- W empik go
Pani Bovary. Madame Bovary - ebook
Pani Bovary. Madame Bovary - ebook
Pani Bovary, to powieść Gustave'a Flauberta opublikowana w 1857 roku przez braci Michel Lévy, po przygotowaniu w 1856 roku w Revue de Paris. Jest to najważniejsze dzieło literatury francuskiej. Fabuła opowiada historię żony prowincjonalnego lekarza, Emmy Bovary, która wdaje się w cudzołożne związki i żyje ponad stan, starając się w ten sposób uniknąć nudy, banału i przeciętności życia na prowincji. Po publikacji powieść została zaatakowana przez paryskiego prokuratora Drugiego Cesarstwa za niemoralność i nieprzyzwoitość. Uważana jest za jeden z najwcześniejszych przykładów powieści realistycznej. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-520-3 |
Rozmiar pliku: | 694 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.
Byliśmy w uczelni, kiedy wszedł dyrektor w towarzystwie nowego w mieszczańskiem ubraniu, i posługacza niosącego wielki pulpit. Ci, którzy drzemali, przebudzili się, i każdy powstał jak gdyby od pracy.
– Dyrektor dał nam znak, abyśmy usiedli, poczem zwracając się do nauczyciela:
– Panie Rogerze, powiedział półgłosem, oto nowy uczeń którego panu polecam; wstępuje do piątej. Jeżeli będzie pilnym i pracowitym, przejdzie do starszych gdzie go sam wiek powołuje.
Nowy tymczasem stał w kącie za drzwiami, tak że zaledwie go dostrzedz można było. Był to chłopak może piętnastoletni, wyższy od nas wszystkich wzrostem. Miał włosy krótko nad czołem przystrzyżone, jak wiejski śpiewak, i wydawał się bardzo zakłopotanym. Chociaż nie zbyt szeroki w ramionach, zdawał się skrępowany zieloną sukienną kurtką z czarnemi guzikami, z której wyglądały czerwone ręce nie przyzwyczajone do rękawiczek. Łydki jego w niebieskich pończochach wychodziły z żółtawych pantalonów mocno szelkami ściągniętych. Na nogach miał grube skórzane trzewiki niewyglansowe i gwoździami podkute.
Zaczęło się wydawanie lekcyi. Nowy słuchał z natężeniem, uważny jak na kazaniu, nie śmiejąc nawet nogi na nogę założyć, lub podeprzeć się łokciem, a kiedy o drugiej godzinie zadzwoniono, nauczyciel musiał mu powiedzieć żeby stanął z nami w szeregu.
Mieliśmy zwyczaj wchodząc do klasy rzucać na ziemię nasze kaszkieciki, żeby mieć ręce wolniejsze; trzeba było od samego progu ciskać je pod ławkę, w taki sposób, żeby uderzały w ścianę i podnosiły jak najwięcej kurzu: taki był szyk.
Nowy jednak, czy nie zauważył tego manewru, czy nie śmiał go naśladować, dosyć, że po odmówieniu modlitwy trzymał jeszcze kaszkiecik na kolanach. Było to cóś w rodzaju nakrycia złożonego, znajdowałeś tam pierwiastki czapki kosmatej, okrągłego kapelusza, kaszkietu bobrowego i furażerki, cóś nieokreślonego, tak wyraziście brzydkiego jak twarz idyoty. Jajowatego kształtu i rozepchana fiszbinami, rzecz ta zaczynała się od trzech okrągłych kiszek; dalej szły kolejno, rozdzielone czerwonym paskiem, trójkąty z aksamitu i z króliczej sierści, potem następował rodzaj woreczka zakończonego sztywnym wielokątem wyszywanym szutaszem, z którego się zwieszał na cieniutkim sznurku kwast szychowy. Kaszkiet ten był nowym: daszek lśnił się świeżym lakierem.
– Powstań! – rzekł profesor.
Nowy się podniósł; kaszkiecik jego upadł na ziemię. Cała klasa śmiać się zaczęła.
Schylił się aby go podnieść. Sąsiad wytrącił mu go z ręki, podniósł go powtórnie.
– Dajże już pokój twemu kaszkietowi, rzekł profesor, który był taktownym człowiekiem.
Nowe śmiechy uczniów tak zmieszały biednego chłopaka, że sam nie wiedział, czy miał trzymać nieszczęśliwy kaszkiet w ręku, czy go zostawić na ziemi, czy włożyć na głowę.
– Powiedz mi jak się nazywasz? rzekł profesor.
Nowy prędko i niewyraźnie wymówił jakieś niezrozumiałe nazwisko.
– Powtórz raz jeszcze!
Te same niewyraźnie wybełkotane zgłoski dały się słyszeć, pokryte szyderskimi okrzykami całej klasy.
– Głośniej! zawołał profesor, głośniej!
Nakoniec nowy, uzbroiwszy się w odwagę, otworzył szerokie usta i krzyknął na całe gardło jak gdyby kogo wołał: Kahbowaky!
Powstała wrzawa nie do opisania: tupano, krzyczano, śmiano się, powtarzano. Karbowany! Karbowany! aż wreszcie uspokoiła się jak wzburzona fala, wybuchając tylko miejscami przytłumionym śmiechem, jak niedogaszona petarda.
Jednakże porządek przywrócony został powoli w klasie pod gradem pokut, i profesor, doszedłszy nakoniec po wielu trudach nazwiska Karola Bovary, które sobie kazał podyktować, przesylabizować i odczytać, wyznaczył na początek biedakowi miejsce na ławce leniuchów, pod katedrą. Chłopak postąpił parę kroków i zawahał się.
– Czego szukasz? zapytał nauczyciel.
– Mego ka... wyjąkał nieśmiało nowy, niespokojnie się oglądając.
– Pięćset wierszy całej klasie! wykrzyknięte grzmiącym głosem powstrzymało jak Quos ego, nowy wybuch niesfornych pauprów.
– Siedźcie raz spokojnie! mówił dalej oburzony profesor, a otarłszy sobie twarz chustką dobytą z kieszeni: – Ty zaś nowy, przepiszesz mi dwadzieścia razy słowo ridicuus sum.
Potem dodał łagodniejszym głosem:
– Znajdzie się twój kaszkiecik, nikt ci go nie ukradł!
Wszystko wróciło do porządku. Głowy pochyliły się nad tekami, a nowy przez całe dwie godziny zachował się wzorowo, chociaż nie obeszło się bez papierowych kulek, które go w twarz od czasu do czasu trafiały, zręcznie z piórka puszczane. Lecz on tylko twarz sobie dłonią ocierał i siedział nieporuszony.
Wieczorem, w uczelni uporządkował starannie wszystkie swoje rzeczy i poliniował zeszyty. Widzieliśmy jak pracował sumiennie, wyszukując wszystkich wyrazów w słowniku i wiele trudu sobie zadając. Dzięki zapewnie tej pilności i dobrej woli, nie dostał się do niższej klasy, bo chociaż znał dosyć dobrze cztery działania, nie miał wcale wprawy w stylowe zwroty. Od proboszcza swojej wioski uczył się początków łaciny, gdyż rodzice przez oszczędność jak najpóźniej do szkół go oddali.
Ojciec jego, pan Karol Dyonizy Bartłomiej Bovary, dawny pomocnik sztabowego chirurga, skompromitowany około 1812 roku w sprawach rekruckich i zmuszony w skutek tego służbę opuścić, skorzystał w tym samym czasie z osobistych swoich zalet i w lot pochwycił posag 60,000 frankowy, który mu się nawinął w postaci córki czapnika, rozkochanej w jego powabach. Piękny mężczyzna, blagier, miał zwyczaj brzęczeć głośno ostrogami, nosił faworyty połączone z wąsami, na palcach pełno pierścieni i ubierał się w jaskrawe barwy, co wszystko nadawało mu pozór marsowy, przy łatwem obejściu podróżującego komisanta. Ożeniwszy się, żył kilka lat kosztem żony, dobrze jedząc, dobrze się wysypiając, paląc tytoń z wielkich porcelanowych fajek, powracając do domu dopiero po teatrze i przesiadując po kawiarniach. Teść umarł i nie wiele co zostawił; pan Bovary oburzony wdał się w spekulacye, stracił na nich, poczem, z resztą funduszów przeniósł się na wieś i chciał gospodarować. Ale ponieważ nie więcej się znał na uprawie ziemi jak na perkalikach, ponieważ zajeżdżał konie zamiast je posyłać do pługa, sam wypijał jabłecznik butelkowany zamiast go w baryłkach sprzedawać, zjadał najlepszy drób z podwórza i smarował myśliwskie kamasze słoniną ze swoich wieprzy, pomiarkował wkrótce, że lepiej było dać pokój wszelkiej spekulacyi.
Najął przeto za dwieście franków rocznie, na granicy Pikardyi i kraju Caue, mieszkanie trzymające środek pomiędzy folwarkiem a dworem, i zgryziony, rozżalony, zły na Pana Boga, zazdroszczący szczęśliwym, zamknął się tam w czterdziestym piątym roku życia, zniechęcony do ludzi, mówił, iż pragnie żyć spokojnie.
Żona jego szalała niegdyś za nim; okazywała mu swą miłość nadskakiwaniem, które go do reszty odstręczyło od niej. Dawniej wesoła, wylana i kochająca, starając się została – nakształt zwietrzałego wina, które się zamienia w ocet – gderliwą, piszczącą i nerwową. Tyle wycierpiała bez uskarżania się, widząc go jak biegał za wszystkiemi wiejskiemi spódniczkami, i jak wieczorem powracał z hulanek, pijany i zdenerwowany! Wreszcie zbuntowała się jej duma niewieścia. Zamilkła, topiąc słuszny gniew swój w niemym stoicyzmie, który aż do śmierci zachowała. Zawsze była zajęta interesami. Chodziła do adwokatów, do prezesa sądu, pamiętała o terminach wypłaty, starała się o uzyskanie zwłoki, w domu zaś prała, prasowała, szyła, dozorowała robotników, płaciła rachunki, podczas gdy pan małżonek nie troszcząc się o nic, zawsze był pogrążony w jakiemś zadąsanem ospalstwie z którego się przebudzał po to tylko, aby jej co nieprzyjemnego powiedzieć, palił fajkę przy kominku, spluwając w popiół.
Gdy została matką, trzeba było dziecko oddać na mamki. Powróciwszy do domu rodziców, chłopak był psuty jak książęce dziecko. Matka pasła go przysmaczkami, ojciec zaś kazał mu biegać boso, a chcąc uchodzić za filozofa, powtarzał nawet, że mógłby chodzić nago, jak dzieci dzikich. Wbrew dążnościom matki, urobił sobie pewien męzki ideał dzieciństwa, na wzór którego usiłował kształcić syna, chcąc go hartować po spartańsku, aby go uczynić wytrzymałym. Kazał mu sypiać w nieopalanym pokoju, uczył go pić rum i szydzić z procesyj. Chłopczyk jednak, z natury spokojny i łagodnego usposobienia, źle odpowiadał ojcowskim usiłowaniom. Matka włóczyła, go zawsze za sobą; wykrawała mu figurki z tektury, opowiadała mu różne historye, prowadziła z nim nieskończone rozmowy, przeplatane melancholiczną wesołością i tkliwemi pieszczotami. W swem życiu samotnem, zlała na tę dziecięcą główkę wszystkie swoje rozproszone i zawiedzione nadzieje. Marzyła o świetnem dla niego stanowisku, widziała go już dorosłym, pięknym, rozumnym, zajmującym wysoką posadę w zarządzie dróg i mostów lub w sądownictwie. Sama go uczyła czytać, a nawet śpiewać kilka łatwych romansów przy starym fortepianiku. Ale pan Bovary, nie wielki zwolennik piśmiennictwa i sztuk pięknych, powtarzał zawsze że „to się na nic nie zdało!” Czy im kiedykolwiek wystarczy na to, aby go utrzymać w rządowych szkołach, kupić mu dom handlowy? Zresztą mężczyzna z ładnym tupetem zawsze będzie miał powodzenie w świecie. Pani Bovary przygryzała sobie usta, a dzieciak wałęsał się po wsi.
Chodził za oraczami i ciskał bryłami ziemi na kruki które odlatywały. Zbierał jarzyny nad rowami, poganiał indyki długo żerdzią, biegał po lasach, przetrząsał pokosy podczas sianożęcia, w dnie dżdżyste grał w pliszki z wiejskiemi dziećmi, a w wielkie święta prosił bedela, żeby mu pozwolił dzwonić i uwieszał się za wielką linę szczęśliwy jak go dobrze rozbujała.
To też wyrósł jak młody dębczak. Nabrał siły, ręce jego zgrubiały i twarz zdrowiem zakwitła,
Gdy skończył dwanaście lat, matka wymogła żeby się zaczął uczyć, Obowiązku tego podjął się proboszcz. Jednakże lekcye te były tak krótkie i tak nieregularne, że nie wiele przynosić mogły korzyści. Dawane były w wolnych chwilach, w zakrystyi, stojący, na prędce, pomiędzy chrztem a pogrzebem, lub też proboszcz posyłał po swego ucznia o zmierzchu, kiedy już nie miał wychodzić. Szli wtenczas obadwa do jego pokoju i zasiadali do lekcyi. Komary i ćmy nocne latały w około świecy. Powietrze było parne, dzieciak był śpiący, a poczciwy księżyna, złożywszy ręce na brzuchu, wkrótce zaczynał chrapać z otwartemi ustami. Czasem znowu ksiądz proboszcz, powracając od jakiego chorego z okolicy, któremu wiatyk zanosił, spostrzegał Karolka wałęsającego się po wsi, wołał go do siebie, napominał go przez kwadrans, poczem korzystając za sposobności kazał mu odmieniać jakie słowo łacińskie odpoczywając pod drzewem. Nieraz deszcz im przeszkodził, lub przechodzący znajomy. Zresztą, nauczyciel zawsze był ze swego ucznia zadowolony, mówił nawet, że młody człowiek dobrą ma pamięć.
Karolek jednak nie mógł na tem poprzestać. Pani okazała się energiczną. Pan zawstydzony, a może tylko zmęczony, uległ po słabym oporze, rok tylko jeszcze poczekano, aż chłopak odbył pierwszą komunię.
Pół roku jeszcze upłynęło, gdy wreszcie oddano Karolka do kolegium w Rouen, dokąd ojciec sam go odwiózł przy końcu października, podczas jarmarku Św. Romana.
Dziś już żaden z nas nic prawie sobie o nim przypomnieć nie może. Był to chłopak łagodnego usposobienia, pilny w uczelni, uważny w klasie, dobry do zabawy, który miał sen i apetyt wyborny. Dano mu za opiekuna hurtownego galanternika z ulicy Rękawiczniczej, który go zabierał raz na miesiąc, w niedzielę, po zamknięciu sklepu, posyłał go na przechadzkę do portu, aby się napatrzył statkom stojącym na kotwicy, potem go odprowadzał do kolegium o siódmej godzinie, przed wieczerzą, Każdego czwartku, pisał wieczorem długo list do matki czerwonym atramentem, i pieczętował go trzema opłatkami, potem przepowiadał sobie lekcye historyi, lub czytał stary tomik Anacharisa poniewierający się po uczelni, Na przechadzce rozmawiał ze służącym, który był ze wsi tak jak on.
Dzięki usilnej pracy, utrzymywał się ciągle pośrodku klasy, raz nawet dostał pierwszą pochwałę za historyę naturalną. Jednakże po ukończeniu trzeciej klasy rodzice odebrali go z kolegium aby się uczył medycyny, przekonani że potrafi sam się przygotować do baccalaureatu.
Matka wyszukała mu pokoik na cżwartem piętrze, u znajomego sobie farbiarza. Ułożyła się o zapłatę, wystarała się o potrzebne sprzęty, to jest o stolik i dwa krzesła, sprowadziła z domu stare łóżko z drzewa wiśniowego, i kupiła jeszcze piecyk żelazny wraz z odpowiednim zapasem drzewa, który miał podczas zimy ogrzewać jej ukochane dziecię. Wreszcie odjechała po tygodniowej bytności, zaleciwszy chłopcu, aby się dobrze prowadził, teraz kiedy sam sobie zostawionym został.
Program kursów medycznych, który przeczytał na obwieszczeniu, sprawił mu rodzaj zawrotu głowy: kurs anatomii, kurs patologii, kurs fizyologii, kurs farmakopei, kurs chemii, i botaniki, i kliniki, i terapeutyki, nie licząc już higieny i nauki o substancyach medycznych, wszystkie nazwy, których nie znał źródłosłowu i które mu się przedstawiały jak bramy przybytków pełnych wysokich tajemnic.
Nic tego wszystkiego nie rozumiał; napróżno słuch i uwagę wytężał, nic pojąć nie mógł. Pracował jednak usilnie, miał pooprawiane zeszyty, uczęszczał na wszystkie kursa, nie opuszczał ani jednego wykładu. Spełniał swoje codzienne zadanie na sposób konia w menażu, który chodzi w kółko z zawiązanemi oczyma, nieświadomy dokonywanej pracy.
Dla oszczędzenia wydatku, matka przysyłała mu co tydzień ćwiartkę upieczonej cielęciny, z której miał śniadanie po powrocie ze szpitala. Potem musiał biedz na wykłady, do sali anatomicznej, jeszcze do szpitala, i przez wszystkie ulice miasta powracać do siebie. Wieczorem, po skromnym obiedzie swego gospodarza, zamykał się w swoim pokoju i brał się znowu do pracy w zmoczonej odzieży, która wysychała na nim parując przy rozpalonym do czerwoności piecyku.
Podczas pięknych letnich wieczorów, w porze, kiedy rozgrzane ulice są puste, a służące grają w wolanta przed domami, otwierał okna i łokciami się na niem opierał. Ze stóp jago płynęła rzeka czyniąca z tej dzielnicy Rouen’u niby parodyę Wenecyi – żółtawa, sina lub szara, pośród szluz i mostów. Robotnicy skuleni na brzegu myli ręce w brudnawej wodzie. Na długich żerdziach powystawianych z poddaszy schły pasma bawełny. Wprost, po za dachami, rozciągał się czysty błękit niebios, zarumieniony ostatniemi promieniami zachodniego słońca. Jak tam dobrze być musiało! Co za chłód pod tamtą buczyną! I rozdymał nozdrza dla wciągania w siebie wiejskich zapachów, które do niego nie dochodziły.
Schudł, wyciągnął się, a twarz jego nabrała wyrazu cierpienia, który ją prawie zajmującą uczynił.
Powoli zaczęło go ogarniać lenistwo i wszystkie piękne zamiary po jednemu się rozwiały. Raz opuścił wykład, nazajutrz nie poszedł na kursa, i zasmakowawszy w próżniactwie, zupełnie na nie przestał uczęszczać.
Nawykł chodzić do kawiarni i roznamiętnił się do domina. Wydało mu się to wyzwoleniem które go w własnych podnosiło oczach, zamykać się co wieczór w brudnej publicznej sali i uderzać w stół białemi czarno kropkowanemi kostkami. Było to niby wtajemniczenie się w życie światowe, zakosztowanie zakazanego owocu, i wchodząc tam, z uczuciem zmysłowej niemal rozkoszy brał za klamkę. Wtenczas rozwinęło się w nim wiele stłumionych dotąd zdolności, nauczył się na pamięć kupletów, które śpiewał przy kieliszku, zapalił się do Bérenger’a, nauczył się przyrządzać poncz, i poznał wreszcie miłość.
Dzięki tym pracom przygotowawczym, egzamina zupełnie mu się nie powiodły. A tego samego wieczoru oczekiwano go w domu aby obchodzić jego powodzenie!
Wyruszył pieszo i zatrzymał się przy wstępie do wioski, kazał poprosić matki, i wszystko jej opowiedział. Ona go wytłumaczyła, przypisując niepowodzenie niesprawiedliwości egzaminatorów i dodała mu odwagi, biorąc na siebie załagodzenie tej sprawy. W pięć lat później dopiero pan Bovary dowiedział się prawdy; zestarzała się przez ten czas, i przyjął ją taką jaką była, nie mogąc, zresztą przypuścić, aby syn jego był głupcem.
Karol tymczasem zabrał się do pracy i przygotował się bezzwłocznie do powtórzenia egzaminu wyuczywszy się na pamięć wszystkich pytań. Został przyjętym z dosyć dobrą notą. Co za piękny dzień dla matki! Uczciła go też sutym obiadem.
Dokądże się uda sztukę swoją praktykować? Do Tostes. Był tam jeden tylko stary już doktór. Pani Bovary oddawna czyhała na śmierć jego, i poczciwiec nie zwinął był jeszcze manatków, kiedy już Karol wprost niego się usadowił, jako jego przyszły spadkobierca.
Ale nie dosyć było wychować syna, zrobić z niego lekarza i wynaleźć mu Tostes na miejsce praktyki: potrzeba mu było żony. Troskliwa matka i tę mu znalazła w osobie wdowy po komorniku z Dieppe, która miała czterdzieści pięć lat wieku i tysiąc dwieście franków renty.
Chociaż brzydka, sucha jak drzazga i krostowata, pani Dubuc miała konkurentów do wyboru. Mama Bovary musiała ich wszystkich odsunąć, chcąc swojego przeprowadzić, i nawet bardzo zręcznie zniweczyła intrygi pewnego kiełbaśnika popieranego przez księży.
Karol widział w małżeństwie wstęp do lepszego bytu, wyobrażając sobie, że będzie swobodniejszym i będzie mógł dowolnie rozporządzać własną osobą i pieniędzmi. Tymczasem stało się inaczej: żona była panią w domu; przepisywała mu co miał przy ludziach mówić, czego nie mówić, musiał pościć piątki, ubierać się tak jak mu kazała, naprzykrzać się pacyentom, którzy zwłóczyli zapłatę za lekarskie wizyty. Otwierała jego listy, śledziła jego kroki i podsłuchiwała konsultacyj, jakie dawał w swoim gabinecie, jeżeli tam by kobiety.
Rano musiała zawsze mieć czekoladę i wymagała tysiącznych względów. Narzekała ustawicznie na nerwy, na piersi, na humory. Odgłos kroków drażnił ją, samotności znieść nie mogła, jak kto przychodził do niej to zapewne po to, żeby zobaczyć czy nie umiera. Kiedy Karol wracał do domu wieczorem, wyciągała z pod kołdry długie i chude ramiona, zarzucała mu je na szyję i posadziwszy go na brzegu łóżka, zaczynała mu opowiadać o swych zmartwieniach: on ją zaniedbywał, kochał inną! Przepowiedziano jej, że będzie nieszczęśliwą; na zakończenie zwykła była żądać jakiego syropu na piersi i trochę więcej miłości.II.
Jednej nocy obudził ich tentent konia, który się przed drzwiami ich domu zatrzymał. Sługa otworzyła okienko na poddaszu i rozmówiła się z człowiekiem stojącym na dole na ulicy. Przyjechał po pana doktora, miał list do niego. Nastusia, drżąc z zimna, zbiegła ze wschodów i poszła otworzyć zamek i zasuwki, jedne po drugich. Nowo przybyły zostawił konia, i poszedł za służącą aż do sypialni. Wyjął z czapki wełnianej z szaremi kwastami list owinięty, gałgankiem, i podał go ostrożnie Karolowi, który wsparł się łokciem o poduszkę aby go przeczytać. Pani przez skromność została obrócona twarzą do ściany a tyłem do pokoju.
List ten zapieczętowany z niebieskim lakiem, błagał pana Bovary, żeby się natychmiast udał do folwarku Bertaux, dla nastawienia złamanej nogi.
Owóż, z Tostes do Bertaux jest dobrych sześć mil francuzkich bocznemi drogami, przez Longueville i St. Victor. Noc była ciemna zupełnie. Pani Bovary lękała się dla męża wypadków. Postanowiono zatem, że chłopiec stajenny pojedzie przodem. Karol miał wyruszyć dopiero w trzy godziny później, jak księżyc zejdzie. Miano wyprawić na przeciwko niego parobczaka, aby go do folwarku doprowadził i wrota mu otworzył.
Około czwartej godziny rano Karol dobrze płaszczem otulony ruszył w drogę do Bertaux. Rozespany jeszcze, dawał się kołysać powolnemu truchcikowi spokojnego zwierzęcia. Ilekroć się zatrzymywało z własnego natchnienia przed dołkami opasanemi cierniem, które rolnicy zwykli tu wykopywać przy bruzdach, Karol oprzytomniał na chwilę, przypominał sobie złamaną nogę, i usiłował odświeżyć w pamięci wszystkie tego rodzaju wypadki. Deszcz przestał padać, a na ogołoconych z liści gałęziach jabłoni, siedziały nieruchomie ptaszki, jeżąc piórka na chłód poranny. Płaska równina ciągnęła się jak oko sięgnąć mogło, a kępy drzew otaczające folwarki tworzyły w znacznych odstępach ciemno-fioletowe plamy na tem wielkiem tle szarem, które zlewało się na widnokręgu z posępną barwą nieba. Karol od czasu do czasu otwierał oczy; potem znowu umysł jego znużony powracał do stanu półsennego w którym gdy obecnie doznawane wrażenia łączyły się ze wspomnieniami, sam siebie dwoiście pojmował, razem uczniem i człowiekiem żonatym, leżącym w łóżku jak przed chwilą, i w sali kliniki jak niegdyś. Czuł małą woń kataplazmów razem ze świeżym wyziewem rosy, słyszał skrzypienie żelaznych łóżek i sapanie żony... Przejeżdżając przez Vassonvile spostrzegł wiejskiego chłopaka siedzącego nad rowem.
– Czy pan jesteś lekarzem? zapytał go tenże.
Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, dzieciak wziął w ręce swoje saboty i zaczął biedz naprzód.
Przez drogę lekarz zrozumiał z mowy swego przewodnika, że pan Rouault musiał być jednym z zamożniejszych rolników. Złamał sobie nogę poprzedniego dnia, powracając od sąsiada. Żona jego przed dwoma laty umarła. Miał przy sobie tylko swoją panienkę, która mu w domu gospodarowała.
Wyboje stawały się coraz głębszemi. Przybliżano się do Bertaux. Chłopak prześliznąwszy się przez dziurę w płocie, zniknął, a za chwilę nadbiegł z podwórza otworzyć wrota. Koń ślizgał się po wilgotnej trawie, Karol musiał się schylać dla przejechania pod gałęziami drzew. Psy podwórzowe szczekały zajadle rwąc się na swych łańcuchach. Gdy wjechał do Bertaux, koń jego spłoszył się i w bok uskoczył.
Był to porządny na oko folwark. Przez otwarte drzwi stajen widzieć się dawały tęgie robocze konie przy nowych żłobach. Wzdłuż budynków ciągnęło się długie dymiące gnojowisko, a pośród kur i indyków przechadzało się z powagą kilka pawi – ulubiony zbytek normandzkich podwórz. Owczarnia była długa, stodoła wysoka, o ścianach gładkich jak dłoń. Pod szopą stały dwa wielkie wozy i cztery pługi, z całemi zaprzęgami, biczami i t. p. Dziedziniec podnosił się zwolna, wysadzony regularnie drzewami, a wesoły gwar stada gęsi rozlegał się w około sadzawki.
Młoda kobieta w niebieskiej merynosowej sukni z trzema falbanami wyszła na próg domu na przyjęcie pana Bovary, którego wprowadziła do izby kuchennej gdzie płonął wielki ogień. Śniadanie dla ludzi gotowało się w mniejszych i większych garnkach. Wilgotne ubrania suszyły się w głębi komina. Łopatka, szczypce i rurka mieszka, wszystko olbrzymich rozmiarów, błyszczały jak stal wypolerowana, podczas gdy pod ścianami piętrzyła się obfita baterya naczyń kuchennych, w których także połyskiwał jasny płomień ogniska, łącznie z pierwszemi promieniami słońca wpadającemi przez szyby okien.
Zaprowadzono Karola na pierwsze piętro do chorego. Zastał go w łóżku, spoconego pod kołdrami, z odrzuconą precz bawełnianą czapeczką. Był to gruby pięćdziesięcioletni człowieczek, biały i rumiany, o błękitnem oku z łysą czaszką i kolczykami w uszach. Obok niego stała na krześle karafka z wódką, z której nalewał po trochu dla dodania sobie odwagi; lecz zobaczywszy doktora zmiękł, i zamiast kląć jak to czynił od dwunastu godzin, zaczął jęczeć żałośnie.
Złamanie było proste, bez żadnej komplikacyi. Karol nie mógł sobie życzyć lepszego. Przypomniawszy sobie w samą porę obejście swych profesorów przy łożu ranionych, pokrzepił swego pacyenta dobremi słowy, które to chirurgiczne pieszczoty są nakształt oliwy do smarowania lancetów. Na łubki przyniesiono z wozowni pęk łat. Karol wybrał z nich jedną, połupał i wygładził kawałkiem szkła, podczas gdy sługa darła prześcieradła na bandaże, a panna Emma wzięła się do uszycia materacyków. Ponieważ nie mogła zaraz znaleźć naparstka, ojciec zaczął się niecierpliwić, nic nie odpowiedziała, lecz szyjąc kłuła się w palce które potem wysysała.
Karol był zdziwiony białością jej paznokci. Były gładkie, cienko zakończone jak kość słoniowa i owalnie przycięte. Ręka młodej panny jednak piękną nazwać się nie mogła... może nie była dosyć bladą, i w stawach trochę za grubą; była także za długą i nie dosyć zaokrągloną. Najpiękniejszemi w niej były oczy: chociaż piwne, wydawały się czarnemi z powodu długich rzęsów, a spojrzenie ich miało coś otwarcie śmiałego.
Po opatrzeniu chorej nogi, lekarz zaproszonym został przez samego pana Ronault’a, aby „cóś przekąsił” przed odjazdem.
Karol więc zeszedł na dół do sali jadalnej. Dwa nakrycia ze srebrnemi kubkami położone były na małym stoliku przy łóżku z perkalikową kotarą przedstawiającą turków. Czuć tu było woń korzenia fijałkowego i wilgotnych prześcieradeł, która się dobywała z wysokiej dębowej szafy, wprost okna stojącej. W kątach stały rzędem na ziemi worki ze zbożem. Było to ziarno które się nie pomieściło w sąsiednim śpichrzu, do którego prowadziły trzy kamienne stopnie. Jako ozdoba zawieszony tu był na gwoździu, pośrodku ściany z której opadało zielone malowanie, rysunek czarną kredą, przedstawiający Minerwę, oprawny w złotą ramkę, z podpisami u dołu gotyckiemi głoskami: „Memu ukochanemu ojcu”.
Rozmawiano zrazu o chorym, potem o pogodzie, o wielkich mrozach, o wilkach, które nocami włóczyły się po polach. Panna Rouault wcale nie była zadowoloną z pobytu na wsi, teraz szczególnie, kiedy sama prawie zajmować się musiała całem gospodarstwem folwarcznem. Ponieważ sala była chłodną, trzęsła się cała jedząc, co odkrywało trochę mięsiste jej wargi, które zwykła była przygryzać kiedy milczała.
Szyja jej wychyliła się z białego odkładanego kołnierzyka. Włosy czarne, starannie ugładzone, rozdzielone były na środku głowy wązką białą linijką, dając ledwie koniec ucha dostrzedz i łączyły z tyłu głowy w bogaty warkocz, z lekkiem wydęciem ku skroniom, jakie nasz wiejski lekarz pierwszy raz w życiu widział. Policzki panny Rouault były świeże i rumiane. Pomiędzy jednym a drugim guzikiem stanika miała założoną lornetkę w szyldkretowej oprawie, jak mężczyzna.
Kiedy Karol, pożegnawszy ojca Rouault wstąpił jeszcze do sali przed odjazdem, zastał ją stojącą, z czołem wspartem o szybę, i patrzącą w ogród, gdzie wiatr powywracał tyki od fasoli, Odwróciła się.
– Czy pan czego szuka? zapytała.
– Mojej szpicruty, z przeproszeniem pani, odpowiedział.
I zaczął szperać po łóżku, za drzwiami, pod krzesłami, szpicruta tymczasem leżała na ziemi, pomiędzy ścianą a workami zboża. Spostrzegła ją panna Emma, i pochyliła się ku workowi. Karol przez grzeczność chciał ją uprzedzić, i wyciągając rękę w tym samym kierunku, dotknął piersiami pleców młodej dziewczyny. Wyprostowała się cała zarumieniona i spojrzała na niego przez ramię podając mu jego pejcz rzemienny.
Zamiast za trzy dni jak był obiecał, Karol Bovary zaraz nazajutrz powrócił do Bertaux, potem dojeżdżał tam regularnie dwa razy na tydzień, nie licząc przypadkowych odwiedzin, które nie szły w rachubę.
Zresztą wszystko szło jak najlepiej; wyzdrowienie zestawionej nogi odbyło się prawidłowo, a kiedy po upływie czterdziestu sześciu dni ujrzano ojca Rouault’a probującego chodzić o własnej sile, zaczęto uważać pana Bovary za człowieka wielkich zdolności. Ojciec Rouault powtarzał że najpierwsi doktorzy z Yvetot a nawet z Rouen lepiejby go nie byli wyleczyli.
Co do Karola, ten nie probował nawet badać samego siebie dla czego z taką przyjemnością jeździł do Bertaux. Gdyby był o tem pomyślał, byłby zapewne przypisał gorliwość swoją ważności wypadku, lub może spodziewanym z tej kuracyi zyskom. Czy dla tego jednak, wycieczki na folwark Bertaux stanowiły dlań pożądany wyjątek pośród nędznych jego codziennych zatrudnień? W te dni wstawał raniej niż zwykle, popędzał swego wierzchowca, siadał aby sobie obuwie oczyścić na trawie, i przed wejściem wkładał na ręce czarne rękawiczki. Lubił wjeżdżać w podwórze, słyszeć skrzypienie wrot, pianie koguta, widzieć chłopaków, którzy wybiegali na jego spotkanie. Lubił stodołę i stajnię; lubił ojca Rouault’a, który go w dłoń uderzał, nazywając go swym zbawcą; lubił stukanie obcasków panny Emmy po wymytej kamiennej podłodze kuchennej; koreczki podwyższały ją trochę, a kiedy szła przed nim, drewniane jej podeszwy z suchym odgłosem ocierały się o skórę obuwia.
Odprowadzała go zawsze aż do pierwszego stopnia ganeczku. Jeżeli jeszcze nie przyprowadzono jego konia, czekała. Pożegnano się już, nie rozmawiano; wiatr rozrzucał drobne kędziorki na jej karku lub igrał z szarfami jej fartuszka, które skręcały się jak wstążki. Jednego razu podczas wiosennej odwilży, kora na drzewach pociła się w podwórzu, i śnieg topniał na dachach. Emma stała na progu; słońce ją raziło i poszła do pokoju po parasolkę, którą otworzyła. Mieniona materya parasolki odbijała się w połyskliwych barwach na białej twarzyczce młodej dziewczyny. Ona sama uśmiechała się do ciepła i słońca, a krople wody kapały po jednej na rozpostartą morę.
W pierwszych czasach bywania Karola w Bertaux, pani Bovary młodsza nie omieszkiwała nigdy zapytywać o zdrowie chorego, i nawet w księdze którą na swoją rękę utrzymywała, zachowała czystą kartkę dla pana Rouault’a. Lecz gdy się dowiedziała że miał córkę, zaczęła bliższych ząsięgać wiadomości, i dowiedziała się że panna Rouault wychowana w klasztorze Urszulinek, odebrała piękną edukacyę, uczyła się geografii, tańca i rysunku, umiała haftować i grać na fortepianie. Tego już było za nadto!
– Więc on dla tego ma twarz tak rozpromienioną kiedy tam jedzie, i kładzie nową żakietę, narażając ją na zamknięcie! Ach! ta kobieta! ta kobieta!...
I znienawidziła ją instynktownie. Zrazu pozwalała sobie tylko ogólnikowych przymówek, Karol ich wcale nie rozumiał, następnie szukała ulgi w ostrych przycinkach, które puszczał mimo uszu w obawie burzy; wreszcie uciekła się do stanowczych wyrzutów, na które nie wiedział co odpowiedzieć. Po co jeździ ciągle do Bertaux, kiedy pan Rouault już wyzdrowiał? Ci ludzie nawet mu jeszcze nie zapłacili! A! bo tam jest jedna osoba, która umie prowadzić rozmowę, haftarka, literatka! To mu się podobało: potrzeba mu miejskich panienek! I zaraz dodawała:
– Córka starego Rouault’a, miejską panienką! Boże dobry! dziadek ich był pastuchem, i mają krewnego, który o mało co pod sąd się nie dostał za karczemną burdę. Jest też komu tony pokazywać, i pojawiać się w niedzielę w kościele w jedwabnej sukni, jak jaka hrabina! To biedaczysko zresztą, i gdyby nie przeszłoroczny rzepak, byłby miał niemały kłopot zkąd wziąść pieniędzy na zapłacenie zaległych rat dzierżawnych!
Dla miłości pokoju, Karol przestał jeździć do Bertaux. Heloiza kazała mu przysiądz, że więcej tam nie pojedzie, z ręką na mszalnej książce, po gwałtownej scenie łez i pocałunków, w chwili wielkiego wybuchu miłości. Zrobił więc co chciała, lecz samą siłą pragnienia protestował przeciwko służalstwu swego postępowania; i przez rodzaj naiwnej hipokryzyi osądził, że ten zakaz jej widywania upoważniał go poniekąd do kochania jej. Nadto, wdowa była chuda jak drzazga; miała długie zęby, w każdej porze roku nosiła mały czarny szalik, którego końce spadały jej pomiędzy łopatki; kibić jej sztywna uwięzioną zawsze była w sukni podobnej do futerału, krótkiej do kostek, z pod której wyglądały wstążeczki szerokich jej trzewików, skrzyżowane na popielatych pończochach.
Matka Karola odwiedzała ich niekiedy; lecz po niejakim czasie, synowa zdawała się przerabiać ją na swoje kopyto, i wzięły go we dwa ognie swemi uwagami i przestrogami. Po co tak wiele jadł? Po co pierwszego lepszego wódką częstował? Co za upór, żeby nie chcieć nosić flanelowego kaftnika!
Trafiło się, że z początkiem wiosny notaryusz z Ingouville, u którego złożone były fundusze wdowy Dubuc, z pomyślnym wiatrem uleciał zabrawszy z sobą wszystkie pieniądze. Heloiza posiadała wprawdzie jeszcze, oprócz udziału w statku ocenianego na 6,000 franków; dom przy ulicy Św. Franciszka; jednakże z całego tego tak wygłaszanego majątku, nic prócz trochy sprzętów i gałganów nie weszło do wspólnego gospodarstwa. Należało rzecz tę wyjaśnić. Dom w Dieppe pokazał się przeciążony długami hipoteczymi, Bogu tylko było wiadomo co złożyła u notaryusza, a udział w wartości statku nie przenosił 1,000 franków. Jejmość skłamała więc! Pan Bovary w słusznem oburzeniu rozbił krzesło o podłogę i oskarżył żonę, że uczyniła syna nieszczęśliwym sprzęgając go z tą starą szkapą, której skóra nie starczyła za wyprawę. Udali się oboje do Tostes. Nastąpiły objaśnienia, a po nich sceny gwałtowne. Heloiza łzami zalana rzuciła się w objęcia męża, zaklinając go aby ją bronił przed rodzicami. Karol sprobował za nią przemówić. Pogniewali się i odjechali.
Ale cios był zadany. W tydzień później rozwieszając bieliznę na podwórzu, Heloiza dostała krwotoku płucnego, i nazajutrz, w chwili gdy Karol: odwrócił się dla spuszczenia firanki, wyrzekła: – Ach mój Boże! westchnęła i omdlała... Już nie żyła. Co za dziwo!
Gdy wszystko ukończone zostało na cmentarzu, Karol powrócił do siebie. Nie zastał nikogo na dole; wszedł na pierwsze piętro do sypialni, zobaczył jej suknię zawieszoną jeszcze u drzwi alkowy, wtedy wsparłszy się o biurko, pozostał aż do wieczora pogrążony w bolesnej zadumie, ona go jednak kochała!...