- W empik go
Pawilon szósty - ebook
Pawilon szósty - ebook
Andriej Jefimycz Ragin to człowiek inteligentny i nader szczery, a jednocześnie niewierzący, że posiada prawo do zmieniania życia - swojego i swoich pacjentów - na lepsze. Wszystko staje się dla niego rutyną, a leczenie uznaje za zupełnie bezsensowne, co sprawia, że w szpitalu pojawia się sporadycznie. Jednak podczas jednej ze swoich wizyt odwiedza salę numer 6, przeznaczoną dla chorych umysłowo. Ta wizyta zmieni więcej niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-5461-2 |
Rozmiar pliku: | 523 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na szpitalnym dziedzińcu gnieździ się niewielka oficyna, otoczona całym lasem ostów, pokrzyw i dzikich konopi. Dach ma zardzewiały, komin do połowy zawalony, schody przed gankiem zbutwiałe i porosłe trawą, a z otynkowania pozostał tylko ślad. Frontem oficynka zwrócona jest do szpitala, tylną fasadą wpatruje się w pole, od którego dzieli ją szary szpitalny, nabijany ćwiekami parkan. Owe ćwieki, skierowane ostrzem ku górze, i parkan, i sama oficynka mają ten specyficznie przygnębiający, przeklęty wygląd, który posiadają u nas jedynie budynki szpitalne i więzienne.
O ile państwo nie lękają się oparzenia pokrzywą, to idźmy wąską ścieżką prowadzącą do oficynki i zobaczmy, co się dzieje wewnątrz. Po uchyleniu pierwszych drzwi wchodzimy do sieni. Tutaj wzdłuż ścian i pod piecem spiętrzono stosy szpitalnych rupieci. Materace, stare zdarte szlafroki, pantalony, koszule w błękitne paski, doszczętnie zniszczone obuwie – wszystkie te łachmany stłoczone na kupę, przerzucane wielokrotnie, gniją i zieją duszącym fetorem.
Na rupieciach, zawsze z fajeczką w zębach, leży stróż Nikita, stary dymisjonowany żołnierz ze zrudziałymi naszywkami. Ma szeroką, pijacką gębę, krzaczaste brwi, nadające twarzy wyraz stepowego owczarka, i karmazynowy nos; nie jest wysoki, wygląda na szczupłego i żylastego, lecz postawę ma wzbudzającą szacunek, pięści zaś na schwał. Należy do liczby tych prostaków statecznych i obowiązkowych, którzy ze wszystkiego na świecie kochają najbardziej ład i wobec tego są przekonani, że należy bić. Bije więc po twarzy, piersiach i plecach, w co trafi, i jest przekonany, że bez bicia nie byłoby tutaj porządku.
Dalej państwo wchodzą do dużego, obszernego pokoju, zajmującego poza sienią całą oficynę. Ściany są tu pomalowane na kolor brudnoniebieski, sufit zakopcony, niczym w kurnej chacie – widać, że w zimie dymią piece i musi być często naczadzone. Okna od strony zewnętrznej są oszpecone kratami. Podłoga szara, pełna zadr. Czuć kwaszoną kapustą, kopciem, pluskwami oraz amoniakiem, i odór ten w pierwszej chwili robi wrażenie, jakby się weszło do zwierzyńca.
W pokoju stoją łóżka przyśrubowane do podłogi. Na łóżkach siedzą i leżą ludzie w szpitalnych granatowych szlafrokach i, zgodnie ze staroświeckim zwyczajem, w szlafmycach. To wariaci.
Jest ich razem pięciu. Jeden tylko pochodzenia szlacheckiego, reszta mieszczanie. Pierwszy od drzwi, wysoki szczupły mieszczanin o rudych połyskliwych wąsach i zapłakanych oczach, siedzi z podpartą głową i patrzy w jeden punkt. Smuci się w dzień i w nocy, kiwa głową, wzdycha i gorzko się uśmiecha; rzadko bierze udział w rozmowie, na pytania zaś zazwyczaj nie odpowiada. Je i pije machinalnie, wtedy kiedy dają. Męczący, szarpiący nim kaszel, wychudzenie i wypieki na twarzy nasuwają myśl, że człowiek ten ma początki gruźlicy.
Po nim idzie mały, żywy, ogromnie ruchliwy staruszek o ostrej bródce i czarnych, skręconych jak u Murzyna włosach. W ciągu dnia spaceruje po pawilonie od okna do okna lub siedzi z podwiniętymi po turecku nogami na swym posłaniu i bezustannie, niczym gil, pogwizduje, cichutko śpiewa i śmieje się. Wesołość dziecięcą i żywość usposobienia wykazuje również w nocy, gdy wstaje po to, by pomodlić się do Boga, czyli, by uderzyć się kilkakrotnie pięściami w pierś i podłubać palcem w drzwiach. To jest Żyd – głupi Mosiek, który zwariował ze dwadzieścia lat temu, kiedy spłonęła mu pracownia czapek.
Spomiędzy wszystkich mieszkańców 6. pawilonu tylko jemu jednemu wolno wychodzić z oficyny, a nawet z dziedzińca szpitalnego na ulicę. Z dawna cieszy się już tym przywilejem, prawdopodobnie, jako stary wiarus szpitalny i jako spokojny, nieszkodliwy głuptak, błazen miasteczkowy, którego dawno już przyzwyczajono się widzieć na ulicach w otoczeniu chłopaków i psów. W szlafroczynie, w śmiesznej szlafmycy i w pantoflach, czasem na bosaka, a nawet bez pantalonów włóczy się po ulicach, zatrzymując się przed bramami i sklepami i żebrze o kopiejeczkę. Tu mu dadzą kwasu, tam chleba, gdzie indziej pieniążek, więc powraca zazwyczaj do pawilonu syty i bogaty. Wszystko, co przynosi ze sobą, zabiera mu Nikita na swój własny użytek. Żołnierz czyni to brutalnie, ze złością, wywraca mu kieszenie i wzywa Boga na świadka, że już nigdy więcej nie puści Żyda na ulicę i że najgorszą rzeczą na świecie jest dlań niestosowanie się do przepisów.
Mosiek lubi usługiwać. Podaje współtowarzyszom wodę, otula ich, gdy śpią, obiecuje każdemu przynieść z ulicy kopiejeczkę i uszyć nową czapkę; Mosiek też karmi łyżeczką swego sąsiada z lewej strony, który jest paralitykiem. Czyni tak Mosiek nie ze współczucia ani też z jakichkolwiek bądź innych pobudek humanitarnych, lecz naśladując i mimo woli podając się swemu sąsiadowi z prawej strony, Gromowowi.
Iwan Dmitrycz Gromow, trzydziestotrzyletni szlachcic, były komornik i sekretarz gubernialny, cierpi na manię prześladowczą. Albo leży na łóżku, zwinięty w kłębek, albo spaceruje z kąta w kąt, jakby w celach leczniczych, siedzi zaś nader rzadko. Jest zawsze podniecony, zdenerwowany, naelektryzowany podświadomym, nieokreślonym oczekiwaniem czegoś. Wystarczy najmniejszy szelest w sieni lub krzyk na dziedzińcu, by uniósł głowę i jął nasłuchiwać: czy aby nie po niego idą? Czy nie jego szukają? Zaś na twarzy jego w takiej chwili maluje się bezgraniczny niepokój i wstręt.
Podoba mi się jego szeroka, zawsze blada i udręczona twarz o wydatnych kościach policzkowych. Twarz odzwierciadlająca, niczym lustro, duszę umęczoną przez walkę i nieustanny lęk. Człowiek ten wykrzywia się dziwacznie i chorobliwie, lecz subtelne linie, wyrzeźbione na jego twarzy przez głębokie i szczere cierpienie, są mądre i inteligentne, oczy zaś mają ciepły, zdrowy blask. Podoba mi się on sam, taki ugrzeczniony, usłużny i niezwykle delikatny w obcowaniu ze wszystkimi, prócz Nikity. Gdy ktoś upuszcza guziczek czy łyżkę – zeskakuje natychmiast z łóżka i podnosi. Co rano pozdrawia swych towarzyszy na dzień dobry, kładąc się do snu – życzy im dobrej nocy.
Prócz ciągłego podniecenia i wykrzywiania się wariactwo jego przejawia się w sposób następujący: od czasu do czasu, z wieczoru, otula się szczelnie swym szlafrokiem i dygocąc całym ciałem, szczękając zębami, rozpoczyna pośpieszny spacer z kąta w kąt oraz pomiędzy łóżkami. Wygląda to tak, jakby podlegał silnemu atakowi febry. Z tego, jak się raptownie zatrzymuje i spogląda na towarzyszy, widać, że chciałby powiedzieć coś ogromnie ważkiego, lecz, najwidoczniej, zdając sobie sprawę, że zostanie niewysłuchany lub niezrozumiany, potrząsa ze zniecierpliwieniem głową i podejmuje na nowo swój marsz. Wkrótce jednak chęć mówienia przeważa nad wszystkimi rozumowaniami i Gromow puszcza wodze, mówi zapalczywie i namiętnie. Mowa ta jest bezładna, gorączkowa, niczym maligna, urywana i nie zawsze zrozumiała, ale zarówno w słowach, jak w głosie przebija się jakieś niezwykłe piękno. Gdy mówi – poznaje się w nim i wariata, i człowieka. Trudno przelać na papier te szaleńcze przemówienia. Gromow mówi o podłości ludzkiej, o gwałcie, który pognębia prawdę, o pięknie życia, które kiedyś zapanuje na ziemi, o zakratowanych oknach, przypominających mu co chwila bezmyślność i okrucieństwo gwałcicieli. Splata się to w bezładne, niekształtne potpourri ze starych, lecz jeszcze niewyśpiewanych piosenek.II
Ze dwanaście, może piętnaście lat temu, na głównej ulicy miasta, w domu własnym mieszkał urzędnik Gromow, człek stateczny i zamożny. Miał dwóch synów: Siergieja i Iwana. Będąc już studentem czwartego kursu, Siergiej dostał galopujących suchot i umarł. Śmierć ta, zda się, zapoczątkowała szereg nieszczęść, które nagle jęły się sypać na rodzinę Gromowych. Tydzień po pogrzebie Siergieja ojciec Gromow został oddany pod sąd za fałszerstwa i nadużycia, po czym niezadługo zmarł w szpitalu więziennym na tyfus. Dom i wszystkie ruchomości zostały zlicytowane, a Iwan Dmitrycz i matka pozostali bez jakichkolwiek środków.
Przedtem, za życia ojca, Iwan Dmitrycz, mieszkając w Petersburgu, gdzie uczęszczał na uniwersytet, otrzymywał od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu rubli miesięcznie i nie miał pojęcia, co to nędza, obecnie zaś musiał krańcowo zmienić swój tryb życia. Od rana do nocy udzielał groszowych lekcji, podejmował się przepisywania i, mimo wszystko, przymierał głodem, gdyż cały swój zarobek wysyłał matce na utrzymanie. Tego rodzaju życia Iwan Dmitrycz nie zniósł; upadł na duchu, zdrowie jęło szwankować, rzucił więc uniwersytet i wrócił do domu. Tu, dzięki protekcji, otrzymał posadę nauczyciela w szkole powiatowej, lecz nie zaprzyjaźnił się z kolegami, nie spodobał się uczniom i wkrótce rzucił tę posadę. Matka umarła. Z pół roku wałęsał się bez pracy, żywiąc się jedynie chlebem i wodą, następnie został komornikiem. Stanowisko to zajmował aż do zwolnienia na skutek choroby.
Nigdy, nawet za młodych lat studenckich, nie robił wrażenia zdrowego człowieka. Zawsze był blady, chudy, skłonny do przeziębień, mało jadał, marnie sypiał. Po jednym kieliszku już mu się kręciło w głowie i dostawał histerycznych ataków. Miał zawsze pęd do towarzystwa, lecz dzięki swej drażliwości i imaginacyjności nie zawiązywał z nikim bliższych stosunków i przyjaciół nie posiadał. O obywatelach miasteczka odzywał się zawsze pogardliwie, utrzymując, iż ich brutalny obskurantyzm i ospałe, zwierzęce życie budzą w nim wstręt i obrzydzenie. Mówił tenorem, głośno, z przejęciem i nie inaczej, niż oburzając się i pomstując, lub też z zachwytem i zdumieniem – zawsze jednak szczerze. Bez względu na to, o czym się rozpoczynało rozmowę, zawsze wracał do tego samego: że w miasteczku życie jest duszne i nudne, społeczeństwo nie ma żadnych wyższych zainteresowań, pędzi bezmyślne wyblakłe życie, urozmaicając je sobie gwałtami, ordynarną rozpustą i obłudą; łajdacy są syci i przyodziani, uczciwi zaś karmią się okruszynami; potrzebne są szkoły, gazeta o przyzwoitym kierunku, teatr, odczyty publiczne, skupisko sił inteligentnych; trzeba, żeby społeczeństwo poznało siebie i przeraziło się. W swych sądach o ludziach używał barw intensywnych, białej i czarnej jedynie, nie uznając żadnych odcieni; ludzkość dzielił na uczciwych i łajdaków; pośredniości nie uznawał. O kobietach i o miłości mówił zawsze namiętnie i z zachwytem, zakochany jednak nie był ani razu.
Mimo krańcowości poglądów i nerwowości lubiono jednak w mieście Gromowa i nazywano go poza oczy pieszczotliwie „Wania”. Wrodzona delikatność, usłużność, uczciwość, czystość moralna oraz wyszarzały surducik, wygląd chorobliwy i rodzinne nieszczęścia wzbudzały dobre, serdeczne i melancholijne uczucia; prócz tego Gromow był wykształcony, oczytany, wiedział, zdaniem mieszkańców miasta, wszystko i był uważany za coś w rodzaju chodzącego słownika informacyjnego.
Czytał bardzo dużo. Siadywał przeważnie w klubie, targając nerwowo bródkę i przerzucając dzienniki oraz książki; z twarzy zaś znać, że nie czyta, lecz wprost łyka, zaledwie nadążając przeżuć jako tako. Należy przypuszczać, że czytanie było jednym z jego chorobliwych nawyków, albowiem z jednakową żarłocznością rzucał się na wszystko, co mu wpadało w ręce, nawet na zeszłoroczne gazety i kalendarze. W domu zawsze czytał w pozycji leżącej.III
Pewnego jesiennego poranka, nastawiwszy kołnierz u palta, Gromow człapał po błocku zaułków i dziedzińców, przemykając do jakiegoś obywatela miasteczka po odbiór należności, zgodnie z nakazem egzekucyjnym. Był w ponurym nastroju, jak zwykle rano. W jednym z zaułków napotkał dwóch więźniów w kajdanach, w otoczeniu czterech konwojentów z karabinami. Przedtem Iwan Dmitrycz bardzo często spotykał więźniów i zawsze budziło to w nim uczucie litości i pewnego zażenowania, obecnie jednak spotkanie wywarło jakieś szczególne, dziwne wrażenie. Raptem, nie wiadomo czemu, wydało mu się, że on również może być zakuty w kajdany i prowadzony w ten właśnie sposób po błocie do więzienia. Powracając, po bytności u owego obywatela do domu, spotkał koło poczty znajomego rewirowego, który przywitał się z nim i odprowadził kilka kroków po ulicy. Iwanowi Dmitryczowi wydało się to nie wiadomo czemu podejrzane. W domu, w ciągu całego dnia, nie wychodzili mu z głowy więźniowie i żołnierze z karabinami, a niewytłumaczony niepokój w duszy przeszkadzał w czytaniu i skupieniu się. Wieczorem nie zapalił światła i wciąż myślał o tym, że mogą go aresztować, zakuć w kajdany i zapakować do więzienia. Zdawał sobie sprawę, że w niczym nie zawinił i mógłby ręczyć, że w przyszłości nie zabije, nie podpali, nie ukradnie; ale czyż to tak trudno popełnić zbrodnię niechcący, mimowolnie i czyż nie jest możliwe fałszywe oskarżenie, nareszcie sądowa omyłka. Wszak nie bez podstawy poucza wiekowe doświadczenie ludowe, by się kija żebraczego i lochu więziennego nie zarzekać. Zaś przy obecnej procedurze sądowej omyłka nader jest prawdopodobna i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ludzie pozostający w służbowym, oficjalnym stosunku do cierpień cudzych, dajmy na to sędziowie, policjanci, lekarze, z biegiem czasu, na skutek otrzaskania się, znieczulają się do tego stopnia, że nawet gdy pragną, nie potrafią ustosunkować się inaczej do swych klientów niż formalistycznie; pod tym względem nie różnią się niczym od chłopa zarzynającego na podwórku barana czy cielaka i niedostrzegającego nawet krwi. Zaś przy formalistycznym bezdusznym stosunku do jednostki, by pozbawić niewinnego człowieka praw obywatelskich i by skazać go na katorgę, sędzia potrzebuje tylko jednego warunku: czasu. Tylko czas jest potrzebny dla zachowania pewnych formalności, za które sędzia pobiera pensję i klamka zapada. Szukaj potem, człeku, sprawiedliwości i obrony w tej małej, brudnej mieścinie, o dwieście wiorst odległej od kolei! I czyż nie śmieszną rzeczą są rozważania o sprawiedliwości wówczas, gdy każdy gwałt zostaje powitany przez społeczeństwo jako rozsądna i celowa konieczność, zaś każdy akt miłosierdzia, na przykład wyrok uniewinniający, wywołuje wybuchy niezaspokojonego uczucia zemsty?
Rano Iwan Dmitrycz wstał z łóżka pełen wewnętrznego przerażenia, z zimnym potem na czole i całkowicie już przekonany, że w każdej chwili mogą go zaaresztować. Skoro wczorajsze ponure myśli tak długo go nie opuszczają – rozważał – to widocznie jest w nich kropla prawdopodobieństwa. Bo i czyż mogłyby powstać bez jakiejkolwiek przyczyny?
Policjant z wolna przeszedł się pod oknami – nie bez kozery. Oto dwaj ludzie zatrzymali się przed domem i milczą. Dlaczego milczą?
I dla Iwana Dmitrycza nastąpiły dni i noce udręki. Każdy, kto przechodził pod oknami lub wstępował na dziedziniec, wydawał mu się szpiegiem albo wywiadowcą. W południe zazwyczaj przejeżdżał przez ulice w parokonnej bryczce isprawnik, jeździł tak ze swego podmiejskiego majątku do urzędu policyjnego. Ale Iwanowi Dmitryczowi wydawało się teraz, że jedzie jakoś zbyt pospiesznie i że ma jakiś szczególny wyraz twarzy, najwidoczniej więc podąża, by zakomunikować, że w mieście stwierdzono obecność wielkiego zbrodniarza. Iwan Dmitrycz wzdrygał się na dźwięk dzwonka lub kołatania do bramy, męczył się niewypowiedzianie, gdy spotykał u swej gospodyni kogoś nieznajomego; przy spotkaniu z policjantami lub żandarmami uśmiechał się i gwizdał, żeby się wydawało, że go to nic nie obchodzi. Nie mógł zmrużyć oczu w ciągu calutkich nocy, oczekując aresztowania, chrapał jednak rozgłośnie i wzdychał niby przez sen, żeby gospodyni myślała, że śpi: bo gdyby nie spał, to wszak oznacza, że go nękają wyrzuty sumienia – cóż za poszlaka! Fakty i zdrowa logika przekonywały go, że wszystkie te strachy to głupota i zboczenie. Że areszt i więzienie, o ile te pojęcia traktuje się w szerszym znaczeniu, nie zawierają w sobie nic przerażającego – byleby tylko mieć czyste sumienie. Lecz im mądrzej i logiczniej rozumował, tym okrutniejszy i bardziej męczący stawał się niepokój wewnętrzny. Był jak ów pustelnik, który pragnął wyrąbać sobie polankę w dziewiczym lesie: im zawzięciej jednak ciął siekierą, tym gęstszy i mocniejszy wyrastał las. Wreszcie, widząc, że to wszystko na nic się nie zda, przestał Iwan Dmitrycz rozumować i pogrążył się całkowicie w rozpaczy i strachu.
Zaczął szukać samotności i unikać ludzi. Zajęcie jego już poprzednio wzbudzało w nim wstręt, obecnie zaś stało się nie do zniesienia. Obawiał się, że go w jakiś sposób podejdą, że mu ktoś włoży nieznacznie do kieszeni łapówkę i następnie zdemaskuje, albo też Iwan Dmitrycz sam popełni niechcący w urzędowych papierach omyłkę, równoznaczną z fałszerstwem, albo też zgubi cudze pieniądze. Dziwne, że nigdy dawniej myśl jego nie była tak elastyczna i wynalazcza jak obecnie, gdy co dnia wynajdywał tysiące najróżnorodniejszych powodów ku temu, by móc poważnie obawiać się utraty wolności i honoru. Za to znacznie obniżyło się zainteresowanie światem zewnętrznym, w szczególności zaś książkami, a pamięć jęła nie dopisywać.
Wiosną, gdy stopniał śnieg, znaleziono w wąwozie opodal cmentarza dwa na wpół zgniłe trupy starej kobiety i chłopca, z oznakami śmierci nienaturalnej. W miasteczku o niczym więcej nie mówiono, tylko o tych trupach i o nieznanych zbrodniarzach. Iwan Dmitrycz, żeby nie myślano, że to on zabił, spacerował po ulicach i uśmiechał się, zaś przy spotkaniu ze znajomymi bladł, to znów czerwieniał i zaczynał dowodzić, że nie ma nikczemniejszej zbrodni ponad zabójstwo istot słabych i bezbronnych. Kłamstwo to jednak wkrótce go znużyło, doszedł więc po pewnym namyśle do przeświadczenia, że w danej sytuacji najlepiej będzie ukryć się w piwnicy gospodyni. Siedział w piwnicy przez cały dzień i przez noc, i dzień następny, zmarzł potężnie i, doczekawszy zmroku, chyłkiem, niczym złodziej, przemknął do swego pokoju. Do świtu stał pośrodku pokoju, nasłuchując bez ruchu. Rankiem, przed wschodem słońca, przyszli do gospodyni zduni. Iwan Dmitrycz wiedział dobrze, że przyszli przerabiać piec w kuchni, ale strach podpowiedział mu, że to są policjanci przebrani za zdunów. Wyszedł po kryjomu z mieszkania i opanowany przerażeniem, bez czapki i marynarki, jął uciekać wzdłuż ulicy. Z ujadaniem pędziły za nim psy, jakiś chłop wrzeszczał coś daleko w tyle, w uszach czuł świst powietrza. I wydało się Iwanowi Dmitryczowi, że wszystkie gwałty świata stłoczyły się poza jego plecami i pędzą za nim.
Zatrzymano go, odprowadzono do domu i posłano gospodynię po doktora. Doktor, Andriej Jefimycz, o którym będzie mowa poniżej, zalecił zimne okłady na głowę oraz laurowe krople, pokiwał smętnie głową i odszedł, powiedziawszy gospodyni, że już więcej tu nie przyjdzie, albowiem nie należy ludziom przeszkadzać w procesie wariowania. Ponieważ w domu nie było z czego żyć ani leczyć się, więc Iwana Dmitrycza wkrótce odesłano do szpitala i umieszczono w pawilonie dla weneryków. Nie sypiał tam po nocach, kaprysił i denerwował chorych, wkrótce więc, na skutek rozporządzenia Andrieja Jefimycza, został przeniesiony do pawilonu nr 6.
Po upływie roku w mieście zupełnie zapomniano o Iwanie Dmitryczu, a książki jego, zwalone przez gospodynię w szopie na saniach, porozwlekali chłopacy.IV
Sąsiadem Iwana Dmitrycza z lewej strony jest, jak rzekłem, Żyd Mosiek, zaś sąsiad z prawej strony to opasły, kulisty prawie chłop o tępej, najzupełniej bezmyślnej twarzy. Jest to nieruchawe, żarłoczne i niechlujne stworzenie, które dawno już zatraciło zdolność myślenia i odczuwania. Zieje odeń wciąż fetor ostry i duszący.
Nikita, który po nim sprząta, bije go okrutnie, z rozmachem, nie szczędząc swych pięści. I straszne jest nie to, że jest bity – do tego można się przyzwyczaić – lecz to, że owo przytępione bydlę nie odpowiada na bicie żadnym dźwiękiem ani nawet wyrazem oczu, tylko zatacza się z lekka, niczym ciężka beczułka.
Piąty i ostatni mieszkaniec pawilonu szóstego – to mieszczanin ongiś pracujący na poczcie w charakterze sortownika, mały, szczupły blondyn, o dobrotliwej, lecz nieco filuternej twarzy. Wnosząc z rozumnych, spokojnych oczu, patrzących jasno i wesoło, jest to spryciarz, który posiada jakąś bardzo ważną i miłą tajemnicę. Pod poduszką i pod materacem ma coś takiego, czego nie pokazuje nikomu, nie ze strachu jednak, że mu mogą odebrać czy skraść, tylko przez wstydliwość. Czasem staje przed oknem i obrócony plecami do współtowarzyszy, wkłada sobie coś na pierś i przypatruje się, przekrzywiając głowę; gdy się w takiej chwili ktoś zbliży do niego, peszy się i zrywa coś z piersi. Lecz tajemnicę jego odgadnąć łatwo.
– Niech mi pan powinszuje – zwraca się często do Iwana Dmitrycza. – Jestem podany do odznaczenia Orderem Stanisława drugiego stopnia z gwiazdą. Drugi stopień z gwiazdą jest nadawany jedynie cudzoziemcom, ale dla mnie, nie wiem czemu, chcą zrobić wyjątek. – Uśmiecha się, wzruszając ze zdziwieniem ramionami. – Wyznaję, że się tego absolutnie nie spodziewałem!
– Nic się nie znam na tym – ponuro oświadcza Iwan Dmitrycz.
– Ale wie pan, czego wcześniej czy później dopnę? – ciągnie ekssortownik, mrużąc filuternie oczy. – Bezwzględnie muszę otrzymać szwedzką „Gwiazdę Polarną”. Ten order wart jest zabiegów. Biały krzyż i czarna wstęga. To jest nadzwyczaj ładne.
Prawdopodobnie nigdzie życie nie upływa tak jednostajnie jak w tej oficynce. Z rana chorzy, prócz paralityka i tłustego chłopa, myją się w sieni w dużym szafliku i wycierają się połami szlafroków; potem piją z ołowianych kubków herbatę, którą przynosi z głównego budynku Nikita. Na każdego chorego przypada jeden kubek herbaty. W południe jedzą kapuśniak z kwaszonej kapusty i kaszę, wieczorem na kolację znowu kaszę, która pozostała z obiadu. W międzyczasie leżą, śpią, wyglądają przez okna i włóczą się z kąta w kąt. I tak co dnia. Nawet ekssortownik mówi wciąż o tych samych orderach.
Nowych ludzi pawilon nr 6 widuje rzadko. Wariatów nowych doktor od dawna nie przyjmuje już, a amatorów, pragnących zwiedzać domy wariatów, mało jest na tym świecie. Raz na dwa miesiące bywa w pawilonie fryzjer Siemion Łazarycz. W jaki sposób strzyże wariatów i jak Nikita pomaga mu to robić, w jaki popłoch popadają za każdym razem na widok pijanego, uśmiechniętego fryzjera chorzy – opowiadać nie będziemy.
Prócz fryzjera nikt nie zagląda do oficynki. Chorzy są skazani na codzienne oglądanie jedynie Nikity.
Co prawda, niedawno po szpitalu wionęła dziwna wieść.
Puszczono pogłoskę, jakoby doktor zaczął od pewnego czasu odwiedzać pawilon nr 6.V
Dziwna pogłoska!
Doktor Andriej Jefimycz Ragin jest to człowiek niezwykły w swoim rodzaju. Powiadają, że we wczesnej młodości był ogromnie pobożny i przygotowywał się do kariery duchownej oraz że po skończeniu w roku 1863 gimnazjalnego kursu miał zamiar wstąpić do akademii duchownej, lecz jakoby ojciec jego, doktor medycyny i chirurg, wyśmiał go zjadliwie i oświadczył kategorycznie, że go przestanie uważać za swego syna, o ile ten pójdzie na popa. Ile w tym prawdy – nie wiem, ale Andriej Jefimycz sam nieraz wyznawał, że nigdy nie czuł powołania do medycyny ani w ogóle do żadnej wiedzy fachowej.
Bez względu na to, jak tam było, po skończeniu fakultetu medycznego na popa nie wyświęcił się. Pobożności swej nigdzie nie podkreślał i na początku swej kariery lekarskiej również mało przypominał osobę duchowną, jak obecnie.
Wygląd posiada ordynarny, z gruba ciosany, gminny; twarz, broda, przypłaszczone włosy i mocna, niezgrabna budowa ciała, przypomina raczej karczmarza przy wielkiej drodze, obżartucha nieumiarkowanego i gwałtownego. Przy wybujałym wzroście i rozłożystych ramionach – olbrzymie ręce i nogi; jednym uderzeniem pięści, zda się, mógłby uśmiercić. Lecz krok jego jest cichy, chód zaś ostrożny, skradający się; przy spotkaniu w wąskim korytarzu zawsze pierwszy zatrzymuje się, żeby ustąpić z drogi i nie basem, jak należało się spodziewać, lecz wysokim, łagodnym tenorkiem mówi: „przepraszam”. Na szyi ma niewielkie obrzmienie, które mu utrudnia noszenie sztywnych krochmalonych kołnierzyków, wobec czego zawsze chodzi w miękkiej płóciennej lub perkalowej koszuli. Ubiera się w ogóle nie po doktorsku. Jeden i ten sam garnitur nosi po dziesięć lat, nowe zaś ubrania, które zazwyczaj kupuje w żydowskim sklepie, od razu wydają się na nim tak samo wygniecione i znoszone jak stare; w jednej i tej samej marynarce przyjmuje chorych, siada do obiadu, składa wizyty; nie jest to jednak wynikiem skąpstwa, lecz całkowitej abnegacji.
Gdy Andriej Jefimycz zjechał do miasta dla objęcia posady, „Zakład dobroczynności” znajdował się w potwornym stanie. Na salach, korytarzach i szpitalnym dziedzińcu ciężko było odetchnąć ze smrodu. Posługacze, posługaczki i ich dzieci sypiały na salach wespół z chorymi. Uskarżano się, że żyć nie można z powodu karaluchów, pluskiew i myszy. Na oddziale chirurgicznym nie wygasała róża. W całym szpitalu były tylko dwa skalpele i ani jednego termometru, w wannach przechowywano kartofle. Intendent, gospodyni i felczer rabowali chorych, o starym doktorze zaś, poprzedniku Andrieja Jefimycza, opowiadano, że miał jakoby trudnić się potajemną sprzedażą spirytusu szpitalnego oraz że zorganizował sobie z posługaczek i z chorych kobiet cały harem. W mieście doskonale wiedziano o tych nieporządkach i nawet wyolbrzymiano je, lecz traktowano to spokojnie. Niektórzy usprawiedliwiali to tym, że przecież w szpitalu kurują się jedynie mieszczanie i chłopi, którzy nie mogą być niezadowoleni, boć wszakże w domu pędzą jeszcze mizerniejsze życie niż w szpitalu; nie chodzi chyba o to, żeby ich karmić jarząbkami! Inni znów w charakterze usprawiedliwienia stwierdzali, że samo miasto bez pomocy ziemstwa nie może utrzymać przyzwoitego szpitala; Bogu niech będą dzięki, że chociaż taki marny istnieje. Młode ziemstwo zaś nie otwierało lecznicy ani w mieście, ani w pobliżu miasta, tłumacząc się tym, że miasto już ma swój szpital.
Po obejrzeniu szpitala Andriej Jefimycz doszedł do wniosku, że jest to instytucja niemoralna i w najwyższym stopniu szkodliwa dla zdrowia mieszkańców. Według jego zdania, najmądrzejsza rzecz, którą należało uczynić, to wypuścić chorych w świat, szpital zaś zamknąć. Lecz zrozumiał, że jego wola tutaj nie wystarczy i że się to na nic nie zda, bo skoro się spędzi brudy fizyczne i moralne z jednego miejsca, to przeniosą się na miejsce inne. Trzeba czekać, aż się same ulotnią.
Prócz tego, skoro ludzie otworzyli szpital i znoszą go u siebie, to jest to dowodem, że ten szpital jest im potrzebny. Przesądy oraz cała ta życiowa ohyda i obrzydliwość są potrzebne, ponieważ z biegiem czasu przeistaczają się w coś innego, celowego, tak jak nawóz przeistacza się w czarnoziem. Na ziemi nie ma nic tak dobrego, co by w swym zaczątku nie zawierało obrzydliwości.
Po objęciu posady Andriej Jefimycz pozornie potraktował nieporządki szpitalne dość obojętnie. Poprosił jedynie posługaczy i posługaczki o nienocowanie na salach i wstawił dwie szafy z instrumentami. Intendent zaś, gospodyni, felczer oraz róża chirurgiczna pozostały na swoim miejscu.
Andriej Jefimycz ogromnie ceni rozum i uczciwość, ale na zorganizowanie wokół siebie rozumnego i uczciwego życia nie starcza mu charakteru ani wiary w przysługujące mu prawo. Rozkazywać, wymagać i zabraniać absolutnie nie umie. Wygląda to tak, jakby ślubował sobie nigdy nie podnieść głosu i nie używać trybu rozkazującego. Powiedzieć „daj” czy „przynieś” jest mu trudno: kiedy chce jeść – chrząka niezdecydowanie i powiada do kucharki: „może bym tak wypił herbaty”… Albo: „może bym tak zjadł obiad”. Powiedzieć zaś intendentowi, żeby przestał kraść, albo go wypędzić, czy też zgoła skasować to pasożytnicze stanowisko – to już całkowicie przewyższa jego siły. Gdy ktoś oszukuje Andrieja Jefimycza albo mu pochlebia, albo podaje do podpisu zdecydowanie nieuczciwy rachunek – czerwieni się niczym rak i czuje się jak winowajca, lecz rachunek mimo to podpisuje; gdy chorzy uskarżają się na głód lub na brutalność posługaczek – miesza się i mruczy w poczuciu winy:
– Dobrze, dobrze, rozpatrzę to później… Prawdopodobnie jakieś nieporozumienie…
W pierwszym okresie Andriej Jefimycz pracował nad wyraz pilnie. Przyjmował codziennie od rana do obiadu, wykonywał operacje, a nawet trudnił się praktyką akuszeryjną. Panie mówiły, że jest uprzejmy i doskonale rozpoznaje choroby, szczególnie dziecięce i kobiece. Lecz z biegiem czasu praca najwidoczniej znudziła go swą jednostajnością i oczywistą bezużytecznością. Dzisiaj przyjęto trzydziestu chorych, jutro zaś, patrzy człek, a tu zwaliło się trzydziestu pięciu, pojutrze czterdziestu i tak z dnia na dzień i z roku na rok; śmiertelność zaś w mieście nie zmniejsza się i chorzy nie przestają przychodzić. Załatwić przyzwoicie czterdziestu chorych od poranka do obiadu jest rzeczą fizycznie niemożliwą, a zatem mimo woli wkracza się w dziedzinę oszustwa. W roku sprawozdawczym przyjęto dwanaście tysięcy chorych ambulatoryjnych, czyli że rozumując po prostu, oszukano dwanaście tysięcy ludzi. Przyjmować zaś poważnie chorych na sale i obchodzić się z nimi zgodnie z prawami nauki również nie można, albowiem prawa istnieją, ale nauki brak; gdyby zaś puściło się kantem filozofię i pedantycznie przestrzegało praw, jak czynią inni lekarze, to do tego celu przede wszystkim niezbędna jest czystość i wentylacja, nie zaś brud, zdrowe pożywienie, nie kapuśniak na cuchnącej kwaszonej kapuście – i uczciwi pomocnicy, nie złodzieje.
Zresztą po cóż przeszkadzać ludziom w umieraniu, o ile śmierć ma być normalnym i prawomocnym końcem dla każdego? Cóż z tego, że jakiś handlarz czy urzędnik przeżyje nadetatowo pięć albo dziesięć lat? O ile zaś będzie się widziało cel medycyny w tym, że lekarstwa niosą ulgę cierpieniom, to mimo woli nasuwa się pytanie: na cóż ta ulga? Po pierwsze, powiadają, że cierpienia wiodą człowieka do doskonałości, po drugie zaś, o ile ludzkość rzeczywiście nauczy się nieść ulgę cierpieniom swym za pomocą pigułek i mikstur, to wówczas poniecha zupełnie religii i filozofii, w których dotychczas znajdowała nie tylko schronienie od wszelkich klęsk, ale nawet szczęście. Puszkin przed śmiercią cierpiał straszliwie, biedaczysko Heine kilka lat leżał sparaliżowany; czemużby nie miał pochorować nieco jakiś Andriej Jefimycz czy Matrena Sawiszna, których życie jest pozbawione treści, byłoby zaś zupełnie puste i przypominające życie ameby, gdyby nie cierpienia właśnie?
Przytłoczonemu przez takie rozumowania Andriejowi Jefimyczowi opadły ręce; zaczął przychodzić do szpitala nie codziennie.VI
Życie jego szło takim trybem. Wstanie sobie zazwyczaj o ósmej rano, ubiera się i pije herbatę. Następnie zasiada w swym gabinecie do czytania albo idzie do szpitala. W szpitalu, w wąskim ciemnym korytarzyku siedzą chorzy ambulatoryjni, oczekujący na oględziny. Koło nich, łomocąc butami po podłodze z cegły, przebiegają posługacze i posługaczki, snują się w szlafrokach wychudli pacjenci szpitalni, przenosi się ciała zmarłych i naczynia z odchodami, płaczą dzieci, dmucha przeciągły wicher. Andriej Jefimycz wie, że dla malarycznych, suchotników i w ogóle dla wrażliwych chorych tego rodzaju otoczenie jest męczące, ale cóż zrobić? W przychodni spotyka go felczer Siergiej Siergiejewicz, mały, tłusty człowieczek o wygolonej, czysto umytej pulchnej twarzy, o miękkich, zaokrąglonych ruchach, przyodziany w nowy obszerny garnitur, i przypominający swym wyglądem raczej senatora niż felczera. Siergiej Siergiejewicz ma w mieście olbrzymią praktykę, nosi biały krawat i uważa siebie za bardziej biegłego w medycynie od doktora, który wcale nie ma praktyki. W kącie przychodni stoi na ołtarzyku duży obraz święty, przed nim ciężka lampa oliwna, obok katafalk w białym pokrowcu; na ścianach wiszą portrety archijerejów, fotografia klasztoru Światogórskiego i wianki z uschłych bławatków. Siergiej Siergiejewicz jest religijny i przepada za dewocjonaliami. Jest fundatorem wymienionego świętego obrazu; w niedzielne wieczory z rozkazu Siergieja Siergiejewicza któryś z chorych odczytuje głośno w przychodni pieśni religijne, po czytaniu zaś Siergiej Siergiejewicz sam obchodzi wszystkie sale i okadza je kadzidłem.
Chorych jest wielu, czasu zaś mało, więc sprawa ogranicza się do kilku zapytań i do wydania jakiegoś lekarstwa, w guście linimentum volatilae czy rycyny. Andriej Jefimycz siedzi ze wspartą na dłoni twarzą i machinalnie zadaje pytania. Siergiej Siergiejewicz również siedzi, zaciera rączki i od czasu do czasu wtrąca słówko.
– Chorujemy i udrękę znosimy – orzeka – albowiem zbyt mało modłów do Miłosierdzia Boskiego zanosimy. O!
W czasie przyjęcia Andriej Jefimycz nie dokonuje żadnych zabiegów lekarskich: dawno odzwyczaił się od tego, widok krwi zaś sprawia mu przykrość. Gdy musi otworzyć dziecku usta, by zajrzeć do gardła, a dziecko krzyczy i broni się rączkami, to Andriejowi Jefimyczowi kręci się w głowie od krzyku, na oczy zaś występują łzy. Pośpiesznie wypisuje receptę i macha rękami, żeby baba jak najprędzej zabrała dzieciaka.
Nader prędko brzydnie mu podczas przyjęcia onieśmielenie i głupota chorych, bliskość pobożnego Siergieja Siergiejewicza i własne pytania, zadawane od przeszło dwudziestu lat bez zmiany. Odchodzi więc po przyjęciu pięciu czy sześciu chorych. Pozostałych przyjmuje felczer bez Andrieja Jefimowicza.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.