Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Payback's a Witch - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Payback's a Witch - ebook

Emmy Harlow jest czarownicą, ale niezbyt potężną – po części dlatego, że od lat nie była w rodzinnym magicznym miasteczku Thistle Grove. Jej dobrowolne wygnanie ma wiele wspólnego ze skomplikowaną historią rodzinną oraz chęcią kroczenia własną ścieżką. Tylko w tyciusim stopniu wiąże się z Garethem Blackmoore’em, spadkobiercą najpotężniejszej magicznej rodziny w mieście, a także przypadkowym łamaczu serc i niszczycielu snów.

Kiedy zbliża się magiczny turniej, w którym jej rodzina służy jako arbitrzy, okazuje się, że tradycja (lub naprawdę imponujące poczucie winy spowodowane przez rodziców) jest wystarczająco silna, by sprowadzić Emmy z powrotem. Dziewczyna jest zdeterminowana, aby wypełnić rodzinny obowiązek, spędzić trochę czasu z najlepszą przyjaciółką, Linden Thorn, a następnie wrócić do swojego prawdziwego życia w Chicago.

Podczas swojej pierwszej nocy w domu Emmy spotyka Talię Avramov – wszechstronną adeptkę mrocznych sztuk magicznych – która jest świeżo po ciężkim rozstaniu… z Garethem Blackmoore’em. Talia dała się oczarować tylko po to, by odkryć, że Gareth spotyka się również z Linden – bez wiedzy żadnej z nich. A teraz obie pragną zemsty. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy Emmy w to wchodzi?

Dziewczynę jednak najbardziej niepokoi co innego: dlaczego nie może przestać myśleć o przerażająco kompetentnej, porażająco pięknej, niegodziwie czarującej Talii Avramov?

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-541-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. WIEDŹMA MARNOTRAWNA

1

Wiedźma mar­no­trawna

Led­wie prze­kro­czy­łam gra­nice mia­sta, poczu­łam na skó­rze Thi­stle Grove.

Nie­ważne, że jecha­łam swoją starą, gów­nianą toyotą; być może nawet po pię­ciu latach mojej nie­obec­no­ści mia­sto umiało wyczuć, że do domu wraca jedna z jego córek. Do samo­chodu sfru­nęła fala czy­stej magii, aż powie­trze wokół mnie nie­mal roz­bły­sło moż­li­wo­ściami; było jasne, żywe, ude­rzało do głowy moc­niej niż szam­pan. Jakby samo magiczne serce Thi­stle Grove pul­so­wało ku mnie, witało mnie z powro­tem. Naj­wy­raź­niej nie gnie­wało się, że nie było mnie tak długo.

Przy­naj­mniej ono.

Kaskada magii spły­wa­jąca w odpo­wie­dzi na mój jej brak była tak odu­rza­jąca, że pochy­li­łam się nad kie­row­nicą, oddy­cha­jąc płytko i zasta­na­wia­jąc się nieco ner­wowo, czy po tak dłu­giej prze­rwie da się przedaw­ko­wać magię. Sie­dzący na fotelu pasa­żera Jasper spoj­rzał na mnie z tro­ską spod srebr­nej grzywy i poło­żył na moim kola­nie nie­zdarną łapę.

– Wszystko w porządku, chłop­cze – wymam­ro­ta­łam przez ści­śnięte gar­dło, się­ga­jąc ku jego cie­płej szyi. – Po pro­stu… dużo się dzieje, wiesz?

Tak to już jest, gdy dora­sta się w oto­cze­niu magii: póki nie porzu­cisz jej na dobre, nie wiesz, jak nie­sa­mo­wita jest jej obec­ność.

Nie tylko powie­trze wyda­wało się inne. Przez pory­so­waną szybę patrzy­łam na nocne niebo, które stało się nagle ultra­wy­raźne, jak­bym patrzyła na nie przez ska­li­bro­wany tele­skop. Nad Hal­lows Hill, wyjąt­ko­wym wzgó­rzem, do któ­rego przy­tu­lone jest mia­sto, księ­życ uno­sił się niczym świeżo naostrzony sierp. „Sierp uby­wa­jący” – wyszep­tał mój mózg wiedźmy, obmy­śla­jący już zaklę­cia, które naj­le­piej rzu­cać w tej fazie. Jego zarys wyglą­dał, jakby mógł ściąć trawę, pre­cy­zyjny i dosko­nały – taki księ­życ, jaki można zoba­czyć w snach. Kon­ste­la­cje ota­cza­jące go niczym iskrzące się kro­ple mleka były uło­żone tak samo, jak poza mia­stem, ale jed­no­cze­śnie jakby lepiej, bar­dziej umyśl­nie; wyraźne i świe­tli­ste niczym mozaika z dro­gich kamieni. Były tak nęcące, że mia­łam ochotę zatrzy­mać samo­chód i wysiąść, odchy­lić głowę i usta, i tylko przy­glą­dać się ich bla­skowi.

To pie­przone mia­sto. Zawsze takie cho­ler­nie wyjąt­kowe.

Z tru­dem opar­łam się poku­sie. Ale kiedy po mojej lewej stro­nie poja­wiły się sady przy­na­le­żące do Thor­nów, pod­da­łam się na tyle, by otwo­rzyć okno.

Nocne powie­trze ude­rzyło mnie w twarz, pach­niało jak peł­nia jesieni; palone drewno i więd­nące liście, i jesz­cze deli­katny podmuch przy­szłego śniegu. A dalej zapach magii Thi­stle Grove, któ­rego nie spo­tka­łam dotąd ni­gdzie indziej. Ostry i zie­mi­sty, jakby duch kadzi­dła palo­nego przez wiedźmy w ciągu trzy­stu lat ni­gdy nie ule­ciał. Wieczna woń Hal­lo­ween, która wpra­wia cię w jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­jące i przy­jemne drże­nie.

I, oczy­wi­ście, jabłka, które spa­dły z drzew. Całe rzędy rosną­cych u Thor­nów odmian gala, honey­crisp, pink lady, słod­kich, cydro­wych, nie­wy­tłu­ma­czal­nie przy­wo­dzą­cych na myśl dom.

Wszystko to spra­wiało, że ta część mnie, która kie­dyś kochała to miej­sce – Emmy, nie pier­dol, ta część kocha to miej­sce na­dal i ni­gdy nie prze­sta­nie – poczuła ukłu­cie jak przy pierw­szym zako­cha­niu. Do moich oczu napły­nęły cie­płe łzy, które wytar­łam dło­nią gwał­tow­niej, niż trzeba, wście­kła, że już pod­da­łam się nostal­gii.

Czu­jąc, że humor mi się pogar­sza, Jasper prych­nął smutno i trą­cił mnie swoim wąsa­tym pyskiem.

– Wiem, wiem – jęk­nę­łam, pocie­ra­jąc twarz dło­nią. – Obie­ca­łam, że nie ule­gnę emo­cjom. Jestem po pro­stu zmę­czona. Od tej pory zaj­mu­jemy się tylko inte­re­sami, a potem ucie­kamy.

Znów fuk­nął, jakby znał mnie zbyt dobrze, by uwie­rzyć w te sto­ic­kie bzdury. Być może przy­je­cha­łam tylko dla­tego, że „tra­dy­cja wymaga obec­no­ści potom­kini Har­lo­wów”, ale w Thi­stle Grove nic nie jest takie pro­ste. Zwłasz­cza kiedy mowa o dzie­dziczce jed­nego z zało­ży­ciel­skich rodów.

Dzie­sięć minut póź­niej zapar­ko­wa­łam na wybru­ko­wa­nym pod­jeź­dzie na obsta­wio­nym dębami osie­dlu moich rodzi­ców. Na widok rodzin­nego domu poczu­łam się tak, jakby pięść zaci­snęła mi się mocno wokół serca. To cał­kiem ładny dom, choć nie tak oka­zały jak nie­które posia­dło­ści zało­ży­ciel­skich rodzin. Black­mo­ore’owie mieli swój oka­zały Tin­ta­gel, Thor­no­wie – Honey­cake Orchards, zaś Avra­mo­vo­wie – pełną zaka­mar­ków, wik­to­riań­ską rezy­den­cję, którą kazali nazy­wać The Bit­ters, bo bar­dzo lubili melo­dra­ma­tyczne nazwy rodem ze sta­rego świata.

A my, Har­lo­wo­wie, mamy… no cóż, dom.

Oka­załe domo­stwo w stylu kolo­nial­nym, nie­mal rów­nie stare, co samo mia­sto – cho­ciaż trudno byłoby się tego domy­ślić, patrząc na jego odporną na pogodę fasadę – Har­low House nie miał ni­gdy żad­nej spe­cjal­nej nazwy, co tylko pod­trzy­my­wało repu­ta­cję rodziny Har­lowów jako jed­no­cze­śnie naj­mniej pre­ten­sjo­nal­nego i naj­mniej istot­nego z zało­ży­ciel­skich rodów. Jak zawsze w każ­dym oknie paliła się świeca; trzy­na­ście pło­mieni miało chro­nić dom i przy­no­sić mu bogac­two. Wia­trow­skaz w kształ­cie lata­ją­cej sowy krę­cił się leni­wie, a dzwonki łapa­cza snów, zawie­szone przy drzwiach wej­ścio­wych, ude­rzały o sie­bie z deli­kat­nym brzę­kiem. Z cegla­nego komina wzno­sił się zwi­nięty wie­cheć dymu, który zaraz zni­kał w aksa­mit­nej ciem­no­ści.

Wyglą­dał jak ide­alny dom nale­żący do naj­roz­sąd­niej­szej z wiedźm – a tak w zasa­dzie można by okre­ślić oboje moich rodzi­ców.

Wyglą­dał też tak, jak go zapa­mię­ta­łam, tyle tylko, że na samą myśl o wej­ściu do środka czu­łam, że się duszę. Mój dawny dom ota­czała nie­wi­dzialna fosa smutku, całe lata pełne pytań bez odpo­wie­dzi. Nie­spo­kojne wody pełne emo­cjo­nal­nych odpo­wied­ni­ków pira­nii i parzą­cych meduz.

Nie­wiele mogłam z tym bólem zro­bić, a wyja­śnie­nie: „Bo przez Gare­tha Blac­kwo­oda nie­na­wi­dzę tego mia­sta” było kiep­ską próbą odpo­wie­dzi na naj­waż­niej­sze pyta­nie: „Emmy, dla­czego nie wra­ca­łaś do domu przez tak długi czas?”.

Zga­si­łam więc sil­nik i sie­dzia­łam z opusz­czoną głową, wsłu­chu­jąc się w jego gasnące tyka­nie i ciche jęcze­nie Jaspera, pró­bu­jąc sku­pić się na odde­chu. Kiedy uspo­ko­iłam się na tyle, na ile było to w tym momen­cie moż­liwe, wysia­dłam z samo­chodu na zesztyw­nia­łych po podróży nogach i wypu­ści­łam Jasa, żeby ochrzcił cichą uliczkę, po czym wycią­gnę­łam z bagaż­nika moją znisz­czoną walizkę i gigan­tyczną spor­tową torbę. Zanim pies wró­cił, zdą­ży­łam już wyło­żyć wszystko na oto­czony kolum­nami ganek, i to z godną podziwu wstrze­mięź­li­wo­ścią, jeśli cho­dzi o liczbę wypo­wie­dzia­nych przy tym prze­kleństw.

Wciąż mia­łam klucz, ale samo­dzielne otwo­rze­nie sobie drzwi po pię­ciu latach nie­obec­no­ści wydało mi się okrut­nie nie­grzeczne i aro­ganc­kie, więc zapu­ka­łam. Kiedy drzwi się otwo­rzyły, udało mi się tylko lekko wzdry­gnąć. Zmru­ży­łam oczy, gdy ze środka wydo­stało się cie­płe świa­tło.

– Kocha­nie – powie­działa po pro­stu moja matka, która wyszła mnie powi­tać. Jej głos był opa­no­wany jak zawsze, jak to wśród bry­tyj­skiej klasy wyż­szej, ale w jej zie­lo­nych oczach – w moich oczach – dostrze­głam podej­rzany blask. Były w nich te same stłu­mione emo­cje, które prze­peł­niały i mnie.

– Mamo – wyszep­ta­łam przez ści­śnięte gar­dło.

Nie to, żeby­śmy się nie widziały przez tych pięć lat, bo jed­nak żyjemy w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku. Nawet taka magiczna przy­stań jak Thi­stle Grove ma nie­zły zasięg i wi-fi – jeśli nie liczyć zakłó­ceń wywo­ła­nych od czasu do czasu przez magiczne napady zło­ści. Jed­nak patrze­nie na nią na ekra­nie to co innego. Kiedy pochy­li­łam się, żeby ją objąć, i poczu­łam zna­jomy zapach cytryny i polnych kwia­tów, musia­łam się bar­dzo posta­rać, żeby się nie roz­ry­czeć. Cho­ciaż jeste­śmy nie­mal tego samego wzro­stu, nagle czas mię­dzy moim szó­stym a dwu­dzie­stym szó­stym rokiem życia jakby wypa­ro­wał. Przez krótką chwilę znów byłam mała, a ona była mamu­sią, którą woła­łam, kiedy śniły mi się kosz­mary, która koiła mnie swo­imi deli­kat­nymi dłońmi i nie­skoń­czoną ilo­ścią ślicz­nych bry­tyj­skich koły­sa­nek.

Potem, niczym lodo­waty deszcz wle­wa­jący się za koł­nierz, powró­ciło mię­dzy nas poczu­cie nie­zręcz­no­ści. Kiedy odsu­nę­łam się od niej, prze­ły­ka­jąc ślinę, pochy­liła się, żeby dać Jaspe­rowi pową­chać swoją dłoń.

– Naprawdę masz cho­wańca? – powie­działa, uśmie­cha­jąc się, kiedy pies deli­kat­nie ją wąchał. – Przy­znam, że jestem nieco zasko­czona.

– Nie, nie. Jas to… to po pro­stu uro­czy szcze­niak – powie­dzia­łam wesoło, tłu­miąc lekką iry­ta­cję na myśl o tym, że tego nie prze­wi­dzia­łam. W żad­nym innym miej­scu twoja matka nie zało­ży­łaby z góry, że twój dobrze wycho­wany sznau­ce­rek jest cho­wań­cem. – Zazwy­czaj ma wię­cej ener­gii, ale teraz jest zmę­czony. Zresztą oboje jeste­śmy. Myślisz, że mogli­by­śmy…

– Oczy­wi­ście – powie­działa pospiesz­nie i się­gnęła po moją ciężką jak kamień torbę, zanim zdą­ży­łam ją powstrzy­mać. – Za wami bar­dzo długa podróż, prawda? Roz­gość­cie się.

Zapach domu był jak ude­rze­nie obu­chem: płyn do pod­łóg o zapa­chu trawy cytry­no­wej, liście her­baty, top­nie­jąca sło­dycz wosko­wych świec. Zosta­wi­łam gigan­tyczną walizkę w kory­ta­rzu i zawie­si­łam deni­mową kurtkę na sto­ją­cym wie­szaku, po czym poszłam za mamą do ciem­nej kuchni. Zamiast zapa­lić lampę sufi­tową, mach­nęła ręką na usta­wione na stole i gra­ni­to­wej ladzie wyso­kie świece. Ich pło­mie­nie posłusz­nie ożyły, oświe­tla­jąc przy­tulny kącik śnia­da­niowy, gdzie znaj­do­wał się wazon brzo­skwi­nio­wych tuli­pa­nów, żółte zasłony i mój stary ścienny zegar w kształ­cie kota, któ­rego ogon był jed­no­cze­śnie waha­dłem. Zapa­la­nie świec to skromne, domowe czary, które nawet Har­lo­wom wciąż nie spra­wiały żad­nego pro­blemu.

Zanim wyje­cha­łam, potra­fi­łam cza­ro­wać w ten spo­sób, nawet o tym nie myśląc.

Od nie­mal czte­rech lat nie umia­łam już jed­nak przy­wo­łać nawet pło­mie­nia świecy, a swo­boda, z jaką uczy­niła to moja matka, spra­wiła, że ogar­nęło mnie dobrze znane poczu­cie straty. To dla­tego człon­ko­wie zało­ży­ciel­skich rodów rzadko opusz­czali Thi­stle Grove: odle­głość osła­bia nasze magiczne zdol­no­ści. Im dłu­żej jest się z dala od domu, tym mniej zaklęć da się rzu­cić, aż wresz­cie umie­jęt­no­ści cał­kiem zani­kają – tak jak zani­kły moje.

Wciąż czu­łam fan­to­mowy ból ich braku, puste pul­so­wa­nie ni­gdy nie­słab­ną­cej do końca tęsk­noty. Nawet ta drobna iskierka magii tylko pogłę­biła moje pożą­da­nie.

Zaraz jed­nak usta­wi­łam się do pionu, przy­po­mi­na­jąc sobie, że to cena, którą zgo­dzi­łam się zapła­cić za moje nowe życie. Za praw­dziwe życie, w któ­rym mam praw­dziwą pracę, praw­dziwy dyplom ukoń­cze­nia stu­diów, a także – nie­stety – rów­nie praw­dziwy dług stu­dencki. Na taki poszłam kom­pro­mis – za cenę utraty magii wybra­łam życie, które mogłam ufor­mo­wać tak, by naprawdę mi paso­wało.

– Nie­stety, spóź­ni­łaś się na kola­cję – powie­działa mama, opie­ra­jąc się o ladę z ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi na szczu­płej piersi. Jasper roz­ło­żył się na tra­wer­ty­no­wych kaflach, a ja opa­dłam na jedno z drew­nia­nych krze­seł przy śnia­da­nio­wym stole i zro­bi­łam prze­pra­sza­jącą minę, jak­bym wcale nie zapla­no­wała pre­cy­zyj­nie godziny przy­by­cia tak, żeby unik­nąć obo­wiąz­ko­wej godziny w wię­zie­niu towa­rzy­stwa rodzi­ców.

– A tata wró­cił na parę godzin do sklepu, żeby upo­rząd­ko­wać rachunki – dodała. – Cho­lerne sza­leń­stwo Sam­hain każ­dego roku roz­po­czyna się coraz wcze­śniej. Już teraz zale­wają nas tury­ści, a wiesz, jak reaguje na to twój biedny ojciec.

– Domy­ślam się – skrzy­wi­łam się ze współ­czu­ciem. – Ci wszy­scy obcy ludzie, z któ­rymi musi roz­ma­wiać, to dla niego hor­ror.

Co roku w okre­sie „stra­chów” – od początku paź­dzier­nika do cza­sem aż połowy listo­pada – Thi­stle Grove zwięk­szało obroty. Przez resztę roku rów­nież był to popu­larny cel podróży wśród wiel­bi­cieli Hal­lo­ween – choć tury­ści nie mieli oczy­wi­ście poję­cia, jak głę­boko zako­rze­niona i praw­dziwa jest mityczna magia tego mia­sta – ale wtedy było dość spo­koj­nie, by mój intro­wer­tyczny ojciec mógł to jakoś znieść.

– Jeśli jesteś głodna, zro­bię ci kanapkę – zapro­po­no­wała mama. Posmut­niała lekko, kiedy pokrę­ci­łam głową. – Może cho­ciaż her­baty? Sama się chęt­nie napiję.

Jecha­łam wiele godzin i zde­cy­do­wa­nie wola­łam pójść pod gorący prysz­nic i potem pro­sto do łóżka, zanim będę musiała zmie­rzyć się z kolej­nymi sce­nami z histo­rii o powro­cie córy mar­no­traw­nej. Jed­nak, kiedy mama pro­po­no­wała mi her­batę, zda­wała się tak pełna nadziei, że nie potra­fi­łam się zmu­sić do odmowy.

– Bar­dzo chęt­nie się napiję, dzięki – pod­da­łam się. – Czy mogła­bym też popro­sić o wodę dla Jaspera?

– Oczy­wi­ście. Ależ z niego nie­zwy­kle uprzejmy jego­mość. – Zmru­żyła oczy i prze­chy­liła głowę na bok. – Jesteś pewna, że nie jest cho­wań­cem?

– Abso­lut­nie pewna, mamo.

Patrzy­łam, jak poru­sza się z roz­my­słem po kuchni, ema­nu­jąc spraw­no­ścią i kom­pe­ten­cją; jej bla­do­nie­bie­ski kar­di­gan wiro­wał wokół niej, a błysz­czący, ciemny war­kocz zwi­sał z ramie­nia. Kiedy posta­wiła przede mną mój ulu­biony kubek – duży, z wize­run­kiem zło­tej ważki – deli­kat­nie dotknęła go pal­cem wska­zu­ją­cym, żeby ostu­dzić her­batę do odpo­wied­niej tem­pe­ra­tury. Była to znana sztuczka Har­lo­wów, dość nijaka jak na zaklę­cia podo­bień­stwa. Moja matka, Cecily Flet­cher Har­low, nie uro­dziła się, rzecz jasna, w tej rodzi­nie, ale mał­żeń­stwo z człon­kiem zało­ży­ciel­skiego rodu było jak mał­żeń­stwo z człon­kiem rodziny kró­lew­skiej. Tyle że zamiast życia wypeł­nio­nego ozdob­nymi kape­lu­szami, ane­micz­nymi kanap­kami z ogór­kiem i publicz­nym nosze­niem cie­li­stych raj­stop, można było samej stać się wiedźmą.

– No dobrze, kocha­nie – zaczęła, zapla­ta­jąc palce wokół swo­jego kubka i sia­da­jąc naprze­ciwko mnie. – Powiedz, co u cie­bie.

– Wszystko dobrze – powie­dzia­łam, kiedy wypity rooibos roz­luź­nił nieco moją klatkę pier­siową. Zapo­mnia­łam o lecz­ni­czej war­to­ści napa­rów mamy. – Parę dni temu dosta­łam nawet awans. Nie chcia­łam o tym wspo­mi­nać, póki wszyst­kie papiery nie zostaną pod­pi­sane, ale tak. Ofi­cjal­nie zaj­muję teraz sta­no­wi­sko dyrek­torki kre­atyw­nej w Enchan­tify.

– O rany, to fan­ta­stycz­nie! – roz­pro­mie­niła się, cho­ciaż dostrze­głam drga­nie w kąci­kach jej oczu, kiedy zare­je­stro­wała, że z opóź­nie­niem poznaje dobrą nowinę. – Gra­tu­la­cje, skar­bie. Co za triumf.

– I to w świet­nym momen­cie. Mia­łam kartę prze­tar­gową pod­czas roz­mowy o dłu­gim urlo­pie.

– A dla nas mie­siąc w twoim towa­rzy­stwie to ogromna przy­jem­ność! Mówiąc szcze­rze, oba­wia­łam się, że w ogóle nie będziesz mogła przy­je­chać.

Zagry­złam poli­czek, nieco zasko­czona nie­ty­pową dla niej szcze­ro­ścią. W domu Har­lo­wów rzadko roz­ma­wia­li­śmy w ten spo­sób. Nie byli­śmy ogra­ni­czo­nymi eli­ta­ry­stami jak Black­mo­ore’owie, nie byli­śmy pogrą­żeni w cha­osie i współ­uza­leż­nieni jak Avra­mo­vo­wie ani nie­mal nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zani ze sobą jak Thor­no­wie. Wole­li­śmy trzy­mać trudne sprawy i sie­bie nawza­jem na dystans.

Być może cza­sem zbyt duży.

– Dzie­dzic Har­lo­wów ma być arbi­trem tur­nieju, pamię­tasz? – powie­dzia­łam z wymu­szoną lek­ko­ścią. – Nie tak łatwo wymi­gać się od cza­ro­dziej­skiego obo­wiązku spo­czy­wa­ją­cego na nas od setek lat. Czy mogła­bym mieć abso­lutną pew­ność, że jeśli sprze­ci­wię się tra­dy­cji, nie zmie­nię się w jeża?

Uśmiech­nęła się i upiła łyk her­baty.

– Pomi­ja­jąc nie-cał­kiem-nie­moż­liwą-lecz-dość-nie­praw­do­po­dobną jeży­fi­ka­cję, gry­muar nie zabra­nia zająć two­jego miej­sca kolej­nej wie­kiem oso­bie z mło­dego poko­le­nia. Deli­lah z pew­no­ścią mogłaby cię zastą­pić.

– Och, Deli­lah z pew­no­ścią by mogła – mruk­nę­łam pod nosem, sta­ra­jąc powstrzy­mać się przed odru­cho­wym prze­wró­ce­niem oczami na dźwięk imie­nia kuzynki.

– Nie bądź dla niej nie­miła, kocha­nie. Ona jest po pro­stu… gor­liwa.

Padł jeden z epic­kich bry­tyj­skich eufe­mi­zmów mojej matki, jako że Deli­lah to zarówno naj­gor­liw­sza osoba na świe­cie, jak i naj­więk­sza fanka Har­lo­wów. Była ode mnie rok star­sza, ale na jej nie­szczę­ście nie przy­szła na świat jako pier­wo­rodna córka głów­nej linii rodu, co auto­ma­tycz­nie dys­kwa­li­fi­ko­wało ją jako sędzię – mogła nią zostać tylko wtedy, gdy­bym ja zre­zy­gno­wała.

Obse­sja Deli­lah na punk­cie histo­rii naszej rodziny zawsze bar­dzo mnie bawiła, bio­rąc pod uwagę, jaką rolę Har­lo­wo­wie ode­grali w zało­że­niu mia­sta. Wedle legendy nie­wiele ponad trzy­sta lat temu czworo cza­ro­dzie­jów zostało ścią­gnię­tych do Hal­lows Hill przez dobie­ga­jący z tego miej­sca magiczny śpiew syreny. By uczcić zało­że­nie mia­sta, Caelia Black­mo­ore wywo­łała spek­ta­ku­larną burzę, Mar­ga­rita Avra­mov wezwała na świad­ków duchy zza magicz­nej prze­słony, Ala­stair Thorn zgro­ma­dził wokół sie­bie stado pta­ków, zaś Elias Har­low wycią­gnął swe potężne pióro i…

Zro­bił notatki.

Serio, to tyle. Mój wybitny przo­dek brał udział w tym cza­ro­dziej­skim wyda­rze­niu o wznio­sło­ści i wadze bez pre­ce­densu i zajął się opi­sy­wa­niem go w naj­nud­niej­szy z moż­li­wych spo­so­bów, świa­do­mie uni­ka­jąc wszel­kich ozdob­ni­ków i żar­tów; Boże broń, by ta histo­ryczna kro­nika stała się choć tro­chę inte­re­su­jąca dla przy­szłych czy­tel­ni­ków. Zasad­ni­czo był odpo­wied­ni­kiem pani Irmy o nie­in­ten­cjo­nal­nie fio­le­to­wych wło­sach, zapi­su­ją­cej naj­waż­niej­sze punkty każ­dego zebra­nia rady mia­sta.

Gwoli spra­wie­dli­wo­ści dodajmy, że Elias był odpo­wie­dzialny także za gry­muar – księgę zawie­ra­jącą zebrane zaklę­cia wszyst­kich czte­rech rodów i zasady odpra­wia­nego co pięć­dzie­siąt lat tur­nieju o nazwie Zawody w Zagaj­niku, decy­du­ją­cego, który z zało­ży­ciel­skich rodów ma zarzą­dzać wszyst­kim, co w Thi­stle Grove magiczne. Wedle zasad, w kon­kur­sie miało wziąć udział młode poko­le­nie, tak by każdy zwy­cięzca roz­po­czy­nał pano­wa­nie w kwie­cie wieku – a to ozna­czało, że rywa­li­zo­wali ze sobą pier­wo­rodni dzie­dzice każ­dej linii, „następcy tronu”, któ­rzy ukoń­czyli osiem­na­sty rok życia.

Har­lo­wo­wie nawet nie biorą udziału w tej rywa­li­za­cji – nasze czary są tak skar­lałe, że jeste­śmy jedy­nie arbi­trami. Jako dzie­dziczka Har­lo­wów i rówie­śniczka pozo­sta­łych dzie­dzi­ców, wedle zasad gry­mu­aru to ja mam być arbi­trem, nie mój ojciec.

Świetna tra­dy­cja.

– No cóż, to zła wia­do­mość dla Deli­lah – burk­nę­łam. – Ale oto jestem! Nie zaj­mie mojego miej­sca Emme­line, dzie­dziczki Rodu Har­lo­wów, cza­ro­dziej­skich zarząd­ców Thi­stle Grove.

Mama zmarsz­czyła brwi zza kubka.

– Jeśli zamie­rzasz być taka gbu­ro­wata, być może naprawdę powinna zająć twoje miej­sce. Wiesz, że posza­no­wa­nie ducha tego wyda­rze­nia jest bar­dzo ważne dla two­jego ojca.

Opar­łam się, czu­jąc, jak ści­ska mi się żołą­dek. Ow­szem, wie­dzia­łam. Dowie­dzia­łam się tego z roz­pacz­li­wie wylew­nego i impo­nu­jąco obcią­ża­ją­cego poczu­ciem winy listu, który wysłał mi kilka mie­sięcy wcze­śniej. Na samą myśl o zama­szy­stym piśmie na ziar­ni­stej pape­te­rii z Wolu­mi­nów i Wróżb czuję w gar­dle ucisk i smak nie­po­koju prze­zna­czo­nego dla roz­cza­ro­wu­ją­cych córek.

Naj­droż­sza iskierko, wiem, że zde­cy­do­wa­łaś, że twoje życie będzie odmienne – i oddzie­lone od naszego. Bar­dzo cię jed­nak pro­szę, byś roz­wa­żyła powrót na sabat cza­row­nic, tylko ten jeden raz, w imię tra­dy­cji. Roz­waż wypeł­nie­nie tego ostat­niego obo­wiązku wobec two­jej histo­rii i krew­nych, wobec two­jej matki i mnie, a obie­cuję, że ni­gdy wię­cej nie będziemy pod­no­sić tego tematu.

Jak mogła­bym odmó­wić? Zwłasz­cza rodzi­com, któ­rzy zawsze tak bar­dzo wspie­rali moje wybory i moje pozba­wione magii życie w Chi­cago? Życie, któ­rego ni­gdy nie rozu­mieli i w któ­rym wyraź­nie nie było dla nich miej­sca?

– Wiem – odpar­łam, nie wspo­mi­na­jąc o liście. Gdyby matka o nim wie­działa, ni­gdy nie pozwo­li­łaby ojcu wysłać tek­stu opar­tego na emo­cjo­nal­nej mani­pu­la­cji. Moi rodzice byli ucie­le­śnie­niem hasz­tagu _#rela­tion­ship­go­als_, a ja nie mia­łam naj­mniej­szego zamiaru tego popsuć. – Poza tym duch owego „cze­goś” wymaga tego ode mnie. A jako że Black­mo­ore’owie wygry­wają w zasa­dzie od zara­nia dzie­jów, zapewne nie będę miała przed sobą zbyt wiele sędzio­wa­nia.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, była to nie­prawda. W 1921 roku raz zwy­cię­żyli Thor­no­wie, ale to tylko dla­tego, że Evrain Black­mo­ore był tak bez­na­dziej­nym pija­kiem, że pod­pa­lił sie­bie i rywala z rodu Avra­mo­vów pod­czas próby prze­mie­nie­nia stawu w fon­tannę pło­ną­cego rumu.

Widzi­cie? Bujaj się, Deli­lah, też znam histo­rię Thi­stle Grove.

Mama wes­tchnęła lekko i ska­pi­tu­lo­wała. Potarła skro­nie.

– Pew­nie masz rację. Masz kilka dni na odpo­czy­nek, tur­niej zaczyna się dopiero w środę. Zdą­żysz się zaakli­ma­ty­zo­wać.

Kiedy usły­sza­łam słowo „odpo­czy­nek”, ponio­słam sro­motną porażkę w kon­fron­ta­cji z ziew­nię­ciem. Omal mi szczęka z zawia­sów nie wypa­dła.

– Prze­pra­szam. Jestem wykoń­czona.

Matka odsu­nęła się od stołu, szybko zebrała puste kubki i wsta­wiła je do zlewu.

– W porządku, skar­bie. Przy­go­to­wa­łam dla cie­bie powo­zow­nię. – Zer­k­nęła na mnie przez ramię, opłu­ku­jąc dło­nie. – Pomy­śla­łam, że skoro będziesz tu przez mie­siąc, wygod­niej ci będzie w osob­nej prze­strzeni niż w pokoju gościn­nym.

– Wspa­niale – powie­dzia­łam, szcze­rze ura­do­wana. Jako dziew­czynka uwiel­bia­łam powo­zow­nię i więk­szość noco­wa­nek z Lin­den Thorn spę­dza­łam wła­śnie tam, odda­lona od rodzi­ców, ale wciąż na tyle bli­sko, żeby mogli nam pomóc w razie potrzeby. Zapewne wyobra­żali sobie, że kiedy doro­snę, będzie nas dzie­lił podobny dystans, a nie ponad trzy­sta kilo­me­trów nizin Illi­nois, które roz­cią­gały się teraz mię­dzy nami, ogromne i nie­ustę­pliwe.

Wspól­nie wynio­sły­śmy moje rze­czy tyl­nymi drzwiami na dróżkę pro­wa­dzącą przez kwia­towy ogród mamy. Kwit­nące nocą rośliny prze­cią­gały się w łóż­kach, pochy­lały ku sobie nawza­jem i chi­cho­tały piskli­wie niczym plot­ku­jące wróżki. Jasper pod­szedł pową­chać szcze­gólne oży­wiony wie­sio­łek i odsko­czył od niego jak zając, kiedy ten prze­chy­lił się ku niemu i z chi­cho­tem ude­rzył go w nos.

Było to pro­ste zaklę­cie ani­mu­jące, dale­kie od tego, co mogliby zro­bić Thor­no­wie. Kwiaty w ogro­dzie ani­mo­wa­nym przez Thor­nów mia­łyby wła­sne imiona, oso­bo­wo­ści i zdol­ność poro­zu­mie­wa­nia się, wszyst­kie cechy istot żywych. Wiem o tym dobrze, bo moja naj­lep­sza od dwu­dzie­stu lat przy­ja­ciółka Lin­den Thorn z oka­zji moich uro­dzin zani­mo­wała kie­dyś drzewo wiśniowe w Honey­cake Orchards. Cherry – nazwana tak przez niżej pod­pi­saną, naj­bar­dziej dosłowną ośmio­latkę świata – ograła mnie w sza­chy cztery razy na pięć i dzie­liła się ze mną swo­imi cud­nymi, nie­sa­mo­wi­tymi snami.

Cza­sem wciąż tęsk­nię za tam­tym drze­wem.

Jed­no­cze­śnie upu­ści­ły­śmy torby na progu, wyda­jąc z sie­bie podobne, bar­dzo nie­ele­ganc­kie chrząk­nię­cia, i uśmiech­nę­ły­śmy się do sie­bie sze­roko. Mama podała mi klu­cze.

– Cał­kiem nie­wy­klu­czone, że jeśli tacie czas prze­leci przez palce, to będzie spał w skle­pie – powie­działa, z czu­ło­ścią prze­wra­ca­jąc oczami. – Czę­sto się tak zda­rza, więc nie musisz pędzić na śnia­da­nie, żeby się z nim zoba­czyć.

– Umó­wi­łam się już na brunch z Lin­den. – Napi­sa­łam do Lin kilka tygo­dni wcze­śniej, żeby dać jej znać, że przy­jeż­dżam na tur­niej, i zapy­tać, czy chce się spo­tkać zaraz po moim przy­jeź­dzie. Wciąż były­śmy bli­sko, głów­nie dzięki jej wysił­kom, byśmy mimo odle­gło­ści pozo­sta­wały na bie­żąco z tym, co się u każ­dej z nas dzieje, uzna­łam więc, że to ja powin­nam wyjść z ini­cja­tywą pierw­szego spo­tka­nia na żywo po latach. – Ale zaraz potem zaj­rzę do Wolu­mi­nów & Wróżb, OK?

– Oczy­wi­ście – powie­działa matka, pochy­la­jąc się nade mną, żeby poca­ło­wać mnie w czoło. – Dobra­noc, kocha­nie. Jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wać – wołaj. Naprawdę bar­dzo się cie­szę, że przy­je­cha­łaś.2. KATASTROFA W KONICZYNOWYM KOTLE

2

Kata­strofa w Koni­czy­no­wym Kotle

Wnę­trze powo­zowni przy­po­mi­nało prze­strzenny loft z widocz­nymi kro­kwiami, anek­sem kuchen­nym, rusty­kal­nym komin­kiem i łóż­kiem umiej­sco­wio­nym bez­po­śred­nio pod świe­tli­kiem. Zazwy­czaj słu­żyła mojej matce za gabi­net do topie­nia świec, ale ni­gdzie nie było śladu jej twór­czego bała­ganu. Wszyst­kie powierzch­nie lśniły, zosta­wiła mi nawet miskę moich ulu­bio­nych poma­rań­czy sumo.

Wysi­łek, jaki wło­żyła w moje powi­ta­nie, spra­wił, że zapra­gnę­łam się napić i to tak bar­dzo, że gdyby ktoś się nad tym dłu­żej zasta­no­wił, mógłby to uznać za pro­ble­ma­tyczne.

Kiedy usta­wi­łam ostat­nią parę zapewne-nie­po­trzeb­nych-ale-a-co-jeśli-się-jed­nak-przy­da­dzą butów i wło­ży­łam walizkę pod łóżko, poczu­łam, że moje zmę­cze­nie zmie­niło się w to iry­tu­jąco brzę­czące znu­że­nie, które nie pozwoli mi zasnąć bez wspo­ma­ga­nia. A ostat­nim, na co mia­łam ochotę, był powrót do domu w poszu­ki­wa­niu jakie­goś skom­pli­ko­wa­nego alko­holu, któ­rego moi rodzice, nale­żący do osób „trzy­ma­ją­cych butelkę szkoc­kiej na spe­cjalne oka­zje”, zapewne i tak nie mieli.

Pozo­sta­wała mi tylko jedna opcja.

Pół godziny póź­niej zasia­dłam na stołku w Koni­czy­no­wym Kotle, omia­ta­jąc wzro­kiem zna­jomą plą­ta­ninę rado­snych lam­pek w kształ­cie nie­to­pe­rzy wiszą­cych wciąż nad żło­bio­nym barem, te same psy­cho­de­licz­no­zie­lone i fio­le­towe paję­czyny lśniły na ścia­nach. No i oczy­wi­ście Mar­twego Fry­de­ryka: pla­sti­kowy szkie­let w kape­lu­szu lepre­chauna i kolo­ro­wym naszyj­niku pozo­sta­łym z Mardi Gras, który sie­dział na tyłach baru z uku­lele na kości­stych kola­nach.

Zaprawdę trudno byłoby o miej­sce wyż­szej klasy.

Bar znaj­do­wał się na tyle daleko od głów­nej trasy, że nie przy­cho­dziło tu zbyt wielu tury­stów, dzięki czemu stał się dosko­nałą lokalną spe­lunką. O wpół do dzie­sią­tej w nie­dzielny wie­czór było tu pra­wie pusto, jeśli nie liczyć jakiejś samot­nej panny ze zwi­sa­jącą ozdobą „żony Fran­ken­ste­ina” na roz­czo­chra­nych wło­sach, ponuro wysy­sa­ją­cej jasno­zie­lony kok­tajl.

Przy­naj­mniej ktoś bawił się jesz­cze gorzej ode mnie.

Kiedy się­ga­łam po kartę drin­ków, bar­man odsta­wił wytarty kubek i pochy­lił się ku mnie, po czym na jego twarz wstą­pił sze­roki uśmiech.

– Hej… Emmy Har­low? Cho­lera, to naprawdę ty!

Spoj­rza­łam na niego pustym wzro­kiem, kom­plet­nie zagu­biona – ale wtedy jego doro­sła twarz nało­żyła się na mętne wspo­mnie­nie twa­rzy młod­szej, którą roz­po­zna­wa­łam z lat szkol­nych. Te same roz­czo­chrane, ciemne włosy, ten sam eyeli­ner wokół jasno­nie­bie­skich oczu, nawet strój zło­żony z ogrod­ni­czek i luź­nej koszulki wyda­wał mi się zna­jomy, choć teraz wysta­wały spod niego wyta­tu­owane przed­ra­miona. Byli­śmy z Mor­tym tylko zna­jomymi, ale ze zdzi­wie­niem odkry­łam, że bar­dzo mi miło go widzieć, a tym bar­dziej sły­szeć, że pamięta moje imię.

– Nikt inny – odwza­jem­ni­łam uśmiech. – To mój pierw­szy wie­czór po powro­cie. Co sły­chać, Morty?

– Nie narze­kam. Tata parę lat temu prze­szedł na eme­ry­turę i powie­rzył mi tę ele­gancką insty­tu­cję. – Sze­ro­kim gestem wska­zał wnę­trze Kotła. – Z rado­ścią dono­szę, że nasze enchi­lady buf­falo są obec­nie jadalne. Zli­to­wa­li­śmy się rów­nież i odświe­ży­li­śmy listę kok­tajli. Podać ci coś?

Prze­cią­gnę­łam pal­cem po nowym zesta­wie tan­det­nie brzmią­cych hal­lo­we­eno­wych drin­ków, aż dotar­łam do kla­sycz­nych kok­tajli. – Na począ­tek popro­szę Old Fashio­ned.

– Już się robi. – Raz jesz­cze uśmiech­nął się do mnie sze­roko i roz­bra­ja­jąco, a potem się­gnął po sha­ker. – Chęt­nie bym się z tobą umó­wił, kiedy już się roz­go­ścisz. Jestem strasz­nie cie­kawy, czym zaj­mo­wa­łaś się w mie­ście przez te wszyst­kie lata.

Serce zabiło mi zaska­ku­jąco mocno, kiedy usły­sza­łam, że kolega z klasy nie tylko jest cie­kawy, czym się zaj­muję, ale nawet zain­te­re­so­wał się mną na tyle, żeby wie­dzieć, dokąd wyje­cha­łam. Kiedy posta­wił przede mną drinka, wypi­łam połowę trzema słodko-dym­nymi łykami, myśląc, że być może mie­sięczny pobyt tutaj nie będzie aż tak straszny, jak w moich naj­gor­szych przy­pusz­cze­niach.

Wtedy otwarły się drzwi pubu, wpusz­cza­jąc do środka chłodny, jesienny wiatr. I usły­sza­łam jego głos, a zaraz po nim nie­pod­ra­bialny śmiech.

Gareth Black­mo­ore wto­czył się do środka, za nim jego młod­szy brat Gawain i kłę­bo­wi­sko kuzy­nów Black­mo­ore’ów, a wszy­scy tylko o pół kroku od kom­plet­nego pijań­stwa.

– Wszech­świe­cie, pogrzało cię? – jęk­nę­łam przez zaci­śnięte zęby, ledwo powstrzy­mu­jąc się przed ukry­ciem twa­rzy w dło­niach.

I, jako że naj­wy­raź­niej w prze­szłym życiu dopu­ści­łam się nie­wy­obra­żal­nych zbrodni na dzie­ciach i małych kot­kach, Gareth pod­szedł do baru i opadł na sto­łek obok mojego. Jego ekipa podą­żyła za nim, wciąż prze­py­cha­jąc się i recho­cząc, i zajęła pozo­stałe miej­sca przy barze.

– Heeej! – zawo­łał Gareth, jak­by­śmy wpa­dali na sie­bie regu­lar­nie. Uśmiech­nął się tym krzy­wym uśmie­chem, który kie­dyś zmie­nił całe moje życie. Kiedy odgar­nął z czoła kosmyk pia­sko­wych wło­sów, całe moje ciało napięło się, zaże­no­wane bli­sko­ścią i okrut­nie zna­jo­mym gestem, który dawno powin­nam była zapo­mnieć. – Zajęte?

– Tak – wydu­si­łam, czu­jąc, jak serce pod­cho­dzi mi do gar­dła. – To krze­sło jest zajęte.

– Serio? – Gareth uniósł brew i zama­szy­stym gestem wska­zał puste miej­sca w pubie. – Nie widzę tu nikogo.

– Widzisz, cho­dzi o to, że to miej­sce zawsze było zajęte. Ma długą tra­dy­cję bycia wiecz­nie zaję­tym, więc…

Zmru­żył oczy, wciąż uśmie­cha­jąc się non­sza­lancko i sta­ra­jąc usta­lić, czy robię sobie z niego jaja.

– To może posie­dzę na nim, póki pra­wo­wity wła­ści­ciel nie wróci… Co o tym myślisz? – zapro­po­no­wał kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem, pochy­la­jąc się nade mną. Był tak bli­sko, że czu­łam dobie­ga­jący z jego ust zapach piwa. – To będzie taki kom­pro­mis.

Odsu­nął się ode mnie, gwał­tow­nie koły­sząc całym cia­łem, i stuk­nął kłyk­ciami o bar. Kiedy nie docze­kał się odpo­wie­dzi, pstryk­nął pal­cami w kie­runku Morty’ego, jak kary­ka­tura samego sie­bie – zaro­zu­miały pijak.

– Hej, stary, rundka Don Julio Real dla całej ekipy!

Wpa­try­wa­łam się w Gare­tha, prze­ra­żona fak­tem, że jakimś cudem jego praw­dziwa postać była jesz­cze gor­sza niż moje naj­gor­sze wspo­mnie­nia.

– Czy ty… serio pstryk­ną­łeś pal­cami na żywego czło­wieka?

– Prze­cież to tylko Morty! – zawo­łał Gareth, roz­kła­da­jąc sze­roko ramiona z pijacką ser­decz­no­ścią, na tyle gwał­tow­nie, że omal nie wal­nął mnie łok­ciem w czoło. – Morty to stary kum­pel. Nie prze­szka­dza mu to, prawda, Morty?

Morty wyglą­dał, jakby roz­wa­żał, czy nie wejść na drogę prze­mocy, jeśli Gareth jesz­cze raz wypo­wie jego imię tym wstręt­nie lek­ce­wa­żą­cym tonem. Poki­wał jed­nak tylko głową, zaci­snął wargi, aż zbla­dły, i odwró­cił się, żeby odsta­wić na naj­wyż­szą półkę butelkę ze srebrną nakrętką.

Naj­waż­niej­sza zasada Thi­stle Grove, mająca swoje zasto­so­wa­nie zarówno w spo­łecz­no­ściach cza­ro­dziej­skich, jak i nie­ma­gicz­nych, brzmiała: z Black­mo­ore’ami się nie zadziera. Black­mo­ore’owie byli jak ary­sto­kraci, któ­rzy nie reagują zbyt miło, kiedy ktoś pró­buje sobie z nimi pogry­wać.

Byłam dobrym przy­kła­dem, jako że dzie­więć lat temu pier­do­le­nie się z Black­mo­ore’em dosłow­nie skło­niło mnie do uda­nia się na dzie­wię­cio­let­nie wygna­nie.

Kiedy znów otwo­rzy­łam usta, żeby zapro­te­sto­wać, Morty napo­tkał mój wzrok i lekko pokrę­cił głową. „Nie warto” – powie­dział do mnie bez­gło­śnie, nale­wa­jąc tequ­ilę do sze­ściu kie­lisz­ków w kształ­cie cza­szek, ze spoj­rze­niem peł­nym dystansu, które towa­rzy­szy mu zapewne w takich wła­śnie, paskud­nych sytu­acjach.

Kiedy Gareth pod­niósł kie­li­szek i wzniósł jakiś beł­ko­tliwy toast za Came­lot, koronny klej­not Black­mo­ore’ów, szczę­śli­wie odwró­cił uwagę ode mnie. Zaci­snę­łam na kubku obie dło­nie w śmier­tel­nym uści­sku, jakby mógł powstrzy­mać mnie przed utratą kon­troli, która wysła­łaby mnie wpierw do mezos­fery, a potem dalej w kosmos; byłam pełna takiej wście­kło­ści i takiego nie­po­koju, które auten­tycz­nie byłyby w sta­nie uwol­nić mnie od ziem­skiej gra­wi­ta­cji.

Kiedy już sądzi­łam, że udało mi się w miarę ogar­nąć, Gareth prze­mó­wił do mnie.

– Wra­ca­jąc do tematu – powie­dział, jak­by­śmy wcze­śniej pro­wa­dzili przy­jemną kon­wer­sa­cję. – Przy­je­cha­łaś na week­end? Chyba ni­gdy cię tu nie widzia­łem?

Wpa­try­wa­łam się w niego z zasko­cze­niem, które wal­czyło o pierw­szeń­stwo ze zło­ścią, że z bie­giem czasu stał się jesz­cze przy­stoj­niej­szy. Miał na sobie nieco pomięty gar­ni­tur w paski, który ele­gancko ukła­dał mu się na sze­ro­kich ramio­nach, a jego jasne włosy, bez wąt­pie­nia pod­cięte przez dro­giego fry­zjera, były zacze­sane do tyłu i odsła­niały ciem­niej­sze brwi i błę­kitne ogniki oczu, które uwio­dły mnie, kiedy mia­łam sie­dem­na­ście lat. Jego twarz była nieco szczu­plej­sza, niż zapa­mię­ta­łam, a szczęka i brwi – cięż­sze i wyra­zist­sze. Nie­stety, dzie­więć lat póź­niej wyglą­dał jesz­cze lepiej.

Jego oso­bo­wość z kolei naj­wy­raź­niej wciąż wyma­gała gene­ral­nego remontu.

– Gare­cie Black­mo­ore, czy ty robisz sobie ze mnie jaja? – zapy­ta­łam. – Nie widzia­łeś mnie tutaj? Czy to jakiś nowy spo­sób na pod­ryw? Bo jeśli tak, jest wyjąt­kowo żenu­jący nawet jak na cie­bie.

– Hej, spo­koj­nie – wyce­dził, uno­sząc ręce i brwi. – Cho­lera, źle zaczę­li­śmy. Mam na imię Gareth, ale… zaraz, ty już znasz moje imię! Skąd je znasz, nie­zna­joma?

Kiedy jego twarz powoli roz­cią­gnęła się w uśmie­chu, ja poczy­ni­łam jedno z naj­tra­gicz­niej­szych odkryć w moim życiu. Gareth Black­mo­ore – moja pierw­sza miłość, roz­sta­nie z którą było naj­bar­dziej upo­ka­rza­ją­cym, naj­strasz­niej­szym wyda­rze­niem w moim życiu, powo­dem, dla któ­rego porzu­ci­łam cały mój dotych­cza­sowy świat – naprawdę mnie nie pamię­tał.

Nie­wy­obra­żalne zbrod­nie? Naj­wy­raź­niej w poprzed­nim życiu po pro­stu zja­da­łam dzieci i kotki, aż tłum wygo­nił mnie z mia­sta widłami.

Fak­tycz­nie ostatni raz widzie­li­śmy się dzie­więć lat temu, jeśli nie liczyć prze­lot­nych spoj­rzeń, jakie rzu­ca­łam mu, kiedy jesz­cze wra­ca­łam do Thi­stle Grove na obchody wiedź­miń­skich świąt. Od tam­tego czasu mój styl mocno się zmie­nił. Zamiast dzi­kiej, roz­ja­śnio­nej słoń­cem czu­pryny, się­ga­ją­cej nie­mal do pasa, mia­łam na gło­wie gładki, ciemny, asy­me­tryczny bob, który koń­czył się w oko­li­cach pod­bródka. Przed­ra­miona pokry­wały mi drobne tatu­aże, no i za nic w świe­cie nie poka­za­ła­bym się teraz w jed­nej z tych bia­łych, zwiew­nych sukie­nek, które tak się Gare­thowi podo­bały.

A jed­nak ten męż­czy­zna był we mnie wiele, wiele razy. Pomi­ja­jąc naszą rela­cję uczu­ciową, czy sam ten fakt nie powi­nien zagwa­ran­to­wać mi choćby prze­bły­sku wspo­mnie­nia? Mnie nie było trudno roz­po­znać jego. A jed­nak w jego oczach nie było nic prócz typo­wego spoj­rze­nia pija­nego samca, który chciałby mi się dostać do maj­tek.

Przez chwilę nie wie­dzia­łam, co powie­dzieć, tak zaże­no­wana, że żało­wa­łam, że nie mogę się zapaść pod zie­mię, a jed­no­cze­śnie przy­gnie­ciona przez tsu­nami. Morty tym­cza­sem prze­no­sił wzrok z niego na mnie i z powro­tem, jakby oglą­dał naj­ża­ło­śniej­szy mecz teni­sowy świata. Nie mógł wie­dzieć, co dokład­nie się dzieje – lista osób świa­do­mych tego, co się mię­dzy nami wyda­rzyło, była tak krótka, że nie obej­mo­wała nawet moich rodzi­ców – ale zapewne był w sta­nie dostrzec istotę rze­czy.

– Jasna cho­lera – wymam­ro­tał pod nosem, a na jego życz­li­wej twa­rzy poja­wił się wyraz współ­czu­cia, który natych­miast zmie­nił moje upo­ko­rze­nie w gniew.

Jakby na zawo­ła­nie, kubek roz­trza­skał się na kawałki w moich dło­niach.

– O cho­lera, twoja szklanka! – zawo­łał Gareth, sze­roko otwie­ra­jąc oczy, w któ­rych poja­wiła się szczera tro­ska. Trzeba przy­znać, że mimo licz­nych wad, ni­gdy nie był inten­cjo­nal­nym sady­stą. – Pocze­kaj, pomogę ci.

Nie pyta­jąc o pozwo­le­nie, zaci­snął dłoń wokół mojej ręki i gar­ści peł­nej odłam­ków. Łasko­czące czary z jego dłoni prze­nio­sły się na moją, zmie­nia­jąc poła­mane resztki kubka w opa­li­zu­jący płyn, falu­jący i lśniący jak rtęć. Wiro­wały i koły­sały się w miej­scu, po czym kubek powró­cił do swo­jego poprzed­niego kształtu, z cichym trza­skiem na powrót skry­sta­li­zo­wał się w ciało stałe.

W tym wła­śnie Black­mo­ore’owie byli naj­lepsi – potra­fili mani­pu­lo­wać mate­rią, bez trudu zmie­niać jeden żywioł w drugi, dla kaprysu łamać rze­czy i skle­ja­jąc je na nowo. Podobno pocho­dzili od legen­dar­nej artu­riań­skiej cza­ro­dziejki Mor­gan le Fay, jak można by się zresztą domy­ślić dzięki ich absur­dal­nym imio­nom. (Gare­tha potrak­to­wano cał­kiem łagod­nie, ale reszta… no, nie bar­dzo. Jego młod­szy brat ma na imię Gawain, a sio­stra – Nineve). Są naj­sil­niej­szymi cza­row­ni­kami, bez wąt­pie­nia naj­po­tęż­niej­szym z rodów.

Ale nawet oni nie byli zazwy­czaj na tyle bez­wstydni, żeby cza­ro­wać na oczach zwy­kłych ludzi, takich jak Morty – który wciąż patrzył na nas jak zahip­no­ty­zo­wany, poru­sza­jąc ustami, kiedy pró­bo­wał pogo­dzić prawa fizyki z nie­przy­sta­walną rze­czy­wi­sto­ścią całego kubka w mojej dłoni.

Cho­ciaż uczono nas, żeby uni­kać publicz­nego rzu­ca­nia zaklęć, wieki temu Avra­mo­vie zacza­ro­wali też na wszelki wypa­dek mia­sto, tak by lokalni miesz­kańcy nie mogli spoj­rzeć z bli­ska na żadne zabłą­kane czary. Widzia­łam, jak ich magia działa teraz na Morty’ego, w któ­rego oczach poja­wiła się nie­pew­ność, kiedy prze­pi­sy­wał swoje wspo­mnie­nie niczym reda­go­wany doku­ment.

Gare­thowi moje zasko­cze­nie pomy­liło się chyba z fascy­na­cją i podzi­wem, bo pozwo­lił swoim pal­com dalej ści­skać moje.

– Fajna sztuczka, co? – Pochy­lił się nieco bli­żej, chu­cha­jąc na mnie kwa­śnym, alko­ho­lo­wym powie­trzem i pró­bu­jąc sku­pić się na mojej twa­rzy. Zmarsz­czy­łam nos, zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że kie­dyś ten męż­czy­zna, będący ucie­le­śnie­niem banału, wyda­wał mi się atrak­cyjny. – Znam ich znacz­nie wię­cej. Jeśli chcesz, możemy stąd pójść, pokażę ci zde­cy­do­wa­nie faj­niej­sze rze­czy.

– Albo może ty sobie stąd pójdź – zasu­ge­ro­wa­łam ze zło­ścią, wyry­wa­jąc mu dłoń. – Może umówmy się tak, że ja mru­gnę, a cie­bie już tu nie będzie.

Odchy­lił się na krze­śle, potarł dło­nią kark, a w jego oczach poja­wiła się kon­ster­na­cja.

– Albo, cze­kaj, może zostanę i kupię ci jesz­cze jed­nego drinka? – zapro­po­no­wał, wciąż nie­zdolny, by pogo­dzić się z odrzu­ce­niem przez turystkę, która musi prze­cież być pod wra­że­niem spo­tka­nia ze słyn­nym dzie­dzi­cem Black­mo­ore’ów.

– Już ci odmó­wiła, stary – wtrą­cił się Morty. Jego twarz roz­luź­niła się; praw­do­po­dob­nie zapo­mniał już o roz­bi­tej szklance albo uło­żył sobie w gło­wie jakąś histo­rię, która lepiej paso­wała do jego zwy­cza­jo­wego postrze­ga­nia świata. – A dżen­tel­me­nowi jedno „nie” powinno wystar­czyć, prawda?

Przez twarz Gare­tha prze­mknęła iskra przy­tom­no­ści, a jego szczęki zaci­snęły się wojow­ni­czo. Spoj­rzał naj­pierw na Morty’ego, potem na mnie, skła­da­jąc usta w dzió­bek i prze­bie­ga­jąc języ­kiem po zębach. Z tego, co pamię­ta­łam, cho­ciaż Gareth był zaro­zu­miały, roz­piesz­czony i nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści wła­snych błę­dów, nie był tyra­nem, przy­naj­mniej nie na trzeźwo. Ale za to Black­mo­ore’em, a poza tym też wyso­kim, dobrze zbu­do­wa­nym męż­czy­zną, mają­cym za sobą ekipę podob­nych towa­rzy­szy. Kiedy patrzy­łam, jak zasta­na­wia się, co zro­bić, poczu­łam, że adre­na­lina ude­rza mi do głowy.

Napię­cie zebrało się wokół nas jak przed burzą – a wtedy Gareth teatral­nie prze­wró­cił oczami, odsu­nął się od baru i ziew­nął prze­cią­gle.

– Masz rację, Morty – powie­dział, odwra­ca­jąc się ode mnie i kle­piąc po ramie­niu naj­bliż­szego kuzyna. – Wie­cie co, tu się zro­biło czer­stwo. Chodź­cie do Ava­lonu.

Roz­brzmiał refren zło­żony z okrzy­ków w stylu „dobra, stary” i zaraz wszy­scy zna­leźli się za drzwiami, a atmos­fera nie­mal natych­miast się roz­luź­niła. Przez chwilę sie­dzie­li­śmy z Mor­tym w mil­cze­niu, zszo­ko­wani, odzy­sku­jąc rezon. Potem Morty cały się zatrząsł, jakby chciał oczy­ścić głowę, i nalał nam po szo­cie wódki. Zmę­czo­nym gestem stuk­nę­li­śmy się kie­lisz­kami, po czym wychy­li­łam swój na raz i zasy­cza­łam przez zaci­śnięte zęby.

– Wszystko w porządku, Emmy? – zapy­tał, a w jego cie­płych oczach malo­wała się szczera tro­ska. – Nie do końca zro­zu­mia­łem, co tu się wyda­rzyło, ale widzę, że Gareth wciąż jest dup­kiem na skalę prze­my­słową, co mnie szcze­gól­nie nie zaska­kuje.

– Prze­żyję – wymam­ro­ta­łam, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. – Dzięki, że inter­we­nio­wa­łeś, zanim zdą­ży­łam zro­bić coś naprawdę głu­piego. Cze­kaj… czy on w ogóle zapła­cił za te szoty?

– Ma otwarty rachu­nek – odparł Morty, przy­go­to­wu­jąc kolejny Old Fashio­ned, nim zdą­ży­łam o niego popro­sić. Co za skarb. – Szcze­rze mówiąc, wszystko mi jedno, byle się tu nie pchał. Black­mo­ore’owie mnie stre­sują, wiesz? Banda wkur­wia­ją­cych dup­ków, zacho­wują się, jakby całe mia­sto nale­żało do nich. OK, wiem, że spora część mia­sta fak­tycz­nie do nich należy, ale mogliby tro­chę zmie­nić podej­ście.

– Wypijmy za to – powie­dzia­łam, śmie­jąc się gorzko. Nowy kubek wyglą­dał iden­tycz­nie jak ten, który roz­bi­łam, ale wydał mi się zaska­ku­jąco solidny. Zro­biony był z tak gru­bego szkła, że nie dała­bym rady strza­skać go uści­skiem dłoni.

A to ozna­cza, że zro­bi­łam to dzięki instynk­tow­nej magii.

A to ozna­cza, że moje zdol­no­ści wra­cały.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: