Pełna kontrola - ebook
Pełna kontrola - ebook
"Pełna kontrola" to historia toksycznej miłości młodego mężczyzny i kobiety o autodestrukcyjnych skłonnościach. Jest to także opowieść o Szczecinie. W prozie Alana Sasinowskiego to miasto jest bowiem czymś o wiele więcej niż tylko tłem wydarzeń. Jest jednym z bohaterów, z którym inni bohaterowie wadzą się, spierają, ale i namiętnie go kochają. A to dlatego, że miasto stanowi integralny element ich osobowości, wywołujący silne emocje i kształtujący mentalność. "Pełna kontrola" należy zatem do tych utworów literackich, dla których inspiracją była chęć rozpoznania lokalnej tożsamości. Autor wprowadza czytelnika w zawiłości losów miasta i jego mieszkańców, przygląda się im krytycznie, ale i z empatią, daje możliwość spojrzenia przez pryzmat miłosnego związku. Wszystko to sprawia, iż podobnie jak w przypadku poprzednich książek, Alan Sasinowski ofiaruje czytelnikowi intrygującą i ożywczą prozę.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65778-92-5 |
Rozmiar pliku: | 984 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydech – błagambłagambłagam – i wdech – tak! – wydech – proszęcięboże – i wdech – wydech – Malwinka, postaraj się – i wdech – jeszcze raz, jeszcze jeden raz – wydech – medyczna aparatura pika bezdusznie, trochę zaczepnie – i wdech – wydech – ale co to za wydech? – straszny – jakby zaraz miała wyzionąć ducha – i wdech – udało się! – wydech – Duduś nie może oderwać oczu od ciała umierającej narzeczonej – jeśli będzie trzeba, wyszarpie z niej kolejny oddech, wygrzebie go z jej płuc – i wdech – wydech – świat się skurczył, zwinął, znikł – i wdech – całą planetę wypełnia ciało Malwiny, ciało, które jest teraz także jego ciałem – wydech – pauza – przedłuża się – czyżby...?! – jezubłagam – i wdech – przerażająca... – wydech – przerażająca jest ta plątanina rurek powtykanych w brzuch i ramiona Malwiny – i wdech – wydech – znowu pauza – Duduś krztusi się nie wiadomo czym – pochyla się jeszcze bardziej nad walczącym o życie ciałem – już cały w nim utknął – zanurzył się w nim po czubek głowy – i wdech – wydech – każdy oddech Malwiny brzmi, jakby brała na siebie coś ciężkiego, coś, pod czym zaraz oboje skruszeją – i wdech – brawo, kochanie, jeszcze tylko jeden oddech, o nic więcej nie proszę, jeszcze tylko jeden oddech a potem pomyślimy, co dalej – i wdech – tak jest! a teraz...
– Musimy umyć pacjentkę, proszę wyjść.
Duduś nie rozumie. Jak to? To jest coś więcej niż oddech Malwiny? Coś więcej niż jej ciało ledwo widoczne pod plątaniną rurek? Z trudem unosi wzrok – z trudem wynurza się ze złudzenia, że znajduje się w środku ciała Malwiny, że jego oddychanie było ich wspólnym wysiłkiem, że to nie medyczna aparatura, ale on, skulony nad szpitalnym łóżkiem i krztuszący się, podtrzymywał je przy życiu. Jednak nie, nic od niego nie zależy. Niczego nie powstrzyma, w niczym nie pomoże. Pielęgniarka stanowczo wypycha go z sali.
– Musimy umyć pacjentkę – powtarza, pokazując głową nieprzytomną staruszkę leżącą na łóżku w kącie pomieszczenia. – Dam znać, gdy będzie pan mógł wrócić.
Duduś pozwala wyprowadzić się na korytarz, zawiesza mętny wzrok na brudnej ścianie. Porusza się niepewnie, jakby w ciągu kilkunastu ostatnich minut powietrze zmieniło gęstość. W łazience długo wpatruje się we własne odbicie, w końcu wypluwa w lustro zdziwione:
– Ja żyję. JA żyję.
To przywraca go światu. Teraz pozostaje już tylko opanowanie krótkiego, suchego płaczu i dygotu rąk – i wraca na korytarz, próbuje odnaleźć złudzenie, że nad czymkolwiek panuje, chce strząsnąć z siebie upiorne uczucie, że coś ciężkiego cicho, lecz nieodwołalnie domknęło się ponad jego głową. Muszę sobie to wszystko ułożyć, mamrocze, muszę sobie to wszystko ułożyć, natychmiast.
Zacznijmy od tego, że w ogóle nie powinno go tu być. Przecież definitywnie rozstał się z Malwiną, nie mieli ze sobą kontaktu od kilkunastu dni. Podzielił ich Smoleńsk i to podzielił bardzo radykalnie, rana, którą mu zadała, wydawała się zbyt głęboka, poczucie zdrady z jej strony – zbyt silne. Ale gdy zadzwoniła, nawet nie próbował samczych gierek, odebrał po pierwszym sygnale. Nadciągnęła ostateczna plajta – tyle zrozumiał z jej chrapliwego bełkotu. Zastał ją leżącą na podłodze, półprzytomną, wijącą się z bólu. Wezwał pogotowie. Zapytał, dlaczego ona tego nie zrobiła. Wymamrotała, że nie pamięta numeru, że potrzebuje jego, Dudusia, obecności. Nie wpadał w panikę tylko dlatego, że nie po raz pierwszy ratował jej życie. Miała cukrzycę już trzy lata, przez ten czas czterokrotnie dopadły ją śmiertelnie niskie cukry, czterokrotnie wywlekał ją z zapaści. Ale tym razem było inaczej, nie tak gwałtownie, ale jakby bardziej radykalnie, wszechogarniająco. Gdy zapytał, co jej jest – jakoś nie potrafił znaleźć lepszego tematu na podtrzymującą życie rozmowę – odpowiedziała niewyraźnie, że od paru dni jej cukry szaleją i ona nie potrafi nad nimi zapanować. Oczywiście, nawet nie trudził się dociekaniem, czy piła. A gdy zapytała o to ratowniczka, odpowiedział szybko, zanim Malwina zdołałaby wybełkotać jakieś kłamstwo, że tak, że piła, że od lat nadużywa. Ratowniczka nie skomentowała, lekko skinęła głową.
Gdy przyjechali na izbę przyjęć, Duduś był prawie spokojny. Szalejące cukry, wielka mi rzecz. Połowie narodu szaleją cukry. Podadzą jej insulinę, wyregulują, przytrzymają parę dni na obserwacji i wypuszczą do domu. Podłączyli ją do kroplówki, poczuła się nieco lepiej. Duduś głaskał ją po dłoni. Pozostali w izbie przyjęć sami. Pół godziny. Godzinę. Półtorej. Malwina znowu zaczęła gasnąć. „Wody”, wyrzęziła. Kupił niegazowaną kroplę beskidu, podtrzymał głowę narzeczonej, Malwina próbowała unieść się, żeby złapać butelkę, nie była w stanie, sflaczała mu w rękach. Odszukał na korytarzu pielęgniarkę. Miała życzliwy wyraz twarzy.
– Moja narzeczona fatalnie się czuje. Dlaczego nie ma przy niej żadnej lekarki?
– Czekamy na panią ordynator – powiedziała ciepło pielęgniarka. – Tylko ona może zrobić USG brzucha.
– Jakiego brzucha? Przecież ona ma cukrzycę!
– No fakt – zasmuciła się pielęgniarka, zmierzywszy cukier Malwiny. – Faktycznie, wysoki.
Po czym położyła obok niej strzykawkę z insuliną i poradziła uprzejmie:
– Proszę sobie zrobić zastrzyk.
Duduś, zbyt zdumiony, by cokolwiek z siebie wydusić, odprowadził pielęgniarkę wzrokiem, a potem podszedł do szarpiącej się, oddychającej chrapliwie Malwiny, chwycił strzykawkę i uniósł ją na wysokość oczu, wszystko to oczywiście było pozbawione sensu, bo nie umiał się nią posłużyć. Choć jego narzeczona miała cukrzycę od trzech lat, choć czterokrotnie z powodu choroby – to znaczy z tego powodu, że mimo cukrzycy nie przestawała nadużywać – otarła się o śmierć, to jednocześnie nigdy się do tej choroby nie przyznała, mnóstwo wysiłku włożyła w udawanie, że wszystko jest w porządku. Nie było więc mowy o tym, żeby nauczyła go, jak posługiwać się insuliną czy glukagonem, ba! nie mógł jej nawet zapytać o to, czy zmierzyła sobie cukier przed posiłkiem, bo reagowała wtedy trudną do ugaszenia furią. W efekcie stał teraz nad nią z tą strzykawką jak skończony dureń, jak ostatnia oferma, jak król palantów, Malwina była już tak słaba, że nie mogła otworzyć oczu, odłożył więc strzykawkę i zrobił jedyną rzecz, która mu pozostała, to znaczy uniósł głowę narzeczonej, wlał w nią trochę niegazowanej kropli beskidu, jeszcze raz wybiegł na korytarz i jeszcze raz przywołał pielęgniarkę o życzliwym uśmiechu.
– Ona umiera – pisnął.
Pielęgniarka wróciła do Malwiny, pochyliła się nad nią, zrobiła jej zastrzyk, zmarszczyła czółko.
– Bez ordynatorki nic nie zrobimy. Tylko ona może zdecydować o dalszym postępowaniu.
– A gdzie jest ordynatorka?
– Już powinna tu być – zadumała się pielęgniarka. – Zaraz do niej zadzwonię.
Mniej więcej wtedy w Malwinie coś zawaliło się bezgłośnie. Nie miała sił nawet się wić, teraz już tylko walczyła o każdy oddech. W Dudusiu wezbrała fala zimna.
Pielęgniarka wróciła po kilku minutach. Rozpromieniona, piękna – od razu było widać, że niesie dobrą nowinę.
– Zadzwoniłam do ordynatorki, a ona zdecydowała, że pana narzeczona będzie miała USG brzucha poza kolejką!
Po zaakcentowaniu ostatnich dwóch słów pielęgniarka spojrzała pytająco na Dudusia – oczekując zapewne, że w podzięce za ten niezwykły dar klaśnie radośnie, wykrzyknie coś z ulgą albo wydusi z siebie chociaż marne „dziękuję”, a gdy nic takiego nie zrobił, wzruszyła ramionami i poprosiła go, by pomógł jej przenieść Malwinę na wózek. Zawieźli jej bezwładne, rzężące ciało do salki, gdzie USG obsługiwała pucata blondynka, która na widok swojej życzliwie uśmiechniętej koleżanki powiedziała serdeczne „No cześć!”. Położyli ciało narzeczonej Dudusia na łóżku, pucata rzuciła: „Ordynatorka za sekundę tu przyjdzie”, i zaczęła opowiadać ponad głową umierającej Malwiny o mieszkaniach, które ostatnio oglądała, o kredytach, o panelach w łazience, o hipotece, Duduś skulił się nad ciałem narzeczonej, podnosił jej głowę, lał w nią niegazowaną kroplę beskidu, minęło pięć minut, dziesięć, dwadzieścia, pucata nie zorientowała się w powadze sytuacji, za bardzo była pochłonięta swoimi opowieściami, ale do jej uprzejmie uśmiechniętej koleżanki chyba zaczynało coś docierać, obrzucała spłoszonym spojrzeniem to Dudusia, to Malwinę, wyciągała komórkę, dzwoniła, nikt nie odbierał, Duduś lał kroplę beskidu i lał, Malwina nie była w stanie już przełykać, woda ściekała po jej brodzie i koszuli na podłogę, Duduś zrozumiał, że to koniec, że wszystko zawala się w niej ostatecznie, że za chwilę pozostanie tam niewiele więcej niż chmura pyłu, że w samym środku historyjki o trudzie dobierania paneli Malwina, kobieta, którą, jakkolwiek podejrzanie to brzmi, kocha, zjedzie, umrze mu, choć wcale nie musiało się tak stać, choć stało się tak tylko dlatego, że znowu nie był panem sytuacji, znowu zbyt wiele zdarzyło się poza jego wolą, poczuł, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, zemdleje albo rzuci się z pięściami na którąś z pielęgniarek, wtedy do pokoju wpadła zdyszana ordynatorka, grzecznie przeprosiła za spóźnienie, przesunęła po brzuchu Malwiny małą głowicą, coś tam bąknęła do pucatej, a potem zakomenderowała: „Na salę z nią!”, kobiety raz-dwa zapakowały rozwalające się ciało na wózek, odwiozły je na oddział, Duduś mknął za nimi, a w sali monitorowanej przekonał się, że jego intuicja była trafna, dom walił się w gruzy, Malwina była o mały kroczek od ostatecznego bankructwa, cały obecny na oddziale personel rzucił się na nią z nieomal teatralnym zaangażowaniem, pielęgniarki na wyścigi wtykały w nią rurki, a po twarzy ordynatorki przemknął zupełnie nieprofesjonalny cień rezygnacji, tylko cień, ale Duduś dostrzegł go, skurczył się w sobie. „To kwasica ketonowa”, powiedziała ordynatorka starannie, zbyt starannie, o czymś informowała, ale jednocześnie coś innego zagadywała tą informacją. „Pana przyjaciółka nie kontrolowała poziomu cukru. W efekcie cały jej organizm jest mocno zatruty. Grozi jej śpiączka a potem śmierć”. Śpiączka, zachłysnął się Duduś, ależ ona właśnie zapada w śpiączkę, nie powiedział jednak tego głośno, zanurzył się w ciele Malwiny, zanurzył się w złudzeniu, że może oddychać razem z nim...
A teraz ordynatorka wychodzi z sali szybkim krokiem. Gniew, jaki odczuwa Duduś wobec tego szpitala, gdzieś się ulatnia, pozostaje po nim tylko oblepiający, wilgotny strach. Powinien wrzasnąć na lekarkę, zamiast tego uwiesza się jej kitla, jak pies.
– Co z nią?
Kobieta delikatnie strząsa go z siebie.
– Walczymy, proszę pana. Walczymy.
I odchodzi – jakby była jakaś ważniejsza sprawa niż Malwina.
Duduś wraca na salę – mimo że nie zaprosiła go pielęgniarka! jak zrozpaczony musi być! – staje przy łóżku, na którym leży ciało narzeczonej, chciałby je jakoś pogłaskać, ale powtykano w nie za dużo rurek i kabelków, nie pozostawiono miejsca na dotyk. Stoi więc w milczeniu, patrzy tępo i dławi coś, co w nim rośnie i co nie powinno znaleźć ujścia. Stara się także zrozumieć. Stara się zrozumieć, jak to się stało, że tu jest, że tu utknął, że jego los zależy od zdewastowanego chorobą i ginem z tonikiem ciała sztucznie podtrzymywanego przy życiu, że – to kicz, ale nie ma na to lepszych słów – że pęknie mu serce z rozpaczy, jeśli to ciało rozpadnie się do końca.
Bo przecież ta chwila musiała nadejść. Przecież od dawna wiedział, że związał się z kobietą, która nadużywa. Z kobietą pułapką. Z tykającą bombą. Z kobietą, która postanowiła rzucić wyzwanie przyczajonej w niej śmierci. Z kobietą, która cztery razy zawlokła samą siebie na krawędź i którą cztery razy znad krawędzi zabierał – teraz, za piątym razem, jest bezsilny. Od dawna rozumie, gdzie ich to wszystko zaprowadzi. A mimo to nie był w stanie się przeciwstawić, poddał się płynącemu w niej nurtowi ginu z tonikiem.
Musi to przemyśleć, przeniknąć, musi to zrobić jak najszybciej, natychmiast, musi pojąć, dlaczego to zrobił, zanim ona zjedzie, ona nie ma prawa zjechać, pozostawiając go w takim stanie. Może Malwina ma już pozamiatane, może nie jest w stanie jej uratować, ale siebie, tak, siebie powinien jeszcze móc ocalić. Należy mu się to, po tych wszystkich latach. Zasłużył sobie ciężką pracą, poświęceniem i stresem.
Dlatego, jeszcze raz – dlaczego się uzależnił? Dlaczego utracił kontrolę, dlaczego pozwolił ją sobie odebrać? Dlaczego od lat tkwi w upokorzeniu? Na Boga, dlaczego...2. Nowa siedziba opery
...przestałem być panem swojego życia.
Malwinka. Hej ho. Tak jest, do ciebie mówię. Musisz mnie wysłuchać, bo to bardzo ważne. Proponuję nam układ, biznes. Ja będę mówił, aby utrzymać cię przy życiu, nie masz prawa zjechać, dopóki nie skończę – ale ta opowieść będzie wzmacniać także mnie, pozwoli mi zrozumieć własne zaniechania, rozplątać tkwiący we mnie kłębek. Możemy się tak umówić? Zechcesz podarować mi jeszcze trochę, troszeczkę czasu, dasz radę? Zabraniam tobie zjechać teraz, kiedy nic nie rozumiem, kiedy rozumiem tylko tyle, że nie powinno w ogóle mnie tu być. Słuchaj, o nic więcej nie proszę.
Straciłem kontrolę. Wszystko wymknęło mi się z rąk. Wszedłem w intymną relację...uzależniłem się od kobiety, która najwyraźniej zamierza się zabić i dla której – to przecież sprawa zasadnicza – moja miłość, dobrze, moja „miłość” nie jest wystarczającym powodem, aby zrezygnowała ze swojego pomysłu.
Tkwię w pułapce. Tylko że tkwię w niej od dawna, od wielu lat, utknąłem w niej, zanim się spotkaliśmy.
Nie wiem, od czego zacząć, a więc zacznijmy od najbardziej oczywistego punktu, od tego, od czego każdy zaczyna – od matki. Czy też, jak w tym przypadku, od mamuśki. Tak, wiem, to banał, frazes, ale cóż poradzić. Na swoje usprawiedliwienie mogę zapewnić, że nie będę przywoływał fałszywie nostalgicznych obrazów z dzieciństwa, przydymionych sentymentem landszaftów, nie rozwinę też listy skarg i zażaleń na zmarnowane dzieciństwo. Żadnych takich plugastw. Obraz, dzięki któremu pierwszy raz dotarło do mnie, że nie jestem panem swojego życia, to obraz stosunkowo świeży, z czasu, gdy byłem już dorosły, gdy oddaliłem się od mamuśki na bezpieczną odległość, mieszkałem poza Domem Złym.
Byłem wtedy na ostatnim roku studiów i odbębniałem praktykę w lokalnej gazecie. Zlecono mi zrobienie sondy na temat przeprowadzki opery. Musisz to pamiętać – opera miała zostać przeniesiona z Zamku Książąt Pomorskich do nowoczesnego, zaprojektowanego przez renomowanych architektów budynku, dowodzącego, że Szczecin jest miastem na wskroś europejskim. Wszyscy rozpływali się nad tym projektem. Miałem sprawdzić, co sądzą o nim „zwykli mieszkańcy”.
Snułem się więc z fotoreporterem po placu Rodła, gadaliśmy o bzdurach, wtedy zobaczyłem ją...
To mogła być moja mamuśka, bardzo prawdopodobne, że to była moja mamuśka, dobra, wszystko wskazywało na to, że to była moja mamuśka. Szła tym swoim charakterystycznym, nerwowym krokiem zwierzęcia, po którym wszystkiego można się spodziewać, wymachiwała wesoło reklamówką z Netto, była ubrana w jaskrawopomarańczową kurtkę – w środku lipca, Malwina! w środku lipca! – pocerowane pantalony i zieloną czapkę uszatkę z logo Heinekena. Nie kojarzyłem tych ciuchów, ale styl, ten brawurowy styl to była ewidentnie poetyka mamuśki. Chciałem coś do niej krzyknąć, pomachać, już otwierałem usta, już podnosiłem dłoń, kiedy kobieta w zielonej czapce uszatce z logo Heinekena, najprawdopodobniej moja mamuśka, zatrzymała się i, uwaga, czas zwalnia, powietrze robi się nieznośnie gęste, można je kroić, mamuśka patrzy w głąb śmietnika i nie, o nie, wcale nie sięga do reklamówki z Netto tak, jakby chciała coś z niej wyrzucić, przeciwnie, zaczyna się pochylać tak, jakby... jakby zaraz miała... jakby zaraz miała w nim... kadr nieruchomieje, mamuśka zastyga w bezruchu, zaraz, za sekundę, w samym środku dnia, w ścisłym centrum miasta, zacznie grzebać w śmietniku, wskoczy do niego, wytarza się w nim z rozkoszą, będą z niego wystawać tylko jej pocerowane pantalony.
– Chodź, zapytamy tę panią – śmieje się fotoreporter. – Ona na pewno ma ciekawe refleksje na temat nowej siedziby opery.
Fotoreporter pewnie tylko szydził, chyba wcale nie chciał do niej podchodzić, ale tak mną wtedy szarpnęło, tak wywróciło mi flaki, że pomyślałem, że mu jebnę. Tak, Malwinka, pomyślałem, że zaraz jebnę go w twarz tym jego aparatem a potem wydłubię mu oczy, żeby nie widział hańby mojej mamuśki, mojej hańby, i odwróciłem się w jego stronę, gotowy zadać śmiertelny cios, ale zamiast jebnąć, ścisnąłem go za ramię, panicznie, mocno, i pokazałem mu drugą stronę ulicy.
– Chodźmy tam! – wrzasnąłem. – Chodźmy tam, chyba widzę mojego znajomego architekta! To fachowiec światowej klasy! Na pewno udzieli nam interesującej odpowiedzi!
I pociągnąłem fotoreportera za ramię, wywlokłem go siłą z miejsca hańby i, rzecz jasna, nie miałem odwagi się odwrócić i sprawdzić, co robi moja mamuśka, nie wytrzymałbym tego widoku, spłonąłbym ze wstydu.
To jest właśnie to. To jest ten obraz, od niego się wszystko zaczyna. Czułem się wtedy tak jak teraz, gdy stoję przy łóżku zajętym przez ciało kobiety, której nie potrafiłem odwieść od pomysłu popełnienia rozłożonego na raty samobójstwa – tak wtedy, jak i teraz słyszę szczęk zamykającej się nade mną pułapki. Z tą różnicą, że teraz kompletnie nie wiem, co robić, mogę tylko gadać, zagadywać, a wtedy nawiedziło mnie trudne do zniesienia poczucie odpowiedzialności, etyczne zobowiązanie, które bardziej się czuje niż rozumie, pomyślałem, że przestanę być więźniem mamuśki dopiero wtedy, gdy ją rozgryzę, gdy poznam ją i trajektorię jej życia, która doprowadziła do tego, że ona teraz nie dość, że przymierza się do grzebania w śmietniku, to jeszcze robi to jakoś tak naturalnie, bezwstydnie, ignorując fakt, że przyglądają się jej inni ludzie, a może nawet bawiąc się tym faktem. Uzmysłowiłem sobie, że tylko po opowiedzeniu jej historii odzyskam władzę nad własnym życiem. Oczywiście nigdy nie podjąłem tego wysiłku. Robię to dopiero teraz.w serii kwadrat ukazały się:
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”