- W empik go
Panna Ferbelin - ebook
Panna Ferbelin - ebook
Jest koniec XIX wieku w Gdańsku. Głównymi bohaterami opowieści są: prokurator Hammels, jego syn Helmut, Panna Ferbelin i jej ojciec oraz Kurt Niemand, przybysz, o którym mieszkańcy Gdańska mówią „Nauczyciel z Neustadt".
Niespodziewane zbiegi okoliczności powodują, iż losy ludzi splatają się w sposób zaskakujący, a w fabułę tej powieści – uwodzicielskiej i niepokojącej – czytelnik wnika jakby był jednym z jej uczestników.
Nigdy jeszcze w żadnej książce Gdańsk nie został przedstawiony tak jak w tej opowieści. Prawda historii łączy się tu z legendą, a losy bohaterów opromienia światło mitu dając wizję poruszającą i wieloznaczną. Ta, pozornie historyczna, opowieść dotyka rzeczy współczesnych dużo bardziej niż niejedna opowieść współczesna. Historia, którą ludzie opowiadają od stuleci, nabiera tu nowych sensów i mieni się niespodziewanymi barwami. Zasadniczym tematem tej powieści, wokół którego oparta jest fabuła jest pytanie: co stałoby się, gdyby dzisiaj pojawił się Jezus, jak zostałby przyjęty i jak potoczyłyby się jego losy?!
Fascynująca opowieść!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-89859-07-5 |
Rozmiar pliku: | 541 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
We czwartek – Maria dobrze zapamiętała ten dzień – odwiedził ojca Albert Fritz, właściciel stolarni na Ahornweg. „Słyszał pan? – wyjął z kieszeni kamizelki zegarek i popatrzył na godzinę; była już piąta. – Podobno będą potrzebowali sporo krzyży. Nigdy nie potrzebowali aż tyle". – Ojciec odłożył dłuto na parapet i otarł dłonie z drzewnego pyłu: – „Naprawdę nie ma lepszych wiadomości, panie Fritz?" – ale Albert Fritz tylko pokręcił głową: – „To jest wiadomość, panie Ferbelin, w połowie dobra, w połowie zła".
Wszyscy wiedzieli, że są w mieście ludzie, którzy chcą, żeby Gdańsk nie był ani polski, ani niemiecki. Od paru tygodni ktoś rozrzucał na dworcu ulotki z żądaniami, by miasto było wolnym miastem, na co stolica nie mogła, rzecz jasna, pozwolić. Bo przecież – Albert Fritz zaperzał się, gdy mówił o tym w restauracji Jensena na Długim Pobrzeżu, gdzie Maria czasem pomagała pannie Horstmayer – cóż to by się stało, gdyby jakaś Alzacja, Lotaryngia, Wandea, Górny Tyrol, Kraj Basków czy Katalonia ot tak sobie, po prostu, któregoś dnia ogłosiła niepodległość? Żadne, nawet najpotężniejsze państwo, nie może tolerować czegoś podobnego, a cóż dopiero – Albert Fritz podnosił głos – nasze cesarstwo, którego niepodzielnej całości należy strzec jak źrenicy oka.
Ale teraz nastały czasy niedobre dla wszystkich, którzy chcieli pracować w spokoju. Kiedyś handlarze z Rotterdamu i Leydy zamawiali w warsztatach na wyspie Holm, w stolarniach Górnego Langfuhr i tartakach na Zigankenbergu deski, belki i gonty z sosen, buków i jesionów, które ścinano w lasach koło Kartuz i Estherhof. Ze Sztokholmu, Konigsbergu i Tallina szły zamówienia na szafy, stoły, skrzynie, krzesła i kufry z żelaznymi okuciami, którymi można było ozdobić każdy kantor zbożowy, a nawet najwytworniejsze mieszkanie szwedzkiego, estońskiego czy niemieckiego armatora. Port był pełen statków kompanii Lloyda, na które ładowano ciężkie skrzynie owinięte w czarną ceratę i grube płótno. Nikt nie miał powodów do narzekań. Ale teraz? Teraz – Albert Fritz nie krył swej irytacji – stolarnie w Langfuhr – prawdziwy wstyd! – zabiegały o najgłupsze nawet zamówienia na drewniane stołki, kołyski, proste półki do kuchni, a nawet drewniane łyżki, wyrywając sobie z rąk klientów, którzy – rozbestwieni niskimi cenami – przebierali w ofertach jak w ulęgałkach.
Słowa „zamówienia rządowe" brzmiały jak magiczne zaklęcie. Maria usłyszała je któregoś dnia w salach giełdy, gdzie zaszła, by przekazać radcy Benecke pilną wiadomość od ojca, że zbankrutował sam Silberstein, właściciel siedmiu warsztatów w Dolnym Mieście, co uderzało we wszystkich dostawców. Któż nie marzył o zamówieniach rządowych. Więc kiedy Albert Fritz spojrzał na zegarek – była piąta i słońce czerwoną tarczą dotknęło już czarnej linii lasów za Brentau – ojciec tylko westchnął. Nie cierpiał wszystkich tych ludzi – właścicieli tartaków i stolarni, fabryczek kleju i pokostu, szlifierzy hebli i dłut z północnej dzielnicy – którzy kręcili się wokół Prokuratorii, by dostać choćby zlecenie na naprawę boazerii w salach Rady Miasta czy renowację dębowych krzeseł dla ławników w budynku sądu przy Neugarten. Dobrze wiedział, że wszelkie prośby nie zdadzą się na nic, jeśli nie pójdzie za nimi stosowna porcja guldenów, złota obietnica, która skutecznie zmiękcza serca nawet najtwardszych urzędników. Oferty przygotowywał nocą, starannie rozkładał na stole pod lampą kartki z obliczeniami, parokrotnie sprawdzał każdą cyfrę wpisaną do kosztorysu. Maria niosła rano teczkę z dokumentami na trzecie piętro gmachu Prokuratorii, składała ją na biurku w pokoju 13, brała pokwitowanie z cesarską pieczęcią, po czym wracała do domu z niczym. Zawsze ktoś ją wyprzedził, zawsze ktoś – jak ją przekonywano – złożył ofertę lepszą, więc ojciec mógł tylko zajmować się sprzątaniem warsztatu, w którym i tak nie było już nic do roboty. Heble, dłuta i świdry spokojnie spały na półkach, bejca krzepła w mosiężnym naczyniu, piła o cienkim ostrzu wisiała na gwoździu koło drzwi. Pozostawało tylko siedzieć przy oknie, patrzeć przez zakurzoną szybę na dalekie morze, widoczne za drzewami Lasu Gutenberga i liczyć na odmianę losu, która nie chciała nadejść, choć oferty, które ojciec sporządzał – Maria wiedziała to – spełniały wszystkie wymagania komisji i to z naddatkiem.
Kiedy we środę rano weszła na trzecie piętro gmachu Prokuratorii z teczką dokumentów w ręku, w pokoju 13 przyjął ją asystent Werden, trzydziestoparoletni może mężczyzna, którego nigdy jeszcze tu nie widziała. Od razu poprosił, by usiadła na krześle przed jego biurkiem, co ją zdziwiło, bo urzędnicy z V Wydziału nie mieli takiego zwyczaju. Pokój, w którym asystent Werden urzędował, był niezbyt duży, okno wychodziło na Bischofsberg i starą twierdzę, godło cesarstwa – czarny orzeł w koronie – ciemniało na ścianie jak głowa Meduzy ścięta przez Perseusza, na blacie biurka leżały starannie uporządkowane papiery. Kiedy odrobinę za długo przytrzymał jej dłoń w swojej dłoni, gdy podała ją na powitanie, w pierwszej chwili chciała cofnąć rękę, ale sama – nie wiedząc czemu – nie zrobiła tego. Powiedziała parę słów o burzy, która właśnie przetaczała się nad dachami miasta, oświetlając zimnym blaskiem błyskawic portret cesarza wiszący za szkłem na przeciwległej ścianie pokoju. Asystent Werden uprzejmie wysłuchał wszystkiego, co miała do powiedzenia, po czym sam uporządkował kartki z ofertą w tekturowej teczce, którą położyła przed nim na blacie biurka.
„Staranność przygotowania niezbędnych dokumentów – pochylił się ku niej uprzejmie – świadczy niewątpliwie na korzyść ojca pani, co z pewnością zostanie wzięte pod uwagę, o ile jeszcze na dodatek – tu uśmiechnął się znacząco – ktoś teczkę z ofertą położy tam, gdzie trzeba, na szczycie stosu teczek, które szacowni członkowie komisji, obradujący w każdy piątek pod przewodnictwem naczelnika Vorgasta, będą przeglądać w sali na drugim piętrze".
Kiedy usłyszała te słowa, przez moment poczuła się silniejsza od niego. Gdy weszła do pokoju, wydał jej się groźny i nieprzystępny, teraz zdawał się rozmawiać z nią jak równy z równym, przedłużając rozmowę bez wyraźnej potrzeby. Każdy błyszczący guzik z godłem cesarskim wyciśniętym w mosiądzu wywyższał go ponad zwykłych śmiertelników, a jednak w jakiejś chwili w jego układnych gestach wyczuła ze zdziwieniem jakąś lękliwą groźbę czy skryte błaganie, którego sens był niejasny. Kiedy podała mu rękę na pożegnanie, znowu jakby trochę zbyt długo przytrzymał palce, na co pozwoliła znów bez uśmiechu, przez moment czując się tak, jakby sprzedawała zawinięty w jedwab kawałek samej siebie. Gdy wychodziła, odprowadził ją do samych drzwi, a nawet je przed nią otworzył, miękko kładąc dłoń na klamce.
Wybierając się następnym razem do gmachu Prokuratorii założyła jasną suknię z kwiecistej grenadyny, w której wydawała się wyższa niż była. Lubiła siebie w tej sukni, którą ojciec kupił – za namową matki – w nowym sklepie kupca Mullera na Ahornweg, a matka umiejętnie obszyła białą koronką. Idąc ulicą Karrenwall w nowych butach na obcasie, w kapeluszu z jedwabnymi kwiatami na rondzie, z szelestem marszczonej tkaniny, upiętej wokół bioder, poczuła się tak, jakby miała na głowie pióropusz ze strusich piór. Brakowało tylko – uśmiechnęła się do siebie – barw wojennych na twarzy, ale lekko karminowy odcień szminki na ustach sprawiał, że jej uprzejmy uśmiech mógł budzić tylko przychylne uczucia.
Zanim weszła do pokoju asystenta Werdena, upewniła się na portierni, czy asystent Werden jest sam. Woźny Schulze, który przyjmował interesantów za dębową barierką, powiedział, że pan asystent dziś jeszcze nie przyjął nikogo. Gdy otworzyła drzwi z mosiężną tabliczką, asystent Werden siedział za biurkiem nad stosem papierów zapisanych równym, kancelaryjnym pismem i – co wyczuła natychmiast – spłoszył się na jej widok, tak niespodziewanie zjawiła się w drzwiach w swojej nowej, jasnej sukni i kapeluszu z kwiatami na rondzie, ale trwało to tylko moment, bo zaraz – rozpogodzony, uprzejmy, spokojny – gestem dłoni poprosił, by usiadła. Potem wstał zza biurka i z uśmiechem podał jej sztywną kartkę z paroma pieczęciami, która w jej palcach nabrała nagle ołowianego ciężaru.
Było to zamówienie rządowe ze stosownym numerem w górnym rogu strony, wypisane przez urzędowego kancelistę, na które ojciec czekał niecierpliwie od dawna. Podając jej kartkę, asystent Werden wyglądał na prawdziwie ucieszonego, ale kiedy w paru słowach podziękowała mu za szczęśliwe doprowadzenie sprawy do końca, powiedział coś, co chłodną igiełką ukłuło ją pod sercem. Po prostu, Johann Ferbelin, właściciel warsztatu stolarskiego w Górnym Langfuhr przy Jaschkentaler Weg, powinien się liczyć z tym, że w realizacji cesarskiego kontraktu mogą zajść nieprzewidziane okoliczności, trzeba więc będzie co jakiś czas stawiać się w urzędzie celem wyjaśnienia ewentualnych kwestii, które w podobnych przypadkach są rzeczą zwykłą, a tak się właśnie składa, że nie kto inny tylko on sam, asystent Werden, został przez władzę wyższą wyznaczony na kuratora zamówienia rządowego numer 11/04/19.49 – tu dotknął palcem wskazującym arkusza papieru z podpisem samego naczelnika Vorgasta – więc należy się spodziewać, że pewnie spotkają się jeszcze niejeden raz.
Wstając z krzesła, raz jeszcze wyraziła wdzięczność za szybkie załatwienie sprawy, co z pewnością nie byłoby możliwe, gdyby nie pan – tu uprzejmie skinęła głową w jego stronę. „Zatem do zobaczenia" – powiedział odprowadzając ją do drzwi. Na korytarzu zatrzymała się przez chwilę, widząc, jak przygarbiony znika w drzwiach do pokoju naczelnika Vorgasta z paroma tekturowymi teczkami pod pachą. Schodząc po schodach na parter, odruchowo wytarła chusteczką dłoń, jakby przed chwilą dotknęła czegoś lepkiego.
Gdy wręczyła ojcu papier ze wszystkimi stosownymi pieczęciami, ojciec tylko z uznaniem pokręcił głową. Od dawna był przekonany, że o zamówieniach rządowych powinien raczej zapomnieć, tymczasem teraz, z arkuszem formularza, który przyniosła z gmachu Prokuratorii, w ręku, poczuł się jak Odyseusz ze złotą gałęzią w dłoni, wychodzący z mroków Hadesu na światło. Zapytał, jak rzecz udało się załatwić tak szybko, ale machnęła tylko ręką, jakby chodziło o jakiś drobiazg bez znaczenia. „Ojcze drogi – pogłaskała go po policzku – po prostu twoja oferta była najlepsza. Nie mogli postąpić inaczej".
W domu przy Jaschkentaler Weg nastąpiły teraz wielkie zmiany. Od rana do ciemnych godzin zmierzchu ojciec siedział przy długim stole w jadalni i czerwonym, stolarskim ołówkiem w swoim notesie ze skórzaną okładką kreślił plany na najbliższe dni i tygodnie. Chciał nawet zatrudnić na dłużej Josta van der Manna, chłopaka z Ahornweg, który pomagał mu w warsztacie jeszcze za dobrych czasów, kiedy to szafy z czarnego hebanu, które robili na zamówienie kupców Widersa i Helmholza, wędrowały jedna po drugiej z magazynu przy stolarni na któryś ze statków kompanii Lloyda, odpływających z nabrzeża przy Wyspie Spichrzów do Konigsbergu, a nawet do Kłajpedy.
Arkusz zamówienia rządowego, który położyła za szkłem na półce dębowego kredensu w jadalni, musiała to przyznać, wyglądał dobrze. Ogólna suma wynagrodzenia, wypisana czerwonym atramentem, cieszyła oko barwą kardynalskiej purpury, jakby to był osobiście złożony podpis samego cesarza. W domu nie wypowiadano jej głośno, żeby nie zapeszyć. Siedem krzyży miało być gotowych na 22 maja, a tu już druga niedziela kwietnia, więc czasu nie było znowu tak wiele. Ojciec jednak nie wyglądał na uszczęśliwionego. Ileż by dał, żeby teraz tak jak dawniej móc robić swoje szafy z hebanowego drewna, kto jednak dzisiaj – unosił ręce, wymownie patrząc w sufit – znajdzie kupca na gdańską szafę z attyką podobną do zdobień hiszpańskiego galeonu, która – nie oszukujmy się – kosztuje majątek? Dotąd takie szafy wysyłał morzem do Kopenhagi czy nawet do samego Amsterdamu, ale dzisiaj sprawy na giełdzie w Amsterdamie wyglądają gorzej niż źle. „Trzeba brać to, co jest" – jak mawiał dziadek Christian Ferbelin. Ojciec wiedział jednak dobrze, po co te krzyże i komu.
Zresztą jakie tam krzyże. Krzyżami nazywali je mężczyźni skłonni do buntu, którzy coraz częściej pojawiali się na przedmieściach. W zamówieniu rządowym słowo to jednak nie figurowało. Na arkuszu sztywnego papieru, który Maria przyniosła z Prokuratorii, pochyłymi literami zostało wypisane przez urzędowego kancelistę, że mistrz stolarski, Johann Ferbelin, właściciel warsztatu w Górnym Langfuhr przy Jaschkentaler Weg, wykona najstaranniej, jak potrafi, wedle załączonego rysunku architekta Delaroche'a, siedem urządzeń drewnianych z drewna twardego, najlepiej dębowego, tak by były one gotowe nad dzień 22 maja, następnie dostarczy rzeczone urządzenia na dziedziniec komendy policji przy ulicy Karrenwall, po czym przekaże je – rzecz jasna, po komisyjnym sprawdzeniu, czy zamówienie zostało zrealizowane, jak należy – władzom porządkowym w osobie nadkomisarza Bielkowskiego, zgodnie z umową sygnowaną przez naczelnika V Wydziału Prokuratorii, Franza F. Vorgasta, który za całościową realizację zamówień rządowych w mieście odpowiada.
Maria wiedziała, że nawet gdyby z takich czy innych powodów ojciec z rządowego zamówienia zrezygnował, co mogło się przecież zdarzyć, gdyby na przykład zaczął niedomagać na zdrowiu, na jego miejsce zgłosiłoby się od razu pewnie ze stu właścicieli stolarni z Górnego i Dolnego Miasta, gotowych zrobić wszystko, byleby tylko dostać papier z urzędowymi pieczęciami, który teraz leżał na długim stole w jadalni domu przy Jaschkentaler Weg, świecąc piękną cyfrą wypisaną czerwonym atramentem. Cóż, taki jest świat, a świata nie zmienisz. Państwo musi karać tych, co czynią zło, a bez rzeczonych urządzeń drewnianych trudno sobie wyobrazić, by cesarski majestat mógł wymierzać sprawiedliwość tym, którzy powinni być surowo ukarani. Ktoś więc musi te urządzenia wykonać, czy mu się to podoba, czy nie, bo jak nie on, to na pewno zrobi to chętnie ktoś inny.
Naprawdę „krzyże", o których mówili skłonni do buntu mężczyźni z przedmieść, nie były żadnymi krzyżami. Nazwę krzyża urządzenia te zawdzięczały swojemu podobieństwu do prostej, rzymskiej litery T, które to podobieństwo mogło osobom nieprzychylnym nasuwać dalekie, zresztą najzupełniej niesłuszne skojarzenia, bo cóż właściwie litera T ma wspólnego z przedmiotem tak świętym jak krzyż? Cesarska umowa, której arkusz leżał teraz przed ojcem na długim stole, z urzędowym chłodem stwierdzała, że stolarz Johann Ferbelin wykona w stosownym terminie i z należytym staraniem siedem szubienic modą frankfurcką obmyślonych, tak żeby można je było ustawić wysoko nad miastem, najlepiej na wzgórzu pozbawionym drzew, widocznym z daleka.
Maria lubiła zaglądać do warsztatu ojca. Gdy tam wchodziła, by heble, dłuta, świdry i skrzynki z gwoździami poukładać na półkach, skręcone wióry z sosnowego, jesionowego czy lipowego drewna, pokrywające podłogę stolarni między oknem a stołem, ładnie uginały się pod podeszwą, krusząc się w złoty pył. Zapach żywicy, unoszący się nad żółtymi deskami, miał w sobie leśne aromaty świeżo ściętych pni. Od godziny ósmej w warsztacie ojca młotek dzwonił, trafiając nieomylnie w główkę gwoździa zagłębiającego się w deskę. Świst hebla przechodził w świst włókien oddzieranych od drewna, a dłuto zręcznie wycinało kwietny wzór na ciepłej od słońca powierzchni dębowych belek. Ojciec zwykle pogwizdywał przy robocie, ale teraz, odkąd dostał upragnione zamówienie rządowe, pracował w milczeniu.
Dwadzieścia dębowych pni zjechało z lasu na żelaznych wozach w trzecią niedzielę kwietnia. Ułożono je na dźwigarach pod stajnią, nakryto daszkiem z desek, by nie mokły na deszczu, gdyby wiatry wiały od strony Brentau, nie oszczędzając zachodniej ściany stolarni. Na okorowanych balach sęki po odciętych gałęziach wyglądały jak oczy z przymkniętą powieką. Drewno było ciemne, dobrze wysuszone, twarde, pięknie ozdobione słojami, biegnącymi od korzenia do szczytu. Gdy ojciec podszedł do belek zrzuconych z wozów i styliskiem siekiery stuknął w najbliższy pień, odpowiedział mu głęboki, szklany dźwięk zdrowej drzewnej masy, znak, że pnie są mocne i niezawodne. Tartak Manzela i tym razem nie zawiódł.
Rysunek architekta Delaroche'a ze wszystkimi szczegółami urządzenia, które należało wykonać, ojciec przybił do ściany warsztatu przy samych drzwiach, by mieć go cały czas pod ręką. Z daleka – Maria odniosła takie wrażenie – wyglądał niemal jak religijny sztych, sporządzony na miedzianej płycie z wielką starannością i prawdziwym talentem. Pan Delaroche był nie tylko architektem, lecz i – jak można było sądzić – zdolnym malarzem, pewnie dlatego surowe formy drewnianej konstrukcji, odwzorowane na grubym papierze, ozdobił miękką grą światłocienia. Wszystkie części „krzyża", miały zostać połączone specjalnymi nacięciami i trzpieniami, tak że do wykończenia całości właściwie nie było potrzeba ani metalowych śrub, ani gwoździ. Wysoki, wbity w ziemię pionowy słup kończyło w górze poprzeczne ramię wykonane z mocnej belki, na dole, przy samej podstawie słupa, znajdował się niewielki stopień, na którym miał stanąć nieszczęśnik skazany na śmierć. Obok stopnia w poziomym podeście zbitym z kilku desek otwierała się mała klapa zapadni z długą rączką żelaznej dźwigni, mocnej i – jak można było sądzić, obejrzawszy rysunek – wygodnej w użyciu. Całe urządzenie swoim wyglądem przypominało nagi, wypreparowany szkielet kostny jakiegoś nieznanego organizmu. Harmonijna, dobrze wyważona konstrukcja cieszyła oko, tak że każdy, kto patrzył na rycinę pana Delaroche, mógł po chwili zupełnie zapomnieć o jej prawdziwym przeznaczeniu.
Potem zaczęły się zmartwienia. Ktoś w nocy z soboty na niedzielę podłożył ogień pod zachodnią ścianę warsztatu, którą liznęły żółte płomienie i tylko dlatego, że beczka z wodą deszczową stała tuż pod okapem, można było pożar ugasić natychmiast. Ktoś czerwoną farbą wypisał na ścianie magazynu stolarni wulgarną obelgę, którą Maria ścierała później do południa. Stało się jasne, dlaczego zamówienie, podpisane przez naczelnika Vorgasta, opiewało na tak znaczną sumę. Urzędnicy z Prokuratorii dobrze wiedzieli, co może czekać szczęśliwego beneficjenta kontraktu. Najgorsza była noc ze środy na czwartek. Jacyś nieznani mężczyźni z pochodniami, którzy koło północy podeszli pod dom, wykrzykiwali obraźliwe słowa pod adresem ojca, a nawet grozili mu śmiercią, po czym w stronę okien poleciał grad kamieni, wybijając prawie wszystkie szyby od frontu, które trzeba było wstawiać nazajutrz. Szklarz Wertke z Mirchauer Weg, wezwany przez posłańca koło dziesiątej, wziął zresztą za usługę więcej niż zwykle, bez żadnych skrupułów korzystając z okazji. Ojciec nawet zawahał się przez chwilę, czy by nie pójść do Prokuratorii i nie odwołać wszystkiego, ale matka go powstrzymała: „Boże drogi! Cóż ty sobie myślisz? Przecież Lendzion i Halewitz tylko na to czekają! Nie możesz im zrobić takiego prezentu!". Ojciec miał już z nimi do czynienia, gdy starał się o kontrakt na odnowienie dębowych stalli w kościele św. Mikołaja, więc tylko splunął na bok, sięgnął po hebel, dmuchnął na błyszczące ostrze, w którym tkwiły wióry i znowu wziął się do pracy.Książki Stefana Chwina
Krótka historia pewnego żartu
Chwilami nostalgiczna, chwilami żartobliwa opowieść o spotkaniu kilkuletniego chłopca z demonami XX wieku, rozgrywająca się w scenerii powojennego Gdańska. Życie w poniemieckim „mieście wrogów” staje się dla bohatera duchowym wyzwaniem, spotkaniem z niepokojącą zagadką piękna i zła, wtajemniczeniem w urodę rzeczy naznaczonych piętnem obcości, przygodą młodej duszy uwodzonej przez nowoczesne ideologie.
Lektura ważna nie tylko dla tych, którzy są ciekawi, w jakich okolicznościach duchowych i historycznych zrodził się artystyczny zamysł Hanemanna.
Hanemann
Powieść o gdańskim profesorze anatomii, który po śmierci narzeczonej w katastrofie statku przeżywa głęboki kryzys egzystencjalny, jest świadkiem wojennej zagłady Gdańska, po której – inaczej niż większość niemieckich mieszkańców – zostaje w zburzonym mieście zajętym przez Polaków i Rosjan. Przejmujący obraz dawnego Gdańska jest w tej powieści nie tylko tłem dla ludzkich losów. Obok ludzi jej bohaterami są miasto i rzeczy.
Życie głównego bohatera splata się z losami dwóch słynnych samobójców – Heinricha von Kleist oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ta powieść o miłości, śmierci i samobójstwie daleka jest jednak od pesymizmu. Prześwietlona światłem odradzającej się woli życia łączy w sobie ducha melancholii z fascynacją materialnym pięknem świata. Talent literacki autora współgra z malarską wyobraźnią, dając niezapomnianą opowieść o trudnych tajemnicach ludzkiego życia.
Złoty pelikan
Jakub, wykładowca jednego z uniwersytetów, dowiaduje się, że dziewczyna, którą oblał na egzaminie, prawdopodobnie popełniła samobójstwo. Okoliczności sprawy pozwalają mu nie poczuwać się do żadnej winy. Jakub jednak przeżywa głębokie załamanie. Traci wszystko. Z sali uniwersyteckiej i eleganckiego mieszkania trafia na dworzec kolejowy, gdzie zaczyna żyć jak bezdomny.
Ta utrzymana w konwencji moralitetu „powieść idei”, nawiązująca do średniowiecznej legendy o św. Aleksym, mówi o poszukiwaniu duchowego oczyszczenia w cywilizacji nowoczesnej, w której rytuały utraciły swoją oczyszczającą moc a słowo ma rozchwiane znaczenia, nie dając nam oparcia w sytuacjach kryzysowych. Jej finał – utrzymany w ironiczno-melodramatycznym duchu – zostawia czytelnika przed otwartymi pytaniami o naturę prawdy, dobra i zła.
Kartki z dziennika
Burzliwie przyjęta przez krytykę i publiczność autobiograficzna opowieść, łącząca narrację o życiu autora z refleksją filozoficzno-moralną. Sugestywne portrety osób ważnych w biografii duchowej Stefana Chwina, obrazy z historii Polski drugiej połowy XX wieku przepuszczone przez pryzmat osobistych doświadczeń, sceny z życia prywatnego, wielość sprzecznych tonacji i stylów, zmienność nastrojów, kontrowersyjne opinie – wszystko to czyni tę książkę daleką od konwencji „dziennika uczuć i myśli ze wszechmiar słusznych”.
Kartki z dziennika – przyjmowane przez jednych z entuzjazmem, przez innych z zaciekłą wrogością – nikogo nie pozostawią obojętnym. Zachęcają do sporu, niezgody, żywej wymiany myśli.
Żona Prezydenta
Krystyna, żona prezydenta, zdradzona przez męża, ucieka z pałacu prezydenckiego. W miejscowości, gdzie się ukrywa, poznaje Mistrza, przywódcę grupy religijnej, dążącej do naprawy świata. Mistrz, który w oczach jednych jest przestępcą, w oczach innych Wysłannikiem z „tamtej strony”, chce dość dwuznacznymi metodami uzdrowić sytuację na świecie. Gdy zostaje aresztowany, Krystyna, związana z nim uczuciowo, decyduje się zrobić wszystko, by go ocalić…
W tej utrzymanej w konwencji thrillera powieści political fiction z filozoficzno-religijnym podtekstem akcji współczesnej towarzyszy apokryficzna przypowieść o jednym z uczniów Jezusa, który wbrew woli apostołów ratuje swego Mistrza od ukrzyżowania. Jego metody są równie dwuznaczne…
Dolina Radości
Eryk Stamelmann, bohater Doliny Radości, to tajemniczy makijażysta gwiazd filmowych i polityków. Przychodzi na świat na początku XX wieku w starym Gdańsku, Jego pełne zaskakujących zdarzeń życie biegnie dalej przez Monachium, Berlin, wojenną Warszawę, Moskwę, po czym zataczając wielki krąg na mapie Europy, powraca znowu do Gdańska. Stamelmann – trochę łgarz, trochę przestępca, trochę czarownik – dzięki swojej niezwykłej profesji spotyka sławnych ludzi ubiegłego stulecia, pojawia się w ważnych miejscach historii, z łatwością zmienia swoją tożsamość, a podczas tej niepokojącej podróży poprzez cały niemal ubiegły wiek rozmyśla nad tajemnicami piękna, wierności i zdrady, pyta też o istotę dobra i zła. W jego historii można ujrzeć metaforyczny obraz sytuacji człowieka w nieprzejrzystym świecie XX wieku.
Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni
„To, że nie popełniamy samobójstwa, zależy od tysiąca okoliczności i przypadków. Ale im dłużej zajmuję się ta sprawą, tym większej nabieram pewności, że istnieją sytuacje, w których samobójstwo popełniłby każdy” – mówi autor.
Dlaczego ludzie popełniają samobójstwa? Jak przygotowują swoją śmierć i jaką rolę w tych przygotowaniach odgrywa praca wyobraźni?
Sztuka i literatura zna samobójców, którzy byli gotowi odebrać sobie życie z powodów zupełnie niezrozumiałych dla „zwykłych ludzi", a nawet psychologów i psychiatrów, którym samobójcy przedstawieni w literaturze mogą się wydać istotami całkowicie „wymyślonymi". Dla literatury i sztuki prawdopodobieństwo obrazu samobójstwa zwykle nie jest jednak sprawą najważniejszą. Dlatego też nie jest możliwe zrozumienie motywacji czy objaśnienie wewnętrznego świata pisarzy-samobójców i samobójców-bohaterów literackich wyłącznie w kategoriach jakich dostarcza standardowa psychologia.
Aby zbliżyć się do rozwikłania tych tajemnic, Stefan Chwin w swojej książce łączy perspektywę psychologii, historii sztuki, literatury i filozofii. Skupia uwagę na doświadczeniach wyobraźni artystycznej pisarzy i malarzy, a także bohaterów literackich, którzy samobójstwo popełnili, bądź się do niego zbliżali. Szuka odpowiedzi na pytanie, jak sztuka i literatura przedstawiają proces dochodzenia człowieka do samobójczej śmierci. Jak „pracuje" wyobraźnia kogoś, kto się do samobójstwa zbliża? Jakie znaczenia nadają obrazom samobójstwa pisarze i malarze? Czym jest „samobójstwo egzystencjalne", co je odróżnia od innych rodzajów samobójstwa i dlaczego temat „samobójstwa egzystencjalnego" zajmuje tak istotne miejsce w sztuce i literaturze XIX i XX wieku?
Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni można czytać jako studium problematyki samobójstwa w literaturze i sztuce, ale można też czytać tę książkę jako komentarz do całej twórczości Stefana Chwina.
Jak sam Autor wyznaje, to właśnie praca nad powieścią Hanemann stała się dla niego inspiracją do głębszych badań nad światem duchowym pisarzy-samobójców i poprowadziła go do napisania tej książki.
Samobójstwo i „grzech istnienia"
„Grzech istnienia” to jedna z najbardziej zadziwiających idei cywilizacji europejskiej. Czym był dla pisarzy, filozofów i artystów? Jakie miejsce zajmował w kulturze romantyzmu? Jak idea „grzechu istnienia” łączyła się z myślą o samobójstwie, czasem prowadząc ludzi w śmierć? Kim byli samobójcy z piętnem „grzechu istnienia” w polskiej i europejskiej literaturze? Czy doświadczenie „grzechu istnienia” możliwe jest w świecie bez Boga? Na te pytania szuka odpowiedzi Stefan Chwin, dając obraz „samobójstwa romantycznego” daleko wychodzący poza tradycyjne ujęcia.
Dziennik dla dorosłych
Dziennik dla dorosłych to kolejna opowieść Stefana Chwina o sobie samym - ryzykowna, szczera i niezależna, daleka od konwencji „dziennika uczyć i myśli ze wszechmiar słusznych”.
„Jeśli nie jesteś po żadnej ze stron - twoja sytuacja jest najtrudniejsza, a to, co piszesz, wymaga skromności, pychy i odwagi” - powiedział Autor w jednym z wywiadów.
I taka jest właśnie ta książka.
Miłosz. Interpretacje i świadectwa
Książka ta zawiera historycznoliterackie interpretacje wybranych problemów twórczości Miłosza, które dotąd nie przyciągnęły uwagi badaczy w stopniu, na jaki zasługują, to znaczy nawet jeśli się nimi zajmowano, nie poświęcono im osobnych studiów.
Tekst pierwszy – „Dachau koników polnych". Miłosz i „ukąszenie darwinowskie" – jest poświęcony zawiłej kwestii stosunku Miłosza do teorii Darwina. Jest to jedna z kwestii kluczowych dla zrozumienia jego poetyckiego światopoglądu. Postawa Miłosza wobec darwinowskiej wizji świata była ambiwalentna. Z jednej strony możemy mówić o „darwinowskim ukąszeniu", podobnym do późniejszego „ukąszenia heglowskiego", a więc o silnym przejęciu się teorią Darwina, z drugiej o zmaganiu się poety z Darwinem, a więc o szukaniu alternatywy dla darwinowskiej wizji świata i życia. W swojej twórczości Miłosz wiele razy wyrażał poczucie, że Darwin może mieć rację, że w swojej teorii walki o byt, przedstawionej w dziele O pochodzeniu gatunków, mówi prawdę o przyrodniczym porządku istnienia i strukturze ludzkiej rzeczywistości, ale też bardzo starał się spod darwinowskiego wpływu wyzwolić. Przez całe życie miał udręczające poczucie, że ludzki porządek wartości jest głęboko sprzeczny z porządkiem przyrodniczym świata, że koliduje z podstawową ontologiczną strukturą rzeczywistości, która – jak Miłosz to formułował w duchu manichejsko-darwinowskim – jest całkowicie sprzeczna z potrzebami ludzkiego serca, wartości moralne są bowiem tylko wyrazem bezsilnego protestu ludzkiej wrażliwości wobec „kamiennej" pustki kosmosu. Szło za tym pytanie podstawowe: czy żelazne prawa rządzące przyrodą są całkowicie odmienne od praw rządzących historią, czy raczej przeciwnie: obie domeny – przyroda i historia – podlegają temu samemu, twardemu prawu przyrodniczej konieczności, którego działanie opisali Newton i Darwin.
Druga część książki zatytułowana Miłosz i pomnik zawiera teksty, które są próbą zrekonstruowania zawiłej historii związków Miłosza ze słynnym, wzniesionym w 1980 roku w Gdańsku, Pomnikiem Poległych Stoczniowców 1970, jednym z najważniejszych pomników polskiej historii, na którym zostały umieszczone fragmenty wiersza poety. Autor szuka tutaj odpowiedzi na pytanie, jak w ogóle doszło do tego, że na pomniku znalazł się wiersz Który skrzywdziłeś człowieka prostego, czy Miłosz chciał, by wykorzystano ten właśnie wiersz, a nie inny, czy też sprawy związane z wyborem fragmentów Miłoszowskiego tekstu oraz zgodą poety na jego wykorzystanie przez budowniczych pomnika były dużo bardziej skomplikowane. Szczegółowo zrekonstruował przebieg zdarzeń związanych z projektowaniem pomnika, jego budową i umieszczaniem na nim płaskorzeźby z wierszem poety. Osobny tekst poświęcił ważnemu epizodowi z lat osiemdziesiątych, a mianowicie toczącym się w środowisku pierwszej Solidarności gwałtownym sporom, czy na Pomniku Poległych Stoczniowców obok krzyża z wierszem Miłosza należy umieścić pełną listę ofiar Grudnia 1970, czy też tylko listę ograniczoną, spory te bowiem rzutowały na symboliczną wymowę pomnika i pośrednio także na symboliczną wymowę tekstu poety umieszczonego na jednym z pomnikowych krzyży. Starał się też zrekonstruować z wielu perspektyw pierwszą wizytę Miłosza w Gdańsku, do jakiej doszło w czerwcu 1981, a więc w kulminacyjnym punkcie ofensywy Solidarności, analizując, jak Miłosz zachowywał się w radykalnie nowej dla siebie sytuacji podczas swojego pierwszego od trzydziestu lat pobytu w Polsce. Przyjrzał się też temu, jak komunistyczna Służba Bezpieczeństwa widziała gdańską wizytę Miłosza oraz jak opisywała i oceniała ze swojego punktu widzenia zachowania poety w czerwcu 1981 roku.
Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy. Pod redakcją Krystyny Chwin i Stefana Chwina
W żadnym innym mieście nie ma takiego miejsca, gdzie Miłosz zostawiłby po sobie równie istotny, przeznaczony dla publicznego oka ślad swoich myśli, obaw i nadziei, związany z wielkimi wydarzeniami polskiej historii. To właśnie w Gdańsku, na Pomniku Poległych Stoczniowców przed bramą Stoczni, widnieją słowa biblijnego wersetu wybrane i przełożone przez Miłosza oraz strofy jego wiersza Który skrzywdziłeś człowieka prostego.
Czesław Miłosz odwiedzał Gdańsk i okolice parokrotnie. Wizyty te odbywały się w różnych okresach jego życia. Dotyczyły one spraw osobistych, ale miały też charakter zawodowy, a nawet ściśle literacki. Świadectwa tej obecności znajdujemy zarówno w tekstach Miłosza, jak i w relacjach wielu osób. O sprawach z Gdańskiem związanych – czasem wykraczających daleko poza wymiar lokalny – Miłosz pisał także w swoich książkach, esejach, listach i uwagi czy komentarze dotyczące tych spraw są rozproszone w całej jego twórczości. Zebraliśmy je w tej książce, by ułożyły się w całość, objaśniającą zakres i treści gdańsko-pomorskiego doświadczenia poety.
Srebrzysko. Powieść dla dorosłych
Srebrzysko, nazwane przez jednego z recenzentów „thrillerem teologicznym”, łączy w sobie quasi-sensacyjną fabułę z problematyką filozoficzno-moralną, dając formę literacką, jakiej dzisiaj nikt z polskich pisarzy nie uprawia. Srebrzysko jest tylko z pozoru realistyczne. To raczej opowieść symboliczno-paraboliczna, w której przenikanie się różnych płaszczyzn rzeczywistości, daje niepokojący efekt poznawczy „świata trudnego do odczytania”.
Bohaterem powieści jest warszawski adwokat, Piotr Semen, scenarzysta filmowy, laureat wielu nagród, który pada ofiarą medialnego linczu, zorganizowanego przez „nieznanych sprawców”. Kompromitujące go nagranie strąca go ze szczytu kariery na dno życia. Dochodzą też do tego klęski rodzinne, śmierć żony i córki. Piotr dowiaduje się, że ma przed sobą co najwyżej miesiąc życia, zastanawia się więc, jaką wybrać ars moriendi, by pożegnać się ze światem.
Bohater, trochę przypominający Hioba, odrzuca jednak hiobową pokorę. Wychowany w duchu katolickim, nie ma zamiaru być bezbronnym inteligentem, który poddaje się uderzeniom losu. Spotyka kobietę, która znajduje się w podobnej sytuacji. Oboje – w obliczu zbliżającej się śmierci – działają „poza dobrem i złem”, łudząc się, że naprawiają świat.
Akcja symboliczna powieści krąży wokół etycznych konsekwencji zerwania z chrześcijańskim światopoglądem, który przesuwa rachunek krzywd na czas pośmiertny. Piotr, który zrobił majątek, broniąc różnych ludzi, w finale chce zamknąć swoje życie jakimś „jednoznacznie jasnym akcentem”. Staje jednak przed pytaniem, czy czyny, których dokona, umieszczą go po jasnej czy ciemnej stronie życia.
Doświadczenia bohaterów mają za tło zaginiony scenariusz filmowy Piotra poświęcony życiu i śmierci Jezusa, daleko odbiegający od Biblii, całkowicie zmieniający sens ofiary Krzyża. W finale powieści kulminują sprzeczności ludzkiego losu. Piotr mając możliwość wymierzenia zemsty na swoim domniemanym prześladowcy, rezygnuje z wykonania wyroku. Nie wiadomo, czy jest to gest chrześcijański, czy wynik twardej kalkulacji zysków i strat.
Wątki powieści są prowadzone tak, by stawiać czytelnika przed kluczowymi pytaniami doświadczenia moralnego, których literatura polska dzisiaj dość stanowczo unika.Książki wydane nakładem Wydawnictwa „TYTUŁ”
Proza
Stefan CHWIN, Krótka historia pewnego żartu
Stefan CHWIN, Hanemann
Stefan CHWIN, Esther
Stefan CHWIN, Złoty pelikan
Stefan CHWIN, Kartki z dziennika
Stefan CHWIN, Żona prezydenta
Stefan CHWIN, Dolina Radości
Stefan CHWIN, Dziennik dla dorosłych
Stefan CHWIN, Panna Ferbelin
Stefan CHWIN, Srebrzysko. Powieść dla dorosłych
Książki naukowe
Stefan CHWIN, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni
Stefan CHWIN, Samobójstwo i „grzech istnienia”
Stefan CHWIN, Miłosz. Interpretacje i świadectwa
red. Krystyna CHWIN, Stefan CHWIN, Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy
Poezja
Krystyna LARS, Umieranki i inne wiersze
Stefan CHWIN, Krystyna LARS, Wspólna kąpiel
Krystyna LARS, Zaprosimy do nieba cały świat
Krystyna LARS, Proste wiersze o szczęściu
Księgarnia internetowa Wydawnictwa „TYTUŁ”