- promocja
- W empik go
Pachnidło - ebook
Pachnidło - ebook
W slumsach osiemnastowiecznej Francji rodzi się Jean-Baptiste Grenouille. Ma wspaniały dar – węch absolutny. Zostaje zatrudniony u wybitnego paryskiego perfumiarza, który uczy go wykorzystywać ten dar do tworzenia unikatowych perfum. Nie jest to dla niego wystarczające. Chce za wszelką cenę uchwycić zapachy przedmiotów – mosiężnej klamki czy świeżo ściętego drzewa. Pewnego dnia jego nos wychwytuje nutę zapachu, który doprowadzi go do obsesji, przerażającej misji stworzenia perfum idealnych - zapachu pięknej młodej dziewicy. Nakreślona z olśniewającą błyskotliwością narracji, Pachnidło to zapadająca w pamięć opowieść o morderstwie i zmysłowej deprawacji.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9605-9 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W osiemnastym stuleciu żył we Francji człowiek, którego spośród jakże licznych w tej epoce genialnych i odrażających postaci zaliczyć wypada do najbardziej genialnych i najbardziej odrażających. Jego dzieje mają być przedmiotem niniejszej opowieści. Nazywał się Jan Baptysta Grenouille, a jeżeli nazwisko to w przeciwieństwie do nazwisk innych genialnych potworów, jak na przykład de Sade, Saint-Just, Fouché, Bonaparte, popadło dziś w zapomnienie, to z pewnością nie dlatego, iżby Grenouille ustępował owym głośniejszym niegodziwcom w pysze, pogardzie dla ludzi, braku moralnych zasad, jednym słowem – w bezbożności, lecz dlatego, że geniusz jego i jedyna ambicja ograniczały się do dziedziny, która w historii nie pozostawia śladów: do ulotnego królestwa zapachów.
W epoce, o której mowa, miasta wypełniał wprost niewyobrażalny dla nas, ludzi nowoczesnych, smród. Ulice śmierdziały łajnem, podwórza śmierdziały uryną, klatki schodowe śmierdziały przegniłym drewnem i odchodami szczurów, kuchnie – skisłą kapustą i baranim łojem; w niewietrzonych izbach śmierdziało zastarzałym kurzem, w sypialniach – nieświeżymi prześcieradłami, zawilgłymi pierzynami i ostrym, słodkawym odorem nocników. Z kominów buchał smród siarki, z garbarni smród żrących ługów, z rzeźni smród zakrzepłej krwi. Ludzie śmierdzieli potem i niepraną garderobą; z ust cuchnęło im zepsutymi zębami, z żołądków odbijało im się cebulą, a ich ciała, jeżeli nie były już całkiem młodzieńcze, wydzielały woń starego sera, skwaśniałego mleka i obrzękłych, zrakowaciałych tkanek. Śmierdziało od rzeki, śmierdziało na placach, śmierdziało w kościołach, śmierdziało pod mostami i w pałacach. Chłop śmierdział tak samo jak kapłan, czeladnik tak samo jak majstrowa, śmierdziała cała szlachta, ba – nawet król śmierdział, śmierdział jak drapieżne zwierzę, a królowa śmierdziała jak stara koza, latem i zimą. Albowiem w osiemnastym wieku nie położono jeszcze kresu rozkładowej robocie bakterii, toteż nie było takiej ludzkiej działalności, czy to konstruktywnej, czy to niszczycielskiej, nie było takiego przejawu kiełkującego albo ginącego życia, któremu by nie towarzyszył smród.
I, rzecz jasna, najbardziej śmierdziało w Paryżu, Paryż bowiem był największym miastem Francji. A w obrębie Paryża było znowu miejsce, gdzie panował smród zgoła infernalny, pomiędzy ulicami aux Fers i de la Ferronnerie, mianowicie na cmentarzu Niewiniątek. Przez osiemset lat chowano tu zmarłych ze szpitala Hôtel-Dieu i okolicznych parafii, przez osiemset lat dzień w dzień tuzinami zwożono tu trupy i zrzucano do podłużnych dołów, przez osiemset lat w kryptach i kostnicach składano warstwami kości. I dopiero później, w przededniu rewolucji francuskiej, kiedy to niektóre groby zapadły się niebezpiecznie i smród występującego z brzegów cmentarzyska skłonił mieszkańców już nie tylko do gołych protestów, ale do prawdziwych buntów, cmentarz został nareszcie zamknięty i zlikwidowany, miliony piszczeli i czaszek zsypano do katakumb Montmartre’u, a na tym miejscu urządzono targowisko.
Tu właśnie, w najsmrodliwszym zakątku całego królestwa, 17 lipca 1738 roku urodził się Jan Baptysta Grenouille. Był to jeden z najgorętszych dni roku. Upał przygniatał cmentarz ołowianą czapą i tłoczył w sąsiednie uliczki powietrze ciężkie od odoru zgniłych melonów przemieszanego ze swędem palonego rogu. Gdy zaczęły się bóle, matka Grenouille’a stała za straganem rybnym przy ulicy aux Fers i skrobała ukleje, które uprzednio wypatroszyła. Ryby, rzekomo tegoż ranka świeżo złowione w Sekwanie, cuchnęły już tak strasznie, że ich smród głuszył smród trupów. Matka Grenouille’a nie zwracała jednak uwagi ani na smród ryb, ani na smród trupów, albowiem nos jej był w najwyższym stopniu uodporniony na zapachy, a poza tym czuła bóle i bóle te zabijały wszelką wrażliwość na zewnętrzne bodźce zmysłowe. Chciała już tylko jednego – żeby bóle ustały; chciała możliwie jak najprędzej mieć to obrzydlistwo za sobą. Był to jej piąty poród. Wszystkie poprzednie odbyła tutaj, przy straganie; za każdym razem płód był martwy albo na wpół martwy, krwawy strzępek mięsa, który wydobywał się z jej łona, nie różnił się wiele od leżących dookoła rybich wnętrzności i nie wykazywał też więcej życia, wieczorem zaś wszystko razem zgarniano łopatami i wywożono na cmentarz albo spuszczano do rzeki. Tak miało być i dzisiaj, a matka Grenouille’a, kobieta wciąż młoda, ledwo dwudziestopięcioletnia, która całkiem ładnie jeszcze wyglądała, miała w ustach jeszcze prawie wszystkie zęby, a na głowie jeszcze nieco włosów, zaś poza podagrą, syfilisem i lekkimi suchotami nie cierpiała na żadną poważniejszą chorobę; która miała nadzieję żyć jeszcze długo, może pięć albo dziesięć lat, i może nawet kiedyś wyjść za mąż i jako czcigodna małżonka owdowiałego rzemieślnika czy kogoś w tym rodzaju mieć prawdziwe dzieci – matka Grenouille’a życzyła sobie gorąco, żeby już było po wszystkim. I kiedy zaczęły się bóle parte, przykucnęła za blatem do oprawiania ryb i tam, podobnie jak cztery razy przedtem, urodziła, i nożem od ryb odcięła pępowinę. Potem jednak, na skutek upału i smrodu, których jako takich w ogóle nie postrzegała, czuła tylko nieznośną duchotę – jak na polu lilii albo w ciasnym pokoju, gdzie postawiono za dużo narcyzów – straciła przytomność, osunęła się na ziemię i legła pod straganem, na środku ulicy, z nożem w garści.
Krzyk, rwetes, gapie gromadzący się dookoła, ktoś sprowadza policję. Kobieta z nożem w garści ciągle jeszcze leży na ulicy i z wolna wraca do siebie.
– Co to jej się stało?
– A nic.
– A co robiła z tym nożem?
– A nic.
– A skąd ta krew na jej spódnicy?
– A z ryb.
Wstaje, ciska precz nóż i odchodzi, żeby się umyć.
Wtedy, wbrew oczekiwaniom, spod stołu zaczyna drzeć się nowo narodzony. Ludzie patrzą, pod rojem much, pośród wypatroszonych bebechów i uciętych głów rybich znajdują dziecko, wyciągają je. Z urzędu przydziela mu się mamkę, matkę zaś zabiera się do aresztu. A że przyznaje się do winy i nie zaprzecza, iż chciała robaka zostawić na zatracenie, jak zresztą zrobiła to już z czterema poprzednimi, wytaczają jej proces, skazują za wielokrotne dzieciobójstwo i w kilka tygodni potem na place de Grève ucinają głowę.
W tym czasie dziecko po raz trzeci już zmieniło mamkę. Żadna nie chciała go trzymać dłużej niż parę dni. Zanadto jest żarty, powiadały, ssie za dwoje, zabiera mleko innym, a tym samym mamki pozbawia środków utrzymania, ponieważ przy jednym tylko osesku karmienie nie może się opłacać. Urzędnik właściwego resortu policji, niejaki La Fosse, natychmiast wziął sprawę w swoje ręce i chciał już dziecko odstawić do zbiorczego punktu dla znajd i sierot za miastem, na rue Saint-Antoine, skąd codziennie odchodziły transporty dzieci do wielkiego państwowego przytułku Rouen. Że jednak do transportów używano tragarzy z koszami, do jednego kosza zaś ze względów racjonalnych pakowano po cztery niemowlęta naraz; że z tej przyczyny procent śmiertelności w drodze był niezwykle wysoki; że z uwagi na to tragarzom polecano przyjmować tylko niemowlęta ochrzczone oraz zaopatrzone w przepisowy list przewozowy, który należało w Rouen postemplować; że mały Grenouille nie był zaś ani ochrzczony, ani w ogóle nie miał imienia, jakie w myśl przepisów można by umieścić na liście przewozowym; że z kolei policji nie bardzo wypadało podrzucić dzieciaka anonimiter pod drzwiami punktu zbiorczego, co było jedynym sposobem uniknięcia pozostałych formalności – na skutek tedy szeregu komplikacji natury biurokratycznej i administracyjnej, które zdawały się powstawać przy ekspedycji noworodka, La Fosse zaniechał pierwotnej decyzji i polecił przekazać dziecko za pokwitowaniem dowolnej kościelnej instytucji, aby je tam ochrzczono i rozstrzygnięto o jego dalszym losie. Mały trafił do klasztoru Saint-Merri przy rue Saint-Martin. Otrzymał chrzest i imię Jan Baptysta. A że przeor był tego dnia w dobrym humorze, a ponadto rozporządzał jeszcze pewnymi funduszami charytatywnymi, postanowiono nie wyprawiać dziecka do Rouen, tylko oddać na garnuszek na koszt klasztoru. W tym celu umieszczono je u mamki nazwiskiem Joanna Bussie z rue Saint-Denis, która do chwili zapadnięcia dalszych decyzji miała za swoje trudy pobierać trzy franki tygodniowo.2
W kilka tygodni później mamka Joanna Bussie z kobiałką w ręku stanęła przed furtą klasztoru Saint-Merri, ojcu Terrier, blisko pięćdziesięcioletniemu, łysemu, z lekka woniejącemu octem mnichowi, który jej otworzył, rzuciła lakoniczne: „Na!” i postawiła kobiałkę na progu.
– Cóż to jest? – zapytał Terrier, pochylił się nad kobiałką i pociągnął nosem, spodziewał się bowiem czegoś do jedzenia.
– Bękart tej dzieciobójczyni z rue aux Fers!
Ojciec Terrier pogmerał palcem w kobiałce, aż odsłonił twarzyczkę śpiącego niemowlęcia.
– Wygląda doskonale. Różowiutki i dobrze odżywiony.
– Bo się ze mnie nażarł. Bo mnie wyssał do szpiku kości. Ale teraz już dość. Możecie go sobie sami dalej karmić kozim mlekiem, papką, sokiem z rzepy. Ten bękart wszystko zeżre.
Ojciec Terrier był człowiekiem dobrodusznym. Na jego barkach spoczywało zarządzanie klasztornym funduszem charytatywnym, rozdawanie pieniędzy ubogim i potrzebującym. Oczekiwał, że w zamian rzekną mu „dziękuję” i nie będą więcej zawracali głowy. Techniczne szczegóły budziły w nim odrazę, szczegóły bowiem oznaczały zawsze trudności, a trudności oznaczały zakłócenie spokoju jego ducha, a tego już nie znosił. Zły był, że w ogóle otworzył furtę. Pragnął usilnie, by ta osoba zabrała co prędzej swoją kobiałkę, wyniosła się do domu i nie zanudzała go problemami niemowlaka. Wyprostował się powoli, zaczerpnął tchu i poczuł bijący od mamki zapach mleka i owczej wełny. Był to przyjemny zapach.
– Nie pojmuję, o co ci chodzi. Po prostu nie pojmuję, do czego zmierzasz. Wydaje mi się doprawdy, że maleństwu nic nie zaszkodzi, jeżeli dalej będziesz mu dawała piersi.
– Jemu nie – odburknęła mamka – ale mnie. Ubyło mi dziesięć funtów, a jadłam cały czas za trzy. I za co to wszystko? Za trzy franki tygodniowo!
– A, teraz pojmuję – rzekł Terrier niemal z ulgą – już wszystko jasne: chodzi znowu o pieniądze.
– Nie! – odparła mamka.
– Owszem! Zawsze chodzi o pieniądze. Ktokolwiek stuka do tej furty, chce pieniędzy. Żeby mi się tak raz zdarzyło otworzyć i zobaczyć kogoś, komu chodzi o coś innego. Kogoś, kto na przykład przyszedł podrzucić jakiś miły drobiażdżek, owoce albo parę orzechów. Jesienią jest przecież mnóstwo rzeczy, które można by podrzucić. Choćby i kwiaty. Albo żeby tak ktoś przyszedł i powiedział od serca: „Niech będzie pochwalony, ojcze Terrier, życzę ojcu miłego dnia!”. Ale nie, to się chyba nigdy nie zdarzy. Jak nie żebrak, to przekupień, a jak nie przekupień, to znowu rzemieślnik, i jak nie po prośbie, to z rachunkiem do zapłacenia. W ogóle nie można już wyjść na ulicę. Ledwo wyjdę, a już mam na karku jakieś indywidua, które domagają się pieniędzy!
– Nie ja – rzekła mamka.
– Ale powiem ci tyle: nie jesteś jedyną mamką w parafii. Są tu setki pierwszorzędnych mamek gotowych bić się o to, która będzie temu rozkosznemu maleństwu za trzy franki tygodniowo dawała piersi albo przygotowywała papkę czy soczek z rzepy, czy jeszcze coś innego…
– To dajcie go którejś z nich!
– …a z drugiej strony to niedobrze tak szastać dzieciakiem z miejsca na miejsce. Kto wie, czy inne mleko posłuży mu tak jak twoje. Rozumiesz, przyzwyczaił się do zapachu twojej piersi i do rytmu twojego serca.
I raz jeszcze głęboko wciągnął ciepłą woń, jaką wydzielała mamka, a spostrzegłszy, że jego słowa nie wywarły na niej żadnego wrażenia, rzekł:
– Zabierz dziecko i wracaj do domu! Pomówię o tym z przeorem. Zaproponuję mu, żeby płacił ci cztery franki tygodniowo.
– Nie – rzekła mamka.
– Więc dobrze: pięć!
– Nie.
– To ile byś chciała? – krzyknął na nią Terrier. – Pięć franków to masa pieniędzy za takie poślednie zajęcie jak karmienie dziecka.
– Ja w ogóle nie chcę żadnych pieniędzy – powiedziała mamka. – Nie zamierzam dłużej trzymać tego bękarta.
– A to dlaczego, dobra kobieto? – rzekł Terrier i dalej gmerał palcem w kobiałce. – Toż to przecież urocze maleństwo. Różowe na buzi, nie krzyczy, śpi jak zabite i jest ochrzczone.
– Jest opętane przez diabła.
Terrier prędko wyciągnął palec z koszyka.
– Niemożliwe! Absolutnie wykluczone, żeby niemowlę miało być opętane przez diabła. Niemowlę to jeszcze nie człowiek, tylko forma przedludzka i nie ma w pełni wykształconej duszy. A w związku z tym jest dla diabła nieinteresujące. Czy dzieciak może mówi? Rzuca nim? Przenosi przedmioty z miejsca na miejsce? Idzie od niego brzydki zapach?
– On w ogóle nie pachnie – rzekła mamka.
– A widzisz! To niechybny znak. Gdyby był opętany przez diabła, musiałby śmierdzieć.
I aby uspokoić mamkę oraz dać dowód własnej odwagi, Terrier uniósł kosz do góry i podsunął go sobie pod nos.
– Nie czuję nic szczególnego – rzekł, poniuchawszy chwilę – naprawdę nic szczególnego. Jakkolwiek wydaje mi się, że czuć coś tam z pieluszek.
I podetknął jej kosz, aby mogła potwierdzić to wrażenie.
– Nie o to mi idzie – rzekła szorstko mamka i odsunęła kosz. – Nie idzie o to, co jest w pieluchach. Owszem, jego ekskrementy czuć, jak się należy. Ale jego samego, tego bękarta, w ogóle nie czuć!
– Bo jest zdrowy! – krzyknął Terrier. – Jest zdrowy i dlatego go nie czuć! Czuć tylko chore dzieci, to znana rzecz. Jak wiadomo, dziecko, które ma ospę, czuć końskim nawozem, a dziecko ze szkarlatyną – zwiędłymi jabłkami, a znowu dziecko suchotnicze – cebulą. Ten jest zdrowy, ot co! Uważasz, że powinien śmierdzieć? Czy twoje własne dzieci śmierdzą?
– Nie – rzekła mamka. – Moje dzieci pachną tak, jak powinny pachnieć dzieci.
Terrier przezornie odstawił kobiałkę na ziemię, czuł bowiem, jak wzbiera w nim fala złości na krnąbrność tej osoby. Niewykluczone, że w dalszym przebiegu dysputy będą mu potrzebne obie ręce do gestykulowania, a nie chciał narażać na szwank niemowlęcia. Zaczął od tego, że zaplótł ręce na plecach, wypiął sterczący brzuch w stronę mamki i spytał ostro:
– Twierdzisz więc, że wiesz, jak powinno pachnieć ludzkie dziecko, które bądź co bądź – o czym warto przypomnieć, zwłaszcza gdy jest ochrzczone – jest dzieckiem Bożym?
– Tak – rzekła mamka.
– I twierdzisz ponadto, że jeśli dziecko nie pachnie tak, jak wedle ciebie, mamki Joanny Bussie z rue Saint-Denis, pachnieć powinno, to jest to diabelski pomiot?
Wyciągnął zza pleców lewą rękę i wysunął ku mamce groźnie zakrzywiony palec wskazujący niczym znak zapytania. Mamka zastanowiła się. Nie dogadzało jej, że rozmowa przybrała raptem charakter teologicznej indagacji, tu bowiem musiała przegrać.
– Tego nie mówię – odparła wymijająco. – Czy to ma coś wspólnego z diabłem, czy nie, to już wy musicie rozstrzygnąć, ojcze Terrier, to nie moja rzecz. Ja wiem jedno: boję się tego dzieciaka, bo nie pachnie tak, jak powinny pachnieć dzieci.
– Aa! – rzekł Terrier zadowolony i opuścił rękę. – Więc z diabła już się wycofujemy. Doskonale. Ale wobec tego powiedz mi z łaski swojej: jakże to pachnie dzieciak, który pachnie tak, jak wedle ciebie powinien pachnieć? Co?
– Ładnie pachnie – rzekła mamka.
– Co znaczy „ładnie”? – ryknął na nią Terrier. – Dużo rzeczy ładnie pachnie. Bukiecik lawendy ładnie pachnie. Mięso rosołowe ładnie pachnie. Ogrody Arabii ładnie pachną. Więc jak pachnie niemowlę? Słucham!
Mamka zawahała się. Wiedziała, jak pachną niemowlęta, wiedziała to doskonale, wykarmiła tuziny niemowląt, niańczyła je, kołysała, całowała… mogła węchem trafić do nich po nocy, nawet teraz miała w nozdrzach wyraźny zapach niemowlęcia. Ale nigdy dotąd nie próbowała tego wyrazić w słowach.
– No? – huknął Terrier i niecierpliwie pstryknął palcami.
– No więc – zaczęła mamka – to niełatwo powiedzieć, bo… bo one nie wszędzie pachną jednakowo, chociaż wszędzie pachną ładnie, rozumiecie, ojcze, a więc na przykład w nóżkach pachną tak jak taki gładki, nagrzany kamień… nie, raczej jak garnek… albo jak masło, tak, właśnie jak świeżutkie masło. A na ciele pachną jak… jak kawałek ciasta zanurzony w mleku. A znowu główka, na czubku, gdzie robi się wicherek, tu, ojcze Terrier, gdzie wy już nie macie ani kosmyka… – i dotknęła łysiny zakonnika, który wobec tej powodzi idiotycznych szczegółów na moment oniemiał i jak niepyszny opuścił głowę – tu, właśnie w tym miejscu, pachną najładniej. W tym miejscu pachną karmelem, taki słodki zapach, nie macie pojęcia, ojcze! Kiedy się je w tym miejscu powącha, to człowiek zaraz zaczyna je kochać, wszystko jedno, czy to swoje, czy cudze. Właśnie tak i nie inaczej mają pachnieć małe dzieci. A jeśli tak nie pachną, jeśli w tym miejscu, na czubku głowy, w ogóle nie pachną, nawet tyle co zimne powietrze, tak jak ten tu bękart, to… możecie to sobie tłumaczyć, jak chcecie, ojcze, ale ja – i stanowczym gestem skrzyżowała ramiona pod biustem oraz rzuciła na stojącą u jej stóp kobiałkę spojrzenie tak pełne odrazy, jak gdyby w kobiałce roiło się od ropuch – ja, Joanna Bussie, więcej tego nie tknę!
Ojciec Terrier z wolna podniósł głowę i kilkakrotnie przejechał sobie palcem po łysinie, jak gdyby chciał przygładzić włosy, potem niby przypadkiem zbliżył palec do nosa i poniuchał z namysłem.
– Jak karmel…? – spytał i spróbował wrócić do poprzedniego surowego tonu. – Karmel? Co ty w ogóle wiesz o karmelu? Jadłaś kiedy karmel?
– Nie bezpośrednio – odparła mamka. – Ale byłam raz w jednym pałacu przy Saint-Honoré i widziałam, jak z roztopionego cukru i śmietanki robi się karmel. Pachniało tak ładnie, że nigdy tego nie zapomnę.
– Tak, tak. Już dobrze – rzekł Terrier i odsunął palec od nosa. – Proszę, nie mów już nic więcej! Rozmowa na tym poziomie to dla mnie zbyt wielki wysiłek. Stwierdzam, że odmawiasz, wszystko jedno, z jakich powodów, dalszego karmienia powierzonego ci niemowlęcia, Jana Baptysty Grenouille’a, a tym samym zwracasz go jego tymczasowemu opiekunowi, klasztorowi Saint-Merri. Uważam, że to przykre, ale nie mam na to wpływu. Możesz odejść.
Z tymi słowy schwycił kosz, raz jeszcze wciągnął zanikającą już ciepłą, wełnisto-mleczną woń i zatrzasnął furtę. Potem ruszył do swojej kancelarii.