Patolandia, czyli survival po polsku - ebook
Magdalena Skowerska powraca z trzecią książką, która jest zbiorem wieloletnich doświadczeń autorki i swoistą instrukcją przetrwania w kraju pełnym absurdów i niesamowitych zwrotów akcji.
Tym razem autorka poinstruuje nas, jak przetrwać w Patolandii, nie tracąc siebie, swoich wartości, a przede wszystkim poczucia humoru.
Wkroczymy w świat, w którym lęki i stres to bułka z paprykarzem, a wychowanie dzieci to skok z samolotu – ale z otwartym spadochronem.
Nic tak nie pomaga na absurd, jak jeszcze większy absurd!
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna polska |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-842-5786-9 |
| Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw czekaliśmy dwa lata na to, żeby się Lady Pampers do żłobka NIE dostała.
W tak zwanym międzyczasie dowiedzieliśmy się, że trzeba było wniosek złożyć, jak tylko zaszłam w ciążę.
Dobrze, że od razu po stosunku nie każą biec, z gaciami wokół kostek.
Może wtedy byśmy zdążyli.
Zostalibyśmy gwiazdami dzielni, ale byśmy zdążyli!!
Niestety, przegapiliśmy moment i jakoś tak naiwnie wierzyliśmy, że jak tak dają na te dzieci i każą się rozmnażać, to jakąś przechowalnię też ogarną.
Ale nieeee… po co?
W domu siedzieć i pieluchy prasować!
Przeorganizowaliśmy życie swoje i połowy swojej rodziny i dotrwaliśmy do czasu, kiedy Lady Pampers można by zapisać do przedszkola.
Dowiedzieliśmy się, że do przedszkola to się już na sto procent dostanie.
Uff…
Może nie do końca do tego koło domu, max dwadzieścia kilometrów dalej, ale się dostanie!
W ramach organizacji sobie czasu w trakcie słynnej kwarantanny w roku pańskim 2020 wzięłam się za malowanie mebli, mycie niemytych od pół roku okien, przebieranie w starych szmatach.
Zapisanie Lady Pampers do przedszkola było też na liście pierdyliarda zadań.
Oczywiście, że zdążę.
Mam czas do piątku!
Poniedziałek. Zdążę!
Wtorek. Zdążę!
Środa. Powinnam zdążyć!
Czwartek! O kurwa!
Dobra! Wystarczy usiąść na chwilę do kompa i wypełnić wniosek.
Blablabla… imię, nazwisko… jak to drugie się nazywa???
…aaaaa! blablablabla…
Data urodzenia! Kurwa, znowu… ta jest z poniedziałku, tamta z niedzieli… albo na odwrót… hmm… na odwrót…
Blablabla… PESEL… eeee… eeeee… eee, PESEL???
Obejrzałam się za siebie, gdzie w tonach kartonów, pudeł i wciąż, kurwa, nierozpakowanych toreb tkwił gdzieś akt urodzenia Lady Pampers…
W życiu nie znajdę!
Mooomeeent!!! Mooment!!!
Książeczka zdrowia!!!
Tam jest PESEL! Książeczka zdrowia, książeczka zdrowia, książka kucharska! Taaaak, teraz to mi kucharska jest potrzebna jak świni siodło!
Gdzie jest ta książeczka zdrowia???
O, jest! Kurwa… książeczka zdrowia… Suczeła!
No oczywiście!
Usiadłam na dupie. Czyli do przedszkola się też nie dostanie!
Chyba że przekopię się przez ten stos chuj wie czego i znajdę, oczywiście na samym dnie, w ostatnim kartonie, pod ostatnią teczką, skitrany akt urodzenia!
Moment! Moment!
Dowód!
Dowód jej wyrabialiśmy przecież!
Wystarczy znaleźć dowód!
Wystarczy znaleźć…
Zeszłam do kuchni po drinka z neospasminy, bo na trzeźwo to mogłabym co najwyżej balet nago na balkonie odwalić, a nie przekopać się przez tę stertę pod tytułem „a może w tej szufladzie paragonów i metek z ubrań, których sto lat temu najpierw Małolata, a potem Lady Pampers nie pozwoliła wyrzucić”.
Ale znalazłam!
Ha!
Wprawdzie nie mam już neospasminy, ale warto było!
Teraz tylko bardzo szeroko otworzyć oczy i wpisać dane!
Nuuumer – hyk! Numer – hyk! Przedszkola… Hyk!
Blablablabla
Hyk
Dodatkowe punkty… Nie, nie, nie, nie… Nie było nigdzie dodatkowego punktu za jebniętego Suczeła, więc nasze szanse znowu równają się zeru, ale zobaczymy.
Teraz co?
Aaaa… hyk…
A teraz do wniosku, w którym napisałam,
że pracujemy oboje,
że dziecko szczepione,
że oboje mieszkamy w gminie Szczecin,
że oboje odprowadzamy podatki w gminie Szczecin… to co?
Co, kurwa???
Aaaa… hyk…
A teraz mam wydrukować osiem oświadczeń – po dwa na łeb!
że oboje pracujemy,
że dziecko szczepione,
że oboje mieszkamy w gminie Szczecin,
że oboje odprowadzamy podatki w gminie Szczecin.
Spoko!
Tak mi się w chuj nudzi, że sobie podrukuję…
Powypełniam.
– ZOSTAW TE KARTKI, LADY PAMPERS!!! NIEEE… NIE MOŻESZ PO NICH RYSOWAĆ BROKATOWYM PISAKIEM! MAŁOLAAATAAA! MAŁOLAAATAAA!
– …
– NIE COOO, TYLKO CHODŹ!
Utłukę ją kiedyś za to „COOOO????”
Cooo? Cooo? Krowie łajno!!!
– Tak, na chwilę ją zabierz, pliz, zajmij czymś, bo ja tu muszę wnioski wypełnić!
BlablablaBlablabla… okej… okej…
– Mamoo, ona chce do ciebie!
Raz, dwa, tysiąc!
Ta kwarantanna wykończy mi już i tak nadszarpnięte zwoje mózgowe! Gdzie moja neospasminka?
Jak wsadzę język do butelki wystarczająco głęboko, to wyliżę coś jeszcze ze ścianki!
Blablabla!
Okej – teraz tylko czekać, aż Brus wypełni swoje…
– Tak, tu podpisz… Tak, tu też… Nie wiem, Brus, po chuj tyle tego! Każą, to pisz! Nie możemy jej bez końca społecznie izolować. Trudno… jak powie publicznie PIPO, to powiemy, że angielskiego uczymy w chacie! Jakoś ogarnę! Resztę zmyślę! Podpisuj.
– A jak my to do przedszkola zaniesiemy? Przecież pozamykane wszystko! – Brus podniósł głowę znad ostatniej kartki
– Kufa! FaqqqT…! Dzwoń, Brus!
„Chuj ci w dupę, radź se sam, czyli nikogo nie ma w domu!”
– Dobra… daj mi chwilę. Poszukam czegoś na oficjalnych stronach. Bruuuus! Łap ją! Ona biegnie z długopisem! – Blablabla… aha… czyli nic! Rewelka! – Czekaj, zapytam Ewki.
Ewka wiedziała! Ewka dowiedziała się od Marioli, której siostra słyszała od dziewczyny, której rodzice kiedyś prowadzili rytmikę, że skany dokumentów do przedszkola trzeba wysłać na maila.
Potem oryginały się zaniesie. Kiedy to potem ? A to się jeszcze zobaczy.
Aż szkoda, że dziesiąty maja to niedziela, bo to pewnie wtedy by się dało!
Dobra, skan…
yyyfrrrrgrrrrprr, jedna kartka,
yyyyyfrrrrgrrrrprrrr, druga kartka.
– Nie, nie możesz, Lady Pampers, wsadzić klocków do drukarki! Nie wiem czemu, ojca się zapytaj! To jego drukarka. Całe życie mi to powtarza! Okej. Poszło. Czekaj! Zerknę jeszcze, czy wszystko okej!
Zostaw to, błagam! Lady Pampers, zobacz, tu masz karteczki, kolorowaneczki, naprawdę musisz po ścianie mazać??? Dobra, wysyłam! Poszło!! Dobrze, że zdążyliśmy przed piątkiem, Brus!
– Niepotrzebnie zostawiłaś to na ostatnią chwilę! A na pewno wszystko dobrze…
– NIEPOTRZEBNIE TO SIĘ ZGODZIŁAM NA OŚWIADCZYNY! I CO TO ZA PYTANIE, CZY JA WSZYSTKO DOBRZE???
– Dzień dobry! Pani Magdalena? Dzwonię, bo źle pani wniosek wypełniła i wpisała pani co innego we wniosku, a co innego w mailu! A rekrutacja kończy się za dwie godziny…
Jakie dwie godziny?! Ja tu meeting cotygodniowy z korpoczłonkami mam teraaaaa!!!!PRYZMAT POŚWIATY
Miałam o tym nie pisać.
I obiecałam sobie, że pani „Jestem Kimś Ważnym, więc nie Fikaj Mała” też nie odpiszę, ale co zrobić, jak zryty beret w linii prostej dziedziczymy w naszej rodzinie co czwarte pokolenie i ja jestem tą szczęściarą, która, poza skłonnością do romantycznego reumatyzmu, łososiowego serwisu do kawy i zabijania śmiechem każdej trudności życiowej, odziedziczyłam jeszcze wkurwa, jak mnie ktoś próbuje zmieszać z błotem.
A jak niesłusznie i miesza imbecyl, to mi skalę wywala.
Wszystko przez to, że jestem zbyt cierpliwa.
Dobra. Tutaj Brus się roześmiał i popuścił w majty.
Czyli wygrałam zakład.
On zawsze twierdził, że prędzej ja dostanę alzheimera, niż on popuści w majty.
Stówa piechotą nie chodzi!
Nawet zroszona moczem i smarkiem to zawsze stówa!
Naprawdę wszystko przez to, że jestem zbyt cierpliwa.
Czekałam jak jakiś ostatni ćwok, wierząc w instytucję i wszechobecną, życzliwą twarz urzędnika wyzierającą ze spotów reklamowych.
Myślałam, że może Lady Pampers, po tym jak się NIE DOSTAŁA do przedszkola na Wypiździejewie Małym, to przydziału do innej placówki jeszcze nie ma, bo ją wzięli na Pe, a nie eL i trzeba zwyczajnie poczekać…
Nawet trzy miesiące…
Ale nadszedł taki dzień, kiedy absolutnie wszystkie moje koleżanki dostały listy z informacją, gdzie ich dzieci pójdą do przedszkola, a u nas listonosz przyniósł tylko ulotkę z promocją Gównasia w Letko i kolejny rachunek za prąd.
Jak go zapytałam, czy na pewno nic innego dla mnie nie ma, i przebierałam nerwowo nieogolonymi nogami, to spojrzał z politowaniem na dzieci me, biegające boso po podwórku, z czego jedna blond, druga czarna, a ojciec łysy, i myślał, że pewnie na alimenty z Księstwa Liechtenstein czekam, bo w podartych gaciach z napisem „klejnoty rodowe” jak zawsze pocztę odbierałam.
Zadzwoniłam do bratowej, bo z racji tego, że rywalizujemy w każdej kategorii, zwłaszcza w wagowej, to dzieci nam się też trafiły w tym samym roczniku.
Dowiedziałam się, że ona jest jedną z tych sześciuset szczęściar, które będą mogły dzieci do przedszkola dwoma autobusami i tramwajem wozić, potem wrócić do domu na szybką kawę i kupę i znowu wsiąść w dwa autobusy i tramwaj, żeby dziecko odebrać.
Byle się nie pomylić i kupy w autobusie nie zostawić.
Bo z kawą to wiadomo, że nie wolno do komunikacji.
Każdy menel to wie.
Ona przynajmniej wiedziała, gdzie pójdzie Młody.
Chuj, że jedyne siedem kilometrów od domu.
Myśmy nadal nie wiedzieli, gdzie trafi Lady Pampers.
Cały poniedziałek wisieliśmy na telefonie.
Każdy na swoim.
Ja dzwoniłam pod jeden numer. Brus pod drugi.
Ale wiecie… Era koronawirusa. Nie odbierają, bo pewnie słuchawką pójdzie.
Spróbowałam nawet dzwonić w maseczce, idąc tropem urzędniczego absurdu. Ale nic to nie dało.
Potem próbowałam się dodzwonić do każdego publicznego przedszkola w okolicy, ale tam chyba panie sekretarki malowały motylki na ścianach, żeby nowo przyjętym było miło. Wiecie, sezon rekrutacyjny w pełni. Są jakieś priorytety. Motyl nie zając. Ucieknie.
Po około trzech godzinach stwierdziłam, że jebie mnie kultura osobista i dzwonimy jak ostatnie patole, po kolei, pod absolutnie każdy numer Urzędu Księstwa Paprykarzowa.
Brus to zawsze miał szczęście w życiu.
Wystarczy spojrzeć na mnie.
No i posikał się drugi raz.
Dwie stówy w jeden wieczór.
Jemu trafiła się szczęśliwa piętnastka, czyli piętnasty numer, który w końcu odebrał.
Pani wprawdzie była specjalistką od uczelni wyższych i zakupu papieru toaletowego do katedry ekonomii i całek, ale całkowicie miałam to w zadupiu. Na stronie wuwuwu stało, że specjalista do spraw poświaty. Ja tam jej w kompetencje zaglądać nie będę.
Pani uprzejmym głosem podała Brusowi informację, że dodzwonił się pod niewłaściwy numer, a następnie podyktowała dwa numery, pod które próbowaliśmy się dodzwonić od godzin trzech.
Brus równie uprzejmym, właściwym dla siebie, acz z lekka wkurwionym już głosem oznajmił pani, że jemu się już bateria życiowa i ta w telefonie wyczerpała na dzwonienie pod te numery, i może jak pani taka miła i uprzejma, to ma jakiś inny pomysł.
Zaiste, pani i uprzejma, i miła postanowiła przełączyć nas bezpośrednio. Czyli pocisnęła wewnętrznym.
I wtedy zdarzył się cud.
Brusa zatkało na śpiewne „Hallooł” w słuchawce. Ja postanowiłam dorównać mu w popuszczaniu moczu z radości. Tyle wygrać.
Klepnęłam Brusa w plecy, biegnąc po czyste majtki, bo chłop tak się zaklinował z wrażenia, że pani gotowa była się rozłączyć.
Kiedy wracałam z gaciami wokół kostek, bo wiadomo, że muszę uczestniczyć w absokurwalutnie każdej rozmowie telefonicznej, jak ten chór grecki w tle powtarzający albo jako sufler, bo przecież Brus to facet, a każdy facet to nic nie wie, to udowodnijmy to jeszcze światu i podrzucajmy mu zupełnie niesłyszalne po drugiej stronie słuchawki kwestie, takie jak „powiedz jej, że”, „chyba ją pojebało”, „nic nie dostaliśmy”, „to są jakieś jaja!”, „co za tępa dzida!”.
I wtedy zobaczyłam, jak Brus robi się cały czerwony na ryju, i to wyjątkowo nie dlatego, że mu telefonicznej siary narobiłam, bo jeszcze nie zdążyłam nawet gęby otworzyć, tylko że pańcia słodkim głosem niedouczonej stażystki poinformowała go, że rekrutacja zamknięta i że osoba odpowiedzialna na urlopie jest, a ona nic nie wie, i jeb słuchawką.
Aż musiałam sprawdzić, czy myśmy się przypadkiem do skarbówki nie dodzwonili.
I wtedy mi jebło odrostem pod sufit. A podciąganie suchych gaci zatrzymałam w okolicach kolan.
Czyli aha.
Czyli chuja wiem i wszyscy mają to w piździe. Takie urzędnicze rozumienie równouprawnienia.
I wtedy bratowa mi mówi: pisz do Pitera.
Jak to jakiego Pitera?
Do Księcia Paprykarzowa.
Pomyślałam… ja?
Taka Patola?
Do Księciunia?
I co mu napisać?
Że mu damy dworu nie ogarniają kuwety?
Ale obczaiłam, że on ma mniej followersów na Fejsie niż ja, czyli w sumie na lajki w makao bym z nim wygrała.
I napisałam.
Pacnęłam się z trzy razy w rękę, a Brus mnie raz w rudy łeb, kiedy chciałam zapytać, czy w MOPS-ie dają dopłaty do żarówek czołówek i odblaskowych kamizelek albo biletów na menelowy autobus o czwartej nad ranem, jak się okaże, że Lady Pampers dostała miejsce po drugiej stronie Paprykarzowa.
Ale pozdrowiłam jedynie uprzejmie Przydział Poświaty i wspomniałam, jak pod wielkim wrażeniem profesjonalizmu zatrudnionych tam osób jestem, i że jeszcze mnie trzyma to wrażenie, stąd jedyne słowo na „ka”, którego wypada mi użyć, to „kpina”.
Trzy dni później okazało się, że jezdem tempom dzidom.
Klasyk.
Przychodzi petent do urzędnika, a urzędnik to baba!
Bo przecież wiem, że się Lady Pampers nie dostała do przedszkola, to co ja piszę, że nie wiem, gdzie się dostała, skoro wiem, gdzie się nie dostała.
Kurwa! Trzy razy czytałam, bo podpisane było, że z upoważnienia Księciunia i Ważna Jakaś się podpisała, chociaż z cudzego maila poszło. Znaczy się skromna.
Ona, a jakby kto pytał, to jednak nie.
Lubię tę odpowiedzialność urzędniczą.
Taka jest dorosła.
Potem coś, że „nieprawdą jest” i „wystarczy na wuwuwu.nabór.chujwamwduperodzice.pl i bym wiedziała, że dziecko się nie dostało”. A tak to sieję ferment i zawieruchę, bo tam sami profesjonaliści.
Ani słowem, że żadnej informacji co dalej.
Ani słowem o nieodbieranych telefonach.
Petent jest chuj i basta! Zawzięty i złośliwy chuj.
Ja spędziłam dwadzieścia lat w obsłudze klienta.
Jakbym kiedykolwiek któremukolwiek klientowi tak odpisała, toby mi się drzwi automatyczne przed nosem nie zdążyły otworzyć, tak szybko leciałabym w stronę wyjścia.
Ale tu szapoba, bątą i chuj wam w dupę, petencie podły.
Możecie mieć rację, a i tak słowo „przepraszam” usłyszycie od urzędnika może, jak Was na korytarzu potrąci. Chociaż też bym się jednak nie nastawiała.
Wzięłam tak głęboki wdech, że wciągnęłam nosem czubek od anturium. Spojrzałam na treść swojego maila: „Dzień dobry, Szanowny Księciunio, dziecko się nie dostało do wybranej przez nas placówki i pytamy, co dalej”.
Potem na pańci wypociny i na podpis, że to Szycha jest.
A tyle się mówi, że to młodzież nie potrafi czytać ze zrozumieniem.
Kochany Przydziale Poświaty!
Nie bądźcie tacy skromni!
Przyznajcie się, że świecicie przykładem! Taki Pryzmat Poświaty.
Nawet jeśli to światło w tunelu, a świat stoi otworem, tylko pytanie którym.
Jak już straciłam czas na pierwsze dziesięć linijek wypocin Pierwszej Damy Dworu, które były tylko świadectwem, że albo jest ww. młodzieżą, albo że niedouczona jest i trzeci raz powtarza fakultet z polaka, a Pierwsza Dama Dworu straciła czas i pieniądze podatników na napisanie tych nikomu, a najmniej mnie, potrzebnych dziesięciu zdań, to w ostatnim łaskawie widniała informacja, że Lady Pe się dostała.
Zgadnijcie gdzie?
Oczywiście, że w Wypiździejewie Małym.
Kolejny CUD.
Czułam jednak niedosyt. Ani jednej kurwy w mailu i się udało.
I wtedy zobaczyłam, kto będzie jej wychowawcą…
SEKRETY SEKRETARIATU, A TEGO KWIATU PÓŁ ŚWIATU
– Płaskoziemca?! – krzyknął Brus, ile miał jeszcze sił w gardle po bitwie z Przydziałem Poświaty. – Płaskoziemca? – powtórzył, jakby chciał sam siebie przekonać, że to niemożliwe, a ja miałabym zaprzeczyć, że to się dzieje naprawdę.
Ale się nie dało. Patrzyła na nas z komputera twarz rasowego płaskoziemcy. Nawet jak monitor obróciliśmy, nadal tam była.
– Czy ty mi to, słoneczko, jakoś możesz objaśnić, dlaczego jak już skopaliśmy się z Damami Dworu Przydziału Poświaty i jak już przeżyliśmy szczepienia Lady Pampers, i udało mi się nie zabić nikogo w przychodni, to teraz się okazuje, że wychowawcą Lady Pampers będzie Płaskoziemca??? Dlaczego moje dziecko ma uczyć Płaskoziemca? Dlaczego ja mam tyle pecha w życiu?
– No, hanej, całe szczęście życiowe jak widać poszło ci na mnie.
– I za to cię kocham. Ty i to twoje szalone poczucie humoru. – Parsknął mi w twarz i pocałował w czoło. Tylko że tym razem mówiłam zupełnie poważnie.
– No nic! – Westchnęłam. – Przeżyłam piętnaście lat edukacji Małolaty i nie z takimi pojebami miałam do czynienia. Spokojnie. Nie panikuj. To się naprawdę da ogarnąć. A jakie szczęście, jak już trafisz na normalnego nauczyciela. – Mrugnęłam do niego. On znowu mi parsknął w twarz.
To już tak jest. Jak człowiek ciągle sobie robi podśmiechujki, to potem nikt go nie traktuje poważnie.
Na stronie przedszkola oczywiście nie było nic poza wysokością składki i listą rzeczy, które trzeba kupić.
Ani dni otwartych, ani zebrania. Mnie tam kalafiorem. Może lubią, jak im się trzydzieścioro spanikowanych i roztrzęsionych rodziców pierwszego września ustawi w drzwiach, z wyjącymi i przerażonymi dziećmi, i wszyscy będą zadawali po kolei te same pytania.
Każdy podobno nosi w sobie jakieś skłonności sadomasochistyczne. Nie mnie oceniać.
Ale chyba wolałabym jeszcze raz obejrzeć całą Modę na sukces.
I pewnie olalibyśmy sprawę i pojawili się w przedszkolu razem z dziewięćdziesięcioma innymi rodzicami, ale na stronie wuwuwu.nabórchujwamwdupeszanownirodzice.com.pl Lady Pampers nadal widniała jako nieprzyjęta. Mimo że podobno przyjęta. Ale że my już czterdzieści lat po świecie chodzimy i urzędnicze „podobno” jest tyle warte co prawo jazdy z lejsów, postanowiliśmy udać się osobiście do przedszkola i zrobić przy okazji Lady Pampers dni adaptacyjne na własną rękę. Niechże ten mały człowiek chociaż zobaczy, gdzie go matka z ojcem z obcymi ludźmi chce zostawić.
Swoją drogą to fascynujące, że w centrum Paprykarzowa dni otwarte były, a na Wypiździejewie koronawirus nie pozwalał. Jakie to jebaniutkie inteligentne jest. Na lewą stronę rzeki nie pojechał, bo już mu donieśli, że korki dłuższe niż gile przedszkolaka.
Zaraz po urzędniczej odpowiedzialności, precyzji i porządku uwielbiam tę konsekwencję i jednolitość w działaniu.
Zawsze mnie wzrusza.
Weszliśmy do pustego budynku. Zdezynfekowaliśmy się przy drzwiach.
Brus nawet dwa razy, bo twierdził, że na trzeźwo nie zniesie. Tuż za śluzą antywirusową w postaci szmaty na wycieraczce dopadł nas woźny. Wyglądał na zorientowanego, dopóki nie powiedział nam, że mamy iść albo do szetni, albo do ksiengowości, albo do sekreterietu. Na słowo „sekreteriet” Brus obrócił się na pięcie i poszedł się dodezynfekować.
Ruszyliśmy prosto na księgowość, chociaż ja wiedziałam, jakże to jest bezcelowe.
Księgowe to takie panie z dziekanatu na awansie.
Wiecznie zajebane po kokardy i taaaaakie umęczone.
Powieki ledwo uniesione. Czerwona szminka błyszczy na jedynkach. Pogardliwy zarys ust skierowany ku prawemu uchu. Zawsze ktoś przyjdzie dupę zawracać. A ona ma zawsze tyle roboty. Nie to co te zwykłe śmiertelniki, co tu włażą i coś chcą. Czy one, te śmiertelniki, oczu nie mają. Czy one nie widzą, że ona świat ratuje. Przyjdą i oderwą od heroicznej walki. Zwłaszcza jeśli idzie o uniesienie powiek. Zwłaszcza jak rząd doczepianych rzęs nie ułatwia zadania. A jak po taniości poszło i osiedlowa Baśka robiła, to się kleją teraz do różu na polikach, jak tylko je opuścić. No ka-ta-stro-fa.
Brus uchylił drzwi, dygnął grzecznie, bo jasność taka biła z pokoju, że aż oczy musiał zmrużyć. Potem się okazało, że zwykła dupa blada i to od niej tak waliło jasnością. A dokładnie od trzech dup.
Albowiem, proszę państwa, brzuchomówstwo jest już passé. Teraz dupami się rozmawia. Żadna z dup stojących w księgowości nie była łaskawa się do nas obrócić. Przemówiła jednak ta najważniejsza. Dyrektorska.
Półgębkiem. Tfuuu. Półdupkiem nas poinformowała, że sekreteriet, tak?
A naddupiem wskazała, że to piętro wyżej.
Ja byłam już na etapie głupawy, ale Brus poszedł się znowu zdezynfekować i korzystając z echa przedszkolnego korytarza, rzucił, że tacy ludzie mają jego dziecko uczyć kultury? I że jak się ludziom robota nie podoba, to czemu siebie i innych tak męczą???
Wdrapaliśmy się na pierwsze piętro, ciągnąc Lady Pampers za sobą w ramach dalszych prywatnych dni adaptacyjnych. Przy okazji ogarnęliśmy, gdzie szatnia, gdzie kuchnia, gdzie stołówka.
Kiedy byłam cztery metry przed drzwiami sekretariatu, wyprzedziła mnie nie kto inny jak Magda Gessler. Taka trochę dedeerowska, bo dżinsowe rybaczki jej się z lekka pod łopatkami zwijały w fałda.
Z biodra mi jeszcze przywaliła i krzycząc:
– Dziewczyny zamykamy!!! – zatrzasnęła nam drzwi sekretariatu przed nosem.
A to nam się trafiła tajemnicza Gloria. Człowiek Enigma.
– Idź ty, bo ja ich tu, kurwa, dzisiaj wszystkich pozabijam – szepnął mi Brus przez zęby. – A tej blondi to loki na kolanie wyprostuję.
Gdzie diabeł nie może…
Zapukałam do drzwi i szarpnęłam za klamkę.
– Dzień dobry, mogę zająć trzy sekundy?
Ja rozumiem, że Wypiździejewo Małe to ma raczej status zadupia.
I że tradycja i nomenklatura zobowiązują, ale ileż można z dupami gadać?
Naprzeciwko mnie w placówce opiekuńczo-wychowawczej stały kolejne trzy dupy, którym dupę znowu przyszłam zawracać, bo takie są profesjonalne, że na stronie nic nie ma, telefonu nikt nie odbiera, to im ludzie dupę zawracają osobiście.
Szok i niedowierzanie. Zupełnie niezrozumiałe zachowanie. „Jak do tego doszło, nie wiem” powinno być oficjalnym hymnem każdego urzędnika, a nie tylko TiViKorea.
– Ma pani trzy sekundy. – Roześmiała się do rozpuku jedna z dup. – Raz, dwa, trzy.
– He, he, he, he – zawtórowały jej dwie następne.
No ubaw po poślady, powiem wam. Ja też tak sobie lubię ludzi poponiżać.
Uzbroiłam się w swój uśmiech PeZetU, czyli Pierdolnięta Zawsze Uśmiechnięta, i pomyślałam, że cierpliwość jest cnotą, a karma to dziwka, a przeciwieństwa podobno się przyciągają.
– Chciałam zapytać, czy córka jest na liście przyjętych – powiedziałam i podałam nazwisko.
Jak mnie jakiś dowcip nie bawi, to nie ma takiej opcji, żeby mi chociaż powieka drgnęła.
Suchar to suchar, a cham to cham.
Po co tu się doszukiwać puenty lub drugiego dna, jak to pierwsze i tak jest płytkie jak nasze szambo.
Jedna z dup rzuciła okiem w papiery, a druga ostentacyjnie włączyła czajnik na kawę.
– Tak. Jest – usłyszałam profesjonalną odpowiedź przy akompaniamencie szumu gotującej się wody.
I nagle coś pykło.
I nie chodziło ani o zamknięty z hukiem segregator, który miał mi dać sygnał do wypierdalania w podskokach, ani o guziczek czajniczka wyznaczający nam ostatnią sekundę niepożądanej wizyty.
– Jak nazwisko? – Konsternacja zmieszała się z zapachem kawy i wstydu.
Podałam.
– Dobrze, że państwo przyszli. Miałam dzwonić. Muszę poprosić o kilka rzeczy…
Stałam w tym samym miejscu i te same trzy dupy patrzyły na mnie niechętnym wzrokiem. A jednak wszystko się zmieniło w tamtym momencie.
– Ma pani trzy sekundy – powiedziałam najczulszym ze swoich głosów, który słyszą tylko moje dzieci, jak matka jest na wyczerpaniu i jest w stanie wykrzesać z siebie tylko ton słodkiej wariatki.
– RAAAAAZ! DWAAAAAA! TRZYYYYY! – gruchnął mi zza pleców głos Brusa.
Oczywiście, że się odwróciłam i ostentacyjnie przybiliśmy sobie piątki.
– Bende tu chodziła do pszeckola – wtrąciła nagle wesoło Lady Pampers. – Cieszem siem bałdzo. A pani? – zapytała z rozbrajającym uśmiechem, kładąc swoje małe klejące rączki na zamkniętym segregatorze i patrząc jednej z dup prosto w oczy.
A BIEDNEMU ZAWSZE KLAMKA W ZADEK
Staliśmy wszyscy ściśnięci w korytarzyku przedszkolnym jak pikle w słoiku, jednocześnie starając się zachować wskazany dystans.
I coś trochę waliło czosnkiem. Od razu czuć, że jesień idzie.
Dziesięcioro rodziców na czterech metrach kwadratowych. Nikt nie może ani w prawo, ani w lewo, bo już dzieci wołają. Więc stoimy w swoistym kółku graniastym. Tylko nikt nie robi „bęc”. Chociaż może, może, bo tlenu jakby z każdą sekundą mniej.
Co chwilę uchylają się drzwi od sali i kolejne przeszczęśliwe dziecko rzuca się rodzicom na szyję.
– Maaaaaamaaaa!
– Taaaataaaa!
– Mamuuusiaaa!
Co rusz rozdzierający serce okrzyk wyrywa się z trzyletnich gardełek.
Czuję, jak wzruszenie bierze nade mną górę.
Bankowo mam dni płodne.
Na starość już mnie naprawdę mało co wzrusza. Nawet jak się pierdolnęłam ostatnio w kant szafki małym palcem, to zorientowałam się trzy godziny później, jak zaczęłam kuleć, a dokładnie to Brus mi powiedział, że rysuję rudymi kudłami świeżo pomalowaną ścianę i że gdybym go naprawdę kochała, tobym poczekała chociaż, aż wyschnie.
Czekam spokojnie oparta o klamkę drzwi i nawet mi średnio przeszkadza, że mi się w naddupie wbija. Jestem zwyczajnie spokojna. Organizm jeszcze nie wie, co zrobić z tą emocją. Na razie wszystkie komórki na stendbaju, bo myślą, że całe opakowanie neospasminy poszło na raz, ale żołądek wysyła telegram, że pusto.
W jelicie też ani śladu sraczki nerwaczki.
Rano, kiedy oddawałam Lady Pampers do przedszkola, okazało się, że Płaskoziemca został odesłany na swoją planetę, a drzwi otworzyła mi promienna twarz córki Słońca i Księżyca. Człowiek Dobra Energia. Aż mi się rozstępy na udach z wrażenia wyprostowały.
Zaprowadziłam wtedy Lady Pampers do sali i dałam się pozachwycać, jaka odważna, jaka otwarta. I że to niemożliwe, że nigdzie wcześniej nie chodziła.
Rzuciłam, teraz myślę, niepotrzebnie, jak zawsze debilnym tekstem, że podrzucaliśmy ją, komu się dało, i dlatego się obcych ludzi nie boi.
Człowiek Dobra Energia się uśmiechnął, ale kto wie, co pomyślał.
Ja pomyślałam, że czasami mogłabym pozwolić się kulkom w głowie najpierw zderzyć.
Nic to. Najważniejsze, że nie ma Płaskoziemcy, a Lady Pampers poszła bez ryku.
Zawsze to jakaś duma człowieka rozpiera.
Jak się nie jest wybitną kucharką, rzodkiewkę w ogródku wpierdzieliła mszyca, a w sprawie pracy telefon przestał dzwonić, to człowiek musi się karmić byle sukcesem.
Dobra. Ta klamka w naddupiu jednak trochę uwiera. Gdzie to dziecko moje, takie wspaniałe?
I Jasiu już biegnie do mamy. Rzuca się spłakany w mamine ramiona.
Gdzie ta Lady Pampers?
– Pani po córkę ? – pyta mnie przedszkolanka, tfuu, nauczyciel przedszkola.
– Tak – rzucam jej pod maską szeroki uśmiech, którego ona i tak nie widzi.
– Jest w toalecie. Proszę czekać.
Całe moje życie w dwóch zdaniach.
Dzieciństwo z bratem.
Pierwsze małżeństwo.
Koedukacyjny kibel w firmie.
Brus i jego miłość do deski klozetowej, który tak ochoczo odziedziczyła Lady Pampers.
Wybiega jakaś stęskniona dziewczynka, potem jeden chłopiec, drugi, znowu dziewczynka. Znowu nie moja.
Dobrze, że w adidasach jestem i się wyszczałam przed wyjściem.
Na korytarzu zostaję ja i pani pilnująca porządku.
Patrzy na mnie, a w jej oczach widać coś na kształt zniecierpliwienia i szydery.
Przecież wiem, że musi tu siedzieć, bo ja tu stoję, a ja tu stoję bo moje dziecko tam siedzi.
Bankowo macha nogami i śpiewa jedną z kretyńskich piosenek, których nauczył ją tatuś.
Po pustym już niemal korytarzu niesie się wdzięczne: „lapapala, lapapala, miała lyyyyjaaa jak kopaaalaaa”!
Nagle drzwi się otwierają i widzę moje małe ukochane blond kiteczki.
– Zobacz, kochanie, kto tu na ciebie czeka – słodkim głosem mówi Człowiek Dobra Energia.
Moje dziecko idzie nieśmiało w moją stronę. Właściwie z lekka zapiera się piętami kapci, a Człowiek Dobra Energia popycha ją w plecy.
Okej, czyli wszystkie dzieci mogą biec do swoich rodziców, tylko moje może okazywać, jak baardzo się waha. Luz. Przełknę tę wzruszającą chwilę. Wymażę z pamięci i sobie jutro odbiorę jakieś inne dziecko.
– Cześć, słoneczko! Jak było? Idziemy do domku, do kotków, do Suczełka, na dworze czeka na nas Mało…
– Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee! – wrzeszczy Lady Pampers i próbuje wczołgać się z powrotem do klasy. – Nieee chceeee! Nieee chceee! Zostaw mnie!
Ktoś z moich czytelników rozpisywał się kiedyś, że żałuje, że nie ma takich przygód jak ja.
Serdecznie zapraszam.
Upocony rów i wąs gratis.
I te czułe spojrzenia innych rodziców, gdy wynosiłam z szatni szamotającą się Lady Pampers.
A Brus mówił, że te moje ćwiczenia nic nie dają.
Dzień jak co dzień.
Jutro już bankowo przyjedzie.
Jak to co?
MOPS.
SZTUKA WZAJEMNEGO ZROZUMIENIA
Telefon z przedszkola.
Nikt go nie chce.
Zawsze powoduje stan przedzawałowy i płytki oddech.
O sraczce nie wspomnę, bo są jakieś granice kamingałtuf.
Nie żeby się człowiek stresował, że coś jest dziecku.
Zwyczajnie. Zadzwonią i każą zabierać.
A to już jest jakiś armagedon.
Odstawiłam Lady Pampers kilka minut po ósmej.
Używając słowa „odstawiłam”, doskonale wiem, co mówię.
Złapałam pod pachy i wstawiłam pani za drzwi sali.
Nie po to stoczyłam bitwę z całym Przydziałem Poświaty, żeby teraz w domu mi siedziała.
Socjalizować się, a nie „mamaa to”, „mama tamto”.
Matka chce się zawodowo spełniać.
Tekst napisać.
Następną książkę.
Obejrzeć powtórkę Szelągowskiej.
Zobaczyć, czy kanapa wygodna jest, jak mówią, i czy może dupa zdrętwieć na krześle.
A nie czyjeś dziecko bawić. Jak to czyje? No Brusa.
Jak już odstawiłam Lady Pampers, to ruszyłam w drogę powrotną na chatę z lekkim sercem i jeszcze lżejszym wózkiem.
Ucięłam sobie pogawędkę z bratową, jak to obsztorcowała ją pani przedszkolanka, że Młody nie mówi, a powinien znać już trzysta słów. Pośmiałyśmy się, pochichrałyśmy, że pewnie codziennie przepytuje te dzieci i liczy słowo po słowie
„No, Kasiu, pięknie, trzysta pięć. Brawo… Widzicie dzieci. Trzysta pięć słów. O, Kazik tylko dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć. Jutro rodzice mają przyjść, bo kariery to ty, Kaziu, nie zrobisz. Chyba że w polityce”.
Potem pożartowałyśmy, że bratowa mogła rzucić: „Jak to nie mówi??? Wczoraj jeszcze mówił. Pana Tadeusza recytował! Synuś, synuś! Co mu pani zrobiła?”.
I tak się chichrałyśmy, że ledwo siku do domu doniosłam.
Rzuciłam telefon na stół w kuchni i pobiegłam z gaciami wokół kostek, bo nadchodziła wielka fala.
Bzzz, bzzz.
Bzzz, bzzz.
Dziecko w przedszkolu, a człowiek dalej siku zrobić nie może.
Bzz, bzzz.
Trzy nieodebrane.
Poczta głosowa i SMS od Brusa: „Zadzwoń, pilne”.
Najpierw od Brusa dowiedziałam się, że pani z przedszkola się nie mogła do mnie dodzwonić, więc zadzwoniła do niego, potem on się do mnie nie mógł dodzwonić, tak jak Pani z przedszkola, więc mi napisał SMS-a, i że trzeba ratować Lady Pampers, bo się źle poczuła. I jak ja mogę telefonu nie odbierać, jak jego córeczce taka krzywda się dzieje? No jak???