Pas startowy - ebook
Pas startowy - ebook
Dobry adres, metka na ubraniu potwierdzająca najlepszą markę, „piętrowe” zajęcia pozalekcyjne – oto „pas startowy”, czas kołować! Tylko czy jest on faktycznie potrzebny?
Kornelia i Krystian, mimo dobrego adresu zamieszkania, nie czują się wybrańcami losu. Materialnie bardzo dobrze uposażeni, rosną na jałowej glebie, pozbawieni czułości, zrozumienia, rodzinnego ciepła i przede wszystkim miłości, która jest prawdziwym pasem startowym w dorosłe życie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-884-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA
Nadal lubię samoloty. Lubię patrzeć, jak wznoszą się w powietrze albo podchodzą do lądowania. „To jest sen człowieka o skrzydłach” – tak mówił Marcin, student, który dorabiał sobie u nas koszeniem trawnika.
Od Marcina dowiedziałem się, że dawno temu, kiedy jeszcze na Olimpie mieszkało całe mnóstwo różnych bogów, pewien człowiek zrobił sobie skrzydła. Wymyślił to bardzo sprytnie, bo ptasie pióra posklejał woskiem. Ale jego syn tak się zachwycił lataniem, że poleciał zbyt blisko słońca, no i skończyło się jedną wielką katastrofą. Marcin zna wiele takich historii i dlatego lubię, kiedy do nas przychodzi. No i wcale go nie dziwi, że chciałbym zostać pilotem.
– To fantastyczny zawód – powiedział. – I latanie wcale nie jest takie niebezpieczne.
Marcin chce zostać konstruktorem maszyn. Może nawet pewnego dnia skonstruuje dla mnie samolot? I nazwę go tak, jak miał na imię tamten chłopak – Ikar.
– Myślisz, że ludzie będą chcieli czymś takim latać? – zapytała Zoe. – To im się będzie źle kojarzyć, wiesz?
Popatrzyłem na nią pogardliwie i poszedłem do domu. Bo gdy ktoś pluje przez lewe ramię na widok naszej czarnej kotki, żeby uniknąć pecha – to chyba kogoś takiego nie można traktować poważnie. Jeśli Drezyna – tak ma na imię nasza kotka – przynosi komuś pecha, to chyba tylko sobie. Zawsze wchodzi na jakieś drzewo, a potem ma problem z zejściem na dół. A wchodzi dość często, można nawet powiedzieć, że mieszka na drzewie. Boi się samolotów, a konary to niezła kryjówka.
Kiedy moi rodzice kupowali połowę bliźniaka, dom był jedynie na planie i nie mieli pojęcia o tym, że niedługo w pobliżu powstanie lotnisko. A potem nie dało się niczego zmienić, bo nikt nie chciał od nich tego domu kupić. Zresztą i tak cały dzień byli w pracy, a na noc zamykali zewnętrzne żaluzje. I prawie nie było słychać tych samolotów. A mnie latające maszyny wcale nie przeszkadzały. Ba, znałem na pamięć cały rozkład lotów. Można powiedzieć, że pełnił rolę zegarka… O godzinie siódmej ląduje samolot z Helsinek, o dziesiątej z Moskwy, a w południe z Frankfurtu.
Kiedy skończyłem sześć lat, nie miałem już czasu, aby obserwować samoloty. Nagle zacząłem być bardzo zajęty. Prawie tak samo jak moi rodzice. I okazało się, że muszę zacząć myśleć o swojej przyszłości. Albo nie – inaczej. To moi rodzice zaczęli ją planować.
Ale nie mogli porozumieć się co do jednej kwestii.
Czy mam zostać muzykiem, który podbije świat, czy sportowcem, który zdobędzie wszystkie puchary?
A może będę malarzem lub architektem?
A może…?
A może…?
Byli zgodni co do jednego. Powinienem znać języki obce tak, abym mógł dogadać się z innymi ludźmi. To bardzo mi się spodobało… Skoro nie miałem czasu na kolegów tu i teraz (podobnie jak oni nie mieli czasu na mnie, bo także byli zajęci), może znajdę ich gdzie indziej. W innym kraju. Może nie wszystkie dzieci mają tyle różnych zajęć na głowie.
Wtedy w naszym domu pojawiła się Zoe. To właśnie ona uczyła mnie języka. W zamian za to dostała u nas swój pokój. Zoe urodziła się w Anglii, ale miała czarną skórę i zaplatała włosy w tysiąc cienkich warkoczyków. Chociaż całkiem nieźle mówiła po polsku, ze mną rozmawiała tylko po angielsku.
Zoe przyjechała do Polski na studia. I to moja babcia wpadła na pomysł, że mogłaby zamieszkać u nas w zamian za naukę angielskiego. Babcia zobaczyła, jak Zoe wywiesza ogłoszenie o tym, że szuka mieszkania, i natychmiast wymieniła się z nią numerami telefonów. A na drugi dzień przywiozła ją do nas.
– Gdyby tylko miała jakiś cichszy kierunek studiów – westchnęła kiedyś mama.
Zoe uczyła się w Szkole Jazzu i grała na saksofonie. Ostatecznie umówiły się tak, że Zoe będzie ćwiczyć podczas naszej nieobecności w domu. Wieczorami grała w jakimś lokalu w centrum miasta. Dojeżdżała tam swoim śmiesznym samochodem, który wyglądał tak, jakby coś ucięło mu tył.
– To jest mini – powiedział tata. – Ekonomiczny samochód miejski.
Bo tata wiedział prawie wszystko o samochodach. Kiedy był mały, chciał zostać kierowcą rajdowym, ale został kimś zupełnie innym. I chyba nie bardzo mu się podobało to, co odkryłem, kiedy byłem trochę starszy.
No więc patrzyłem, jak Zoe wsiada do tego swojego ekonomicznego miejskiego samochodu, i myślałem o tym, jaka musi być okropnie bogata.
– A skąd – odparła, kiedy to usłyszała. – Bogata? Ja?
I opowiedziała mi, że wyjazd za granicę był nagrodą za wygranie jakiegoś ważnego konkursu. Gdyby miała wyjechać na własną rękę, to z pewnością nigdy by się jej to nie udało.
Zoe miała jeszcze trzy siostry i dwóch braci. Wyprowadziła się z domu jako szesnastolatka.
– Wiesz – wyjaśniła – chciałam być samodzielna. Chodziłam do szkoły, a wieczorami pracowałam w pubie. No i brałam lekcje muzyki. Kiedyś poznałam takiego staruszka i zaczęłam mu pomagać. Sprzątałam, robiłam zakupy, gotowałam, a on uczył mnie grać.
– Dlaczego rodzice cię nie kochali? – wyrwało mi się, a Zoe popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Oczywiście, że mnie kochali – odparła. – Dlatego pozwolili mi zacząć własne życie. Przecież nie mogłam bez przerwy siedzieć im na głowie, prawda?
To było dla mnie nie do pomyślenia. Szesnaście lat, dokładnie tyle miała moja kuzynka, którą rodzice zawozili i przywozili ze szkoły baletowej, żeby nie musiała wracać do domu po zmroku. Ale widocznie tam, skąd przyjechała Zoe, wszystko było inaczej.
– No a potem zgłosiłam się na konkurs. Gdyby nie ten znajomy staruszek, pewnie bym tego nie zrobiła. Powtarzał mi, że jestem dobra, że powinnam. No i miał rację.
Zoe była naprawdę super. I chyba podobnie myślał Marcin, bo kiedy przychodził kosić trawnik, a Zoe była w domu, to chwilami się zawieszał. Po prostu stał z kosiarką i gapił się w jej okno. I wypytywał mnie o wszystko. Czy przypadkiem nie wiem, w jakim gra klubie. Albo czy ma jakichś znajomych. Domyślam się, że chodziło mu o to, czy ma chłopaka. Ale wiedziałem tyle samo, co on.
– Po prostu ją zapytaj – poradziłem któregoś razu. – Chyba że nie znasz języka.
– Znam – odpowiedział Marcin i trochę się obraził. Jakby było o co.
– Polskiego – dodałem i zwiałem.
Marcin wcale nie traktował mnie jak kogoś szczególnego. I chyba dlatego tak bardzo go lubiłem. On i Zoe mieli ze sobą coś wspólnego – radzili sobie sami.
– Nie wszystkich rodziców stać na to, aby zapewnić dziecku dobry start – powiedziała kiedyś babcia i spojrzała w niebo, bo właśnie nadlatywał Frankfurt.
Znałem to na pamięć. Po raz pierwszy usłyszałem o tym, kiedy przyszli do mnie koledzy. W sumie „przyszli” to za dużo powiedziane, bo zostali przywiezieni przez swoich rodziców. Było w tym trochę racji, bo Skrzydlate (tak nazywało się nasze osiedle) znajdowało się na obrzeżach miasta, a może… – co przyszło mi do głowy później – rodzice chcieli sprawdzić, z kim zadają się ich dzieci. „Zadają się” – to było dość modne słowo w mojej klasie. My, dzieci z osiedli domków jednorodzinnych, byliśmy… jak by to powiedzieć… no, trochę lepsi niż reszta – w mniemaniu nauczycieli. Nawet jak nie znajdowaliśmy się na liście najlepszych uczniów. O nas mówiono „nieznośni”. O tych z blokowisk – „trudni”. A przecież chodziło o to samo.
Wracając do tamtego dnia. Mieliśmy razem przygotować projekt – bo tak nazwała to nasza pani – na Dzień Ziemi. I przyszło mi do głowy, że skoro żaden z moich kolegów jeszcze u mnie nie był, to jest to doskonała okazja, żeby się spotkać, a po zakończeniu projektu zrobić sobie w ogrodzie grilla.
Moja mama przygotowała wszystko, co było potrzebne – stolik, ogrodowe krzesła, szklanki i talerzyki – i kiedy wyszliśmy z domu, nie zostało nam nic do zrobienia, jak tylko położyć na grillu pokrojone bakłażany, polędwiczki i prawdziwe góralskie serki.
– Ale masz superancką babcię – powiedział Patryk.
Babcię? Skąd się nagle wzięła babcia? Przecież była w Chorwacji, jak zawsze o tej porze roku. Dobrze, że nie zdziwiłem się głośno, bo nagle mnie olśniło. Patryk miał na myśli… moją mamę.
Na szczęście zainteresował się polędwiczkami, a ja odetchnąłem z ulgą. Kiedy koledzy zostali odebrani przez rodziców, uważnie przyjrzałem się mojej mamie. Nagle dostrzegłem zmarszczki w kącikach jej oczu, siateczkę zmarszczek na jej policzkach starannie zamaskowaną przez jakiś drogi kosmetyk i kilka srebrnych nitek w jej włosach.
Matki moich kolegów wyglądały jak ich starsze siostry. I tylko moja – jak babcia. Zadbana, elegancka babcia. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, ile lat ma moja mama. Aż do tego dnia.
Jednak coś mi podpowiedziało, że nie powinienem z nią o tym rozmawiać. Bo – nie wiem gdzie i od kogo to usłyszałem – kobiety nie należy pytać o wiek. Mama przecież prócz tego, że była mamą, była także kobietą.
Zaczekałem z tym pytaniem na powrót babci. Jest już – pomyślałem – w tym wieku, że nie powinna się obrazić, a z drugiej strony nie chodziło mi o jej datę urodzin.
– Jak by ci to wyjaśnić – babcia spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Mama długo czekała na moment, w którym będziesz mógł pojawić się na świecie. Urodzenie dziecka to bardzo ważna decyzja. Dziecko musi mieć swoje miejsce, które będzie na niego czekać, taki… pas startowy, z którego kiedyś poleci. Jeszcze dalej i wyżej niż rodzice. Dlatego…
Nad naszymi głowami przeleciały Helsinki. Ryk silników zagłuszył dalsze słowa babci. Wyobraziłem sobie, że ten samolot jest pełen dzieci. Małych różowych bobasów, które tu, na dole, będą odbierać rodzice.
Oczywiście wiedziałem, skąd się biorą dzieci, każdy w mojej klasie to wiedział, i to nie z lekcji, ale od Benka z blokowiska. Tego samego, który dał mi Drezynę, bo w ich piwnicy okociła się kotka.
Ale ten samolot z dzieciakami nasunął mi się sam.
Kiedy Zoe wróciła z miasta, pomyślałem, że jej rodzice wcale się nie zastanawiali, czy przyjdzie na świat w odpowiednim momencie. I oczywiście musiałem to powiedzieć.
– No wiesz – prychnęła rozbawiona – jakby każde dziecko przychodziło na świat według planu… Daj spokój. To jest chore. Najpierw studia, potem kariera… a potem dziecko po czterdziestce. I co? Kończysz osiemnaście lat i jesteś siero… – spojrzała na mnie i ugryzła się w język.
Ale domyśliłem się, co chciała powiedzieć. Sierotą. Czyli miałem przed sobą jeszcze sześć lat spokojnego życia.
Strasznie mnie to gryzło. Kiedy mama była zajęta czymś w kuchni, zakradłem się do jej pokoju i wyjąłem z portfela dowód osobisty. Aż mi pociemniało w oczach. Mama miała pięćdziesiąt cztery lata. Czyli musiałem urodzić się, kiedy miała czterdzieści dwa. A tata? Postanowiłem pójść za ciosem. To było trochę trudniejsze, bo trzymał swoje dokumenty w saszetce w schowku w samochodzie. Ale i tak znalazłem na to sposób. Po prostu powiedziałem, że zostawiłem na siedzeniu okularki do pływania.
Niczego nie podejrzewając, dał mi kluczyk. Wepchnąłem okularki pod bluzę i zbiegłem do garażu.
Niemożliwe! Aż mnie zatkało z wrażenia. Tata był młodszy od mamy – za kilka dni miał skończyć pięćdziesiąt lat. I wcale nie wyglądał na swój wiek. Ani Patryk, ani nikt inny nie powiedziałby o nim „dziadek”. Tata wyglądał jak tata. Szczupły, wysoki, opalony. A siwe nitki w jego włosach tylko dodawały mu – jak to mówiła mama – uroku osobistego. Kiedy się uśmiechał, pokazywał piękne białe zęby. No, w sumie trudno, żeby było inaczej, bo tata zajmował się zębami. Naprawiał to, czego nie udało się uratować mojej mamie.
Mama była stomatologiem i miała najlepszy gabinet w mieście. Był naprawdę piękny. Ściany miały kolor lawendowy, a moja mama zakładała sukienkę we fioletowo-zieloną kratkę – aż się chciało usiąść na fotelu. Ale żeby dostać się do gabinetu mojej mamy, trzeba było zapisać się na termin – konkretny dzień i godzinę. I kiedy ktoś miał przyjść pierwszego lutego o dziesiątej, to był przyjęty dokładnie o tej godzinie. A w drugim pomieszczeniu tata robił zęby dla ludzi, którzy nie mieli swoich własnych. O ile lubiłem gabinet mamy, to nie lubiłem jego pracowni. To było trochę straszne patrzeć, jak w szufladzie czekają w plastikowych pudełkach gotowe protezy, które tata nazywał uśmiechami.
– Zgłosi się pan po uśmiech w poniedziałek – mówił. Albo: – Pani uśmiech już czeka.
To akurat było dowcipne, bo te robione przez tatę zęby wyglądały tak, jakby naprawdę się uśmiechały.
Byli też tacy, którzy mieli tyle pieniędzy, że wstawiali sobie nowe zęby prosto do ust.
I właśnie ci ludzie także budowali mój pas startowy, na którym stałem, czekając na start.
– A wiesz, że to niegłupie? – powiedział Marcin.
– Co? – zapytałem trochę niemądrze.
– To z tym pasem – odparł.
Pewnie, że to nie było głupie. Gdyby nie pasy startowe, to żaden z samolotów nigdy by ani nie wystartował, ani nie wylądował. Tylko nie wiadomo dlaczego mnie to zirytowało. Tego dnia przeszkadzały mi latające nad naszym domem samoloty. Jak nigdy dotąd. Czy któryś z nich mógłby polecieć tam, gdzie zechce? Czy Frankfurt mógłby polecieć do Helsinek? A Helsinki – do Aten?
Czy to, że ktoś potrafi latać, oznacza, że jest wolny?
– Wolność – prychnął Marcin, zmieniając żyłkę w kosiarce. – Ha, ha, ha!
– Nie wiem, z czego się śmiejesz – mruknąłem.
– To jest dość skomplikowane – odparł. – Jak nie umiesz być wolny, to nawet skrzydła ci nie pomogą.
Powiedzmy, że miał rację. Może ptaki są naprawdę wolne – pomyślałem. Lubiłem obserwować kawki, jak bawią się w powietrzu, szczególnie wtedy, kiedy mocno wiało. Wyglądało na to, że walka z wiatrem sprawia im przyjemność.
– A ptaki? – zapytałem.
– Trudno powiedzieć. Nie mają pojęcia o tym, że są wolne, więc jakby nie są.
– A ty?
Marcin jęknął i spojrzał na zegarek.
– Ależ z ciebie męczybuła. Staram się. Jak widzisz.
I ruszył na tył domu. A to oznaczało, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę, bo pewnie gdzieś się spieszył.
Zdjąłem z drzewa Drezynę i poszedłem do domu. Na chwilę zatrzymałem się przed drzwiami sypialni, skąd dochodził głos mamy. Rozmawiała z kimś przez telefon. Pewnie umawiała się z jakąś koleżanką na mieście, bo za chwilę miała zawieźć mnie na judo. To wymyślił tata.
Mężczyzna – którym miałem zostać w przyszłości – powinien umieć się bronić. Tata od lat chodził na taekwondo i czasami nawet udawało mu się zdobyć jakiś puchar lub dyplom. Bardzo ładnie wyglądał w kimonie, a mama nazywała go wtedy dzielnym samurajem. Trudno powiedzieć, czy judo podobało mi się aż tak bardzo. Chyba wolałbym coś bardziej konkretnego, ale karate według mamy miało elementy przemocy. No więc chodziłem na judo. Te wszystkie dodatkowe zajęcia (było ich sporo) mogły spokojnie zastąpić nazwy dni tygodnia. Tydzień kończył się judo.
– No oczywiście – mama kontynuowała rozmowę. – Jasne. Zawiozę go na zajęcia i…
Tak jak myślałem.
Mama zwykle spotykała się z koleżankami poza domem i dziwiło mnie to bardzo, bo mieliśmy naprawdę dużo miejsca – i salon, i taras, i ogród (w nim nawet basen).
– Dlaczego nie zapraszasz swoich koleżanek do domu? – zapytałem, wsiadając do samochodu.
Po twarzy mamy przemknął dziwny, wcale nie radosny uśmiech. Tak jakby moje pytanie sprawiło jej przykrość.
– W domu lubię odpocząć – odpowiedziała trochę za szybko i chyba nie do końca szczerze. – Wiesz, po takich wizytach jest tyle sprzątania…
Co ona mówi? – pomyślałem. Od zmywania naczyń jest zmywarka, a dom sprząta pani Renia. Zdążyłem się już nauczyć, że nie ma takiej siły, która zmusiłaby dorosłych do udzielenia odpowiedzi na niewygodne pytanie. Chyba że zostaliby zaskoczeni. A nawet jeśli udało się ich zagiąć – i tak znajdowali wyjście z sytuacji.
Siedziałem obok mamy i myślałem o dniu, kiedy przyłapałem tatę na kłamstwie. Może to nie było jakieś straszne kłamstwo, ale z pewnością niepotrzebne mu do niczego.
Była zima. Taka, kiedy padał śnieg, nie jak ta ostatnia. Nadchodziły ferie i tata postanowił, że pojedziemy na narty. To znaczy ja i on będziemy jeździć, a mama będzie siedzieć na ławce przed schroniskiem, popijać gorącą herbatę i opalać się.
– A wszyscy panowie będą się na nią gapić – zauważyłem, ale nie zrobiło to na tacie najmniejszego wrażenia. Powiedział, że mama jest bardzo atrakcyjna i nie widzi w tym niczego dziwnego.
Miał rację – w białej puchówce, białych spodniach i w ciemnych okularach na nosie wyglądała jak aktorka filmowa. Więc trudno, aby nikt nie zwrócił na nią uwagi. A my w tym czasie szusowaliśmy w dół zbocza. Od czasu do czasu tata spoglądał na mnie z dumą, zupełnie jakby chciał zaznaczyć, że jestem jego synem. Potem wsiadaliśmy na wyciąg i ponownie zjeżdżaliśmy na dół.
To był piękny pogodny dzień, śnieg skrzył się w promieniach słońca, a kiedy zahamowało się gwałtownie, w powietrze unosił się srebrzysty pył. Wiatr smagał mi twarz, szczypały mnie policzki i byłem naprawdę szczęśliwy, tak szczęśliwy, że radość aż rozpierała mi piersi.
Przy drugim zjeździe dołączył do nas jakiś młody człowiek i kiedy zrobiliśmy sobie odpoczynek na górze, doleciały do mnie urywki ich rozmowy. Rozmowy, z której wynikało, że tata jest… instruktorem sztuk walki. Na początku wydawało mi się, że się przesłyszałem. Ale nie, chwilę później to powtórzył. I nawet dodał, że osobiście trenuje ze mną judo. Miałem ochotę powiedzieć, że to nieprawda, bo tata jest najlepszym protetykiem w mieście, ale coś mnie powstrzymywało. Mój tata kłamał. Nie miałem pojęcia dlaczego. Przecież nikt go o to nie pytał. To znaczy tamten młody człowiek powiedział, że miło jest wyszaleć się na stoku, szczególnie kiedy ktoś pracuje w korporacji.
Do końca dnia zastanawiałem się, dlaczego to zrobił. Nie musiał wstydzić się swojej pracy – był najlepszy w mieście i ludzie zapisywali się na odległe terminy, aby się do niego dostać. Podobnie jak do mamy. Gryzło mnie to okropnie i w końcu zebrałem się na odwagę i zapytałem. Krótko i po męsku.
– Ja? Powiedziałem coś takiego? – zdziwił się tata.
– Powiedziałeś.
– Skoro tak mówisz…
Chyba chciał jak najszybciej skończyć rozmowę. Widziałem, że myśli, próbuje sobie coś przypomnieć.
– No tak – powiedział w końcu. – Jasne. Opowiadałem kawał. O tym, jak…
Ale ja wiedziałem, że znowu kłamie. Bo nie opowiadał żadnego dowcipu. Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że tata chyba nie lubi tej swojej pracy.
I jego uśmiech, kiedy wręczał klientom zęby, był sztuczny jak one.
Tamte wakacje spędzaliśmy za granicą. W Grecji. W sumie tata miał ochotę zabrać mnie i mamę nad jeziora, ale mama stwierdziła, że komary i woda to żadna atrakcja i że powinniśmy pojechać gdzieś dalej. Jak jej siostra Wanda. W domu nazywaliśmy ją Wandą, która chciała Niemca, co nie do końca było prawdą, bo Kurt, czyli jej mąż – był Austriakiem. Jedno mieszkanie mieli w Wiedniu, a drugie w Warszawie i – jak mawiała ciotka – żyli gdzieś pośrodku. Nawet wyliczyliśmy razem, w którym to byłoby miejscu, i Kurt stwierdził, że kiedy przejdą na emeryturę, wybudują tam letni domek. Obydwoje byli muzykami w filharmonii i babcia dziwiła się, że mając tak nieżyciowy zawód, mają naprawdę dużo pieniędzy.
– Ale – dodawała po chwili – kultura wszędzie jest w cenie, tylko nie u nas.
Kurt grał na oboju, a ciotka Wanda na wiolonczeli i razem z orkiestrą zjeździli prawie cały świat. Nie byli chyba tylko na biegunie. Nie sądzę, żeby pingwiny, foki i białe niedźwiedzie chodziły na koncerty.
– Mylisz się – powiedziała pewnego razu ciotka Wanda. – Zwierzęta są bardzo muzykalne.
– Hm – odparłem. – Chyba Drezyna jest wyjątkiem, bo ilekroć Zoe zaczyna ćwiczyć na swoim saksofonie, tyle razy Drezyna przepada. Zupełnie jakby w domu istniał tajny portal, za pomocą którego teleportuje się do innego wymiaru.
– To nie jest niemożliwe – stwierdził Marcin. – Na przykład „kot Schrödingera”.
Strasznie się zdenerwowałem, kiedy mi opowiedział o tym eksperymencie, na szczęście tylko myślowym, żaden kot faktycznie w nim nie ucierpiał. Ale od tej pory pilnowałem, żeby Drezyna przypadkiem nie weszła do szafy lub pudła. Schrödinger na niby umieścił kota w specjalnym pudle, w którym mogła się uwolnić promieniotwórcza cząstka, ta znów uruchamiała truciznę, która mogła kota zabić. Jakoś tak. Jednak nigdy nie wiadomo, czy to wszystko się uwolni i kiedy. Zatem kot może być żywy i martwy jednocześnie. Możemy się tego dowiedzieć dopiero po otwarciu pudła. Skomplikowane. Poczułem się bardzo niepewnie. I nie chciałem otwierać żadnych pudeł lub szaf z moim kotem w środku. Jeśli chodzi o mnie… byłem absolutnie przeciwny robieniu eksperymentów (nawet teoretycznych) na zwierzętach. Podobnie jak mama, która zawsze kupowała produkty nietestowane na królikach i innych zwierzakach.
Tak czy inaczej, zagadka kota Schrödingera spędzała mi sen z powiek i dlatego poprosiłem tatę, żeby dorobił do mojej szafy klucz. A puste pudła od razu wyrzucał. Oczywiście nie pis-nąłem ani słowa dlaczego, ponieważ bałem się, że tata będzie zły na Marcina, że mnie straszy. I z tego wszystkiego Marcin mógłby stracić pracę, a na podstawie tego, co kiedyś powiedział, utrudniłbym mu w ten sposób drogę do wolności.
Wracając do wakacji. Mamie przyszło do głowy, że powinniśmy ruszyć się za granicę, bo wszyscy to robią, a my uparcie jeździmy albo w góry, albo nad morze. No, z wyjątkiem taty, który dodatkowo udawał się nad jezioro. A z zagranicy to zaliczyliśmy Tunezję, bo robiły to wszystkie koleżanki mamy. I Węgry, ponieważ było blisko.
– Tylko że my nie jeździmy na wakacje – stwierdziła ciotka Wanda, kiedy mama opowiedziała jej o wakacyjnych planach. – Urlop spędzamy w domu.
W odpowiedzi mama wzruszyła ramionami.
– Czasu na zwiedzanie też nie mamy za dużo – ciągnęła ciotka. – Kiedy mamy wolny czas, po prostu odpoczywamy.
– Też chciałabym tak „po prostu odpoczywać” – mruknęła pod nosem mama. Chyba była trochę niezadowolona. – Pracujemy cały rok – dodała.
– Naprawdę musisz aż tak? Wychodzisz rano, wracasz… – odparła ciotka.
– Mamy dziecko – ucięła mama. – To nasza inwestycja.
Inwestycja. Zupełnie jakby ktoś pacnął mnie w głowę.
– Inwestycja inwestycją, chłopak dorośnie i pójdzie swoją drogą. A ty…? Zobacz, jak wygląda to teraz. Jak żyjesz. Stres, napięcie, przepracowanie… I ta ustawiczna walka o…
Nie dosłyszałem, o co ustawicznie walczy mama, bo nad domem przeleciał popołudniowy Frankfurt.
Kiedy mama z ciotką wyszły przed dom, ciotka miała raczej smutną minę, a mama założyła ciemne okulary. Robiła tak zawsze, kiedy płakała. Miałem ochotę powiedzieć ciotce, żeby nie przychodziła do nas, skoro mama przez nią płacze. Ale gdyby ciotka przestała nas odwiedzać, to nie przychodziłby do nas nikt. Lub prawie nikt, bo przecież był jeszcze Marcin. Pracował u nas tak długo, że stał się prawie członkiem rodziny. Dostawał od nas prezenty na urodziny, imieniny i Boże Narodzenie, a mama leczyła mu zęby za darmo, jeśli była taka konieczność.
Inwestycja – powtórzyłem w myśli. Czy człowiek może być inwestycją? Jak dom, samochód albo konto w banku? Postanowiłem, że zapytam o to Zoe albo Marcina. Byli przyzwyczajeni do moich pytań.
Tymczasem mama i ciotka Wanda chyba zapomniały o rozmowie i urzędowały w kuchni. Były urodziny taty, te szczególne, pięćdziesiąte, i mama uparła się (tak powiedziała ciotka), żeby zrobić mu niespodziankę. Surprise party, jak by to okreś-liła Zoe. Spojrzałem na zegar. Wskazywał godzinę, o której tata zazwyczaj wracał z pracy, ale wyglądało na to, że się spóźni.
– Może koledzy mu coś wymyślili – powiedziała mama.
No tak, tata miał kolegów, podobnie jak mama swoje koleżanki. W sumie nie było w tym nic dziwnego. Sam miałem kolegów z klasy i kolegów z judo, ale nie odwiedzaliśmy się, bo każdy z nas był naprawdę bardzo zajęty. Po prostu lataliśmy z jednych pozaszkolnych zajęć na drugie. Jak te samoloty. No to chyba nic dziwnego, że zostawał czas tylko na odrabianie lekcji. I nawet gdyby ktoś bardzo chciał się do kogoś wybrać, to pewnie tylko na chwilkę, bo byłby bardzo zmęczony.
Wziąłem od mamy kolorowe baloniki, którymi udekorowałem bramę, i poszedłem popatrzeć na tort. Był piękny. Mama zamówiła go kilka dni przed urodzinami w najlepszej cukierni w mieście i przywiozła do domu, wracając z pracy. A tata nie wrócił razem z nią, bo miał do zrobienia kilka pilnych uśmiechów. W salonie stał przygotowany stół, a na nim sałatki i różne przekąski, pośrodku było miejsce na tort, który czekał w lodówce. Nie pozostawało nam nic innego jak tylko spoglądać na zegar.
Mama wyglądała naprawdę ładnie w czerwonej sukience, ciotka Wanda założyła białą koszulę i śmieszne szerokie spodnie. Tylko ja byłem ubrany całkiem zwyczajnie.
– Może po prostu do niego zadzwoń – zaproponowała ciotka, kiedy mama po raz kolejny spojrzała na zegar. Ale okazało się, że abonent – czyli tata – jest chwilowo niedostępny.
Zrobiło mi się trochę głupio. Spóźniać się na własne urodziny? Ale zaraz przypomniałem sobie, że tata nic o tym nie wiedział, bo mama przygotowała surprise party. Może byłoby lepiej, gdyby mu o tym powiedziała?
Siedzieliśmy w salonie i czułem, jak zaczynam się robić głodny. Kiedy mama wyszła, aby po raz kolejny zadzwonić, nałożyłem sobie na talerz sałatkę i wziąłem kilka miniaturowych kanapek.
– Jedz – powiedziała z uśmiechem ciotka Wanda.
Poszedłem do kuchni i zrobiłem sobie herbatę.
– Jest! – zawołała mama, kiedy na ulicy rozległ się warkot silnika.
Ale to była tylko Zoe. Popatrzyła na baloniki i pomachała mamie ręką. Mama jakoś dziwnie się skurczyła i wróciła do salonu. Siedziałem na fotelu i jadłem sałatkę, a obok mnie przycupnęła Drezyna.
– Udaje, że nic nie jadła – poinformowałem ciotkę. – Oszustka i prosidełko.
Coś potoczyło się po podłodze. Zupełnie jakby ktoś sypnął garść kaszy. To pękła nitka w maminych koralach.
Drezyna rzuciła się za nimi jak czarna błyskawica, a ja za nią.
– Zostaw to – powiedziała mama.
Ale zacząłem je zbierać, tylko dlatego, aby się czymś zająć.
– Zawołaj do nas Zoe – poleciła mi nagle mama.
Postawiła na stole wysoki kieliszek na długiej nóżce. Był pusty. To było coś dziwnego. Mama nigdy nie zapraszała Zoe na nasze rodzinne przyjęcia.
– Mama cię zaprasza na imprezę – powiedziałem, kiedy Zoe otworzyła drzwi swojego pokoju.
– Ale ja zaraz muszę wyjść – odparła. – Przecież wiesz, że w piątki gram w klubie, nie?
– Ale tylko na chwilkę, dobrze?
Zoe westchnęła.
– Dobrze, na chwilkę.
Kiedy zeszła do salonu, ledwie ją poznałem. W błyszczących spodniach i białej koszuli wyglądała co najmniej jak jakaś modelka.
– No, pewnie jako modelka zarobiłabym więcej – roześmiała się – ale to nie dla mnie. Wolę grać.
– Proszę dla nas coś zagrać – poprosiła ciotka Wanda, patrząc na futerał z instrumentem, który Zoe postawiła przy drzwiach.
– Ale… – zaczęła.
– Bardzo proszę, nalegam – ciotka nie pozwoliła jej skończyć.
Zoe otworzyła futerał i wyjęła z niego saksofon. Nad domem wystartowała z rykiem silników Praga.
Zawsze słyszałem, jak Zoe gra, tylko przez ścianę, i nie miałem pojęcia, jak dobrze to robi.
Stała na środku salonu, jej złote spodnie połyskiwały w przyćmionym świetle lampy, a ręce i twarz wydawały się jeszcze ciemniejsze, niż były. Ciotka Wanda słuchała, siedząc nieruchomo z przymkniętymi oczami. Podobnie zasłuchała się mama. Znałem tę melodię, słuchałem jej nieraz, kiedy tata odwoził mnie do szkoły, ale nigdy dotąd nie słyszałem saksofonu na żywo. O tak – pomyślałem – Zoe ma talent. Powinna występować na wielkich estradach, a nie grać w zadymionych klubach. Nagrywać płyty. Podróżować.
– Właśnie tak zmierzam – odparła, kiedy powiedziałem jej, co przyszło mi do głowy. – Ale tego nie da się zrobić tak od razu. Każdy musi przejść swoją drogę.
– Dziękuję, Zoe – powiedziała ciotka Wanda.
– Naprawdę, nie miałam pojęcia… – zaczęła mama.
Zoe włożyła instrument do futerału.
– Muszę już iść – uśmiechnęła się, błyskając równymi, białymi zębami. – Nie mogę się spóźnić.
– Piękna dziewczyna – westchnęła mama, kiedy Zoe zamknęła drzwi.
– I chyba niegłupia – dodała ciotka Wanda.
Mama podsunęła jej kieliszek szampana, tego samego, który czekał w wiaderku z lodem. Wiedziałem, co to znaczy. Przestaliśmy czekać, aż wróci tata.
Tata wrócił po północy. Taksówką. Nietrudno było się domyślić, że wypił trochę za dużo. Trzymał w ręce bukiet róż i nawet nie zauważył baloników powiewających przy bramie.
Wszedł do domu i potknął się w hallu. Spojrzałem na mamę, ale nie ruszyła się z miejsca. Kiedy zerwałem się, aby pomóc mu wstać, chwyciła mnie mocno za ramię.
– Nie – powiedziała dziwnie twardo. – Każdy wstaje sam.
– A co tu się dzieje? – zapytał tata, patrząc na stół, z którego zniknęły już kanapki i sałatki.
– Happy birthday – zaskrzeczałem nie swoim głosem.
Tort przeleciał nad moją głową i rozprysnął się na ścianie tuż obok taty.
– O, la, la – wymamrotał i usiadł na podłodze.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_