Passacaglia - ebook
Passacaglia - ebook
"Passacaglia" to zbiór siedmiu debiutanckich, na wskroś współczesnych opowiadań o niezwykle skomplikowanych relacjach międzyludzkich; historii w różnych klimatach i nastrojach – od ckliwego romansu do nietypowej historii kryminalnej, od rozliczeń z trudnym dzieciństwem po zmagania z niełatwą dorosłością. Czytelnik otrzymuje kawał dobrej, niebanalnej prozy, która trzyma w napięciu oraz iskrzy emocjami. Jej bohaterami są ludzie niepogodzeni ze sobą, nieumiejący znaleźć swojego miejsca w zbyt skomplikowanej rzeczywistości. Atutem tych utworów są błyskotliwe dialogi, w których ujawnia się bolesna prawda o przerażającej samotności człowieka w XXI wieku, niewybaczonych krzywdach i nierzadko braku nadziei na jakiekolwiek skuteczne porozumienie się. Opowiedzianych historii nic nie łączy – ani czas, ani miejsce, ani zdarzenia. Mogły się wydarzyć gdziekolwiek, kiedykolwiek i być może faktycznie się wydarzyły, a jeśli nie – jeszcze mogą się wydarzyć.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66180-21-5 |
Rozmiar pliku: | 701 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudziło mnie niespodziewane szczeknięcie. Bemol nigdy nie szczekał bez powodu, przełamałem więc opór rozespanej świadomości i obróciłem się na hamaku, by poprzez listowie starej gruszy wypatrzeć przyczynę pobudki. Bemol skwapliwie wystawił niepokojący obiekt, czym oszczędził mi niepotrzebnych poszukiwań.
Za moją furtką stał mężczyzna. Mógł mieć dwadzieścia kilka lat. Był wysoki i szczupły, a jego strój przywodził na myśl żołnierza wracającego z niewoli. Miał czarne włosy spięte na karku w grubą kitę. Wyblakłą czerń koszulki przecinały mu na ramionach pasy pokaźnego plecaka. Jego twarz była niepokojąco bezczelna, a harde spojrzenie jeszcze podkreślało to wrażenie. Miał ciemne oczy, nad nimi zdecydowane brwi i wysokie czoło. Policzki i brodę pokrywał kilkudniowy zarost, ale nie wyglądało to ani niechlujnie, ani nieporządnie. Nie budził zaufania, ale budził ciekawość.
Dłuższą chwilę podglądałem go ze swojego ukrycia. Oglądał furtkę, szukał przycisku dzwonka, ale nie było go tam, więc po chwili położył dłoń na klamce. Bemol szczeknął po raz drugi. Mężczyzna zawahał się i cofnął o pół kroku, ale jego twarz nie zdradzała obawy.
Miałem ochotę poczekać na ciąg dalszy i był w tym zamiarze nieuczciwy motyw zemsty za przerwaną drzemkę, jednak nieco wbrew sobie podniosłem się i zeskoczyłem na ziemię. Intruz zauważył ruch i kiedy wynurzyłem się spod koron drzew, powitał mnie spojrzeniem. Nie był zaskoczony moim widokiem, powiedziałbym wręcz, że to właśnie mnie spodziewał się ujrzeć. Podszedłem ku niemu z Bemolem przy nodze. Mężczyzna patrzył wyczekująco, jakby licząc moje kroki.
– Czy mogę panu w czymś pomóc? – Starałem się nadać swojemu głosowi wyraźny odcień ironii.
– Mogę wejść?
Zatrzymałem się zdumiony.
– Słucham?
– Czy mogę wejść? – Mężczyzna powtórzył swoją kwestię niezrażony.
Potrzebowałem chwili, aby zawrócić mknące w moich myślach niewybredne riposty. Bemol wyczuł moje zdenerwowanie i usiadł w oczekiwaniu na komendę.
– A niby czemu powinienem pana wpuścić? – Obecność Bemola czyniła moje słowa dobitniejszymi, niż na to zasługiwały.
Mężczyzna spojrzał na psa, potem na mnie.
Patrzył mi prosto w oczy, a w jego spojrzeniu nie było niepewności.
– Zależy mi na rozmowie z panem – powiedział, jakby to miało wyjaśnić wszystko i jakby wszystko było możliwe. – Czy mogę wejść?
– Pański tupet zaczyna ocierać się o bezczelność – odpowiedziałem.
Czułem, jak walczą we mnie narastająca ciekawość, irytacja i nie do końca uświadomiona obawa.
– Nie znam pana i nie sądzę, abym chciał poznać.
Odwróciłem się na pięcie, zza moich pleców dobiegł głos:
– Ale ja pana znam...
W jego głosie nie było już tej pewności, z jaką dopraszał się wpuszczenia za płot. Była raczej prośba, jakby błaganie o jałmużnę. Cała scena obracała się w kiepską groteskę bez pomysłu na pointę.
– Doprawdy?
– Tak.
– Skąd, jeśli można wiedzieć? Bo ja widzę pana pierwszy raz w życiu.
– Ja widzę pana z tak bliska też pierwszy raz w życiu. – Głos mężczyzny odzyskiwał skłonność do impertynencji. – Ale to nie przeszkadza mi znać pana dość...
– Jeśli nie przestanie pan mówić zagadkami – przerwałem mu z wyraźną przyjemnością – to nie ma pan co liczyć na wyrozumiałość. Bemol!
Zawróciłem w stronę domu, ale jego głos znowu mnie zatrzymał.
– Mam wszystkie pana nagrania – powiedział i powtórzył z naiwnym naciskiem. – Wszystkie.
Popatrzyłem na niego uważnie. Nie wyglądał na łowcę autografów, zresztą ci, którzy tu docierali, kierowali kroki pod zupełnie inne adresy. W tym modnym i snobistycznie nadętym miasteczku, gdzie niemal połowa autochtonów pozbyła się już domów za wywindowane niemiłosiernie ceny, co krok można się było natknąć na jakieś pop gwiazdki. Przemykałem między nimi co dnia, wściekły, że kiedy trzy lata temu kupowałem tu dom, była to zapomniana i zaciszna mieścinka. Po ciszy nie zostało tu już nawet wspomnienie, chociaż po prawdzie, do mojego zaułka prawie nikt nie zaglądał.
Przybysz tu jednak trafił i nie był to przypadek.
– I to ma być przepustka? – Uśmiechnąłem się mimowolnie, nie broniąc się przed myślą, że słowa chłopaka mile podbechtały moją próżność.
– Mam wszystkie pańskie nagrania – powtórzył. – I zależy mi na rozmowie z panem.
– O czym? Sądzi pan, że możemy mieć jakiekolwiek wspólne tematy?
– Nie musimy mieć wspólnych tematów – żachnął się. – Źle się wyraziłem. Chcę, aby mnie pan wysłuchał.
Roześmiałem mu się w nos.
– A więc prosi pan o audiencję?
– Tak właśnie – odparł ze spokojem, który zmroził mnie do cna.
Patrzyłem na niego badawczo.
– Co jest na płycie sprzed trzech lat? – Nie spuszczałem go z oka nawet na sekundę.
Dał się zdezorientować ledwie na mrugnięcie powiek. Wytrzymał moje spojrzenie i niemalże sylabizując, odpowiedział:
– Buxtehude, wczesne fugi, organy katedry w Kolonii.
Wiedział, że wygrał i że należy mu się nagroda. Mogłem mu jej odmówić, ale chyba już nie chciałem.
– Proszę wejść. Pies nic panu nie zrobi.
Uchylił sobie furtkę i kiedy przeciskał się z plecakiem przez bramkę, zobaczyłem, że miał na nogach sfatygowane wojskowe buty i że jego plecak jest bardziej zniszczony, niż na to początkowo wyglądał. Mężczyzna miał do niego przytroczony niewielki namiot i sprany śpiwór, a całość sprawiała wrażenie o wiele dla niego za ciężkiej.
Ustąpiłem mu drogi i dłonią wskazałem altanę.
Z ulgą zrzucił z siebie plecak i czekał na znak do zajęcia miejsca na krześle. Ta subtelność tak bardzo nie pasowała mi do reszty, że ciekawość zaczęła brać górę nad niechęcią.
– Napije się pan czegoś?
– Wody, jeśli można prosić.
– Nie pan spocznie. Bemol, zostań!
Nie było to z mojej strony uczciwe. Pozostawienie gościa z takim psem było jak tymczasowe aresztowanie. Wiedzieliśmy o tym obaj. Tak miało być. Układ nie był równy i nie zamierzałem tego zmieniać.
Kiedy wróciłem do altany obciążony tacą z dzbankiem i szklankami, mężczyzna siedział przy stole, starając się nie patrzeć na psa. Widać było, że moja obecność sprawiła mu ulgę. Przyjął szklankę wody i wypił ją łapczywie.
– Ile mojego czasu chce pan zająć? – spytałem, patrząc ponad jego głową na bezchmurne niebo i bezlitośnie palące słońce.
– Kwadrans. – Nalał sobie drugą szklankę. – Potem albo będzie chciał pan mnie słuchać dalej, albo sobie pójdę.
– Dobrze. Przyjmuję tę propozycję, ale chcę, żeby mi się pan przedstawił. Pan wie o mnie co najmniej dużo, ja o panu nic.
Skinął głową. Teraz pił powoli, z namaszczeniem, niemal jak kiper.
– Przyjechałem z daleka. Studiuję na politechnice.
– Której? – Mężczyzna zmuszał mnie do odgrywania taniej roli prokuratora. Nie odpowiadało mi to. Nie chciałem jej grać i on to wiedział, bo odparł niechętnie:
– To bez znaczenia.
Zapadła kłopotliwa cisza.
– Dowiem się, jak ma pan na imię? – Nie chciałem, aby zabrzmiało to jak prośba.
– Proszę mówić mi Paweł.
– To nie jest pańskie imię, prawda? – Czułem, że kłamie.
– Nie, nie jest. Nie powiedziałem, że tak się nazywam. Poprosiłem, aby tak mnie pan nazywał.
Milczałem, zdumiony własną bezradnością.
– Panie Pawle...
– Pawle – przerwał mi. – Zrobi mi pan przyjemność, mówiąc mi po imieniu?
Zaśmiałem się ironicznie.
– A niby czemu miałbym robić panu przyjemności?
Milczał, jakby nie słysząc. Rozgrywał własną partię, zaplanował ją starannie i wiedział, jak dopiąć swego. Wyczuwał, co jest warte riposty, a co powinien przemilczeć. Przez chwilę czułem się jak pionek, który za chwilę zostanie zbity.
– Słucham pana... Ma pan swój kwadrans...
Wziął głęboki, teatralny oddech. Chwilę pobawił się szklanką, podniósł ją do ust, ale po chwili odstawił nietkniętą. Teraz, kiedy dostał co chciał, stracił pewność siebie. Sądziłem, że ma w zanadrzu wyuczoną i zapewne nudnawą kwestię, ale jego zachowanie przeczyło temu. Zanosiło się na improwizację.
– Jestem... Nie, źle, będę akustykiem. Oczywiście, jeśli przebrnę przez studia. Są przeszkody... – przerwał i zamyślił się, jakby oceniał, czy dobrze zaczął. Kilka sekund milczał. Może czekał na moją reakcję, ale nie zamierzałem mu ani pomagać, ani przeszkadzać. – Wie pan, wydawało mi się, że wiem, co chcę powiedzieć. – Po raz pierwszy zobaczyłem, że się uśmiecha. Jego uśmiech był bezradny i nieoczekiwanie zakłopotany. – A teraz tracę to przekonanie.
Westchnął. Miałem wrażenie, że i to miał w scenariuszu. Nie miałem mu tego za złe. W jego sytuacji też nie potrafiłbym polegać na odruchach i szukałbym ratunku w jakichś bezpiecznych schematach.
– Może inaczej – zabrzmiało to przepraszająco. – To, co studiuję, nie jest przypadkiem. Wymarzyłem sobie te studia i wymarzyłem sobie tę profesję, chociaż jej związek z moją życiową pasją jest raczej symboliczny.
Lubił wielkie słowa. Zacząłem czekać na jeszcze większe.
– Wiem, że to złe określenie, bo nie oddaje wcale tego, co myślę, ale powiem to tak. Fascynują mnie organy. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Moja fascynacja nie ma w sobie nic mistycznego. Nie wnikam w kwestie liturgiczne, nie rozumiem ich i nie żałuję. Organy pociągają mnie o tyle, o ile są arcydziełem mechaniki i akustyki. Powiedziałbym, że mój stosunek do nich to coś jak więź pomiędzy mechanikiem a zabytkowym modelem ferrari. Podziwiam mechanizm, pomysłowość konstruktorów, zazdroszczę im inwencji, odgaduję drogi, jakimi błąkały się ich pomysły, widzę kompromisy, jakim ulegali, bo zleceniodawcy mieli za mało pieniędzy albo nie mieli chęci ich wydawać. Może to pana zdziwi, ale pracuję jako wolontariusz przy renowacjach organów i...
Złamałem swoje postanowienie i przerwałem mu. Jeśli miałem do czynienia z blagierem, chciałem to wiedzieć teraz.
– U kogo? – spytałem.
Nie zrozumiał. Wybity z toku przemowy umilkł. Wyglądał jak rozbitek w morzu własnych słów.
– U kogo pan pracuje?
Odpowiedział natychmiast.
– U Warcików.
Gwizdnąłem, co miało udawać podziw i zaskoczenie. Ja też poczułem ochotę na trochę teatru.
– Jakim cudem wkradł się pan w łaski Warcików? To perfekcjoniści, znam ich obydwu, nie pozwoliliby laikowi dotknąć swoich organów.
– Nie jestem laikiem.
Czułem, że mnie prowokuje.
– To czemu nie zostanie pan organmistrzem? Warcikowie od lat szukają sukcesora.
– Już proponowali mi pracę. Zresztą dzisiaj jadę na konserwację.
– To czemu nie zostanie pan organmistrzem?
Musiałem zmusić go do odpowiedzi.
– To wykluczone. – Jego usta zacięły się jak zatrzaśnięte drzwi.
Poczułem, że ocieram się o jakąś tajemnicę. Cały ten człowiek był jakąś zagadką. Zbyt natrętną, aby rozwiązywać ją w spokoju.
– Niech pan mówi dalej. – Uznałem temat za zamknięty. Przyjął to z widoczną ulgą.
– Moja wiedza o organach jest gruntowna. Może pan spróbować ją sprawdzić, jeśli pan w nią powątpiewa. Poddam się takiemu egzaminowi bez oporów. Wkalkulowałem go w mój plan.
– Nie. Sesję poprawkową będę miał dopiero we wrześniu. Teraz mamy lipiec, a akademia dała mi urlop. Nie zamierzam z niego rezygnować. Proszę mówić dalej.
Chyba spodziewał się innego obrotu sprawy. Chciał zaimponować mi wiedzą i w ten prostacki sposób wkraść się w moje łaski. Coś szepnęło, że takie odpytywanie pozbawiłoby mnie panowania nad sytuacją.
– Piszę pracę dyplomową o organach i roli pogłosu w praktyce kompozytorskiej. Wie pan, dźwięk odbity jako dodatkowy głos, który twórca świadomie uwzględnia...
Znowu mu przerwałem.
– A więc przyszedł pan do mnie na konsultacje? – Przesadnie poruszony poprawiłem się na krześle.
– Nie – zaprotestował rzekomy Paweł. – W takiej sprawie przyszedłbym do pana do akademii. Z listem polecającym od promotora. Nie odważyłbym się...
– Zadziwia mnie pan. Przecież pan się odważył przebyć długą i wyczerpującą drogę, odważył się pan przybyć tu bez zapowiedzi, odważył się pan prosić o posłuchanie, którego celu nadal nie rozumiem. Odważył się pan na mnóstwo zdumiewających czynów.
Milczał, przeczekując mój wybuch.w serii piętnastka ukazały się:
Henryk Bereza „Względy”, „Zgłoski”, „Zgrzyty”
Kazimierz Brakoniecki „Dziennik berliński”
Maciej Cisło „Błędnik”
Wojciech Czaplewski „Książeczka rodzaju”
Marek Czuku „Stany zjednoczone”
Jan Drzeżdżon „Łąka wiecznego istnienia”
Anna Frajlich „Czesław Miłosz. Lekcje”, „Laboratorium”
Paweł Gorszewski „Niecierpiące zwłoki”
Małgorzata Gwiazda-Elmerych „Czy Bóg tutaj”
Tomasz Hrynacz „Noc czerwi”
Lech M. Jakób „Do góry nogami”, „Poradnik grafomana”, „Poradnik złych manier”, „Rzeczy”,
Paweł Jakubowski „Kopuła”
Zbigniew Jasina „Drzewo oliwne”
Jolanta Jonaszko „Bez dziadka. Pamiętnik żałoby”
Gabriel Leonard Kamiński „Pan Swen (albo wrocławska abrakadabra)”
Piotr Kępiński „Po Rzymie. Szkice włoskie”
Bogusław Kierc „Cię-mność”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Kronika powrotu”, „Ulice Szczecina”, „Ulice Szczecina (ciąg bliższy)”
Krzysztof Lisowski „Czarne notesy (o niekonieczności)”, „Motyl Wisławy. I inne podróże”
Krzysztof Maciejewski „Dziewięćdziesiąt dziewięć”, „Osiem”
Tomasz Majzel „Opowiadania w liczbie pojedynczej”, „Treny Echa Tropy”
Piotr Michałowski „Cisza na planie”
Mirosław Mrozek „Odpowiedź retoryczna”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Merton Linneusz Artaud”
Halszka Olsińska „Bliskie spotkania”, „Małostki”, „Złota żyła”
Paweł Orzeł „Cudzesłowa”
Mirosława Piaskowska-Majzel „(Po)między”
Karol Samsel „Jonestown”, „Prawdziwie noc”, „Więdnice”
Bartosz Sawicki „Krucha wieczność”
Eugeniusz Sobol „Killer”
Ewa Sonnenberg „Wiersze dla jednego człowieka”
Wojciech Stamm „Pieśni i dramaty patriotyczne i osobiste”
Grzegorz Strumyk „Re _ le rutki”
Leszek Szaruga „Kanibale lubią ludzi”
Wiesław Szymański „Skrawki”
Michał Tabaczyński „Legendy ludu polskiego. Eseje ojczyźniane”
Paweł Tański „Glinna”, „Kreska”
Maria Towiańska-Michalska „Akrazja”, „Engram”, „Z Ameryką w tle”
Andrzej Turczyński „Źródła. Fragmenty, uwagi i komentarze”
Miłosz Waligórski „Długopis”
Henryk Waniek „Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994)”
Sławomir Wernikowski „Passacaglia”
Leszek Żuliński „Suche łany”