Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pięć toastów Hannigana - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pięć toastów Hannigana - ebook

Historia jednej nocy. Opowieść o całym życiu.

Gdybyście musieli wybrać pięć osób, które podsumowałby wasze życie, kogo byście wybrali? W hotelowym barze w małym irlandzkim miasteczku 84-letni Maurice Hannigan zamawia pięć drinków. Przy każdym z nich wznosi toast za najważniejsze osoby w swoim życiu: ukochanego starszego brata, nietuzinkową szwagierkę, córkę, z którą spędził zaledwie piętnaście minut, syna mieszkającego w Stanach Zjednoczonych i za zmarłą, żonę, z której odejściem nie umie się pogodzić. Z historii ludzi, którzy go opuścili układa opowieść o swoim burzliwym życiu, o tym czego żałuje, o tragediach, miłościach i małych zwycięstwach.

Opowieść Maurice’a Hannigana rozgrzewa serce i budzi silne emocje, a jego głos rozbrzmiewa na długo po tym, gdy wszystko zostaje już wypowiedziane.

ANNE GRIFFIN laureatka literackiej Nagrody Johna McGaherna, nominowana do nagród Hennessy New Irish Writing oraz Sunday Business Post Short Story. Jej utwory publikowane były m.in w „The Irish Times” i „The Stinging Fly”. Mieszka w Irlandii wraz z mężem i synem.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-003-6
Rozmiar pliku: 817 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Godzina 18:25

Sobota, siódmy czerwca 2014

Bar w hotelu Rainsford House

Rainsford w hrabstwie Meath, Irlandia

To ja czy stołki barowe w tej knajpie stają się coraz niższe? Chyba kwestia ogólnego kurczenia się. Osiemdziesiąt cztery lata robią swoje. Do tego dochodzą włosy w uszach.

Która jest teraz godzina w Stanach, synu? Pierwsza, druga? Pewnie piszesz coś właśnie, przyklejony do laptopa w swoim klimatyzowanym biurze. Jak zwykle stukasz w klawiaturę. Oczywiście możesz też siedzieć sobie na werandzie, w rozkładanym fotelu z krzywym podłokietnikiem i czytać swój ostatni artykuł w gazecie, dla której pracujesz. Jak ona się nazywa…? Jezu, nie mogę sobie przypomnieć. Ale widzę cię, ze zmarszczonym czołem, skupionego, a Adam i Caitríona szaleją, żeby zwrócić twoją uwagę.

Cisza. Żywej duszy. Tylko ja, pogrążony w samotności, gadam do siebie, w oczekiwaniu na pierwszy łyk próbuję wygonić z baru rozmyślania o życiu. Gdybym tylko to potrafił, to by było coś. Czy mówiłem ci, Kevinie, że mój ojciec miał bardzo silną osobowość? Umiał oddziaływać na innych i szybko zyskiwał należny mu respekt. Mnie zdecydowanie brak tego talentu. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Nie żeby ktoś tu na to zasługiwał. Poza tobą. Przecież ona wie, że tu jestem. Specjalnie mnie ignoruje. Człowiek mógłby w tym towarzystwie umrzeć z pragnienia.

Wszyscy uwijają się jak w ukropie. Szykują się do gali wręczenia lokalnych nagród sportowych. Dla tych z Rainsford to spory wyczyn. Udało im się wydrzeć ten bankiet z łap Duncashel, gdzie są przecież aż dwa hotele. Za sukcesem stoi na pewno Emily, kierowniczka, a w zasadzie właścicielka hotelu. Kobieta zdolna bezustannie opowiadać każdemu o niebywałych zaletach tego miejsca. Nie żebym przez te wszystkie lata doświadczył czegoś podobnego.

Ale jednak tu jestem. Mam swoje powody, synu, mam swoje powody.

Gdybyś tylko widział to gigantyczne lustro, które wisi przede mną. Niezły kolos. Ciągnie się przez całą długość baru, ponad rzędem butelek. Nie jestem pewien, czy było częścią oryginalnego wystroju. Z dziesięciu chłopa musiało je wtaszczyć. Widzę w nim znajdujące się za mną kanapy i krzesła. Niecierpliwie czekają, aż usiądą na nich pośladki, które właśnie teraz wciskają się w wyszukane stroje. A ja siedzę sobie sam, w rogu, jak jakiś cholerny dureń. Z głową na celowniku. Właśnie, cóż to jest za głowa. Nieczęsto przeglądam się w lustrze ostatnimi czasy. Gdy żyła twoja matka, chyba bardziej się wysilałem. Lecz jakie to ma teraz znaczenie? Patrzę na siebie z niechęcią. Nie mogę znieść tego widoku – tego stanu, wiesz, co mam na myśli – kiedy uświadamiasz sobie, że przez wiele lat coś ci umknęło.

Jednak. Czysta biała koszula, odprasowany kołnierzyk, granatowy krawat bez żadnej plamy po sosie. Sweter, ten zielony, który tuż przed śmiercią twoja matka kupiła mi na Boże Narodzenie, garnitur i buty wypastowane na wysoki połysk. Czy ludzie w tych czasach pastują w ogóle buty czy tylko ja jeszcze uprawiam tę sztukę? Sadie byłaby ze mnie dumna. Dobrze ubrany egzemplarz mężczyzny. Osiemdziesiąt cztery lata, na głowie jeszcze trochę włosów, broda pokryta gęstym zarostem. Ostrym, tak, bardzo ostrym. Nie wiem, po co golę się codziennie rano, bo w porze obiadu mam na twarzy drucianą szczotkę.

Wiem, nigdy nie uchodziłem za przystojniaka. Teraz jednak, cokolwiek miałem w sobie, gdzieś się ulotniło. Skóra, jak by to powiedzieć, kieruje się w stronę południa. Ale wiesz co? Wciąż mam piękny głos.

– Maurice – mawiała babcia. – Swoim głosem roztopiłbyś góry lodowe.

Do dziś brzmi jak wiolonczela. Jest głęboki i aksamitny. Ludzie zwracają na niego uwagę. Mógłbym na nią krzyknąć. Teraz udaje, że ma tyle pracy na recepcji. Raz-dwa nalałaby mi szklaneczkę. Ale nie będę robił więcej zamieszania, niż trzeba. Mam robotę do wykonania, a noc jeszcze długa.

Znów ten zapach. Szkoda, że pana tu nie ma, Mr. Sheen¹. Pamiętasz? W każdą sobotę cały nasz dom tak pachniał. Dzień, w którym twoja matka odkurzała. Gdy tylko wkraczałem do domu tylnymi drzwiami, czułem się, jakbym dostawał fangę w nos. Kichałem potem jak szalony przez całą noc. Piątki. Piątki były dniami froterowania podłogi. Aromat wosku, frytek domowej roboty i wędzonego dorsza to balsam na moje serce i duszę. Przemysł i żywność – zwycięska kombinacja. Teraz ludzie już nie pastują podłóg. O co w tym wszystkim chodzi, nie mam pojęcia.

W końcu zza baru wynurza się postać, która uratuje mnie przed śmiercią z pragnienia.

– Nareszcie się pofatygowałaś – mówię do Emily, uosobienia piękna i sukcesu. – Postanowiłaś jednak oszczędzić mi wstydu, bo już byłem gotów sam sobie nalać albo poprosić jakiegoś pomocnego skrzata.

– Przyszłam dokładnie wtedy, kiedy trzeba, panie Hannigan – odpowiada z lekkim uśmiechem, kładąc na blacie stertę papierów i zerkając na telefon. – Lepiej, żeby pan dziś nie rozpraszał personelu swoim urokiem osobistym.

Podnosi głowę i patrzy na mnie. Dostrzegam w jej oczach króciutki błysk, ale znów przenosi wzrok na telefon.

– Cudownie. Człowiek przychodzi napić się w ciszy i oto, co dostaje.

– Za moment przyjdzie Svetlana. Mamy jeszcze krótkie spotkanie przed dzisiejszym wieczorem.

– O proszę, niezły z ciebie rekin biznesu.

– Widzę, że humor panu dopisuje – podchodzi i skupia na mnie całą swoją uwagę. – Nie wiedziałam, że pan przyjdzie. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

– Nie muszę zawsze was uprzedzać.

– Nie, ale bardzo by mi to pomogło. Postawiłabym personel w stan gotowości.

Właśnie. Ten uśmiech, unoszące się kąciki ust, tak apetyczne jak wielka porcja bitej śmietany na kawałku gorącego placka jabłkowego. I oczy. Błyszczące ciekawością.

– Szklaneczka whiskey? Bushmillsa? – pyta, sięgając po szklankę.

– Niech będzie butelka stouta na dobry początek. Oczywiście nie z lodówki.

– Na dobry początek?

Ignoruję niepokój w jej głosie.

– Dołączysz do mnie potem na jednego? – proponuję, zamiast odpowiedzieć.

Zatrzymuje się i rzuca mi długie spojrzenie.

– Wszystko w porządku?

– Chodzi o drinka, Emily, tylko o drinka.

– Wie pan, że będę tu miała galę rozdania nagród? – mówi, stojąc z ręką na biodrze. – Do tego właśnie zameldował się jakiś tajemniczy VIP. Wszystko musi pójść perfekcyjnie. Za ciężko na to pracowałam, żeby…

– Emily, Emily. Nie będzie żadnych niespodzianek. Po prostu chcę się z tobą napić. Żadnych zwierzeń tym razem. Obiecuję.

Wyciągam rękę w geście zapewnienia. Nie winię jej za brak zaufania, biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia. Uśmiech na jej twarzy gaśnie. Nigdy ani tobie, ani twojej matce nie wytłumaczyłem dokładnie tej całej sprawy z Dollardsami, prawda? Dzisiejszy wieczór też tego dotyczy.

– Wątpię, żeby była jakaś przerwa. – Stoi przede mną, podejrzliwie mnie obserwując. – Ale postaram się.

Lekko pochyla się i wprawną ręką zdejmuje z bardzo dobrze zaopatrzonej półki butelkę ambrozji. Nic tylko podziwiać. Butelki ustawione równiutko, etykiety z harfami dumnie zwrócone na zewnątrz. Robota Emily. Jej perfekcyjny show.

Jakaś młoda istota dołącza do niej za barem.

– Wspaniale – mówi do niej Emily. – Teraz ty tu rządzisz. Podaj piwo panu Hanniganowi, zanim zemdleje. A pan – kontynuuje, wskazując na mnie swoim pięknym długim paznokciem – niech pan będzie miły. Svetlana jest nowa.

Po czym chwyta stertę papierów i znika.

Svetlana bierze butelkę. Z moją pomocą odnajduje pod kontuarem otwieracz, stawia przede mną piwo i szklankę, a następnie znika w czeluściach baru. Nalewam płyn do momentu, gdy pianka dociera do krawędzi przechylonej szklanki. Czekam, aż osiądzie. Rozglądam się i snuję rozważania o tym dniu, o minionym roku, dwóch w zasadzie, odkąd zmarła twoja matka, i odczuwam zmęczenie oraz, jeśli mam być szczery, strach. Gdy przyglądam się, jak kremowa pianka opada, moja dłoń znów pociera ostry zarost. Potem chrząkam i odkasłuję wszystkie zmartwienia, bo nie ma już powrotu, synu. Nie ma powrotu.

Patrzę w lewo, przez długie, sięgające do podłogi okno obserwuję przejeżdżające samochody. Rozpoznaję jeden czy dwa. Audi A8 należy do Brennana z Duncashel, właściciela fabryki cementu. Skoda octavia bez lewej felgi to samochód Micka Morana. Jest i gruchot Lavina, zaparkowany po prawej stronie kiosku. Ford fiesta. Prawdziwy antyk. Z ogromną przyjemnością zajmuję mu to miejsce parkingowe, gdy tylko mam możliwość.

– Nie możesz tu parkować, Hannigan – wrzeszczy zawsze przez otwarte okno, gdy wraca skądś tam, gdziekolwiek był. – Przecież nie będę teraz sam taszczył paczek tam i z powrotem, co nie? – Potrząsa z wściekłością bujną czupryną białych włosów i parkuje na drugiego, korkując całe miasto. – Nie widzisz znaku? Zakaz parkowania. Przez całą dobę.

A ja się opieram o ścianę i czytam gazetkę.

– Wyluzuj trochę, Lavin – odpowiadam i szeleszczę gazetą. – Miałem nagły wypadek.

– Od kiedy czytanie gazety jest nagłym wypadkiem?

– Zawsze mogę załatwiać sprawy gdzie indziej.

– Jasne, Hannigan. Możesz. Akurat.

– Słyszałem, że w kiosku w Duncashel mają automat z kawą.

– To wypieprzaj tam tym swoim cholernym jeepem.

– Nie przepadam za kawą – mówię, otwieram drzwi i wycofuję samochód.

Liczą się proste rzeczy, synu. Proste rzeczy.

Wygląda na to, że skończyła się pora zakupów. Duże zamieszanie, klaksony idą w ruch. Szyby w samochodach opuszczone, kierowcy wystawiają łokcie i ucinają sobie pogawędki, zanim z pełnymi bagażnikami pojadą do swoich domów, by spędzić wieczór przed telewizorem. Niektórzy jeszcze wyjdą oczywiście gdzieś się zabawić, zrobieni na bóstwa. Będą szpanować nowymi ciuchami i wymyślnymi fryzurami.

Unoszę szklankę i dolewam płynu do pełna, żeby osiadł ostatecznie. Chcę mu pomóc, więc ciemnymi, spękanym palcami uderzam w bok naczynia. Ostatnie spojrzenie w lustro i wznoszę milczący toast do faceta w odbiciu. Pierwszy łyk. Błogosławieństwo.

Nic nie może się równać z kremowym, głębokim smakiem stouta. Wzmacnia ciało i masuje struny głosowe. Kolejna rzecz, jeśli chodzi o mój głos – sprawia, że wydaję się młodszy. O tak, gdy rozmawiam przez telefon, nie słychać, że mam milion zmarszczek i sztuczną szczękę, która w dodatku żyje własnym życiem. Wydaję się kimś wyjątkowym, eleganckim i przystojnym. Kimś, z kim trzeba się liczyć. I bardzo dobrze. Nie wiadomo po kim ten dar, na pewno nie po kimś z rodziny. Mój głos sprawił, że udało mi się ich zainteresować – agentów nieruchomości spoza miasta. Nie żeby trzeba było ich bardzo namawiać, bo przecież nasza farma leży w królewskim miejscu, na granicy hrabstw Meath i Dublin. Wszyscy nam tego zazdroszczą.

Chłopaczki w modnych krawatach i lśniących butach nie posiadali się z radości, gdy opowiadałem im, jak rozległa jest moja posiadłość. Kiwali głowami, jak te pieski, które ustawia się na desce rozdzielczej w samochodzie. Ale spokojnie, nieźle ich przećwiczyłem. Jeśli w grę wchodzą moje pieniądze, to każdy musi ciężko zapracować na swoje honorarium. Przeciągnąłem ich wzdłuż i wszerz po mojej ziemi, aż nie mogli rozpoznać koloru swoich butów. Jeden za drugim, a każdy chętny do podpisania umowy od ręki. Zlatywali się jak muchy do lepu, jak by powiedział mój ojciec. W końcu dokonałem wyboru i powierzyłem losy mojego imperium Anthony’emu Farrellowi. Nie dlatego, że zaczarował mnie swoją cwaną gadką, w tej kwestii niczym nie różnił się od pozostałych. Nie ujął mnie też swym przebiegłym uśmieszkiem. Po prostu nosił to samo imię co twój wujek Tony. Minęło siedemdziesiąt lat od jego śmierci, a wciąż jest dla mnie autorytetem. Młody Anthony potwierdził słuszność mojego wyboru, dokładając wszelkich starań, żeby sprzedać dom i cały interes za okrągłą sumkę. Wczoraj wszystko zamknąłem. Łącznie z domem.

Przez ostatni rok stopniowo, pokój po pokoju, pakowałem manatki. Codziennie trochę. Każde pudło jest podpisane, żebyś wiedział, o co chodzi. Maurice, Sadie, Kevin, Noreen. Z napisem Molly najmniejsze. Całe to pakowanie i dźwiganie mało mnie nie wykończyło. Gdyby nie młode chłopaki, których przysłał Anthony, z pewnością nie dałbym rady. Nie przypomnę sobie teraz ich imion, Derek czy Des… ale jakie to ma znaczenie? Ja głównie udawałem, że pomagam. Byłem raczej mózgiem operacji. Chłopcy ładnie się ze wszystkim uwinęli, a to w tych czasach rzadkość u młodych ludzi.

Najważniejsze rzeczy zostawiłem na koniec, dziś rano Anthony wrzucił do samochodu ostatni karton. Dziwnie się czułem, Kevinie, gdy zostawiałem to za sobą. Uderzył mnie niewielki rozmiar ostatniego pudła podróżującego na siedzeniu pasażera. Nie było w nim nic cennego, tylko czajnik, radio, parę sztuk odzieży, przybory do golenia, wiesz, o co chodzi. Pozbyłem się wszystkiego, co niepotrzebne, i wyrzuciłem do wynajętego kontenera. Na koniec poszły „Kroniki Meath”. Nie mogłem się bez nich obejść, gdy szło o nowiny z lokalnego targu czy wyniki Gaelickiego Związku Sportowego. Nawet jeśli w niedzielę obejrzałem wszystkie rozgrywki. Najbardziej interesowały mnie lokalne mecze i te w obrębie hrabstwa. Musiałem mieć numery gazet z co najmniej pół roku. Piętrzyły się potem obok sofy, a na koniec zamieniały w straszny bałagan. Oczywiście gdy żyła Sadie, zawsze za to obrywałem. Ale gdy je odpowiednio poukładałem, widzisz, to mogłem postawić swoją herbatkę na idealnej wysokości. Tylko oczywiście żadnych nagłych ruchów. Nie żeby było się czego obawiać, nie jestem już tak zwinny, żeby poderwać się żwawo z kanapy.

Anthony przechowa pudła w jakimś miejscu obok swojego biura. Całe nasze życie jest teraz w Dublinie. Trudno w to uwierzyć. Najważniejsze rzeczy mam zawsze przy sobie. W wewnętrznej kieszeni marynarki trzymam portfel, długopis i kilka kartek do robienia notatek, bo pamięć mi ostatnio coraz bardziej szwankuje. W kieszeniach zewnętrznych mam klucz do pokoju hotelowego, ciężki i masywny, czarno-brązową fajkę mojego ojca, której nigdy nie paliłem, za to nieustannie pocieram ją kciukiem, od czego zrobiła się gładka i błyszcząca, kilka zdjęć, plik rachunków, okulary, saszetkę na szpilki do włosów twojej matki, telefon, gumki recepturki, spinacze do papieru i agrafki – nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać. A, no i mam też twoją whiskey, stoi w ukryciu przy moich nogach, zawinięta w firmową reklamówkę ze sklepu Dunnes.

Pewnie zastanawiasz się, co z Gearstickiem, naszym psem. Przygarnęła go sprzątaczka, Bess. Adam i Caitríona będą się martwić. Wiem, że uwielbiali się z nim bawić, gdy przyjeżdżali do domu. Oni i te ich pomysły ze smyczą. I on, który nigdy o smyczy nie słyszał. Ale jak gdyby nigdy nic, przez tydzień lub dwa, znosił to z godnością, gdy tu byliście. Niespotykane uosobienie łagodności.

Pamiętasz reakcję twojej matki, gdy go przyprowadziłem? Prawda, już od dawna cię tu wtedy nie było. Protestowała: „Nie możesz nazwać tego maleństwa Gearstick²”, kiedy on właśnie przez całą drogę do domu przeżuwał dźwignię zmiany biegów.

– Mogę. Jemu to nie przeszkadza.

Był to pierwszy i jedyny raz, gdy przebywał w domu. Ostatnio zostawiałem nawet z tyłu otwarte drzwi, żeby go jakoś zwabić do środka. Niechętnie przestępował próg i wchodził na korytarz, a następnie pokazywał głowę w drzwiach kuchni. Tylko po to, żebym wiedział, że jest. Dysząc, stał w oczekiwaniu na jakiś wspólny wypad czy coś w tym stylu. Żadna ilość luksusowej szynki czy tłuszczyku z bekonu nie zwabiła go dalej. Byłbym szczęśliwy, gdyby siedział obok mnie, kiedy oglądam telewizję, czy gdyby nawet leżał pod stołem, kiedy jem obiad. Ale był nieugięty. Pewnie dlatego, że przez te wszystkie lata nieraz pogroziłem mu kijem. Wolał nie ryzykować. Na koniec kładł się i spał na ubłoconej wycieraczce, odpływał, przysłuchując się stłumionym odgłosom mojego życia.

Bess przyszła po Gearsticka z całą swoją rodziną: mężem i trójką dzieci. Staliśmy w kole, wymieniając uśmiechy, ja starałem się zrobić jak najlepsze wrażenie i udawałem, że rozumiem, o czym mówią. Pochodzili chyba z Filipin, przynajmniej tak mi się zdaje, no w każdym razie byli obcokrajowcami. Dzieci pobawiły się chwilę z Gearstickiem na podwórku. On grzecznie skakał i pląsał.

– Co je? – spytała Bess.

– Wszystko, co zostanie. Resztki.

– Resztki?

– Z obiadu.

– Karmisz go obiadami?

– Tym, co zostanie, no wiesz. Czasem daję mu trochę chleba nasączonego mlekiem.

Spojrzała na mnie tak, jakbym co najmniej puścił bąka. Poczułem, jak opuszczają mnie siły.

– Je wszystko, naprawdę. Dawaj mu, co chcesz. – Miałem dość. Złapałem go za ucho i ostatni raz spojrzałem, jak odchyla łeb i mruży oczy.

– Dobry pies. No idź – powiedziałem i popchnąłem go w stronę Bess, lecz ani drgnął.

Poklepałem go po jedwabistej głowie, potem podrapałem pod brodą, a on patrzył, dysząc niecierpliwie z wywieszonym językiem. W tym momencie wszyscy stanęli mi przed oczami: ty, Adam, Caitríona, Sadie. Maleńkie skrawki wspomnień dotyczących waszych wspólnych zabaw. I zobaczyłem też siebie, jak spaceruję z nim przez pola i łąki. Te wszystkie lata. Omal się nie rozmyśliłem. Omal nie powiedziałem Bess, żeby wsiadła do samochodu i zostawiła nas w spokoju. Spojrzałem błagalnie na Gearsticka, nie żeby wszystko jeszcze bardziej utrudnić, ale dlatego, że gdy tylko ruszyłem się na milimetr, on podążał za mną. A czego mogłem się spodziewać po tej lojalnej duszy, że opuści mnie tak, jak ja jego opuszczam? Moja zdrada utkwiła mi w gardle, nie mogłem tego ani przełknąć, ani wypluć. W końcu nie pozostało mi nic innego, jak tylko wejść do domu i zamknąć za sobą drzwi. Opadłem na nie plecami, wiedząc, że Gearstick siedzi po drugiej stronie, patrzy i czeka, aż otworzę. Zmusiłem się, żeby pójść do kuchni, powstrzymałem się i nie spojrzałem w okno, gdy z trudem próbowali umieścić go w bagażniku. Zamiast tego przez cały czas chodziłem, mamrocząc coś do siebie i starając się wyprzeć ciężar kolejnego rozstania, kolejnej straty w moim podniszczonym życiu.

Nigdy nie zapytałem, gdzie mieszkają. Gdzieś w mieście, tyle mi było wiadomo. W jakimś domku z małym ogródkiem, lub, co gorsza, w mieszkaniu. Nie jestem pewien, czy Bess wie, w co się pakuje, biorąc tak aktywnego, pracującego psa. No ale albo ona, albo schronisko. Może to byłoby w sumie lepsze wyjście. Mogłem też oddać go któremuś z okolicznych chłopaków. Na pewno byliby zadowoleni z takiego psa, ale wtedy raczej domyśliliby się wszystkiego. Gdy Bess w końcu odjechała, usiadłem w salonie i zamknąłem oczy, wsłuchując się w dźwięk cichnącego silnika. Wyobraziłem sobie zaskoczenie Gearsticka. Przejechałem ręką po twarzy, otworzyłem szeroko usta, odpędzając od siebie piekący ból pod powiekami.

To prawda, nigdy wcześniej o tym wszystkim nie słyszałeś. O ziemi, domu, działce. No cóż… nie mogłem pozwolić na to, żebyś mnie powstrzymał. Nie mogłem na to pozwolić, synu.

Svetlana dokonuje inspekcji baru. Dokładnie ogląda wszystkie butelki, zagląda do lodówek, dotyka palcem każdej etykiety. Jej ręka przesuwa się od jednej marki alkoholu do drugiej. Kiwa głową, odczytuje napisy w myślach, a jej usta poruszają się bezgłośnie, zapamiętuje. Raz na jakiś czas patrzy na mnie, gdy rozgląda się po sali. Posyła mi uśmiech z zaciśniętymi wargami, a ja unoszę szklankę w jej kierunku. Wychodzi zza baru, po raz kolejny wyciera stoliki. Czy ona nie czuje zapachu pasty Mr Sheen? W lustrze widzę, jak jej ręce wykonują koliste ruchy, poleruje to, co już zostało wypolerowane. Przesuwa każdy stołek dosłownie o milimetr. Pracowita z niej pszczółka.

Rankiem, po odjeździe Anthony’ego, udałem się do biura Roberta Timoneya. Zawsze powtarzałem, że to prawnik, któremu można ufać. Nigdy nie rozpowiada plotek w barze. Nieodrodny syn swojego ojca. Robert senior wiedział, że podstawą tego biznesu jest dyskrecja. Ale nie żebym wtajemniczał go we wszystko. Anthony załatwił prawnika w Dublinie, więc tym razem nie musiałem korzystać z pomocy Roberta. Od razu nabrałby podejrzeń co do sprzedaży domu i zadzwoniłby do ciebie. Poprosiłem go jedynie o to, żeby załatwił dla mnie sprawy związane z pokojem w hotelu.

– Zastałem go? – zapytałem recepcjonistkę, gdy dotarłem do biura Timoneya. To jedna z Heaneyów. Znasz ją, kumplowałeś się kiedyś z jej bratem – Donalem.

– Za chwilę powinien się pojawić. Proszę sobie usiąść, o tam.

Spojrzałem na rząd czarnych wygodnych foteli, tuż przy oknie wychodzącym na główną ulicę.

– Żeby cały świat dowiedział się o moich interesach? Poczekam w jego biurze – powiedziałem i zacząłem wchodzić po schodach.

– To przestrzeń prywatna, panie Hannigan! – krzyknęła, idąc za mną krok w krok. Wąskie schody, nie miała jak mnie minąć, wchodziłem więc dalej równomiernym, wolnym tempem.

– Zamknięte – dodała zadowolona z siebie, gdy wszedłem już na górę.

– To nic – sięgnąłem ręką ponad górną framugę, znalazłem klucz i pokazałem jej. – Problem rozwiązany – rzekłem. Obdarzyłem ją czarującym uśmiechem i zamknąłem za sobą drzwi, oszczędzając sobie tym samym widoku jej zbulwersowanej twarzy.

– To najście z włamaniem, już dzwonię po ochronę – krzyczała przez zamknięte drzwi.

– Wspaniale – odpowiedziałem, siedząc w fotelu Roberta. – Z Higginsem też muszę załatwić kilka spraw, upieczemy więc dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Gdy w końcu przestała się odzywać, położyłem głowę na oparciu fotela i zacząłem zapadać w przyjemną drzemkę, wsłuchując się, jak schodzi na dół po schodach.

– Miło mi, że czujesz się w moim biurze jak u siebie w domu, Maurice – powiedział Robert, wchodząc do gabinetu pięć minut później. – Teraz będę musiał poświęcić cały dzień na uspokajanie Lindy.

Jestem pewien, że młoda Linda właśnie opowiada swojemu ojcu przy obiedzie o całym zajściu, a on jest zachwycony tym, jak dała mi popalić.

– Miło cię widzieć, Robercie.

Wstałem z fotela, by przesiąść się na coś mniej wygodnego, po drugiej stronie stołu.

– Siedź, siedź! – odparł i sam usiadł na jakimś tanim krześle. – Zawsze dotrzymujesz słowa, prawda? Żadnej zwłoki. Mam dla ciebie klucz.

Położył na stole swoją aktówkę, otworzył ją i wręczył mi ciężki, staromodny klucz, który schowałem do kieszeni.

– Wiedzą, że to dla mnie ten pokój?

– Powiedziałem, że to dla VIP-a. I że nie interesuje go nic poniżej apartamentu dla nowożeńców – zaśmiał się. – Emily stawała na rzęsach, żeby coś ze mnie wyciągnąć.

– Dobrze, bardzo dobrze. Posłuchaj, Robercie – powiedziałem z niespotykaną u mnie nutą wahania w głosie. – Ja, hmm, przeprowadzam się do domu opieki aż za Kilboy. Sprzedałem dom i farmę, żeby pokryć wszystkie koszta. Kevin mi pomógł. Znalazł jakiegoś kupca w Stanach.

Wybacz, synu, że wciągam cię w moje kłamstwa.

– Co takiego? – zapytał głosem o rejestrze tak wysokim, że słyszalnym chyba tylko dla psów. – Kiedy to wszystko się stało?

– Kevin wspomniał o takiej możliwości, gdy był tu w zeszłym roku. Nie brałem tego pod uwagę, szczerze mówiąc, myślałem, że zapomni o całej sprawie, aż tu nagle, jakieś sześć miesięcy temu dzwoni i mówi, że znalazł kupca. Jakiemuś Jankesowi zamarzył się dom z prawdziwego zdarzenia. I tak wylądowałem, z okrągłą sumą na koncie i spakowanymi walizkami. Dziwi mnie, że do ciebie nie zadzwonił. Miał taki zamiar, no ale teraz ma gorący okres w redakcji, chyba chodzi o Obamacare. Ale na pewno zadzwoni.

– No cóż – odpowiedział Robert, spoglądając na mnie lekko urażony, że pominęliśmy go w przeprowadzeniu transakcji. – Chyba nic mi do tego, jeśli wszystko zostało załatwione uczciwie i zgodnie z prawem. Mam nadzieję, że nikt cię nie wykiwa.

– Nie, wszystko już zostało podpisane i sfinalizowane.

– Nigdy nie sądziłem, że jesteś typem, który się nadaje do domu opieki, Maurice – powiedział. Ewidentnie postanowił nie odpuścić mi zbyt łatwo.

– Bo nie jestem. Po prostu nie chciałem, żeby Kevin mnie tym dłużej dręczył. Wygodne życie, tego teraz potrzebuję. Nie jest mi łatwo, odkąd Sadie odeszła.

Uderz w czułą strunę, synu, zawsze działa.

– Oczywiście, oczywiście. Musi być tobie bardzo trudno, Maurice. Ile to już minęło, odkąd hmm… umarła?

– Dwa lata. Co do dnia.

– Naprawdę? – powiedział szczerze zakłopotany. – To jednak wciąż mało czasu.

– Dla mnie to całe wieki.

Przestał na mnie patrzeć i skierował swój wzrok na laptopa.

– Tak, ja jestem absolutnym zwolennikiem domów opieki – rzekł. – „Bez wahania mnie w jakimś zakwateruj”, powiedziałem Yvonne. W sumie to nawet nie mogę się już doczekać, aż ktoś się mną zaopiekuje.

Powiedział czterdziestolatek, na którego w domu czekają kochająca żona i dwójka dzieci.

– No więc apartament dla nowożeńców ma być twoim pożegnaniem z Rainsford. O to chodzi z tym hotelem i pokojem, tak?

– Można tak powiedzieć – odparłem, spoglądając na skąpany w słońcu hotel, który znajduje się po drugiej stronie ulicy.

* * *

To było tak. Zacząłem tu pracować w 1940 roku, zanim w ogóle komuś przyszedł do głowy pomysł z hotelem. Budynek był wtedy ciągle domem rodzinnym Dollardów. Wyglądał dziwnie, mawiano, bo był niewspółmiernie duży jak na wiejskie standardy. Drzwi frontowe wychodziły od razu na główną ulicę wioski. Tak jak to bywa w Dublinie. Najwyraźniej pierwsi właściciele uważali, że cała wieś powinna im służyć dosłownie od samego progu. Żadnej okazałej bramy wjazdowej, żadnego podjazdu, to wszystko znajdowało się na tyłach. Szpalery drzew biegnące po bokach budynku ciągnęły się daleko, daleko w głąb posiadłości i, jak kurtyna w teatrze, wyznaczały jej granice. Teraz nie ma już większości tych drzew, główna ulica rozrosła się i obiega hotel z prawej strony, z lewej zaś znajduje się ciąg sklepów. Ziemia, której nie wykupiła rada pod rozbudowę miasteczka, ciągle tu jest, ale jak dobrze wiemy, nie należy już do Dollardów.

Miałem wtedy tylko dziesięć lat, gdy zatrudniono mnie do pracy fizycznej na farmie należącej do posiadłości. Nasza ziemia, a raczej ziemia mojego ojca, była niewielkim skrawkiem przyklejonym do ziemi Dollardów. Nie był to najszczęśliwszy okres w moim życiu. Tak zły, że gdy sześć lat później odchodziłem z tego miejsca, obiecałem sobie nigdy więcej nie przestąpić progu ich domu. I nie zrobiłbym tego, gdybyście się tak z Rosaleen nie uparli, żeby wyprawić tam wesele. Nigdy nie rozumiałem waszej obsesji, którą zresztą miała też Sadie. Może nawet większą, bo ciągle opowiadała, jakie to wspaniałe miejsce i jakie luksusowe pokoje. Myślałem, że oszaleję od jej egzaltowanych zachwytów nad apartamentem dla nowożeńców. Bałem się, że zagada wszystkich na amen podczas targów ślubnych. Oczywiście mogło to wynikać z potrzeby zrekompensowania sobie braku entuzjazmu z mojej strony. Nie umiem udawać.

– Przed przebudową mieściła się tu oryginalna sypialnia Amelii i Hugh Dollardów – powiedziała kierowniczka, uśmiechając się promiennie, jakby to było coś niesamowitego.

Wtedy się od was odłączyłem, poszedłem prosto do baru. Usiadłem dokładnie tu, gdzie siedzę teraz, i wypiłem szybką whiskey, wznosząc toast za upadek tego miejsca. Nie pamiętam, kto mnie obsługiwał, nie ta młoda, to na pewno. Niezdarnie znosi kolejne szklanki, Bóg raczy wiedzieć, gdzie je zamierza postawić, bo i tak już piętrzą się pod barem. W całym moim życiu nie byłem tak pochłonięty drinkiem jak wtedy. Głowę miałem jakby przyczepioną do złamanej szyi, tak bardzo wzdragałem się przed podniesieniem wzroku, rozglądaniem się i w ogóle wszystkim, co wiązało się dla mnie z tym miejscem. I z nimi. Na każdej ścianie zdjęcia, na korytarzach i w pokojach, kłujące w oczy, przedstawiające historię.

Gdy w końcu do mnie dołączyliście, zamówiłem kolejkę, a właściwie, powinienem rzec, kolejki, i słuchałem waszych zachwytów nad żyrandolami w sali bankietowej czy też nad widokiem, jaki roztaczał się z okna apartamentu dla nowożeńców.

– Chcecie powiedzieć: widoku na moją ziemię – wtrąciłem.

Wtedy posiadałem już prawie każdy kawałek gruntu otaczającego hotel.

– I czy to właśnie nie jest cudowne? Tak sobie popatrzeć na zjawiskowość naszej farmy. Na twoje ukochane zielone wzgórza, Maurice – powiedziała Sadie, kładąc na mnie swą dłoń. Przysięgam, że była trochę podchmielona.

Potem dalszy ciąg zachwytów, trwało to wieki. Za każdym razem obracałem w dłoni szklankę z płynem, w nadziei że wszystko zatonie w alkoholu. A jeszcze potem przyjechała rodzina Rosaleen i całe zwiedzanie zaczęło się od nowa. To już było dla mnie zbyt wiele. Wyszedłem. Pijany w sztok pojechałem do domu i siedziałem w ciemności.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu wesele samo w sobie bardzo mi się podobało. Chyba dlatego, że ogromną radość sprawiło mi patrzenie na wasze szczęście. I na Sadie. Byłem z ciebie dumny, gdy porwałeś Rosaleen do pierwszego tańca. Wszyscy do was dołączyliśmy, ja z matką Rosaleen i Sadie z jej ojcem. Złapałem przelotny uśmiech twojej matki, który zamienił się w śmiech, gdy płynęła na parkiecie. Później, w nocy, namówiła mnie w końcu na to, żeby jeszcze raz obejrzeć apartament dla nowożeńców.

– Czyż tu nie jest wspaniale, Maurice? Oddałabym wszystko, żebyśmy mogli spędzić tu naszą noc poślubną. Wyobraź sobie, jacy byliby z nas Jaśniepan i Jaśniepani?

Zatańczyłem z nią wokół sypialni, o mało co nie rozbiliśmy toaletki, w końcu padliśmy na łóżko. Czuliśmy rozluźniający wpływ wypitego wcześniej alkoholu. Ale mój pocałunek był trzeźwy i prawdziwy. Pełen miłości, którą udało jej się we mnie wzbudzić i którą potrafiła uwolnić przez wszystkie lata naszego wspólnego życia. Nie żebyśmy byli idealnym małżeństwem. Ale, widzisz, po prostu udanym. Solidnym i stabilnym. Przynajmniej ja tak sądziłem. Jej nigdy o to nie zapytałem, pamiętaj.

– Kiedyś zarezerwuję dla nas ten pokój. Obiecuję, będziemy mieli cały apartament dla nowożeńców tylko dla siebie – powiedziałem, leżąc na łóżku i patrząc na nią. Byłem absolutnie pewien, że tak zrobię. Ciekawe czy ona też? A teraz jestem sam, spóźniłem się o dwa cholerne lata.

Umarła we śnie. Zawsze powtarzała, że gdy nadejdzie jej czas, to właśnie tak chce odejść. Tak samo jak wcześniej odeszła jej siostra, bez oznak jakiejkolwiek choroby, bez narzekania. Zeszłej nocy cmoknęła mnie przed snem w policzek, a potem odwróciła się plecami, prezentując głowę z wałkami do kręcenia włosów związanymi moją starą chustką. Ta kobieta miała włosy proste jak druty, a codziennie wieczorem poświęcała kawałek swojego życia na ich nakręcanie. Na cholerę ten wysiłek, myślałem, leżąc w łóżku, przyglądając się jej siedzącej przy toaletce. Po co robi to swoim pięknym, jedwabistym włosom, których wersję naturalną miałem okazję widzieć tylko przez ułamek sekundy? Ale wiesz co? Teraz oddałbym wszystko, żeby zobaczyć raz jeszcze, jak siedzi przed lustrem. Chłonąłbym każdy ruch, podziwiał każdy obrót ręki, każde pociągnięcie.

Tego ranka byłem w kuchni, radio grało, ja już byłem ogolony i nagle zdałem sobie sprawę, że nie słyszę szurania jej kapci i porannego podśpiewywania. Gdy nastawiłem czajnik i nadal jej nie było, wiedziałem, że coś jest nie w porządku. Ruszyłem korytarzem, dobiegał mnie głos spikera radiowego, który właśnie czytał wiadomości. Mick Wallace i jego problemy z płaceniem podatków. W głowie miałem tego Wallace’a z białymi rzadkimi włosami, w różowej koszulce, i wtedy wszedłem do sypialni, a ona ciągle leżała tam, gdzie ją zostawiłem.

Cholerny Mick Wallace.

Dotknąłem jej twarzy i poczułem chłód. Nagle kolana się pode mną ugięły. Opadłem na brzeg naszego łóżka, zacząłem się jej przyglądać z bardzo bliskiej odległości. Musiałem się upewnić, nie chodziło o ostrożność. Na policzkach wciąż miała rumieńce, a może tylko je sobie wyobraziłem? Opuszkami palców dotykałem delikatnej skóry wokół jej oczu, pod kocem znalazłem jej dłoń. Włożyłem ją między swoje, próbowałem ogrzać. Przykładałem do swojego policzka, pocierałem. Nie próbowałem jej ożywić czy coś, po prostu… nie wiem, tak zrobiłem i już. Chyba nie chciałem, żeby marzła, wydaje mi się. Wręcz nienawidziła zimna. Jedyne rzeczy, jakie pamiętam z czasu, gdy zmarła i z pogrzebu, to ta chwila milczenia w samotności, tylko ja i ona, nikogo więcej. Nie pytajcie mnie, co się wydarzyło później, kto przyszedł, kto co powiedział, wszystko pamiętam jak przez mgłę. Po prostu siedziałem w salonie na krześle, a w myślach wciąż trzymałem jej dłoń. Mojej Sadie.

Oczywiście zadzwoniłem do ciebie. Pamiętam jeszcze, co mi powiedziałeś, zanim nastąpiły miesiące, które wyleciały mi z pamięci. Powinienem był coś zrobić, gdy ty i Rosaleen, i dzieci przyjechaliście się pożegnać. Pamiętam, że wyciągnąłeś ramiona, żeby mnie przytulić, lecz wycofałeś się, gdy zobaczyłeś wyraz mojej twarzy. Zamiast tego chwyciłeś moje dłonie. To był silny uścisk, a ja patrzyłem na swoje ręce, przyciśnięte jedna do drugiej, zanim ich nie puściłeś. Potem, wchodząc do holu, dotknąłeś mojego ramienia. Czuję ten dotyk do tej pory i jest to dla mnie dowód, że nie powinienem był potraktować cię jak reszty żałobników. Wstyd. Żałuję, że nie objąłem cię i nie wypłakałem się na twoim ramieniu i nie dałem tobie szansy na zrobienie tego samego. Nie zrobiłem tego. Nie było we mnie miejsca ani na twój ból, ani na moje cierpienie.

Więcej. Nie powinienem był puszczać cię do domu w New Jersey i pozwolić, żebyś się o mnie zamartwiał. Ale nie miałem siły. Na nic nie miałem wtedy siły. Jeśli udało mi się w ogóle wstać z łóżka, to tylko po to, żeby usiąść na krześle w drugim pokoju. Tam, gdzie siadywaliśmy razem z Sadie, i wspominałem naszą wspólną podróż przez życie, aż nagle stojąca przede mną filiżanka herbaty wytrącała mnie z tych myśli i powracałem do bolesnej egzystencji wdowca. Wiem, że nie wróciłbyś do Stanów tak szybko, gdyby nie zapewnienia Roberta, że się mną zajmie i że zadzwoni do ciebie natychmiast, gdy będzie jakiś problem.

Potem przyjechaliście na święta Bożego Narodzenia. Mieliśmy iść na obiad do twoich teściów, rodziców Rosaleen. Porządni ludzie. Choć nigdy nie wysiliłem się, żeby nawiązać z nimi bliższy kontakt. W ostatniej chwili stwierdziłem, że nigdzie nie idę.

– Muszę tu wszystkiego przypilnować – powiedziałem.

Wiedziałem, że to tylko pół godziny jazdy samochodem, ale nie mogłem opuścić Sadie, nie w pierwsze święta, to nie byłoby w porządku. Wyprawiłeś więc Rosaleen z dziećmi, a sam zostałeś ze mną. Nie pamiętam nawet, co jedliśmy. Jakąś zupę z torebki pewnie. Wrócili kilka godzin później z dwoma czarnymi workami prezentów dla dzieci i dwoma talerzami owiniętymi folią aluminiową ze świątecznym obiadem.

Czy ja w ogóle kupiłem dzieciom jakieś prezenty? To zawsze była działka twojej matki.

Wtedy się zaczęło, pierwsza rozmowa o domu opieki. To znaczy pierwsza w mojej obecności, bo zapewne mieliście już tę kwestię dobrze omówioną. Byłem pewien, że w końcu do tego dojdzie. Która samotna wdowa czy samotny wdowiec nie boi się poruszenia tego tematu?

– A odwalcie się ode mnie – wypaliłem prosto z mostu. – Przecież nie będę jak jakiś idiota grał w bingo z tabunem starych babć w wełnianych sweterkach, skoro mogę zajmować się gospodarstwem?

Prawdę mówiąc, zaśmiałeś się. Głęboki, szczery śmiech, może w sumie odziedziczyłeś po mnie talent wokalny.

– Dobrze, tato – powiedziałeś, kładąc rękę na moim kolanie. – Wydawało nam się, że tam będziesz się czuł bezpieczniej.

– Bezpieczniej? Co to znaczy bezpieczniej?

– No wiesz, ciągle słyszy się historie o ludziach, którzy, wiesz, wchodzą na cudzy teren i…

– I właśnie do tego służy ta piękność, nie uważasz? – powiedziałem, kładąc rękę na Winchesterze, mojej wysłużonej strzelbie.

Spojrzałeś na mnie zupełnie zaskoczony. Lecz ja postanowiłem nie sprzedawać tanio skóry, dopóki nie będę całkowicie gotowy.

Jakkolwiek okropnie to zabrzmi, cieszę się, że mieszkasz tak daleko. Nie zniósłbym nieustannego przejmowania się. Choć rzekłbym, że twoim głównym zmartwieniem było to, że zastrzelę w końcu jakiegoś nieostrożnego wędrowca, który przypadkowo, nieroztropnie wdepnie na moją ziemię.

Może to niewielka pociecha, ale mam nadzieję, że jak przyjeżdżasz do domu, to widzisz, że przynajmniej dbam o higienę osobistą. Radzę sobie z tym wyśmienicie. Nie śmierdzę, jak co poniektórzy. Podeszły wiek nie jest wymówką, żeby zalatywać na odległość. Prawdziwy ze mnie wzór czystości. Rano porządnie szoruję twarz, do tego oczywiście raz w tygodniu kąpiel. Pięć lat temu zamontowałem specjalny sprzęt, więc wchodzenie i wychodzenie z wanny jest proste jak podniesienie szklanki z piwem. Nie przepadam za prysznicami, nigdy ich nie biorę. Zimno mi się robi na ich widok. Nawet żadnego nie zainstalowałem, chociaż twoja matka nalegała, by to zrobić.

Ostatnio najwspanialszym odkryciem okazała się pralnia w Duncashel. Zabierają moje rzeczy i przywożą z powrotem trzy dni później. Nie to co ta nasza, lokalna, gdzie nie uświadczysz takich luksusów. Co tydzień Nieskazitelny Pete odbiera ubrania, a potem moje koszule wracają nawet lepiej doprane i wyprasowane, niż to się kiedykolwiek udało Sadie. Choć brzmi to jak bluźnierstwo.

Do tego Bess sprząta dom. Rzetelnie, dwa razy w tygodniu. Czyści i szoruje perfekcyjnie. Spodobałaby się twojej matce, tego jestem pewien.

– Poproszę o najlepszego pracownika, który nie mówi po angielsku – powiedziałem w agencji w Dublinie. – Nie chcę nikogo stąd. Ma być dyskretny i nie plotkować. Jeśli trzeba, zapłacę ekstra za benzynę.

Bess też gotuje. Przygotowuje mi różnego rodzaju potrawki na cały tydzień. Wiedz jednak, że daleko im do kuchni twojej matki, szczerze, to czasem nawet nie wiem, co jem. Chwilę mi zajęło, zanim się przyzwyczaiłem. Czosnek, ewidentnie dużo czosnku. A potem zaskoczyłem sam siebie, bo zacząłem na nie czekać, a najbardziej na danie z kurczaka. Przez ten cały czas, odkąd Bess mi pomaga, Robert zatruwa mi życie, powtarzając, że powinienem zgłosić się po zwrot kosztów za pomoc domową do Funduszu Zdrowia i że powinni też przywozić mi jedzenie.

– Zwariowałeś? – powiedziałem. – Nigdy, w całym swoim życiu nie prosiłem o pomoc, więc na pewno teraz nie zacznę.

Svetlana zaczęła się przechadzać. Skończyła inspekcję, sprzątanie i ustawianie szklanek. Od kilku minut krąży za barem w oczekiwaniu na hordy gości.

– Przyszedł pan tu na kolację, tak?

Podoba mi się jej imię, Svetlana. Bezpośrednie, ostre, a jednak mające w sobie piękno. Ciekawe, jak mnie postrzega? Bierze mnie za świra. Na pewno. Siedzę tu, odpływam myślami, od czasu do czasu mamroczę coś do siebie pod nosem. Przechyla się przez kontuar, ze zniecierpliwieniem wyczekuje, aż coś się wydarzy, choćby nudna rozmowa z podstarzałym gościem w barze. Na to wygląda.

– Nie – odpowiadam i w innym wypadku zbierałbym się już do wyjścia. Ale nie dziś, dziś jest niezwykły wieczór. – Dziś jest twój pierwszy dzień? – pytam.

– Drugi. Zaczęłam wczoraj.

Kiwam głową, obracam ostatnią kroplę płynu na dnie szklanki, wypijam do końca. Jestem gotów wznieść pierwszy z pięciu toastów: pięć toastów, pięcioro ludzi, pięć wspomnień. Popycham pustą butelkę na barze w jej kierunku. Łapie ją i odnosi, szczęśliwa, że ma coś do roboty, a ja bąkam pod nosem:

– Jestem tu dla wspomnień – dla wszystkiego, co przeżyłem i co już nigdy nie wróci.Rozdział drugi

Godzina 19:05

Toast pierwszy: za Tony’ego

Butelka stouta

W foyer zamieszanie. Wygląda na to, że chłopcy w swoich wykwintnych toaletach zaczynają się schodzić. Czyli koniec, nie będę miał już tego miejsca tylko dla siebie.

– Jeszcze jednego stouta – mówię do Svetlany, którą najwyraźniej dopadł stres nowicjuszki. – Trzymaj dla mnie miejsce. Nie pozwól tamtym gościom tu usiąść. To najlepsza miejscówka w całym hotelu.

Czas udać się do toalety. Regularne ćwiczenia nóg podczas częstych wycieczek do łazienki to ogromna zaleta osiemdziesięciu czterech lat.

– Browarka sam pan sobie naleje? – pyta, gdy sunę przed siebie.

– Wsłuchaj się w swoją frazę – odpowiadam, ciągle pamiętając, że wyruszyłem do toalety troszkę za późno. – Browarka, srarka, mam to gdzieś, ważne, żeby płyn był ciągle w butelce i żebyś wzięła ją z tamtej półki – mówię, troszkę przyspieszając.

– Jedną z tych? – pyta, wstrzymując moją eskapadę.

Czy ona naprawdę nie widzi zbliżającej się katastrofy?

– Tia – mówię i ruszam dalej.

– Podać szklankę?

Słodki Jezu.

– Nie, wetknij jakąś starą słomkę w butelkę, to mi w zupełności wystarczy – odpowiadam.

– To był żart, prawda?

Macham do niej i znikam za rogiem.

* * *

W naszej rodzinie była czwórka dzieci. Czwórka to bardzo mało, wydaje mi się, jak na tamte czasy w Irlandii. Ludzie mieli po dziewięcioro, dziesięcioro lub więcej. Odstawaliśmy od ogółu. Dwoje dorosłych i czworo dzieciaków w jednym domu. Niemalże luksus. Tony był najstarszy, a potem May, Jenny i ja, najmłodszy. Rok, może dwa, różnicy między nami.

Nigdy nie poznałeś wujka Tony’ego. Zmarł na długo wcześniej, zanim się urodziłeś. Nazywał mnie Wielkoludem. Tak, teraz to nawet nim jestem, niemal metr dziewięćdziesiąt i wielki jak dąb. Ale wtedy, gdy to przezwisko do mnie przylgnęło, wyglądałem zupełnie inaczej. W wieku czterech lat byłem kruszynką. Szczególnie w porównaniu z jego, jak mi się wówczas wydawało, okazałą posturą. Oczyma wyobraźni widzę, jak idę obok niego drogą lub chodzimy razem po farmie. Ja zawsze truchtam, żeby za nim nadążyć, moje trzy małe kroczki na jego jeden. Ciągle o czymś mi opowiadał, a to rozprawiał o kurach, które karmiliśmy, a to o marchewkach, które uprawialiśmy w warzywniku mamy, czy o rowach, które musieliśmy czyścić. Człowiek ten kochał ziemię tak jak nasz ojciec. Patrzyłem na niego z podziwem, starałem się wszystko jak najdokładniej zapamiętać, nie chciałem, żeby cokolwiek mi umknęło, wykonywałem wszystkie czynności jak najlepiej, chłonąc jego pochwały.

– Świetnie ci idzie – mawiał. – No i widzisz jaki silny z ciebie gość.

Mimo największych wysiłków, żeby mu dorównać, nieustająco robiłem sobie jakąś krzywdę, szczególnie gdy taszczyłem za duże i za ciężkie dla mnie wiadra. Upierałem się przy tym, bo chciałem być taki jak on. Podchodził wtedy i kucał przy mnie.

– Nie martw się, do wesela się zagoi. – Wyobrażam sobie, jak do mnie mówi, uspokaja mnie, może nawet przytula, czyni moje cierpienie lżejszym, a potem na chwilę zwalnia tempo. Mógłbym przysiąc, że był starszy ode mnie o kilkadziesiąt lat, tak dojrzale się mną zajmował. A między nami było tylko pięć lat różnicy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: