylko jeden zadzior – lekarz obrócił się do Marii – wąski i płaski, ale ostry. Użyjemy najwęższej łyżki. Trzeba wejść bardzo powoli i dokładnie wzdłuż kanału rany. Grot jest zgięty, a ponieważ nie przebił płuca, myślę, że mógł się odchylić od kierunku, w jakim wbiła się strzała. Najpierw wejdź narzędziem, spróbuj wyczuć odłamek, a jak go znajdziesz, chwyć i wyciągaj, tylko bardzo powoli.
Hrabina w skupieniu, bez słowa skinęła głową.
– Trudność leży w tym – rzekł Ilderim tym razem do templariusza – aby przy wyciąganiu odłamka nie przeciąć tętnicy. Nie może się nam on obrócić ani przekręcić w trakcie zabiegu.
W tym momencie do sali wszedł Jakub Maronita. Służąca rozłożyła narzędzia, wyjęte z gara z wrzątkiem, na czystym płótnie za głową rannego.
– Zawsze zanurzam narzędzia we wrzątku, tak jak to czynią w Indiach – wyjaśnił stary medyk, widząc pytanie we wzroku templariusza. – Ich lekarze potrafią czynić istne cuda i mają dużo mniej zmarłych niż nasi, więc i ja tak czynię. Będziecie trzymać go za nogi, ja za ręce, na wypadek, gdyby obudził się przy operacji. Nie dam mu więcej wywaru na sen, bo mogłoby go to zabić.
I ułożył ręce Gilberta za głową w pozycji, w jakiej śpią niemowlęta, a Tybald i Jakub przycisnęli kończyny rannego do blatu.
Hrabina wzięła w dłoń połączone ze sobą dwa cienkie pręty, zakończone niewielkimi, owalnymi chwytakami o szerokości mniej więcej palca. Końcówkę narzędzia zanurzyła w jednym ze słoiczków i poleciła służącej:
– Daj więcej światła.
Służąca zapaliła świece w wieloramiennym kandelabrze i podeszła do hrabiny. Maria zanurzyła palec w maści, po czym ostrożnie zagłębiła go w ranę, aby delikatnie ją poszerzyć.
Gilbert drgnął i byłby się poruszył, gdyby nie trzech mężczyzn przyciskających go mocno do stołu.
Maria cofnęła dłoń, ujęła narzędzie i wsunęła je w ranę. Bardzo wolno. Gdy dotarła na głębokość pół dłoni, rannym Gilbertem wstrząsnął spazm. Otworzył oczy i z jękiem próbował poderwać się w górę.
– Trzymać mocno! – krzyknął Ilderim i niemal położył się na ramionach Gilberta.
– Znalazłam – syknęła przez zaciśnięte usta Maria. – Będę wyciągać.
– Złap odłamek i sprawdź, czy się rusza – powiedział Ilderim.
Gilbert, mimo że nieprzytomny, jęczał i kręcił głową w malignie. Krew z rany, sącząca się do tej pory lekko, pociekła silniejszym strumieniem po boku rannego i zaczęła formować niewielkie kałuże na stole i podłodze. W powietrzu rozszedł się metaliczny, słodkawy zapach posoki.
– Ześlizgnął się, próbuję jeszcze raz – głos hrabiny był napięty, ale zdeterminowany.
– Szukam, przesunął się chyba w dół.
Na chwilę zapadła cisza. Maria skupiona, uważna do granic możliwości, ostrożnie sondowała ranę.
– Mam! Idzie! – Trzymała teraz oburącz pręty szczypiec. Wyczuwała, że jeśli zadzior wyśliźnie się po raz kolejny, może nie złapać go ponownie. Napływająca krew czyniła ten wrogi kawałek żelaza zbyt śliskim. Od siły uścisku dłonie Marii zaczynały mrowić, jednak nie zwalniając chwytu, pomału cofała narzędzie w ranie.
Nie czuję, żeby odłamek się ślizgał – pomyślała i to dodało jej otuchy. Skupiła się na tym, aby cofając szczypce, nie odchylać go od kanału rany. Zrobiła pół kroku w tył i pociągnęła do siebie dłonie. W wylocie rany ukazały się umazane krwią łyżki narzędzia, a w nich wąski kawałek metalu. Z rany popłynęło jeszcze więcej krwi. Maria wyciągnęła rękę z narzędziem w stronę lekarza. Pierwszy raz tej nocy się uśmiechnęła.
– Oto i nasz przeciwnik – rzekł Ilderim. – Fatimo, trzymaj ręce Franka – powiedział do służącej. – Ja zszyję ranę i założę opatrunek.
Reszta zabiegu okazała się popisem umiejętności saraceńskiego medyka. Tybald musiał przyznać w duchu, że nigdy nie widział, by ktoś tak błyskawicznie opatrzył rannego. Ręce Ilderima, mimo że gruzłowate ze starości, migały szybko, gdy szył ciało zakrzywioną igłą.
– Możecie go już puścić. – Głos starego lekarza stał się teraz odprężony, pogodny. – Nie będziemy póki co go przenosić, żeby nie zaczął krwawić. Podłożymy mu poduszkę, okryjemy ciepło i poczekamy do rana.
– Będzie żył? – spytał Tybald. – Jak uważacie?
– Jest młody, silny, powinien przetrwać. Proście za nim, panie, waszego Boga, a ja poproszę swojego.
Tybald podszedł do hrabiny.
– Nigdy nie widziałem, pani, czegoś podobnego ani tu, ani w Konstantynopolu – powiedział poważnym tonem i z podziwem skłonił głowę. – A niewiele jest mnie w stanie zaskoczyć.
– No to mieliście pokaz naszych czarów. – W głosie Marii usłyszał nutę przekory, rzekłby dziewczęcej. – Mam też nadzieję, że na mnie nie doniesiecie.
– Zakon potrafi być wdzięczny wobec świadczących mu dobro, wezmę zatem słowa waszej miłości za żart. – Tybald sam uśmiechnął się lekko. – Ten młody człowiek wiele dla mnie znaczy, jest moim kuzynem i kiedyś może być kimś ważnym w Świątyni. O ile przeżyje.
I na tym skończyła się ta noc, którą w przyszłości templariusz po wielekroć wspominał, bowiem czasem małe rzeczy odmieniają los człowieka tak, jak jego los miał odmienić ułamany grot seldżuckiej strzały.
1 Cesarstwo Wschodniorzymskie (współcześnie uznawane za Cesarstwo Bizantyńskie lub Bizancjum) ze stolicą w Konstantynopolu. Ze względu na dominację kultury, języka oraz ludności greckiej dawniej zwane Cesarstwem Greków, podczas gdy formalnie należało do Cesarstwa Rzymskiego.
2 Założenie zbroi posłuszeństwa – u templariuszy moment złożenia ślubów zakonnych.
3 Seneszal – zastępca wielkiego mistrza templariuszy, kierujący zakonem pod nieobecność lub w razie choroby wielkiego mistrza.
4 Wysoka i potężna wieża pośrodku zamku, ostatnie miejsce oporu obrońców w razie oblężenia, w czasie pokoju wykorzystywana do celów mieszkalnych i administracyjnych.Rozdział II
Pościg
Jeżeli pościg opiera się wyłącznie na śledzeniu tropów, jakie pozostawiają ścigani, wówczas, o ile konie, jednych i drugich, są równej dobroci, goniący prawie zawsze podążają wolniej od uciekinierów. W takim razie ścigający musi jak najszybciej zapewnić sobie przewagę, inaczej ścigani ujdą pogoni.
Roger znał się na prowadzeniu pościgu, natomiast ani on, ani żaden z jego ludzi nie znał zbyt dobrze tej części pogranicza hrabstwa, sąsiadującego z ziemiami Saracenów. Jego kartą atutową były wypoczęte konie, otrzymane od templariuszy. Dzięki prowadzonym luzakom mogli znacznie skrócić okresy postojów, koniecznych do odpoczynku dla ludzi i zwierząt. Roger zakładał, że na każdą ligę pokonaną przez Seldżuków jego oddział jest w stanie zrobić co najmniej półtora. Spowalniało ich głównie odnajdowanie śladów, ponieważ cały czas poruszali się po kamienistym płaskowyżu, porośniętym gdzieniegdzie kolczastymi krzakami i żółtą, wypłowiałą trawą. Na takiej powierzchni śladów zostaje mało. Roger był jednak wybornym tropicielem i miał ze sobą prawdziwego mistrza, pochodzącego z Nawarry Berengera. Ten, jeśli tylko był trzeźwy, potrafił czytać ślady jeźdźców, praktycznie nie zsiadając z konia. Kiedy poznali się i zaczęli razem pracować, Roger zapowiedział mu, że w czasie wolnym w Trypolisie może wędrować od szynku do szynku i zapijać się do nieprzytomności, jednak nie będzie tolerował jego wyskoków, gdy mają robotę. Od ponad trzech lat układ ten działał wybornie. Teraz też Berenger pracował, wyprzedzając oddział o strzał z łuku i co rusz zjeżdżając esowato ze szlaku w poszukiwaniu tropów. Roger popędził konia i zrównał się z tropicielem.
– Ile mają nad nami przewagi? – zapytał krótko, spoglądając wzdłuż grzbietu pagórka, obniżającego się w kierunku rozległej, kamienisto-trawiastej równiny.
– Ciągną dość wolno – odparł tropiciel. – Nie widać ich na równinie, więc muszą być za wzniesieniami po jej drugiej stronie. Zaraz zmierzch, więc rozbiją obóz. Jutro koło południa ich zobaczymy.
Obaj wiedzieli z dotychczasowych doświadczeń, że Seldżucy, będąc już na ziemiach muzułmanów, czuli się pewnie. Poprzedniego ranka natrafili na ich obozowisko z jeszcze ciepłym żarem. Wyglądało na to, że ścigani spokojnie przenocowali i dopiero co ruszyli dalej. Był październik, jak na Syrię wyjątkowo zimny w tym roku. Nie było więc potrzeby ruszać wcześnie rano, a nawet przed świtem, jak czyniono w gorętszych miesiącach, by nie męczyć wierzchowców.
– Do Hims dotrą pojutrze – powiedział Roger na poły do tropiciela, na poły do siebie. – Jeżeli mamy coś zdziałać, pozostaje nam jutrzejszy dzień i noc.
Tropiciel skinął głową na znak, że podziela zdanie dowódcy.
Jechali jeszcze z trzy pacierze, ale zmierzch szybko zapadał. Rozbili więc obóz wśród dużych głazów piaskowca, zalegających u podnóża wysoczyzny. Roger wyznaczył kolejność wart, po czym usiadł na derce rozłożonej w pewnej odległości od ogniska, gdzie Benvenuto, Italczyk znający się na wybornym kucharzeniu, w miedzianym kociołku gotował polewkę, do której wkrajał podsuszaną kiełbasę.
Roger chciał spokojnie pomyśleć. Przede wszystkim o tym, jak dokończyć tę partię szachów, w której jako goniec możniejszych gnał w poprzek szachownicy za nieznaną sobie ofiarą. Wiedział, że jeśli ma uwolnić jeńca, może liczyć jedynie na podstęp – nie miał jednak pewności, czy będzie to możliwe. Jeśli Seldżucy dotrą do Hims, branka niemal na pewno będzie stracona. Co prawda, Trypolis utrzymywał teraz kruchy pokój z emirem Himsu, a więc on i Berenger, jako dobrze mówiący po arabsku, mogliby próbować szczęścia za jego murami. Niemniej byłoby to przedsięwzięcie wielce groźne i ryzykowne. Dlatego grę należało zakończyć jeszcze przed miastem.
Rozważał różne możliwości odbicia lub wykradnięcia branki, eliminując te, które wydały mu się niewykonalne z braku ludzi lub czasu, kiedy jego myśli skierowały się ku innemu dniu i innemu zachodowi słońca.
Pięć lat temu, podczas podobnej wieczornej, szybko zapadającej zorzy odzyskał świadomość na kamienistej plaży opodal portu w Akce. Pamiętał szum w uszach i krew zalewającą mu oczy. W pobliżu były dwa trupy, wyglądające na pielgrzymów z Italii. Obaj zginęli od miecza, najpewniej tego leżącego teraz obok niego. Jeden padł pchnięty w gardło. Drugi natomiast wykrwawił się po odrąbaniu obu dłoni. Ten z powodu bólu i paniki musiał próbować ucieczki, bo zanim skonał, zdołał nieco odbiec. Zabici nie wyglądali na żołnierzy ani rycerzy, a raczej na mieszczan. Broń leżąca przy nich też była mieszczańska – jednosieczny kord i okuta żelazem ciężka dębowa maczuga. Rana Rogera była pewnie jej zasługą, bo żelazny kapalin1 na jego głowie miał potężne zagięcie na prawej skroni, a zwichrowana blacha ronda rozorała mu policzek. Ból okazał się dotkliwy i przejawiał się drętwotą w lewej dłoni i ramieniu. Roger pamiętał, jak niezbornymi palcami odpinał gorączkowo rzemień hełmu i macał dłonią, czy czaszka jest cała.
Pamiętał też tę chwilę, kiedy po uldze, jaką poczuł, gdy nie znalazł fraktury2 ani sterczących odłamków kości, ogarnęło go zimne, lepkie, potworne przerażenie, bo zdał sobie sprawę, że poza tu i teraz niczego nie pamięta. Ani tego, jak znalazł się na tej plaży, ani kim byli zabici. Ani kim był on sam. Nie pamiętał nawet swojego imienia. Padł na kolana, a potem przewrócił się na bok, obejmując dłońmi obolałą, drętwą głowę i dusząc się przy tym z paniki. Ocknął się rano, zziębnięty, otumaniony, głodny i niczego niepamiętający. Lewa ręka była już mniej sztywna, choć palce nadal częściowo bez czucia, więc dłuższą chwilę zajęło mu przetrząśnięcie trzosów i sakw zabitych. W sakiewce tego lepiej ubranego znalazł pięćdziesiąt weneckich bizantów, co stanowiło równowartość przyzwoitego konia, oraz okrągłą, ołowianą pieczęć. W większej skórzanej sakwie wyszperał tubę z kwitem dłużnym. Dokument, napisany po włosku, dotyczył dziesięciu marek srebrem dla Francesco Battistuty, płatnych w Genui po dniu Świętego Marcjalisa u starszego gildii sukienników. Pergamin i język były mu znajome – litery ułożyły się w słowa, a słowa w zdania. Pod wrażeniem tego odkrycia przeszukał swoje odzienie w nadziei na jakieś wskazówki. Miał na sobie wams niebieskiej barwy, porządnie utkany, pod nim solidną kolczugę na przeszywanicy. Na nogach czarne spodnie i buty z niewielkimi, prostymi ostrogami. Przy pasie pochwę od miecza. Pasowała do niej klinga broni znalezionej na miejscu potyczki. Miecz był jednoręczny, dość nietypowy, bo wąski i bardziej zdatny do pchnięcia, co Roger – który jeszcze tak się nie nazywał – poznał od razu. W swojej sakiewce znalazł niedużą sumkę, tym razem w srebrnych monetach akwitańskich, normandzkich i angielskich oraz przełamany na pół grecki solid. Na szyi miał zawieszony na tasiemce złoty pierścionek z drobnym kwiatkiem ze zwiniętego złotego drutu. I to było wszystko – żadnych wskazówek, żadnych wyjaśnień. Tylko dojmująca pustka i przerażająca otchłań w umyśle, w której nie mógł znaleźć ani siebie, ani bliskich, ani wspomnień, ani odpowiedzi.
Tak pięć lat temu pod Akką narodził się Roger z Akwitanii, a od trzech lat bajlif hrabiego Trypolisu. Palestyna – wiecznie głodna przybyszy z krajów chrześcijańskich, zwłaszcza sprawnie władających mieczem – wchłonęła go łatwo, dała nowy początek i nawet pewne uznanie.
I choć usilnie dążył do poznania dawnego siebie, przez ten czas udało mu się to jedynie w niewielkiej części. Za to bardzo dobrze pamiętał wszystko, co wydarzyło się od tamtego zmierzchu pod Akką.
1 Rodzaj lekkiego hełmu w formie żelaznego kapelusza. Powszechnie używany w Palestynie, zarówno przez lekkozbrojnych, jak i rycerzy, ze względu na lekkość, poręczność i bardzo dobrą widoczność.
2 Pęknięcie.