- promocja
Payback's a Witch - ebook
Payback's a Witch - ebook
Emmy Harlow jest czarownicą, ale niezbyt potężną – po części dlatego, że od lat nie była w rodzinnym magicznym miasteczku Thistle Grove. Jej dobrowolne wygnanie ma wiele wspólnego ze skomplikowaną historią rodzinną oraz chęcią kroczenia własną ścieżką. Tylko w tyciusim stopniu wiąże się z Garethem Blackmoore’em, spadkobiercą najpotężniejszej magicznej rodziny w mieście, a także przypadkowym łamaczu serc i niszczycielu snów.
Kiedy zbliża się magiczny turniej, w którym jej rodzina służy jako arbitrzy, okazuje się, że tradycja (lub naprawdę imponujące poczucie winy spowodowane przez rodziców) jest wystarczająco silna, by sprowadzić Emmy z powrotem. Dziewczyna jest zdeterminowana, aby wypełnić rodzinny obowiązek, spędzić trochę czasu z najlepszą przyjaciółką, Linden Thorn, a następnie wrócić do swojego prawdziwego życia w Chicago.
Podczas swojej pierwszej nocy w domu Emmy spotyka Talię Avramov – wszechstronną adeptkę mrocznych sztuk magicznych – która jest świeżo po ciężkim rozstaniu… z Garethem Blackmoore’em. Talia dała się oczarować tylko po to, by odkryć, że Gareth spotyka się również z Linden – bez wiedzy żadnej z nich. A teraz obie pragną zemsty. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy Emmy w to wchodzi?
Dziewczynę jednak najbardziej niepokoi co innego: dlaczego nie może przestać myśleć o przerażająco kompetentnej, porażająco pięknej, niegodziwie czarującej Talii Avramov?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-541-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Wiedźma marnotrawna
Ledwie przekroczyłam granice miasta, poczułam na skórze Thistle Grove.
Nieważne, że jechałam swoją starą, gównianą toyotą; być może nawet po pięciu latach mojej nieobecności miasto umiało wyczuć, że do domu wraca jedna z jego córek. Do samochodu sfrunęła fala czystej magii, aż powietrze wokół mnie niemal rozbłysło możliwościami; było jasne, żywe, uderzało do głowy mocniej niż szampan. Jakby samo magiczne serce Thistle Grove pulsowało ku mnie, witało mnie z powrotem. Najwyraźniej nie gniewało się, że nie było mnie tak długo.
Przynajmniej ono.
Kaskada magii spływająca w odpowiedzi na mój jej brak była tak odurzająca, że pochyliłam się nad kierownicą, oddychając płytko i zastanawiając się nieco nerwowo, czy po tak długiej przerwie da się przedawkować magię. Siedzący na fotelu pasażera Jasper spojrzał na mnie z troską spod srebrnej grzywy i położył na moim kolanie niezdarną łapę.
– Wszystko w porządku, chłopcze – wymamrotałam przez ściśnięte gardło, sięgając ku jego ciepłej szyi. – Po prostu… dużo się dzieje, wiesz?
Tak to już jest, gdy dorasta się w otoczeniu magii: póki nie porzucisz jej na dobre, nie wiesz, jak niesamowita jest jej obecność.
Nie tylko powietrze wydawało się inne. Przez porysowaną szybę patrzyłam na nocne niebo, które stało się nagle ultrawyraźne, jakbym patrzyła na nie przez skalibrowany teleskop. Nad Hallows Hill, wyjątkowym wzgórzem, do którego przytulone jest miasto, księżyc unosił się niczym świeżo naostrzony sierp. „Sierp ubywający” – wyszeptał mój mózg wiedźmy, obmyślający już zaklęcia, które najlepiej rzucać w tej fazie. Jego zarys wyglądał, jakby mógł ściąć trawę, precyzyjny i doskonały – taki księżyc, jaki można zobaczyć w snach. Konstelacje otaczające go niczym iskrzące się krople mleka były ułożone tak samo, jak poza miastem, ale jednocześnie jakby lepiej, bardziej umyślnie; wyraźne i świetliste niczym mozaika z drogich kamieni. Były tak nęcące, że miałam ochotę zatrzymać samochód i wysiąść, odchylić głowę i usta, i tylko przyglądać się ich blaskowi.
To pieprzone miasto. Zawsze takie cholernie wyjątkowe.
Z trudem oparłam się pokusie. Ale kiedy po mojej lewej stronie pojawiły się sady przynależące do Thornów, poddałam się na tyle, by otworzyć okno.
Nocne powietrze uderzyło mnie w twarz, pachniało jak pełnia jesieni; palone drewno i więdnące liście, i jeszcze delikatny podmuch przyszłego śniegu. A dalej zapach magii Thistle Grove, którego nie spotkałam dotąd nigdzie indziej. Ostry i ziemisty, jakby duch kadzidła palonego przez wiedźmy w ciągu trzystu lat nigdy nie uleciał. Wieczna woń Halloween, która wprawia cię w jednocześnie przerażające i przyjemne drżenie.
I, oczywiście, jabłka, które spadły z drzew. Całe rzędy rosnących u Thornów odmian gala, honeycrisp, pink lady, słodkich, cydrowych, niewytłumaczalnie przywodzących na myśl dom.
Wszystko to sprawiało, że ta część mnie, która kiedyś kochała to miejsce – Emmy, nie pierdol, ta część kocha to miejsce nadal i nigdy nie przestanie – poczuła ukłucie jak przy pierwszym zakochaniu. Do moich oczu napłynęły ciepłe łzy, które wytarłam dłonią gwałtowniej, niż trzeba, wściekła, że już poddałam się nostalgii.
Czując, że humor mi się pogarsza, Jasper prychnął smutno i trącił mnie swoim wąsatym pyskiem.
– Wiem, wiem – jęknęłam, pocierając twarz dłonią. – Obiecałam, że nie ulegnę emocjom. Jestem po prostu zmęczona. Od tej pory zajmujemy się tylko interesami, a potem uciekamy.
Znów fuknął, jakby znał mnie zbyt dobrze, by uwierzyć w te stoickie bzdury. Być może przyjechałam tylko dlatego, że „tradycja wymaga obecności potomkini Harlowów”, ale w Thistle Grove nic nie jest takie proste. Zwłaszcza kiedy mowa o dziedziczce jednego z założycielskich rodów.
Dziesięć minut później zaparkowałam na wybrukowanym podjeździe na obstawionym dębami osiedlu moich rodziców. Na widok rodzinnego domu poczułam się tak, jakby pięść zacisnęła mi się mocno wokół serca. To całkiem ładny dom, choć nie tak okazały jak niektóre posiadłości założycielskich rodzin. Blackmoore’owie mieli swój okazały Tintagel, Thornowie – Honeycake Orchards, zaś Avramovowie – pełną zakamarków, wiktoriańską rezydencję, którą kazali nazywać The Bitters, bo bardzo lubili melodramatyczne nazwy rodem ze starego świata.
A my, Harlowowie, mamy… no cóż, dom.
Okazałe domostwo w stylu kolonialnym, niemal równie stare, co samo miasto – chociaż trudno byłoby się tego domyślić, patrząc na jego odporną na pogodę fasadę – Harlow House nie miał nigdy żadnej specjalnej nazwy, co tylko podtrzymywało reputację rodziny Harlowów jako jednocześnie najmniej pretensjonalnego i najmniej istotnego z założycielskich rodów. Jak zawsze w każdym oknie paliła się świeca; trzynaście płomieni miało chronić dom i przynosić mu bogactwo. Wiatrowskaz w kształcie latającej sowy kręcił się leniwie, a dzwonki łapacza snów, zawieszone przy drzwiach wejściowych, uderzały o siebie z delikatnym brzękiem. Z ceglanego komina wznosił się zwinięty wiecheć dymu, który zaraz znikał w aksamitnej ciemności.
Wyglądał jak idealny dom należący do najrozsądniejszej z wiedźm – a tak w zasadzie można by określić oboje moich rodziców.
Wyglądał też tak, jak go zapamiętałam, tyle tylko, że na samą myśl o wejściu do środka czułam, że się duszę. Mój dawny dom otaczała niewidzialna fosa smutku, całe lata pełne pytań bez odpowiedzi. Niespokojne wody pełne emocjonalnych odpowiedników piranii i parzących meduz.
Niewiele mogłam z tym bólem zrobić, a wyjaśnienie: „Bo przez Garetha Blackwooda nienawidzę tego miasta” było kiepską próbą odpowiedzi na najważniejsze pytanie: „Emmy, dlaczego nie wracałaś do domu przez tak długi czas?”.
Zgasiłam więc silnik i siedziałam z opuszczoną głową, wsłuchując się w jego gasnące tykanie i ciche jęczenie Jaspera, próbując skupić się na oddechu. Kiedy uspokoiłam się na tyle, na ile było to w tym momencie możliwe, wysiadłam z samochodu na zesztywniałych po podróży nogach i wypuściłam Jasa, żeby ochrzcił cichą uliczkę, po czym wyciągnęłam z bagażnika moją zniszczoną walizkę i gigantyczną sportową torbę. Zanim pies wrócił, zdążyłam już wyłożyć wszystko na otoczony kolumnami ganek, i to z godną podziwu wstrzemięźliwością, jeśli chodzi o liczbę wypowiedzianych przy tym przekleństw.
Wciąż miałam klucz, ale samodzielne otworzenie sobie drzwi po pięciu latach nieobecności wydało mi się okrutnie niegrzeczne i aroganckie, więc zapukałam. Kiedy drzwi się otworzyły, udało mi się tylko lekko wzdrygnąć. Zmrużyłam oczy, gdy ze środka wydostało się ciepłe światło.
– Kochanie – powiedziała po prostu moja matka, która wyszła mnie powitać. Jej głos był opanowany jak zawsze, jak to wśród brytyjskiej klasy wyższej, ale w jej zielonych oczach – w moich oczach – dostrzegłam podejrzany blask. Były w nich te same stłumione emocje, które przepełniały i mnie.
– Mamo – wyszeptałam przez ściśnięte gardło.
Nie to, żebyśmy się nie widziały przez tych pięć lat, bo jednak żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Nawet taka magiczna przystań jak Thistle Grove ma niezły zasięg i wi-fi – jeśli nie liczyć zakłóceń wywołanych od czasu do czasu przez magiczne napady złości. Jednak patrzenie na nią na ekranie to co innego. Kiedy pochyliłam się, żeby ją objąć, i poczułam znajomy zapach cytryny i polnych kwiatów, musiałam się bardzo postarać, żeby się nie rozryczeć. Chociaż jesteśmy niemal tego samego wzrostu, nagle czas między moim szóstym a dwudziestym szóstym rokiem życia jakby wyparował. Przez krótką chwilę znów byłam mała, a ona była mamusią, którą wołałam, kiedy śniły mi się koszmary, która koiła mnie swoimi delikatnymi dłońmi i nieskończoną ilością ślicznych brytyjskich kołysanek.
Potem, niczym lodowaty deszcz wlewający się za kołnierz, powróciło między nas poczucie niezręczności. Kiedy odsunęłam się od niej, przełykając ślinę, pochyliła się, żeby dać Jasperowi powąchać swoją dłoń.
– Naprawdę masz chowańca? – powiedziała, uśmiechając się, kiedy pies delikatnie ją wąchał. – Przyznam, że jestem nieco zaskoczona.
– Nie, nie. Jas to… to po prostu uroczy szczeniak – powiedziałam wesoło, tłumiąc lekką irytację na myśl o tym, że tego nie przewidziałam. W żadnym innym miejscu twoja matka nie założyłaby z góry, że twój dobrze wychowany sznaucerek jest chowańcem. – Zazwyczaj ma więcej energii, ale teraz jest zmęczony. Zresztą oboje jesteśmy. Myślisz, że moglibyśmy…
– Oczywiście – powiedziała pospiesznie i sięgnęła po moją ciężką jak kamień torbę, zanim zdążyłam ją powstrzymać. – Za wami bardzo długa podróż, prawda? Rozgośćcie się.
Zapach domu był jak uderzenie obuchem: płyn do podłóg o zapachu trawy cytrynowej, liście herbaty, topniejąca słodycz woskowych świec. Zostawiłam gigantyczną walizkę w korytarzu i zawiesiłam denimową kurtkę na stojącym wieszaku, po czym poszłam za mamą do ciemnej kuchni. Zamiast zapalić lampę sufitową, machnęła ręką na ustawione na stole i granitowej ladzie wysokie świece. Ich płomienie posłusznie ożyły, oświetlając przytulny kącik śniadaniowy, gdzie znajdował się wazon brzoskwiniowych tulipanów, żółte zasłony i mój stary ścienny zegar w kształcie kota, którego ogon był jednocześnie wahadłem. Zapalanie świec to skromne, domowe czary, które nawet Harlowom wciąż nie sprawiały żadnego problemu.
Zanim wyjechałam, potrafiłam czarować w ten sposób, nawet o tym nie myśląc.
Od niemal czterech lat nie umiałam już jednak przywołać nawet płomienia świecy, a swoboda, z jaką uczyniła to moja matka, sprawiła, że ogarnęło mnie dobrze znane poczucie straty. To dlatego członkowie założycielskich rodów rzadko opuszczali Thistle Grove: odległość osłabia nasze magiczne zdolności. Im dłużej jest się z dala od domu, tym mniej zaklęć da się rzucić, aż wreszcie umiejętności całkiem zanikają – tak jak zanikły moje.
Wciąż czułam fantomowy ból ich braku, puste pulsowanie nigdy niesłabnącej do końca tęsknoty. Nawet ta drobna iskierka magii tylko pogłębiła moje pożądanie.
Zaraz jednak ustawiłam się do pionu, przypominając sobie, że to cena, którą zgodziłam się zapłacić za moje nowe życie. Za prawdziwe życie, w którym mam prawdziwą pracę, prawdziwy dyplom ukończenia studiów, a także – niestety – równie prawdziwy dług studencki. Na taki poszłam kompromis – za cenę utraty magii wybrałam życie, które mogłam uformować tak, by naprawdę mi pasowało.
– Niestety, spóźniłaś się na kolację – powiedziała mama, opierając się o ladę z ramionami skrzyżowanymi na szczupłej piersi. Jasper rozłożył się na trawertynowych kaflach, a ja opadłam na jedno z drewnianych krzeseł przy śniadaniowym stole i zrobiłam przepraszającą minę, jakbym wcale nie zaplanowała precyzyjnie godziny przybycia tak, żeby uniknąć obowiązkowej godziny w więzieniu towarzystwa rodziców.
– A tata wrócił na parę godzin do sklepu, żeby uporządkować rachunki – dodała. – Cholerne szaleństwo Samhain każdego roku rozpoczyna się coraz wcześniej. Już teraz zalewają nas turyści, a wiesz, jak reaguje na to twój biedny ojciec.
– Domyślam się – skrzywiłam się ze współczuciem. – Ci wszyscy obcy ludzie, z którymi musi rozmawiać, to dla niego horror.
Co roku w okresie „strachów” – od początku października do czasem aż połowy listopada – Thistle Grove zwiększało obroty. Przez resztę roku również był to popularny cel podróży wśród wielbicieli Halloween – choć turyści nie mieli oczywiście pojęcia, jak głęboko zakorzeniona i prawdziwa jest mityczna magia tego miasta – ale wtedy było dość spokojnie, by mój introwertyczny ojciec mógł to jakoś znieść.
– Jeśli jesteś głodna, zrobię ci kanapkę – zaproponowała mama. Posmutniała lekko, kiedy pokręciłam głową. – Może chociaż herbaty? Sama się chętnie napiję.
Jechałam wiele godzin i zdecydowanie wolałam pójść pod gorący prysznic i potem prosto do łóżka, zanim będę musiała zmierzyć się z kolejnymi scenami z historii o powrocie córy marnotrawnej. Jednak, kiedy mama proponowała mi herbatę, zdawała się tak pełna nadziei, że nie potrafiłam się zmusić do odmowy.
– Bardzo chętnie się napiję, dzięki – poddałam się. – Czy mogłabym też poprosić o wodę dla Jaspera?
– Oczywiście. Ależ z niego niezwykle uprzejmy jegomość. – Zmrużyła oczy i przechyliła głowę na bok. – Jesteś pewna, że nie jest chowańcem?
– Absolutnie pewna, mamo.
Patrzyłam, jak porusza się z rozmysłem po kuchni, emanując sprawnością i kompetencją; jej bladoniebieski kardigan wirował wokół niej, a błyszczący, ciemny warkocz zwisał z ramienia. Kiedy postawiła przede mną mój ulubiony kubek – duży, z wizerunkiem złotej ważki – delikatnie dotknęła go palcem wskazującym, żeby ostudzić herbatę do odpowiedniej temperatury. Była to znana sztuczka Harlowów, dość nijaka jak na zaklęcia podobieństwa. Moja matka, Cecily Fletcher Harlow, nie urodziła się, rzecz jasna, w tej rodzinie, ale małżeństwo z członkiem założycielskiego rodu było jak małżeństwo z członkiem rodziny królewskiej. Tyle że zamiast życia wypełnionego ozdobnymi kapeluszami, anemicznymi kanapkami z ogórkiem i publicznym noszeniem cielistych rajstop, można było samej stać się wiedźmą.
– No dobrze, kochanie – zaczęła, zaplatając palce wokół swojego kubka i siadając naprzeciwko mnie. – Powiedz, co u ciebie.
– Wszystko dobrze – powiedziałam, kiedy wypity rooibos rozluźnił nieco moją klatkę piersiową. Zapomniałam o leczniczej wartości naparów mamy. – Parę dni temu dostałam nawet awans. Nie chciałam o tym wspominać, póki wszystkie papiery nie zostaną podpisane, ale tak. Oficjalnie zajmuję teraz stanowisko dyrektorki kreatywnej w Enchantify.
– O rany, to fantastycznie! – rozpromieniła się, chociaż dostrzegłam drganie w kącikach jej oczu, kiedy zarejestrowała, że z opóźnieniem poznaje dobrą nowinę. – Gratulacje, skarbie. Co za triumf.
– I to w świetnym momencie. Miałam kartę przetargową podczas rozmowy o długim urlopie.
– A dla nas miesiąc w twoim towarzystwie to ogromna przyjemność! Mówiąc szczerze, obawiałam się, że w ogóle nie będziesz mogła przyjechać.
Zagryzłam policzek, nieco zaskoczona nietypową dla niej szczerością. W domu Harlowów rzadko rozmawialiśmy w ten sposób. Nie byliśmy ograniczonymi elitarystami jak Blackmoore’owie, nie byliśmy pogrążeni w chaosie i współuzależnieni jak Avramovowie ani niemal nierozerwalnie związani ze sobą jak Thornowie. Woleliśmy trzymać trudne sprawy i siebie nawzajem na dystans.
Być może czasem zbyt duży.
– Dziedzic Harlowów ma być arbitrem turnieju, pamiętasz? – powiedziałam z wymuszoną lekkością. – Nie tak łatwo wymigać się od czarodziejskiego obowiązku spoczywającego na nas od setek lat. Czy mogłabym mieć absolutną pewność, że jeśli sprzeciwię się tradycji, nie zmienię się w jeża?
Uśmiechnęła się i upiła łyk herbaty.
– Pomijając nie-całkiem-niemożliwą-lecz-dość-nieprawdopodobną jeżyfikację, grymuar nie zabrania zająć twojego miejsca kolejnej wiekiem osobie z młodego pokolenia. Delilah z pewnością mogłaby cię zastąpić.
– Och, Delilah z pewnością by mogła – mruknęłam pod nosem, starając powstrzymać się przed odruchowym przewróceniem oczami na dźwięk imienia kuzynki.
– Nie bądź dla niej niemiła, kochanie. Ona jest po prostu… gorliwa.
Padł jeden z epickich brytyjskich eufemizmów mojej matki, jako że Delilah to zarówno najgorliwsza osoba na świecie, jak i największa fanka Harlowów. Była ode mnie rok starsza, ale na jej nieszczęście nie przyszła na świat jako pierworodna córka głównej linii rodu, co automatycznie dyskwalifikowało ją jako sędzię – mogła nią zostać tylko wtedy, gdybym ja zrezygnowała.
Obsesja Delilah na punkcie historii naszej rodziny zawsze bardzo mnie bawiła, biorąc pod uwagę, jaką rolę Harlowowie odegrali w założeniu miasta. Wedle legendy niewiele ponad trzysta lat temu czworo czarodziejów zostało ściągniętych do Hallows Hill przez dobiegający z tego miejsca magiczny śpiew syreny. By uczcić założenie miasta, Caelia Blackmoore wywołała spektakularną burzę, Margarita Avramov wezwała na świadków duchy zza magicznej przesłony, Alastair Thorn zgromadził wokół siebie stado ptaków, zaś Elias Harlow wyciągnął swe potężne pióro i…
Zrobił notatki.
Serio, to tyle. Mój wybitny przodek brał udział w tym czarodziejskim wydarzeniu o wzniosłości i wadze bez precedensu i zajął się opisywaniem go w najnudniejszy z możliwych sposobów, świadomie unikając wszelkich ozdobników i żartów; Boże broń, by ta historyczna kronika stała się choć trochę interesująca dla przyszłych czytelników. Zasadniczo był odpowiednikiem pani Irmy o nieintencjonalnie fioletowych włosach, zapisującej najważniejsze punkty każdego zebrania rady miasta.
Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że Elias był odpowiedzialny także za grymuar – księgę zawierającą zebrane zaklęcia wszystkich czterech rodów i zasady odprawianego co pięćdziesiąt lat turnieju o nazwie Zawody w Zagajniku, decydującego, który z założycielskich rodów ma zarządzać wszystkim, co w Thistle Grove magiczne. Wedle zasad, w konkursie miało wziąć udział młode pokolenie, tak by każdy zwycięzca rozpoczynał panowanie w kwiecie wieku – a to oznaczało, że rywalizowali ze sobą pierworodni dziedzice każdej linii, „następcy tronu”, którzy ukończyli osiemnasty rok życia.
Harlowowie nawet nie biorą udziału w tej rywalizacji – nasze czary są tak skarlałe, że jesteśmy jedynie arbitrami. Jako dziedziczka Harlowów i rówieśniczka pozostałych dziedziców, wedle zasad grymuaru to ja mam być arbitrem, nie mój ojciec.
Świetna tradycja.
– No cóż, to zła wiadomość dla Delilah – burknęłam. – Ale oto jestem! Nie zajmie mojego miejsca Emmeline, dziedziczki Rodu Harlowów, czarodziejskich zarządców Thistle Grove.
Mama zmarszczyła brwi zza kubka.
– Jeśli zamierzasz być taka gburowata, być może naprawdę powinna zająć twoje miejsce. Wiesz, że poszanowanie ducha tego wydarzenia jest bardzo ważne dla twojego ojca.
Oparłam się, czując, jak ściska mi się żołądek. Owszem, wiedziałam. Dowiedziałam się tego z rozpaczliwie wylewnego i imponująco obciążającego poczuciem winy listu, który wysłał mi kilka miesięcy wcześniej. Na samą myśl o zamaszystym piśmie na ziarnistej papeterii z Woluminów i Wróżb czuję w gardle ucisk i smak niepokoju przeznaczonego dla rozczarowujących córek.
Najdroższa iskierko, wiem, że zdecydowałaś, że twoje życie będzie odmienne – i oddzielone od naszego. Bardzo cię jednak proszę, byś rozważyła powrót na sabat czarownic, tylko ten jeden raz, w imię tradycji. Rozważ wypełnienie tego ostatniego obowiązku wobec twojej historii i krewnych, wobec twojej matki i mnie, a obiecuję, że nigdy więcej nie będziemy podnosić tego tematu.
Jak mogłabym odmówić? Zwłaszcza rodzicom, którzy zawsze tak bardzo wspierali moje wybory i moje pozbawione magii życie w Chicago? Życie, którego nigdy nie rozumieli i w którym wyraźnie nie było dla nich miejsca?
– Wiem – odparłam, nie wspominając o liście. Gdyby matka o nim wiedziała, nigdy nie pozwoliłaby ojcu wysłać tekstu opartego na emocjonalnej manipulacji. Moi rodzice byli ucieleśnieniem hasztagu _#relationshipgoals_, a ja nie miałam najmniejszego zamiaru tego popsuć. – Poza tym duch owego „czegoś” wymaga tego ode mnie. A jako że Blackmoore’owie wygrywają w zasadzie od zarania dziejów, zapewne nie będę miała przed sobą zbyt wiele sędziowania.
Technicznie rzecz biorąc, była to nieprawda. W 1921 roku raz zwyciężyli Thornowie, ale to tylko dlatego, że Evrain Blackmoore był tak beznadziejnym pijakiem, że podpalił siebie i rywala z rodu Avramovów podczas próby przemienienia stawu w fontannę płonącego rumu.
Widzicie? Bujaj się, Delilah, też znam historię Thistle Grove.
Mama westchnęła lekko i skapitulowała. Potarła skronie.
– Pewnie masz rację. Masz kilka dni na odpoczynek, turniej zaczyna się dopiero w środę. Zdążysz się zaaklimatyzować.
Kiedy usłyszałam słowo „odpoczynek”, poniosłam sromotną porażkę w konfrontacji z ziewnięciem. Omal mi szczęka z zawiasów nie wypadła.
– Przepraszam. Jestem wykończona.
Matka odsunęła się od stołu, szybko zebrała puste kubki i wstawiła je do zlewu.
– W porządku, skarbie. Przygotowałam dla ciebie powozownię. – Zerknęła na mnie przez ramię, opłukując dłonie. – Pomyślałam, że skoro będziesz tu przez miesiąc, wygodniej ci będzie w osobnej przestrzeni niż w pokoju gościnnym.
– Wspaniale – powiedziałam, szczerze uradowana. Jako dziewczynka uwielbiałam powozownię i większość nocowanek z Linden Thorn spędzałam właśnie tam, oddalona od rodziców, ale wciąż na tyle blisko, żeby mogli nam pomóc w razie potrzeby. Zapewne wyobrażali sobie, że kiedy dorosnę, będzie nas dzielił podobny dystans, a nie ponad trzysta kilometrów nizin Illinois, które rozciągały się teraz między nami, ogromne i nieustępliwe.
Wspólnie wyniosłyśmy moje rzeczy tylnymi drzwiami na dróżkę prowadzącą przez kwiatowy ogród mamy. Kwitnące nocą rośliny przeciągały się w łóżkach, pochylały ku sobie nawzajem i chichotały piskliwie niczym plotkujące wróżki. Jasper podszedł powąchać szczególne ożywiony wiesiołek i odskoczył od niego jak zając, kiedy ten przechylił się ku niemu i z chichotem uderzył go w nos.
Było to proste zaklęcie animujące, dalekie od tego, co mogliby zrobić Thornowie. Kwiaty w ogrodzie animowanym przez Thornów miałyby własne imiona, osobowości i zdolność porozumiewania się, wszystkie cechy istot żywych. Wiem o tym dobrze, bo moja najlepsza od dwudziestu lat przyjaciółka Linden Thorn z okazji moich urodzin zanimowała kiedyś drzewo wiśniowe w Honeycake Orchards. Cherry – nazwana tak przez niżej podpisaną, najbardziej dosłowną ośmiolatkę świata – ograła mnie w szachy cztery razy na pięć i dzieliła się ze mną swoimi cudnymi, niesamowitymi snami.
Czasem wciąż tęsknię za tamtym drzewem.
Jednocześnie upuściłyśmy torby na progu, wydając z siebie podobne, bardzo nieeleganckie chrząknięcia, i uśmiechnęłyśmy się do siebie szeroko. Mama podała mi klucze.
– Całkiem niewykluczone, że jeśli tacie czas przeleci przez palce, to będzie spał w sklepie – powiedziała, z czułością przewracając oczami. – Często się tak zdarza, więc nie musisz pędzić na śniadanie, żeby się z nim zobaczyć.
– Umówiłam się już na brunch z Linden. – Napisałam do Lin kilka tygodni wcześniej, żeby dać jej znać, że przyjeżdżam na turniej, i zapytać, czy chce się spotkać zaraz po moim przyjeździe. Wciąż byłyśmy blisko, głównie dzięki jej wysiłkom, byśmy mimo odległości pozostawały na bieżąco z tym, co się u każdej z nas dzieje, uznałam więc, że to ja powinnam wyjść z inicjatywą pierwszego spotkania na żywo po latach. – Ale zaraz potem zajrzę do Woluminów & Wróżb, OK?
– Oczywiście – powiedziała matka, pochylając się nade mną, żeby pocałować mnie w czoło. – Dobranoc, kochanie. Jeśli będziesz czegoś potrzebować – wołaj. Naprawdę bardzo się cieszę, że przyjechałaś.2. KATASTROFA W KONICZYNOWYM KOTLE
2
Katastrofa w Koniczynowym Kotle
Wnętrze powozowni przypominało przestrzenny loft z widocznymi krokwiami, aneksem kuchennym, rustykalnym kominkiem i łóżkiem umiejscowionym bezpośrednio pod świetlikiem. Zazwyczaj służyła mojej matce za gabinet do topienia świec, ale nigdzie nie było śladu jej twórczego bałaganu. Wszystkie powierzchnie lśniły, zostawiła mi nawet miskę moich ulubionych pomarańczy sumo.
Wysiłek, jaki włożyła w moje powitanie, sprawił, że zapragnęłam się napić i to tak bardzo, że gdyby ktoś się nad tym dłużej zastanowił, mógłby to uznać za problematyczne.
Kiedy ustawiłam ostatnią parę zapewne-niepotrzebnych-ale-a-co-jeśli-się-jednak-przydadzą butów i włożyłam walizkę pod łóżko, poczułam, że moje zmęczenie zmieniło się w to irytująco brzęczące znużenie, które nie pozwoli mi zasnąć bez wspomagania. A ostatnim, na co miałam ochotę, był powrót do domu w poszukiwaniu jakiegoś skomplikowanego alkoholu, którego moi rodzice, należący do osób „trzymających butelkę szkockiej na specjalne okazje”, zapewne i tak nie mieli.
Pozostawała mi tylko jedna opcja.
Pół godziny później zasiadłam na stołku w Koniczynowym Kotle, omiatając wzrokiem znajomą plątaninę radosnych lampek w kształcie nietoperzy wiszących wciąż nad żłobionym barem, te same psychodelicznozielone i fioletowe pajęczyny lśniły na ścianach. No i oczywiście Martwego Fryderyka: plastikowy szkielet w kapeluszu leprechauna i kolorowym naszyjniku pozostałym z Mardi Gras, który siedział na tyłach baru z ukulele na kościstych kolanach.
Zaprawdę trudno byłoby o miejsce wyższej klasy.
Bar znajdował się na tyle daleko od głównej trasy, że nie przychodziło tu zbyt wielu turystów, dzięki czemu stał się doskonałą lokalną spelunką. O wpół do dziesiątej w niedzielny wieczór było tu prawie pusto, jeśli nie liczyć jakiejś samotnej panny ze zwisającą ozdobą „żony Frankensteina” na rozczochranych włosach, ponuro wysysającej jasnozielony koktajl.
Przynajmniej ktoś bawił się jeszcze gorzej ode mnie.
Kiedy sięgałam po kartę drinków, barman odstawił wytarty kubek i pochylił się ku mnie, po czym na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech.
– Hej… Emmy Harlow? Cholera, to naprawdę ty!
Spojrzałam na niego pustym wzrokiem, kompletnie zagubiona – ale wtedy jego dorosła twarz nałożyła się na mętne wspomnienie twarzy młodszej, którą rozpoznawałam z lat szkolnych. Te same rozczochrane, ciemne włosy, ten sam eyeliner wokół jasnoniebieskich oczu, nawet strój złożony z ogrodniczek i luźnej koszulki wydawał mi się znajomy, choć teraz wystawały spod niego wytatuowane przedramiona. Byliśmy z Mortym tylko znajomymi, ale ze zdziwieniem odkryłam, że bardzo mi miło go widzieć, a tym bardziej słyszeć, że pamięta moje imię.
– Nikt inny – odwzajemniłam uśmiech. – To mój pierwszy wieczór po powrocie. Co słychać, Morty?
– Nie narzekam. Tata parę lat temu przeszedł na emeryturę i powierzył mi tę elegancką instytucję. – Szerokim gestem wskazał wnętrze Kotła. – Z radością donoszę, że nasze enchilady buffalo są obecnie jadalne. Zlitowaliśmy się również i odświeżyliśmy listę koktajli. Podać ci coś?
Przeciągnęłam palcem po nowym zestawie tandetnie brzmiących halloweenowych drinków, aż dotarłam do klasycznych koktajli. – Na początek poproszę Old Fashioned.
– Już się robi. – Raz jeszcze uśmiechnął się do mnie szeroko i rozbrajająco, a potem sięgnął po shaker. – Chętnie bym się z tobą umówił, kiedy już się rozgościsz. Jestem strasznie ciekawy, czym zajmowałaś się w mieście przez te wszystkie lata.
Serce zabiło mi zaskakująco mocno, kiedy usłyszałam, że kolega z klasy nie tylko jest ciekawy, czym się zajmuję, ale nawet zainteresował się mną na tyle, żeby wiedzieć, dokąd wyjechałam. Kiedy postawił przede mną drinka, wypiłam połowę trzema słodko-dymnymi łykami, myśląc, że być może miesięczny pobyt tutaj nie będzie aż tak straszny, jak w moich najgorszych przypuszczeniach.
Wtedy otwarły się drzwi pubu, wpuszczając do środka chłodny, jesienny wiatr. I usłyszałam jego głos, a zaraz po nim niepodrabialny śmiech.
Gareth Blackmoore wtoczył się do środka, za nim jego młodszy brat Gawain i kłębowisko kuzynów Blackmoore’ów, a wszyscy tylko o pół kroku od kompletnego pijaństwa.
– Wszechświecie, pogrzało cię? – jęknęłam przez zaciśnięte zęby, ledwo powstrzymując się przed ukryciem twarzy w dłoniach.
I, jako że najwyraźniej w przeszłym życiu dopuściłam się niewyobrażalnych zbrodni na dzieciach i małych kotkach, Gareth podszedł do baru i opadł na stołek obok mojego. Jego ekipa podążyła za nim, wciąż przepychając się i rechocząc, i zajęła pozostałe miejsca przy barze.
– Heeej! – zawołał Gareth, jakbyśmy wpadali na siebie regularnie. Uśmiechnął się tym krzywym uśmiechem, który kiedyś zmienił całe moje życie. Kiedy odgarnął z czoła kosmyk piaskowych włosów, całe moje ciało napięło się, zażenowane bliskością i okrutnie znajomym gestem, który dawno powinnam była zapomnieć. – Zajęte?
– Tak – wydusiłam, czując, jak serce podchodzi mi do gardła. – To krzesło jest zajęte.
– Serio? – Gareth uniósł brew i zamaszystym gestem wskazał puste miejsca w pubie. – Nie widzę tu nikogo.
– Widzisz, chodzi o to, że to miejsce zawsze było zajęte. Ma długą tradycję bycia wiecznie zajętym, więc…
Zmrużył oczy, wciąż uśmiechając się nonszalancko i starając ustalić, czy robię sobie z niego jaja.
– To może posiedzę na nim, póki prawowity właściciel nie wróci… Co o tym myślisz? – zaproponował konspiracyjnym szeptem, pochylając się nade mną. Był tak blisko, że czułam dobiegający z jego ust zapach piwa. – To będzie taki kompromis.
Odsunął się ode mnie, gwałtownie kołysząc całym ciałem, i stuknął kłykciami o bar. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, pstryknął palcami w kierunku Morty’ego, jak karykatura samego siebie – zarozumiały pijak.
– Hej, stary, rundka Don Julio Real dla całej ekipy!
Wpatrywałam się w Garetha, przerażona faktem, że jakimś cudem jego prawdziwa postać była jeszcze gorsza niż moje najgorsze wspomnienia.
– Czy ty… serio pstryknąłeś palcami na żywego człowieka?
– Przecież to tylko Morty! – zawołał Gareth, rozkładając szeroko ramiona z pijacką serdecznością, na tyle gwałtownie, że omal nie walnął mnie łokciem w czoło. – Morty to stary kumpel. Nie przeszkadza mu to, prawda, Morty?
Morty wyglądał, jakby rozważał, czy nie wejść na drogę przemocy, jeśli Gareth jeszcze raz wypowie jego imię tym wstrętnie lekceważącym tonem. Pokiwał jednak tylko głową, zacisnął wargi, aż zbladły, i odwrócił się, żeby odstawić na najwyższą półkę butelkę ze srebrną nakrętką.
Najważniejsza zasada Thistle Grove, mająca swoje zastosowanie zarówno w społecznościach czarodziejskich, jak i niemagicznych, brzmiała: z Blackmoore’ami się nie zadziera. Blackmoore’owie byli jak arystokraci, którzy nie reagują zbyt miło, kiedy ktoś próbuje sobie z nimi pogrywać.
Byłam dobrym przykładem, jako że dziewięć lat temu pierdolenie się z Blackmoore’em dosłownie skłoniło mnie do udania się na dziewięcioletnie wygnanie.
Kiedy znów otworzyłam usta, żeby zaprotestować, Morty napotkał mój wzrok i lekko pokręcił głową. „Nie warto” – powiedział do mnie bezgłośnie, nalewając tequilę do sześciu kieliszków w kształcie czaszek, ze spojrzeniem pełnym dystansu, które towarzyszy mu zapewne w takich właśnie, paskudnych sytuacjach.
Kiedy Gareth podniósł kieliszek i wzniósł jakiś bełkotliwy toast za Camelot, koronny klejnot Blackmoore’ów, szczęśliwie odwrócił uwagę ode mnie. Zacisnęłam na kubku obie dłonie w śmiertelnym uścisku, jakby mógł powstrzymać mnie przed utratą kontroli, która wysłałaby mnie wpierw do mezosfery, a potem dalej w kosmos; byłam pełna takiej wściekłości i takiego niepokoju, które autentycznie byłyby w stanie uwolnić mnie od ziemskiej grawitacji.
Kiedy już sądziłam, że udało mi się w miarę ogarnąć, Gareth przemówił do mnie.
– Wracając do tematu – powiedział, jakbyśmy wcześniej prowadzili przyjemną konwersację. – Przyjechałaś na weekend? Chyba nigdy cię tu nie widziałem?
Wpatrywałam się w niego z zaskoczeniem, które walczyło o pierwszeństwo ze złością, że z biegiem czasu stał się jeszcze przystojniejszy. Miał na sobie nieco pomięty garnitur w paski, który elegancko układał mu się na szerokich ramionach, a jego jasne włosy, bez wątpienia podcięte przez drogiego fryzjera, były zaczesane do tyłu i odsłaniały ciemniejsze brwi i błękitne ogniki oczu, które uwiodły mnie, kiedy miałam siedemnaście lat. Jego twarz była nieco szczuplejsza, niż zapamiętałam, a szczęka i brwi – cięższe i wyrazistsze. Niestety, dziewięć lat później wyglądał jeszcze lepiej.
Jego osobowość z kolei najwyraźniej wciąż wymagała generalnego remontu.
– Garecie Blackmoore, czy ty robisz sobie ze mnie jaja? – zapytałam. – Nie widziałeś mnie tutaj? Czy to jakiś nowy sposób na podryw? Bo jeśli tak, jest wyjątkowo żenujący nawet jak na ciebie.
– Hej, spokojnie – wycedził, unosząc ręce i brwi. – Cholera, źle zaczęliśmy. Mam na imię Gareth, ale… zaraz, ty już znasz moje imię! Skąd je znasz, nieznajoma?
Kiedy jego twarz powoli rozciągnęła się w uśmiechu, ja poczyniłam jedno z najtragiczniejszych odkryć w moim życiu. Gareth Blackmoore – moja pierwsza miłość, rozstanie z którą było najbardziej upokarzającym, najstraszniejszym wydarzeniem w moim życiu, powodem, dla którego porzuciłam cały mój dotychczasowy świat – naprawdę mnie nie pamiętał.
Niewyobrażalne zbrodnie? Najwyraźniej w poprzednim życiu po prostu zjadałam dzieci i kotki, aż tłum wygonił mnie z miasta widłami.
Faktycznie ostatni raz widzieliśmy się dziewięć lat temu, jeśli nie liczyć przelotnych spojrzeń, jakie rzucałam mu, kiedy jeszcze wracałam do Thistle Grove na obchody wiedźmińskich świąt. Od tamtego czasu mój styl mocno się zmienił. Zamiast dzikiej, rozjaśnionej słońcem czupryny, sięgającej niemal do pasa, miałam na głowie gładki, ciemny, asymetryczny bob, który kończył się w okolicach podbródka. Przedramiona pokrywały mi drobne tatuaże, no i za nic w świecie nie pokazałabym się teraz w jednej z tych białych, zwiewnych sukienek, które tak się Garethowi podobały.
A jednak ten mężczyzna był we mnie wiele, wiele razy. Pomijając naszą relację uczuciową, czy sam ten fakt nie powinien zagwarantować mi choćby przebłysku wspomnienia? Mnie nie było trudno rozpoznać jego. A jednak w jego oczach nie było nic prócz typowego spojrzenia pijanego samca, który chciałby mi się dostać do majtek.
Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć, tak zażenowana, że żałowałam, że nie mogę się zapaść pod ziemię, a jednocześnie przygnieciona przez tsunami. Morty tymczasem przenosił wzrok z niego na mnie i z powrotem, jakby oglądał najżałośniejszy mecz tenisowy świata. Nie mógł wiedzieć, co dokładnie się dzieje – lista osób świadomych tego, co się między nami wydarzyło, była tak krótka, że nie obejmowała nawet moich rodziców – ale zapewne był w stanie dostrzec istotę rzeczy.
– Jasna cholera – wymamrotał pod nosem, a na jego życzliwej twarzy pojawił się wyraz współczucia, który natychmiast zmienił moje upokorzenie w gniew.
Jakby na zawołanie, kubek roztrzaskał się na kawałki w moich dłoniach.
– O cholera, twoja szklanka! – zawołał Gareth, szeroko otwierając oczy, w których pojawiła się szczera troska. Trzeba przyznać, że mimo licznych wad, nigdy nie był intencjonalnym sadystą. – Poczekaj, pomogę ci.
Nie pytając o pozwolenie, zacisnął dłoń wokół mojej ręki i garści pełnej odłamków. Łaskoczące czary z jego dłoni przeniosły się na moją, zmieniając połamane resztki kubka w opalizujący płyn, falujący i lśniący jak rtęć. Wirowały i kołysały się w miejscu, po czym kubek powrócił do swojego poprzedniego kształtu, z cichym trzaskiem na powrót skrystalizował się w ciało stałe.
W tym właśnie Blackmoore’owie byli najlepsi – potrafili manipulować materią, bez trudu zmieniać jeden żywioł w drugi, dla kaprysu łamać rzeczy i sklejając je na nowo. Podobno pochodzili od legendarnej arturiańskiej czarodziejki Morgan le Fay, jak można by się zresztą domyślić dzięki ich absurdalnym imionom. (Garetha potraktowano całkiem łagodnie, ale reszta… no, nie bardzo. Jego młodszy brat ma na imię Gawain, a siostra – Nineve). Są najsilniejszymi czarownikami, bez wątpienia najpotężniejszym z rodów.
Ale nawet oni nie byli zazwyczaj na tyle bezwstydni, żeby czarować na oczach zwykłych ludzi, takich jak Morty – który wciąż patrzył na nas jak zahipnotyzowany, poruszając ustami, kiedy próbował pogodzić prawa fizyki z nieprzystawalną rzeczywistością całego kubka w mojej dłoni.
Chociaż uczono nas, żeby unikać publicznego rzucania zaklęć, wieki temu Avramovie zaczarowali też na wszelki wypadek miasto, tak by lokalni mieszkańcy nie mogli spojrzeć z bliska na żadne zabłąkane czary. Widziałam, jak ich magia działa teraz na Morty’ego, w którego oczach pojawiła się niepewność, kiedy przepisywał swoje wspomnienie niczym redagowany dokument.
Garethowi moje zaskoczenie pomyliło się chyba z fascynacją i podziwem, bo pozwolił swoim palcom dalej ściskać moje.
– Fajna sztuczka, co? – Pochylił się nieco bliżej, chuchając na mnie kwaśnym, alkoholowym powietrzem i próbując skupić się na mojej twarzy. Zmarszczyłam nos, zastanawiając się, jak to możliwe, że kiedyś ten mężczyzna, będący ucieleśnieniem banału, wydawał mi się atrakcyjny. – Znam ich znacznie więcej. Jeśli chcesz, możemy stąd pójść, pokażę ci zdecydowanie fajniejsze rzeczy.
– Albo może ty sobie stąd pójdź – zasugerowałam ze złością, wyrywając mu dłoń. – Może umówmy się tak, że ja mrugnę, a ciebie już tu nie będzie.
Odchylił się na krześle, potarł dłonią kark, a w jego oczach pojawiła się konsternacja.
– Albo, czekaj, może zostanę i kupię ci jeszcze jednego drinka? – zaproponował, wciąż niezdolny, by pogodzić się z odrzuceniem przez turystkę, która musi przecież być pod wrażeniem spotkania ze słynnym dziedzicem Blackmoore’ów.
– Już ci odmówiła, stary – wtrącił się Morty. Jego twarz rozluźniła się; prawdopodobnie zapomniał już o rozbitej szklance albo ułożył sobie w głowie jakąś historię, która lepiej pasowała do jego zwyczajowego postrzegania świata. – A dżentelmenowi jedno „nie” powinno wystarczyć, prawda?
Przez twarz Garetha przemknęła iskra przytomności, a jego szczęki zacisnęły się wojowniczo. Spojrzał najpierw na Morty’ego, potem na mnie, składając usta w dzióbek i przebiegając językiem po zębach. Z tego, co pamiętałam, chociaż Gareth był zarozumiały, rozpieszczony i nie przyjmował do wiadomości własnych błędów, nie był tyranem, przynajmniej nie na trzeźwo. Ale za to Blackmoore’em, a poza tym też wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, mającym za sobą ekipę podobnych towarzyszy. Kiedy patrzyłam, jak zastanawia się, co zrobić, poczułam, że adrenalina uderza mi do głowy.
Napięcie zebrało się wokół nas jak przed burzą – a wtedy Gareth teatralnie przewrócił oczami, odsunął się od baru i ziewnął przeciągle.
– Masz rację, Morty – powiedział, odwracając się ode mnie i klepiąc po ramieniu najbliższego kuzyna. – Wiecie co, tu się zrobiło czerstwo. Chodźcie do Avalonu.
Rozbrzmiał refren złożony z okrzyków w stylu „dobra, stary” i zaraz wszyscy znaleźli się za drzwiami, a atmosfera niemal natychmiast się rozluźniła. Przez chwilę siedzieliśmy z Mortym w milczeniu, zszokowani, odzyskując rezon. Potem Morty cały się zatrząsł, jakby chciał oczyścić głowę, i nalał nam po szocie wódki. Zmęczonym gestem stuknęliśmy się kieliszkami, po czym wychyliłam swój na raz i zasyczałam przez zaciśnięte zęby.
– Wszystko w porządku, Emmy? – zapytał, a w jego ciepłych oczach malowała się szczera troska. – Nie do końca zrozumiałem, co tu się wydarzyło, ale widzę, że Gareth wciąż jest dupkiem na skalę przemysłową, co mnie szczególnie nie zaskakuje.
– Przeżyję – wymamrotałam, chowając twarz w dłoniach. – Dzięki, że interweniowałeś, zanim zdążyłam zrobić coś naprawdę głupiego. Czekaj… czy on w ogóle zapłacił za te szoty?
– Ma otwarty rachunek – odparł Morty, przygotowując kolejny Old Fashioned, nim zdążyłam o niego poprosić. Co za skarb. – Szczerze mówiąc, wszystko mi jedno, byle się tu nie pchał. Blackmoore’owie mnie stresują, wiesz? Banda wkurwiających dupków, zachowują się, jakby całe miasto należało do nich. OK, wiem, że spora część miasta faktycznie do nich należy, ale mogliby trochę zmienić podejście.
– Wypijmy za to – powiedziałam, śmiejąc się gorzko. Nowy kubek wyglądał identycznie jak ten, który rozbiłam, ale wydał mi się zaskakująco solidny. Zrobiony był z tak grubego szkła, że nie dałabym rady strzaskać go uściskiem dłoni.
A to oznacza, że zrobiłam to dzięki instynktownej magii.
A to oznacza, że moje zdolności wracały.