Pięć zauroczeń - ebook
Autor bestsellerowych „Tamtych dni, tamtych nocy” i „Ośmiu białych nocy”!
Paul przez całe dorosłe życie przeżywa każdą miłość równie żarliwie i bez opamiętania jak w wieku młodzieńczym. I nie jest istotne, czy podkochuje się w stolarzu pracującym dla jego rodziców podczas wakacji na południu Włoch, czy jako student na zaśnieżonym kampusie w Nowej Anglii wplątuje się w gasnący i powracający romans z nieuchwytną przyjaciółką punktowany anonimowymi zbliżeniami z mężczyznami, czy jest na korcie tenisowym w Central Parku, czy też spaceruje wczesną wiosną nowojorskimi ulicami. Jego zauroczenia są zawsze nieuchwytne, płynne i podszyte organicznym pożądaniem, nieodmiennie rozszczepionym między jednym zakochaniem a drugim.
Zapierający dech w piersi szkic życia zakochanego człowieka. Powieść Acimana szczerze opowiada nie tylko o tęsknocie i pożądaniu, ale też o emocjach bardziej złożonych. Autor stworzył wiarygodny portret Paula jako bohatera zmysłowego i samoświadomego, który wiecznie balansuje na granicy melodramatu i tragedii.
„Publishers Weekly”
Czy istnieje drugi pisarz, który umiałby wyczarować sejsmiczne wstrząsy i zapętlone samo w sobie oszołomienie seksualnego zadurzenia tak, jak to robi André Aciman? […] Powab Pięciu zauroczeń kryje się w niezwykłej czułości
autora na paradoksy serca i rolę, jaką odgrywa w naszym życiu nieuchwytne „co by było gdyby”.
„Boston Globe”
Andre Aciman (ur. 1951) – amerykański pisarz, eseista i literaturoznawca.
Urodził się i wychował w Egipcie, obecnie mieszka w Nowym Jorku. W 1995 roku opublikował pierwszą książkę, Wyjście z Egiptu (wyd. pol. 2009), w której odtworzył obraz Aleksandrii z czasów swojej młodości. Debiut ten uhonorowano
nagrodą Whiting Award. Pierwsza powieść pisarza, Tamte dni, tamte noce (wyd. pol. 2018), ukazała się w 2007 roku i dopiero po latach zyskała rozgłos dzięki ekranizacji w reżyserii Luki Guadagnina z 2017 roku, nagrodzonej m.in. Oscarem za najlepszy scenariusz adaptowany oraz nominowanej do Złotego Globu.
Aciman ma jeszcze na koncie powieści: Osiem białych nocy (2010, W.A.B. 2018), Harvard Square (2013), Pięć zauroczeń (2017) i Znajdź mnie (2019, wyd. pol. 2019), a także kilka zbiorów esejów.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-280-8307-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Wróciłem dla niego”.
Te słowa zapisałem w notesie, kiedy wreszcie dostrzegłem San Giustiniano z pokładu promu. Tylko dla niego. Nie dla naszego domu, wyspy, ojca ani nawet dla widoku stałego lądu, w który się wpatrywałem, przesiadując samotnie w opuszczonej normandzkiej kaplicy w ostatnich tygodniach naszego ostatniego lata w tym miejscu, kiedy zastanawiałem się, dlaczego jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Tamtego lata podróżowałem w pojedynkę. Trwającą miesiąc wyprawę wzdłuż wybrzeża rozpocząłem od wizyty w miejscu, w którym spędzałem każde wakacje swojego dzieciństwa. Od dawna marzyłem, żeby to zrobić, a teraz, kiedy skończyłem studia, uznałem, że nie będzie lepszej okazji, by na chwilę wybrać się na wyspę. Nasz letni dom spłonął wiele lat wcześniej, a po przeprowadzce na północ nikt z rodziny nie miał ochoty znów tam jechać, by sprzedać działkę czy choćby sprawdzić, co tak naprawdę się wydarzyło. Po prostu porzuciliśmy to miejsce, a potem ostatecznie utwierdziliśmy się w tej decyzji, gdy dowiedzieliśmy się, że miejscowi wyszabrowali ze środka wszystko, co mogli, a resztę zostawili, żeby zgniła. Niektórzy twierdzili nawet, że ten pożar to nie był przypadek. Ojciec jednak mówił, że to tylko spekulacje i niczego się nie dowiemy, dopóki ktoś tam nie pojedzie. A więc przyrzekłem, że zaraz po zejściu z promu skręcę w prawo, wejdę na esplanadę i mijając po drodze imponujący Grand Hotel oraz pensjonaty stojące wzdłuż wybrzeża, pójdę prosto na naszą działkę, by samemu ocenić szkody. Taką obietnicę złożyłem ojcu. On sam nie zamierzał nigdy więcej postawić stopy na wyspie. A ja stałem się już mężczyzną i moim obowiązkiem było sprawdzić, co trzeba zrobić.
Ale może tak naprawdę wróciłem tylko dla Nanniego. I dla dwunastoletniego chłopca, którym byłem dekadę temu – choć wiedziałem, że nie znajdę tu żadnego z nich. Chłopiec był teraz wysoki i miał gęstą rudawą brodę, a Nanni całkiem stąd zniknął i słuch po nim zaginął.
Dobrze pamiętałem wyspę. I jak wyglądała, kiedy widziałem ją ostatni raz w dniu wyjazdu, zaledwie tydzień przed rozpoczęciem szkoły, gdy ojciec zabrał nas do przystani promowej, a potem stał na nabrzeżu i machał nam na pożegnanie, podczas gdy łódź cofała się ze zgrzytem przy brzęku łańcucha podnoszonej kotwicy, a ojciec trwał tak w miejscu i robił się coraz mniejszy, aż w ogóle nie było go widać. Każdej jesieni zostawał na wyspie jeszcze tydzień, dziesięć dni po naszym wyjeździe, by zamknąć dom, odłączyć prąd, wodę i gaz, poprzykrywać meble i upewnić się, że miejscowi pracownicy i usługodawcy otrzymali zapłatę. Na pewno nie było mu smutno na widok teściowej i jej siostry oddalających się od wyspy.
Kiedy jednak dziesięć lat później stary traghetto z metalicznym szczęknięciem wypłynął z powrotem w morze dokładnie z tego samego miejsca co zawsze, nie skręciłem w prawo, lecz w lewo, i poszedłem przed siebie brukowaną ścieżką prowadzącą do starożytnego miasteczka San Giustiniano Alta na wzgórzu. Uwielbiałem te wąskie uliczki, zapadłe rynny i stare alejki, pobudzający zapach kawy z palarni, który powitał mnie tak samo jak wtedy, gdy załatwiałem z matką sprawunki albo kiedy tamtego ostatniego lata po lekcjach greki i łaciny codziennie wracałem do domu okrężną drogą. W przeciwieństwie do nowoczesnego San Giustiniano Bassa, San Giustiniano Alta zawsze kryło się w cieniu, nawet gdy przystań zalewało bezlitosne słońce. Wieczorami, gdy żar i wilgoć nadbrzeża stawały się nie do wytrzymania, często szliśmy z ojcem z powrotem na górę, na lody do Caffè dell’Ulivo. Ojciec siadał naprzeciwko mnie i rozmawiał z miejscowymi. Wszyscy go tu znali i lubili. Mówili na niego un uomo molto colto, uczony człowiek. Koślawy włoski przeplatał hiszpańszczyzną, którą starał się modyfikować na italską modłę. Ludzie go jednak rozumieli, a kiedy nie mogli się powstrzymać i zaczynali go poprawiać, podśmiewając się z co ciekawszych makaronizmów, chętnie dołączał do żartów. Mówili na niego Dottore i choć było wiadomo, że nie studiował medycyny, i tak nierzadko zdarzało się, że ktoś prosił go o poradę. W kwestiach zdrowotnych cieszył się większym zaufaniem niż miejscowy farmaceuta, który uważał się trochę za lekarza. Signor Arnaldo, właściciel kawiarni, miał chroniczny kaszel, golarz cierpiał na egzemę, a professore Sermoneta, mój nauczyciel, często zaglądający do kawiarni wieczorami, zamartwiał się, że pewnego dnia będą chcieli mu usunąć woreczek żółciowy. Wszyscy zwierzali się ojcu, łącznie z piekarzem, chętnie pokazującym mu siniaki na rękach i ramionach, dzieło porywczej żony, która – jeśli wierzyć plotkom – zaczęła go zdradzać już w noc poślubną. Czasami ojciec wychodził nawet z kimś przed kawiarnię, by udzielić porady na osobności, a potem znów odgarniał zasłonę z koralików, wracał do środka i siadał na swoim miejscu z łokciami szeroko rozłożonymi na boki. Trzymał pusty kieliszek przed sobą i patrzył na mnie z uwagą, zawsze powtarzając, że nie muszę się spieszyć z jedzeniem lodów, że i tak znajdziemy czas na przechadzkę do opuszczonego zamku, jeśli będę miał ochotę. Zamek, z którego nocą dawało się dostrzec odległe światła kontynentu, był naszym ulubionym miejscem, gdzie obaj przesiadywaliśmy w milczeniu na zniszczonych wałach obronnych i oglądaliśmy gwiazdy. On mówił, że to czas tworzenia wspomnień „na ten dzień”. Na jaki dzień? – pytałem, żeby się z nim trochę podrażnić, a on mówił tylko, że jak ten dzień przyjdzie, to będę wiedział. Mama twierdziła, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Moje myśli były jego myślami, a jego – moimi. Czasami bałem się, że jeśli choćby przypadkiem dotknąłby mojego ramienia, mógłby przejrzeć mój umysł na wylot. Ona twierdziła, że jesteśmy tą samą osobą. Nasze dwa dobermany, Gog i Magog, kochały tylko ojca i mnie – nie darzyły takim uczuciem matki ani mojego starszego brata, który przestał jeździć z nami na wakacje kilka lat wcześniej. Psy odwracały się od wszystkich innych i warczały, kiedy ktoś podszedł za blisko. Miejscowi pamiętali, żeby trzymać się od nich z daleka, ale one były nauczone, żeby na nikogo się nie rzucać. Mogliśmy przywiązać je do nogi stolika przed Caffè dell’Ulivo i dopóki nas widziały, leżały spokojnie jak jagniątka.
Czasami zdarzały się wyjątkowe okazje, kiedy zamiast ruszyć z zamku do przystani, ojciec i ja szliśmy z powrotem do miasta, a ponieważ myśleliśmy podobnie, zatrzymywaliśmy się na następne lody.
– Mama powie, że cię rozpuszczam.
– Jeszcze jedne lody i wino – mówiłem.
On tylko przytakiwał, wiedząc, że nie ma sensu protestować.
Te nasze nocne wędrówki stanowiły jedyne chwile, które spędzaliśmy tylko we dwóch. Całymi dniami nie widywałem ojca. Miał w zwyczaju pływać bardzo wcześnie rano, po śniadaniu przeprawiał się na kontynent i wracał wieczorem, a czasami późno w nocy, ostatnim promem. Nawet przez sen uwielbiałem odgłos jego kroków na chrzęszczącym żwirze alejki prowadzącej do domu. To oznaczało, że wrócił i świat znów jest kompletny.
Tamtej wiosny przyniosłem do domu kiepskie oceny końcowe z łaciny i greki, co doprowadziło do okrutnego rozłamu między matką a mną. Świadectwo przyszło pod koniec maja, zaledwie kilka dni przed tym, jak wsiedliśmy na prom do San Giustiniano. Cała podróż zmieniła się w jedną głośną niekończącą się tyradę, reprymendy sypały się na mnie niczym grad, podczas gdy ojciec stał milcząco oparty o barierkę, jakby czekał na właściwy moment, by interweniować. Jej jednak nie dało się w żaden sposób zatrzymać, a im dłużej krzyczała, tym więcej wad znajdowała w całym moim istnieniu, od sposobu, w jaki siadałem, by poczytać książkę, poprzez charakter pisma, aż po absolutną niezdolność do udzielenia jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co myślę o tym lub o tamtym (pokrętnie, zawsze pokrętnie), a skoro już o tym mowa, to dlaczego nie mam żadnych przyjaciół, chciała wiedzieć, ani w szkole, ani na plaży, ani w ogóle nigdzie indziej, dlaczego nic i nikt mnie nie interesuje, na miłość boską, co jest ze mną nie tak, drążyła, próbując zeskrobać mi z koszulki zaschniętą kroplę lodów czekoladowych, na które zabrał mnie ojciec przed wejściem na pokład. Byłem przekonany, że ta dezaprobata czekała w niej od nie wiedzieć jak dawna i dopiero mój sknocony egzamin z łaciny i greki pozwolił, by cała złość się z niej wylała.
Aby ją udobruchać, przyrzekłem, że przez lato będę ciężej pracować. Pracować? Zdaniem matki wszystko we mnie wymagało wytężonej pracy. Jej głos był przesycony taką furią, że brzmiała w nim wręcz namacalna pogarda, zwłaszcza gdy wściekłość przeplatała się z ironicznymi przytykami. Wreszcie wybuchła, kierując całą złość na ojca.
– A ty chciałeś mu kupić pióro Pelikan!
Babcia i jej siostra, które tamtego dnia siedziały z nami na promie, oczywiście wzięły stronę matki. Ojciec nie odezwał się ani słowem. Nie cierpiał ich obu – mówił na nie sekutnica i übersekutnica. Wiedział, że gdyby tylko poprosił matkę o zniżenie głosu lub złagodzenie tonu reprymendy, starsze panie natychmiast dorzuciłyby swoje trzy grosze, a jemu wtedy puściłyby hamulce i nakrzyczałby na obie, jeśli nie na całą trójkę, a wtedy one dałyby mu po cichu do zrozumienia, że wolą wrócić następnym promem na stały ląd, niż spędzić lato w naszym domu. Na przestrzeni lat byłem raz czy dwa świadkiem jego wybuchu i widziałem, że teraz stara się kontrolować emocje, by nie zepsuć wyjazdu. Kilka razy pokiwał głową, by stworzyć pozory aprobaty, kiedy matka skrytykowała mnie za marnowanie czasu na tę idiotyczną kolekcję znaczków. Ale kiedy wreszcie powiedział coś, by zmienić temat i trochę mnie rozchmurzyć, ona odwróciła się do niego i wrzasnęła, że jeszcze ze mną nie skończyła.
– Ludzie zaczynają się nam przyglądać – odezwał się ojciec.
– Niech się gapią, ile dusza zapragnie. A ja skończę, jak skończę.
Nie wiem, dlaczego nagle przyszło mi do głowy, że ta zawzięta tyrada matki w rzeczywistości stanowiła sposób, by dać ujście jej nagromadzonej wściekłości na niego, ale tak, żeby nie stawiać go bezpośrednio na linii ognia. Podobnie jak greckie bóstwa, które zawsze używały śmiertelników jako pionków we własnych rozgrywkach, matka perorowała mi nad głową, by wyżyć się na ojcu. On chyba wiedział, co się dzieje, bo kiedy nie patrzyła, posłał mi uśmiech mówiący: „Wytrzymaj jeszcze chwilę. Wieczorem pójdziemy razem na lody i nazbieramy trochę wspomnień przy zamku”.
Kiedy dotarliśmy na wyspę, matka rozpaczliwie próbowała mi wynagrodzić tę awanturę na promie. Zwracała się do mnie tak słodko i przyjaźnie, że wkrótce znów zawarliśmy pokój. Szybko pożałowała bolesnych słów, które miałem zapamiętać na resztę życia. Nasza miłość zdążyła jednak ucierpieć: straciła swoje ciepło i spontaniczność, stała się świadoma, celowa, skruszona. Matka cieszyła się, że nadal ją kocham. Ja cieszyłem się, że oboje tak chętnie dajemy się nabrać na tę grę. Byliśmy świadomi swojego zadowolenia, co dodatkowo umocniło nasz rozejm. Ale chyba wyczuliśmy, że skoro tak łatwo daliśmy się udobruchać, to znaczy, że nasza miłość się rozcieńczyła. Matka częściej mnie przytulała, a ja chciałem być przytulany. Nie ufałem już jednak swojemu uczuciu, zaś po spojrzeniach, które rzucała mi ukradkiem, gdy myślała, że nie widzę, zrozumiałem, że ona też już mu nie ufa.
Z ojcem było inaczej. Podczas długich nocnych wędrówek rozmawialiśmy o wszystkim. O wielkich poetach, o rodzicach i dzieciach, oraz dlaczego nie da się uniknąć tarć między nimi, o jego ojcu, który zginął w wypadku samochodowym kilka tygodni przed moimi narodzinami, a ja zostałem jego imiennikiem, o miłości, jaka zdarza się raz w życiu, a potem już nigdy nie jest równie impulsywna i spontaniczna, aż wreszcie, jakby cudem, bo nie miało to nic wspólnego z łaciną, greką, moją matką ani sekutnicą czy übersekutnicą, o Wariacjach Diabellego Beethovena, które odkrył tamtej wiosny i tylko ze mną się tym podzielił. Ojciec odtwarzał nagranie w wykonaniu Schnabla każdego wieczora, a dźwięki fortepianu niosły się po całym domu i zostały podkładem dźwiękowym całego tamtego roku. Podobała mi się szósta wariacja, jemu dziewiętnasta, ale to dwudziesta była najbardziej przemyślana, a dwudziesta trzecia… cóż, ojciec twierdził, że dwudziesta trzecia to być może najżywsza, najzabawniejsza rzecz, jaką Beethoven skomponował w całym swoim życiu. Odtwarzaliśmy ją tyle razy, że matka błagała nas o przerwę. Wtedy trochę jej dokuczałem i zaczynałem zamiast tego nucić melodię pod nosem, rozśmieszając tym ojca i samego siebie, ale matki to nie bawiło. W tamte letnie noce w drodze do kawiarni po prostu rzucaliśmy jakąś liczbę od jednego do trzydziestu trzech i obaj musieliśmy powiedzieć, co myślimy o tej wariacji, włącznie z wykorzystaniem tematu Diabellego. Czasami, idąc do zamku, podśpiewywaliśmy melodię dwudziestej drugiej wariacji do słów z Don Giovanniego, których ojciec nauczył mnie znacznie wcześniej. Ale kiedy docieraliśmy na szczyt i patrzyliśmy w gwiazdy, stawaliśmy w ciszy i zawsze zgodnie stwierdzaliśmy, że najpiękniejsza ze wszystkich jest wariacja trzydziesta pierwsza.
Myślałem o Beethovenie, gdy szedłem pod górę alejką, i o awanturze na łodzi. Żadna z tych rzeczy mnie nie opuściła. Natychmiast poznałem starą aptekę, szewca, ślusarza i zakład fryzjerski dla mężczyzn, gdzie dalej stały dwa wyświecone fotele połatane paskami skóry, które ktoś na nie naszył Bóg wie ile lat przed moimi narodzinami. Wciąż piąłem się w górę, aż w świetle poranka ujrzałem fragment opuszczonego zamku i ogarnęło mnie silne przeczucie zapachu żywicy, jakby pamięć zmysłów wychwyciła go, jeszcze zanim dotarłem do zakładu stolarskiego, tuż za zakrętem w vicolo Sant’Eusebio. To wrażenie się nie zmieniło i miało już nigdy mnie nie opuścić. Warsztat z mieszkaniem na piętrze stał dwa schodki za gruzłowatym kamieniem wystającym z budynku na rogu. Wspomnienie tego zapachu obudziło we mnie ślad lęku i dyskomfortu, które teraz wydały mi się równie ekscytujące jak wtedy, choć dekadę później wciąż nie potrafiłem dobrze nazwać tej mieszanki strachu, wstydu i podniecenia. Nic się nie zmieniło. Może to ja się nie zmieniłem? Nie wiedziałem, czy powinienem czuć rozczarowanie, czy raczej zadowolenie, że z tego nie wyrosłem. Interes był zamknięty, zewnętrzne rolety opuszczone i choć stałem tak, próbując ocenić, ile przepadło od mojej ostatniej wizyty, nie potrafiłem skleić ani jednej myśli. Jedyne, na czym byłem w stanie się skupić, to plotki, które trafiały do mnie, odkąd spłonął dom.
Cofnąłem się do golarni, wsunąłem połowę ciała przez zasłonkę z koralików i spytałem jednego z dwóch fryzjerów, czy wie, co się stało z ebanistą z sąsiedniego lokalu.
Łysy fryzjer siedzący na jednym z dwóch wielkich foteli opuścił gazetę i wypowiedział tylko jedno słowo, po czym wrócił do lektury. Sparito. Zniknął. To wystarczyło.
Próbowałem dopytać, dokąd poszedł, jak, dlaczego.
W odpowiedzi otrzymałem jedynie podsumowujące wzruszenie ramion, które komunikowało, że fryzjer nie wie, że nic go to nie obchodzi i że nie będzie nic mówić jakiemuś dwudziestoparolatkowi, który wlazł mu do salonu i zadaje o wiele za dużo pytań.
Podziękowałem, odwróciłem się i znów ruszyłem pod górę. Zaskoczyło mnie, że signor Alessi mnie nie przywitał ani nie rozpoznał, choć Bóg wie ile razy podcinał mi włosy przez te lata, kiedy spędzałem tu wakacje. A może uznał, że nie warto nic mówić.
Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że na wyspie nikt mnie nie poznaje. Oczywiście nie przypominałem już dwunastoletniego chłopca, a może to długi płaszcz przeciwdeszczowy, broda i ciemnozielony plecak na ramionach sprawiały, że wyglądałem zupełnie inaczej niż to schludne dziecko, które wszyscy zapamiętali. Sprzedawca warzyw, właściciele dwóch kawiarenek na maleńkim placyku przed kościołem, rzeźnik, a nawet piekarz, którego chleb roztaczał nad całą uliczką aromat niczym błogosławieństwo, gdy wychodziłem popołudniami z domu nauczyciela łaciny i greki, a żołądek skręcał mi się z głodu – nikt mnie nie poznał, nie rzucił choćby uważniejszego spojrzenia. Nawet jednonogi żebrak, który stracił kończynę w wypadku na łodzi podczas wojny i wciąż siedział na swoim stałym miejscu pod dużą fontanną na rynku – nawet on mnie nie rozpoznał, gdy dałem mu kilka groszy, co było do niego zupełnie niepodobne. W głębi ducha czułem wzbierającą niechęć do San Giustiniano i jego mieszkańców, lecz jednocześnie przestawało mnie aż tak bardzo smucić, że już mi nie zależy na tym miejscu. Może zostawiłem je za sobą, choć do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy, jak rodzice i brat. Nie było sensu tu wracać.
W drodze powrotnej postanowiłem wybrać się na działkę, spodziewając się, że zastanę wypalone resztki domu. Zdecydowałem, że obejrzę i ocenię, co się da, porozmawiam z sąsiadami, którzy znali mnie od dzieciństwa, a potem złapię wieczorny prom powrotny. Rozważałem, czy nie zajrzeć do starego nauczyciela, ale odkładałem to spotkanie. Zapamiętałem go jako kwaśnego, opryskliwego człowieka, który rzadko miał dla kogokolwiek dobre słowo, a na pewno nie dla uczniów. Ojciec zasugerował, żebym zawczasu wynajął pokój w pensjonacie nad zatoką, na wypadek gdybym zechciał zostać na noc. Ja jednak od razu po swoim pospiesznym spacerze tam i z powrotem przez stare miasto poczułem, że wizyta nie potrwa dłużej niż kilka godzin. Interesowało mnie tylko, co zrobić z resztą dnia przed wejściem na prom.
A jednak zawsze kochałem to miejsce, od bezdźwięcznych poranków, kiedy budziłem się i spoglądałem w czyste, ciche niebo, niezmienione od czasów, kiedy osiedlali się tu Grecy, aż po kroki ojca, gdy – w przeciwieństwie do zwyczajów dni powszednich – wracał z kontynentu zupełnie bez zapowiedzi po południu zamiast wieczorem, a w naszych sercach wybuchała euforia. Na powierzchni tamtych dni nie było ani jednej zmarszczki. Z mojego łóżka rozciągał się widok na wzgórza, z salonu – na morze, a kiedy w chłodniejsze dni otwieraliśmy okiennice w jadalni, można było wyjść na taras i chłonąć widok doliny, za którą majaczyły zarysy gór na kontynencie za cieśniną.
Gdy opuszczałem stare miasto, uderzył mnie oślepiający strumień światła, spływający przez pola na esplanadę i aż do rozmigotanego morza. Kochałem tę ciszę. Od tak dawna marzyłem, żeby tu wrócić. Wszystko wydawało się znajome, nic się nie zmieniło. A jednak całe to miejsce stało się dziwnie odległe, kruche, nieosiągalne, jakby coś we mnie nie potrafiło zrozumieć, że to jest prawdziwe, że tyle z niego kiedyś należało do mnie. Ścieżka do naszego domu, w tym skrót „wynaleziony” przeze mnie w dzieciństwie – za nic bym nie zrezygnował z przejścia nim dzisiaj – wyglądały dokładnie tak samo jak w dniu, kiedy je zostawiłem. Pamiętałem drogę przez opuszczony sad pachnący limonkami, na które tutaj mówią lumie, potem przez pole maków i wreszcie przez starożytną zrujnowaną normandzką kaplicę, gdzie kryło się ze mnie więcej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, z wielkim cokołem leżącym wśród ostów i chwastów równie spragnionych wody jak ja w tej chwili, nieodmiennie upstrzonym zaschniętymi odchodami gołębi i dzikich psów.
Kłuła mnie jednak świadomość, że naszego domu już tam nie ma, że jego dawni mieszkańcy odeszli, że życie w słońcu wczesnego lata w tym miejscu już nigdy nie będzie takie samo. Czułem się jak nieśmiały duch, który zna miasteczko, ale nie jest już mile widziany, i na którego nikt nie zwraca uwagi. Rodziców nie ma w domu, nikt nie odłoży dla mnie smakołyków, by czekały na stole, kiedy przybiegnę wygłodniały po kąpieli w morzu. Nasze rytuały zostały zarzucone i anulowane. Lato tutaj już nie należało do mnie.
Im bliżej podchodziłem do domu, tym bardziej bałem się, co ludzie z nim zrobili. Sama myśl o ogniu i plądrowaniu – zwłaszcza o plądrowaniu – wystarczała, by nakarmić demona smutku, złości i niechęci nie tylko do mieszkańców, ale też do własnej rodziny, jakby nasza niemoc wobec szabrownictwa i wandalizmu, których dopuścili się sąsiedzi i domniemani przyjaciele, obciążała bardziej nasze sumienia niż ich. „Nie wyciągaj pochopnych wniosków”, ostrzegł mnie ojciec. „A przede wszystkim z nikim się nie kłóć”. Takie było jego podejście, ale mnie to nie obchodziło. Z radością zaciągnąłbym tych ludzi do sądu – bogatych, biednych, sieroty, wdowy, kaleki i ofiary wojny, bez wyjątku.
Ja jednak pragnąłem zobaczyć tylko jednego mieszkańca wyspy, a on przepadł, sparito. Już o tym wiedziałem. Więc po co w ogóle o niego rozpytywać? Żeby się przekonać, jak zareagują? Upewnić się, że go sobie nie wymyśliłem? Że naprawdę tu kiedyś mieszkał? Że wystarczyłoby zagadnąć o niego u golarza, a kiedy pytania rozniosą się już w symfonii na wiele głosów po wąskich brukowanych uliczkach San Giustiniano Alta, on się wreszcie pojawi – tylko dlatego, że ludzie wezwali go po imieniu?
Niby dlaczego miałby w ogóle mnie pamiętać? Znał mnie jako dwunastolatka; teraz miałem dwadzieścia dwa lata i brodę. Mimo to upływ lat nie pomógł ani odrobinę zapomnieć o narastającym niepokoju, jaki wzbierał we mnie zawsze, kiedy z obawą i nadzieją zarazem myślałem sobie, że natknę się na niego na plaży albo gdzieś w miasteczku. Czy nie to właśnie miałem nadzieję poczuć, kiedy szedłem dziś rano do jego warsztatu? Przerażenie, panikę, dawny ucisk w gardle możliwy do rozbicia tylko szlochem, jaki bez wątpienia wyrwałby mi się z piersi, gdyby on spojrzał na mnie i przez dłuższą chwilę nie odrywał wzroku? On patrzy, a ty czujesz, jak coś w tobie wzbiera, i chcesz już tylko znaleźć jakieś ustronne miejsce, żeby się rozpłakać, kiedy zostaniesz sam, bo nic, nawet zawalony egzamin z łaciny i greki czy znoszenie lawiny pretensji, nic nie potrafi sprawić, byś poczuł się tak strasznie obity i rozsypany. Wszystko pamiętałem. A zwłaszcza tę potrzebę płaczu i czekanie, by go zobaczyć, bo to oczekiwanie i nadzieja były nie do zniesienia, to pragnienie, bym mógł znienawidzić go całego, bo wystarczało jedno przelotne spojrzenie, bym poczuł się kompletnie zrozpaczony i nie potrafił się już śmiać ani czerpać radości z żadnej rzeczy.
Kiedy go poznałem, byłem z matką. Nie czekał, aż zostaniemy sobie przedstawieni.
– To ty jesteś Paolo – powiedział, mierzwiąc mi włosy.
Posłałem mu zdumione spojrzenie, pytające, skąd może to wiedzieć.
– Każdy tutaj to wie – wyjaśnił swobodnie, a potem zamyślił się na chwilę, jakby coś sobie przypominał. – Może widzieliśmy się na plaży.
Pamiętałem, że ma na imię Giovanni i że wszyscy mówią na niego Nanni. Widziałem go na plaży, w kinie plenerowym przy kościele i wiele razy natykałem się na niego nocami w okolicach Caffè dell’Ulivo. Musiałem się mocno kontrolować, żeby nie okazać, jak bardzo uradowało mnie odkrycie, że ten mężczyzna, dla którego – mógłbym przysiąc – byłem kompletnie niewidzialny, w rzeczywistości nie tylko zna moje imię, ale nawet stoi pod moim własnym dachem.
W przeciwieństwie do niego nie dałem jednak po sobie poznać, że wiem, kim jest. Matka przedstawiła mi go z nutką ironii w głosie, jakby mówiła: „No, na pewno znasz signora Giovanniego”.
Pokręciłem głową, udawałem nawet zażenowanie swą niegrzecznością, że nie pamiętam jego imienia.
– Przecież każdy zna signora Giovanniego – drążyła matka, jakby próbowała mnie zmusić do uprzejmości. Ja jednak się nie ugiąłem.
On podał mi rękę. Uścisnąłem ją. Wyglądał młodziej, a skórę miał jaśniejszą, niż zapamiętałem. Był wysoki, szczupły, przed trzydziestką. Nigdy dotąd nie widziałem go z bliska. Oczy, wargi, policzki, szczęka. Potrzebowałem lat, by zrozumieć, co dokładnie zachwyciło mnie w jego rysach.
Zachęcona przez ojca matka poprosiła go, żeby zajrzał do nas i zabrał do renowacji antyczne składane biurko i dwie ramy obrazów pochodzące jeszcze z poprzedniego stulecia.
Przyszedł pewnego czerwcowego poranka i w przeciwieństwie do panującego tu zwyczaju przyjął zaoferowaną przez matkę lemoniadę. Inni goście – krawcowa, chłopcy z dostawami, tapicer – zawsze prosili o wodę. To był ich sposób na zarobek łącznie z obowiązkowym napiwkiem; dawali do zrozumienia, że nie są nam nic winni i nie chcą niczego poza szklanką wody w upalny letni dzień.
Tamtego ranka w naszym domu stał tak blisko, że coś nieokreślonego w jego twarzy przyprawiło mnie o wstrząs równie silny jak ten, kiedy zostałem poproszony o wyrecytowanie wiersza przed całą szkołą – nauczycielami, uczniami, dalekimi krewnymi, przyjaciółmi rodziny, dygnitarzami, którzy przyjechali z wizytą, przed całym światem. Nie mogłem nawet na niego spojrzeć. Musiałem odwrócić wzrok. Jego oczy były zbyt czyste. Nie wiedziałem, czy chcę ich dotknąć, czy się w nich przepłynąć.
Kiedy rozmawiał z matką i od czasu do czasu zerkał ku mnie, jak gdyby ciekaw mojego zdania, starałem się odwzajemniać jego spojrzenie. Ale patrzenie mu w oczy przypominało spoglądanie w dół z wysokiego klifu na skłębione fale zielonego oceanu – coś wciągało do środka i nakazywało nie stawiać oporu, a jednocześnie ostrzegało, by się nie gapić, więc nigdy nie mogłem patrzeć dość długo, by zrozumieć, dlaczego chcę patrzeć dalej. Jego wzrok nie tylko przerażał. Wzbudzał też dziwny niepokój, tak jakbym nie tylko ryzykował, że go obrażę, jeśli będę dalej w nim tkwić, ale też że za chwilę odsłonię jakiś okropny, wstydliwy sekret, który noszę w sobie. Nawet kiedy próbowałem odwzajemniać jego spojrzenia, by zapewnić samego siebie, że nie są tak niebezpieczne, jak się obawiam, i tak musiałem się odwrócić. Miał najpiękniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie byłem dość odważny, by na nią patrzeć.
A jednak za każdym razem, kiedy on przenosił wzrok z mojej matki na mnie, dawał mi do zrozumienia, że choć jest ode mnie o wiele starszy i potrafi mnie przejrzeć na wylot, to możemy być sobie równi, że mnie nie ocenia, nie lekceważy mnie, że interesuje go, co mam do powiedzenia o meblach, nawet jeśli tylko stoję cichutko i próbuję ukryć przed nim, jak bardzo niewart jego zainteresowania się czuję.
Więc odwracałem oczy.
Ostatnie, czego chciałem, to wzbudzać jakiekolwiek podejrzenia, zwłaszcza w obecności matki.
Jego twarz tryskała zdrowiem. Był lekko zarumieniony, jakby przed chwilą pływał w morzu. Jego opanowany i życzliwy uśmiech, drgający lekko, by wyrazić wrażenia czy wątpliwości na widok biurka, mówił mi dokładnie, kim pragnę zostać, kiedy dorosnę. Co to była za przyjemność, patrzeć na jego twarz i marzyć, by stać się takim człowiekiem jak on. Gdyby tylko został moim przyjacielem i wszystkiego mnie nauczył. Nie miałem żadnej innej wizji, na której mógłbym się oprzeć.
Matka zamierzała zaprowadzić go do salonu, ale on już odgadł drogę i natychmiast dostrzegł biurko typu bombe, otworzył je i bez pytania pospiesznie wyjął dwie wąskie, skrzypiące, niezwykle długie szuflady. Zanim zdążyliśmy się zorientować, co robi, sięgnął w głąb pustych otworów po szufladach i obmacał wybrzuszone wnętrze, aż w końcu znalazł ukryte zagłębienie i po chwili wysiłku wyłowił ze środka maleńkie puzderko o zaokrąglonych rogach, idealnie odpowiadające kształtem krzywiznom biurka. Matce aż odebrało dech. Jak się domyślił, że w biurku kryło się coś takiego? – chciała wiedzieć. On wyjaśnił, że wybitni stolarze, zazwyczaj z północy, może z Francji, chętnie się popisywali umiejętnością tworzenia sekretnych schowków w najbardziej niedostępnych miejscach; im mniejszy mebel, tym bardziej wyrafinowane i sprytniejsze kryjówki. Chciał pokazać jej coś jeszcze, o czym prawie na pewno nie miała pojęcia.
– Co takiego, signor Giovanni?
On uniósł nieco biurko i pokazał jej ukryte zawiasy.
– Po co je zamontowano? – dopytywała matka.
Odparł, że biurko jest całkowicie składane, tak żeby dało się je łatwo przenosić z miejsca na miejsce. Nie chciał jednak prezentować działania zawiasów w tej chwili, bo nie był pewien, w jakim stanie jest drewno. Podał matce maleńkie puzderko.
– Ale to biurko jest w rodzinie męża od co najmniej stu pięćdziesięciu lat – dziwiła się – i nikt nie miał pojęcia o skrytce.
– W takim razie signora znajdzie w środku albo biżuterię, albo listy, którymi jakiś prapradziadek albo praprababka nie chcieli się z nikim dzielić – odparł stolarz, powstrzymując rozbawione, nieco przewrotne drganie kącika ust, jakie już kilka razy dziś rano zmarszczyło nieco jego rysy, sprawiając, że zapragnąłem nauczyć się takiego uśmiechu.
Puzderko było zamknięte.
– Nie mam klucza – stropiła się matka.
– Mi lasci fare, signora, pani pozwoli – odparł. Każde jego słowo było podszyte szacunkiem i pewnością siebie zarazem.
Wyjął z kieszeni kurtki kółko z maleńkimi narzędziami, bardziej niż szydła, dłutka i śrubokręty przypominającymi zestaw różnej wielkości otwieraczy do sardynek. Następnie wyłowił z kieszonki na piersi okulary, rozłożył je i ostrożnie umieścił oba zauszniki na skroniach. Przypominał mi chłopca z przedszkola, który dopiero co zaczął nosić okulary i wciąż jeszcze czuje się trochę niezręcznie, gdy musi je włożyć. Delikatnie podsunął je nieco wyżej na nos. Równie dobrze mógłby umieszczać sobie pod brodą bezcenne skrzypce z Cremony. W każdym z jego ruchów kryły się płynność i zręczność, wzbudzające nie tylko zaufanie, ale i podziw. Najbardziej jednak zaskoczyły mnie jego dłonie. Nie były twarde od nagniotków ani zniszczone pracą, ani pokaleczone przedmiotami, które spod nich wyszły. Miał dłonie muzyka. Chciałem ich dotknąć – nie tylko po to, by się przekonać, czy różowe wnętrze rzeczywiście jest tak miękkie, na jakie wygląda, ale też dlatego, że nagle zapragnąłem oddać mu własne ręce pod opiekę. W przeciwieństwie do jego oczu te dłonie nie onieśmielały – one witały i zapraszały. Marzyłem, by jego długie palce o migdałowych paznokciach splotły się z moimi palcami i objęły je w ciepłym, trwałym geście życzliwości, tym jednym ruchem powtarzając obietnicę, że pewnego dnia, być może szybciej, niż się spodziewam, ja też stanę się dorosłym mężczyzną o takich dłoniach, noszącym takie same okulary, uśmiechającym się z przewrotnym rozbawieniem, tak by świat rozumiał, że jestem specjalistą w swojej dziedzinie i bardzo, bardzo dobrym człowiekiem.
Wiedział, że przyglądamy mu się, kiedy próbował podważyć wieczko puzderka, i bez patrzenia na mnie ani na matkę dalej uśmiechał się do siebie, świadomy suspensu, który jednocześnie próbował rozproszyć tak, by nie dać po sobie poznać, że go w ogóle zauważył. Powiedział, że wie, co robi, i ma w tym sporo wprawy. Nie odrywał przy tym ani na chwilę wzroku od dziurki od klucza.
– Signor Giovanni – odezwała się matka, próbując jednak nie przeszkadzać manipulującemu w zamku stolarzowi.
– Tak, signora? – odparł, nie podnosząc głowy.
– Ma pan piękny głos.
Był tak pochłonięty swoim zadaniem, że w pierwszej chwili nie miałem pewności, czy w ogóle ją usłyszał. Kilka sekund później jednak zareagował.
– Niech się pani na to nie da nabrać, signora, kompletnie nie mam słuchu.
– Z takim głosem?
– Kiedy śpiewam, ludzie się ze mnie śmieją.
– To pewnie z zazdrości.
– Proszę mi wierzyć, nawet Sto lat mnie przerasta.
Wszyscy troje się roześmialiśmy. Na chwilę zapadła cisza. Niespiesznie, bez użycia siły i drapania inkrustacji z brązu wokół starego zamka, stolarz pogrzebał w nim jeszcze trochę.
– Eccoci! – oznajmił wreszcie. – Proszę bardzo.
Kilka sekund później, jakby potrzeba było tylko łagodnej zachęty, zanim rozległo się znajome pstryknięcie zamka, który w końcu się poddał, skrzyneczka się otworzyła. Miałem ochotę ucałować jego dłonie. Naszym oczom ukazał się złoty kieszonkowy zegarek, para złotych spinek do mankietów i wieczne pióro na wyściółce z filcu barwy grynszpanu. Na boku pióra widniało wypisane złotymi literami pełne imię i nazwisko mojego dziadka, a więc także moje.
– Kto by pomyślał! – zachwyciła się matka.
Spinki do mankietów również należały do jej teścia – były oznaczone jego inicjałami i pochodziły prawdopodobnie jeszcze z czasów jego studiów w Paryżu. Był do nich bardzo przywiązany. Rozpoznała też zegarek, choć widziała go bardzo dawno temu. Dziadek zamknął te rzeczy w skrytce, ale nie wrócił już po wypadku i nikt nawet nie zauważył, że ich zabrakło.
– A teraz one są tutaj, a jego nie ma – dodała w zamyśleniu. – Bardzo go lubiłam, on mnie też.
Stolarz przygryzł dolną wargę i w milczeniu pokiwał głową.
– To najokrutniejsze, co robią nam zmarli. Wracają w chwilach, kiedy jesteśmy na to najmniej przygotowani, prawda, signor Giovanni?
– Owszem – przytaknął. – Czasami wystarczy, że zapragniemy im powiedzieć coś, co miałoby dla nich znaczenie, albo zapytać o ludzi czy miejsca, o których tylko oni mogli wiedzieć, i przypominamy sobie, że już nas nie usłyszą, nie odpowiedzą, że ich to nie obchodzi. Ale może dla nich to jeszcze gorsza sytuacja. Może to oni do nas wołają i mają wrażenie, że ich nie słuchamy, że się nimi nie przejmujemy.
Było jasne, że Nanni zdążył zakosztować w życiu smutku. Dawało się to poznać po tym, jak w kilka sekund przeszedł od uśmiechu do cichej powagi. Taki też mi się podobał.
– Filozof z pana, signor Giovanni – stwierdziła matka z łagodnym uśmiechem, wciąż trzymając otwarte pudełeczko w dłoniach.
– Żaden filozof, signora. Kilka lat temu straciłem matkę po tym, jak potknęła się na schodach i spadła, a kilka miesięcy później umarł także ojciec. Oboje cieszyli się doskonałym zdrowiem. Mimo to nie zdążyłem się obejrzeć, a już byłem sierotą, szefem rodzinnego interesu i ojcem swojego młodszego brata. Tymczasem o tyle rzeczy chciałbym ich zapytać. Tyle mógłbym się jeszcze nauczyć od ojca. Ledwo pozostawił po sobie ślad.
Zapadła niezręczna cisza. Nanni wrócił do badania biurka, a po obejrzeniu zawiasów stwierdził, że ktoś już kiedyś musiał nad nim pracować. To wyjaśniało, dlaczego drewno miało wciąż tak wyraźny połysk.
– To pewnie był mój dziadek – stwierdził.
Matka sięgnęła po zegarek, żeby go nakręcić, ale ebanista ją powstrzymał.
– Lepiej nie. Sprężyna może się popsuć. Lepiej, żeby ktoś rzucił na to okiem.
– Zegarmistrz? – spytała naiwnie.
– Zegarmistrz to idiota. Może ktoś na kontynencie się na tym lepiej zna.
Czy mógłby kogoś polecić?
Tak.
Powiedział, że może zawieźć zegarek do majstra, kiedy wybierze się promem na kontynent.
Matka zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym odparła, że poprosi o to ojca.
– Capisco, rozumiem – powiedział stolarz z nieśmiałym gestem człowieka winnego wykroczenia, którego się przecież nie dopuścił, ale ma dość taktu, by zaakceptować kierowaną ku sobie podejrzliwość.
Nie lubiłem tego w matce. Nie mogłem jednak nic powiedzieć, by naprawić sytuację bez ściągania jeszcze większej uwagi na jej oskarżycielską odpowiedź.
Ebanista jednak tym jednym słowem dał do zrozumienia, że cieszy się, że mógł pomóc. Matka wciąż myślała o zawartości puzderka i się nie odzywała. Signor Giovanni nie chciał zakłócać jej milczenia, pewnie nie wiedział też, co jeszcze mógłby powiedzieć, więc przez chwilę rozglądał się po pokoju, aż wreszcie postanowił skierować rozmowę z powrotem na cel wizyty i oznajmił, że zabierze biurko do warsztatu, by przywrócić je do pierwotnego stanu. Stwierdził, że poznaje styl, ale nie chce tak od razu wskazywać twórcy, bo podpis pod blatem spłowiał i rozmył się przez lata. Zarzuciwszy sobie mebel na ramiona, dodał, że szczególnie podziwia to, jak stolarzowi udało się uniknąć użycia gwoździ wszędzie poza mocowaniem zawiasów. Ale tego też nie był pewien. Powiedział, że da nam znać. I że innym razem wróci po ramy do obrazów. Potem wyszedł z domu, a my zostaliśmy na progu.
– Proszę, teraz należy do ciebie – oznajmiła matka, wręczając mi pióro.
Los chciał, że to był Pelikan. Wyglądało dokładnie tak jak te sprzedawane w sklepie papierniczym przed moją szkołą. Nie dało mi jednak żadnej radości. Trafiło do mnie jak spóźniony pomysł, przypadkowe ustępstwo, a nie jak prezent. Z drugiej strony cieszyło mnie, że widnieje na nim moje imię. Kiedy patrzyliśmy za odchodzącym signorem Giovannim, matka opowiedziała mi dziwną historię, którą usłyszała kiedyś od teścia: pewnego dnia podczas pobytu w Paryżu upuścił pióro przy pracy. Gdy usiłował je złapać szybkim ruchem, stalówka przebiła mu skórę.
– No i? – spytałem, nie rozumiejąc, do czego zmierza matka.
– Zostawiło mu maleńki tatuaż na dłoni. Był z niego dumny. Często wspominał, jak do tego doszło.
Dlaczego mi o tym opowiedziała?
– Bez powodu – odparła. – Może dlatego, że wszyscy bardzo chcieliśmy, żeby cię poznał. Twój ojciec kochał go chyba bardziej niż kogokolwiek innego. Tak czy inaczej, dziadek na pewno by chciał, żebyś dostał jego pióro. Może pomoże ci w sesji poprawkowej.
Na jesieni, kiedy po raz drugi przystąpiłem do egzaminu z greki i łaciny, pióro rzeczywiście pomogło.
Nanni wrócił po ramy do obrazów po kilku dniach. Ojciec przypłynął wcześniejszym promem i był już w domu.
Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, wstał i poszedł otworzyć. Gog i Magog zerwały się jak zawsze, kiedy wychodził z pokoju, i potruchtały za nim.
– Stai bene? Jak się masz? – spytał, gdy tylko zobaczył Nanniego.
– Benone, e tu? W porządku, a ty? – odparł stolarz.
Wyjaśnił, że przyszedł po ramy i nie może zostać długo. Poklepał psy po głowach.
– Jak tam łokieć? – zainteresował się ojciec.
– O wiele lepiej.
– Robiłeś, co ci kazałem?
– Zawsze robię, przecież wiesz…
– Tak, ale na pewno po trzydzieści sekund za każdym razem?
– Taak!
– Pokaż.
Nanni już miał zaprezentować, jak robi ćwiczenie rozciągające ramię, które zalecił mu ojciec, kiedy nagle zobaczył mnie w drzwiach.
– Ciao, Paolo – wypalił, zaskoczony moją obecnością, jakby zapomniał, że istnieję i tu mieszkam.
Opuścił ramię i natychmiast ruszył do salonu, by zabrać dwie ramy czekające pod ścianą. Wymienił kilka uprzejmości z matką, która siedziała na kanapie z powieścią w dłoni. Czy zrobiła już coś z zegarkiem?
Niestety nie. W jej głosie pobrzmiewało rozdrażnienie. Matka nie lubiła, kiedy przypominano jej o rzeczach, które wyleciały jej z głowy.
Na chwilę wszyscy czworo ugrzęźliśmy w niezręcznym milczeniu.
– Wiedziałaś, że to najszybszy pływak w całym San Giustiniano? – zagadnął ojciec.
– Ma che cosa stai a dire? Co ty wygadujesz? – żachnął się Nanni.
Oczywiście wiedziałem, że ojciec lubi pływać każdego ranka przed powrotem do domu, zanim zje śniadanie i złapie prom na kontynent, ale nie miałem pojęcia, że Nanni też się wtedy kąpie.
– Mówimy na niego Tarzan.
– Tarzan, jakie ładne imię – odparła matka z nutką ironii w głosie, jakby nigdy w życiu nie słyszała tego słowa i zamierzała za wszelką cenę uniknąć uczestnictwa w pustych przekomarzankach między wiejskim stolarzem i światowej sławy profesorem. Widziałem, że przeszkadza jej koleżeńska więź między ojcem a Nannim.
– Szkoda, że nie słyszałaś, jak udaje Tarzana – dodał ojciec. – Pokaż im – zachęcił, zwracając się do niego.
– Nie ma mowy.
– Krzyczy i skacze do wody. Parę dni temu przepłynął całą zatokę w cztery i pół minuty. Mnie to zajmuje osiem.
– Jeśli się wcześniej nie poddasz – prychnął Nanni. – I zazwyczaj robisz to w dziesięć albo jedenaście.
Szybko wyczuł napięcie w pokoju, bo rzucił kilka słów na odchodne i pożegnał się we właściwy dla siebie bezceremonialny sposób.
– Alla prossima, do następnego.
– Sì – wydusił jeszcze ojciec.
Podobały mi się ich przyjacielskie żarty. Rzadko widywałem ojca tak ożywionego. Przy Nannim pozwalał sobie na odrobinę łobuzerii, zachowywał się niemal jak chłopiec.
– I co o nim myślisz? – spytał matkę po jego wyjściu.
– Wygląda na miłego człowieka – odparła, siląc się na życzliwą obojętność.
W jej głosie pobrzmiewała nuta tłumionej wrogości do stolarza. Może nie była do końca prawdziwa, ale matka właśnie w ten sposób okazywała zazwyczaj niechęć do czegokolwiek i kogokolwiek, kto nie pojawił się w naszym życiu z jej inicjatywy. Ojciec tylko wzruszył ramionami, dając w ten sposób do zrozumienia, że mogłaby i tak powiedzieć o biednym chłopaku coś miłego. Widząc to, matka dodała, że ma wspaniałe rzęsy.
– Kobiety zauważają takie rzeczy.
Nie zwróciłem uwagi na jego rzęsy. Ale może właśnie dlatego nie byłem w stanie znieść jego spojrzenia. Miał najpiękniejsze oczy, jakie w życiu widziałem, a z pewnością jedyne, jakie kiedykolwiek przykuły mój wzrok.
– Ale uważam, że jest trochę zbyt pewny siebie, za bardzo bezpośredni. Chyba nie wie, gdzie jego miejsce, co?
Byłem pewien, że tym, co ją tak zirytowało i zmieniło jej nastrój, gdy tylko Nanni wszedł do naszego domu i ruszył prosto po ramy obrazów, był fakt, że użył poufałego tu w rozmowie z człowiekiem, który zatrudnił go do pracy.