- W empik go
Pan wszystkich krów - ebook
Pan wszystkich krów - ebook
10 opowiadań/reportaży o życiu daleko od modnych lokali, korporacyjnych biur i redakcji.
Autor niczego nie zmyśla. Pisze tylko o tym, co widział na własne oczy i co poczuł na własnej skórze, kiedy pasł krowy „w górkach na południu Polski”, rozładowywał trawlery zimą w Norwegii albo uczył się „na pilarza”. Pisze o ludziach wyniszczonych harówką, brutalnie traktowanych zwierzętach, o starych drzewach ścinanych dla pieniędzy. Nie eksponuje siebie ani swoich emocji, mówi ściszonym głosem, a i tak mocno szarpie.
Andrzej Dybczak, rocznik 78, antropolog, pisarz, dokumentalista. Jego debiutancka książka Gugara, opowiadająca o życiu syberyjskich pasterzy reniferów, została wyróżniona Nagrodą Kościelskich. Współtwórca wielokrotnie nagradzanego filmu dokumentalnego pod tym samym tytułem.
Mieszka w Krakowie, ale okresowo przemieszcza się po świecie w najróżniejszych celach: od badań etnograficznych po pracę najemną. Pisze, filmuje, chodzi po dzieci do szkoły. Pijący, niepalący.
Zdecydowanie nie o niego chodzi w tytule! Gdyby tak było, to „wszystkich krów” należałoby zamienić na „jednego małego, nierasowego kota”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62795-58-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
gopala
(...)
– Trzeba wyciąć wierzby wzdłuż drogi – rzucił gospodarz, siorbiąc kawę przy kuchennym stole.
Już przebrany, z umytą twarzą i rękami, a i tak nie wyglądał na właściciela tego wszystkiego tutaj: ziemi, byłej wsi, drogi. A był nim. Komunizm upadł, PGR upadł, upadła lewa spółka ze stolicy, która za bezcen wykupiła ziemię po pegeerze. A on tę ziemię kupił od spółki na kredyt. Jedyny mieszkaniec doliny i jej pan. Właściwie należało mu się po latach biedy.
Droga, o której mówił, była wąska i piaszczysta, znaczona krowimi plackami. Po obu stronach długim szpalerem rosły potężne wierzby. Podobno dawno temu ktoś wbił tu wierzbowe paliki, żeby odgrodzić drogę od pól. Musiało to być naprawdę dawno temu.
Teraz wierzby nie zdejmowały z drogi swojego migotliwego cienia, napierały grubymi pniami. Wyglądało to jak aleja najwspanialszego pałacu. Lubiłem stać i patrzeć w jej głąb. Jak w żywy tunel. Raz nawet powiedziałem starszej córeczce: „Patrz! Tak musiały wyglądać wszystkie drogi dawno temu”. I dziecko patrzyło.
– Wszystkie? Wyciąć? – zapytałem.
– A po co zostawiać? Dla ozdoby? Dla pańskich jaj? Wiesz, jakie tam jest na wiosnę błoto? Do końca życia chcesz po tym błocie chodzić?
– No i naszej, jak się pobuduje, cały widok zasłonią. To trzeba wszystko wyczyścić – potwierdziła gospodyni.
– Trzeba wyczyścić.
Gospodarz dopił kawę i wstał od stołu.
– Ile tam będzie metrów tego drzewa? – zapytałem.
Podstawowy błąd to traktować rzeczy zmienne jak dane raz na zawsze. Na przykład stuletnie drzewa.
– A skąd ja mogę wiedzieć? – Gospodarz wzruszył ramionami.
Na pewno już to policzył. Pewnie z pięćdziesiąt metrów sześciennych opałowego. Pięć tysięcy złotych?
– Dobrze – powiedziałem czy tylko pokiwałem głową, nie pamiętam.
Trzeba skądś mieć pieniądze na jedzenie, na benzynę, na wszystko.
Trudno powiedzieć, ile drzew położyliśmy do obiadu, a ile po obiedzie. To był koniec zimy, wieczory ciągle jeszcze przychodziły szybko. Pierwszego dnia podpaliłem na mokrej łące starą oponę z poloneza i na nią zaciągaliśmy coraz to nowe wiechy gałęzi, aż powstał ogromny stos płonący mocno przez wszystkie te dni i noce. Pośród pustych wzgórz, na początku bezśnieżnego, burego marca te wysokie płomienie, ta góra czerwonego pulsującego żaru wyglądała jak przejaw jakiegoś kultu. Można było na chwilę zapomnieć, że jeśli już chodziło o kult, to o zwykły kult pieniądza.
Gospodarz miał potężną piłę, husqvarnę PS 390 zdaje się, liczącą tylko trochę mniej lat niż ja. Nieraz opowiadał, jak pojechał po nią aż do Wrocławia, na drugi koniec Polski, bo wtedy w ogóle takich rzeczy nie było. Kupił, upił się, spał z nią w jednym łóżku, po wsi chodził i ludziom pokazywał – tak się cieszył. Ile ona mu już pieniędzy przyniosła. I raz tylko, o mały włos – kilkadziesiąt tysięcy kary za nielegalną wycinkę. Ale od czego ma się córkę prawniczkę! Teraz jest mądrzejszy.
Łańcuchowa piła gospodarza grała, wgryzała się drażniącym dźwiękiem w jeszcze śpiącą, zdrętwiałą z zimna okolicę, w beżowe kłęby bukowych wzgórz odgradzających nas od reszty świata. Rozmawiała zgrzytliwie z moją piłą. Leciały strumienie trocin, trzeszczały upadające wierzby, stare czarownice. Razem z gałęziami, konarami opadało z nich całe życie, całe napięcie. Wszystkie psy – a było ich w gospodarstwie pięć – kładły się na parującej od gorąca ziemi i grzały w bezpiecznej odległości od ognia. Co jakiś czas któryś podrywał się ze skomleniem, bo iskry posypały mu się na kędzierzawe kudły. Przenosił się wtedy kawałek dalej, pomrukując. Potrzebowały tego ciepła, zwłaszcza najstarszy, kulejący, z powykręcanymi reumatyzmem łapami i oklapłym, chudym ogonem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------