- W empik go
Pięćset mil do domu - ebook
Pięćset mil do domu - ebook
Merlin, zwany Czarodziejem oraz jego pięciu kompanów na motocyklach — Polip, Saracen, Ukrop, Wiwat i Jimmy Bon Jovi. Pustynie Arizony, milion czterysta tysięcy i całe mnóstwo wrogów. Pięćset mil do domu. Dokąd doprowadzi podróż, skoro zdekapitowana głowa poczwary nieustannie twierdzi, że „wszyscy muszą być trup”? Słońce i bezkresna przestrzeń przed nimi. T-Rex i jego banda za nimi. Wokół całe mnóstwo popieprzonych zdarzeń. A do tego mała, charakterna, nieumarła Thelma. Kto dożyje końca podróży?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-177-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Merlin, adekwatnie do swej uroczej ksywy, był czarodziejem.
Miał dryg do drobnych przekrętów, ale i dość oleju w siwym łbie, by nie wpierniczać się w nic grubszego niż obwoźne dilowanie ziołem czy obrabianie niewiele znaczących miejsc. Żadnego handlu bronią, sprzedaży kurew czy wymiany ich na twarde dragi. Żadnego palenia chałup z ludźmi w środku i chlastania parobasów maczetami. No dobra, bez przesady. To ostatnie się czasami zdarzało.
Zaryzykować można więc stwierdzenie, że czarodziej Merlin znał umiar i nigdy swego dzbana nie przelewał. Nic zatem dziwnego, że jego bandzie przypięto etykietkę „pizdowatej”. Merlin jednak wykładał na to fujarę. Walił to. Miał inne spojrzenie na świat.
Wiekowy nie był, choć z twarzy mu stało inaczej. Wszystko przez wrażenia, jakich nabawił się w Afganistanie i hektolitry wódy, którą wyżłopał, by o owych wrażeniach móc zapomnieć. Niestety. Ciągle budził się w zupie z własnego potu, w takim stanie, że lepiej nie trzymać giwery w zasięgu rąk. O tak. Te cholerne brudasy nie zdołały go usiec, ale rozorały mu psychę po całości.
Febra, szczanie pod siebie, nerwica oraz inne syndromy weterana, dumnie nazywane zespołem stresu pourazowego, były jego towarzystwem od wielu lat. Towarzystwem, z którym bez pomocy procentów ciągle nie umiał się zżyć.
Jeździł z Oil Brothers.
W przeszłości, kiedy jeszcze mu się łapy tak nie trzęsły, startował do MC Bandidos, ale tam żyło się po prostu za grubo. Dzień nie miał prawa dobiec końca, jeśli się komuś nie ukręciło łba albo nie zerżnęło w czterdziestu jakiejś dziewuchy. Także handel kwitł innej wielkości.
Merlin przez prawie rok starał się dotrzymać kroku swym popieprzonym braciom, lecz wymiękał. Pękał w środku od tego całego pędu, a krzyki zarzynanych pastuchów wracały do niego w nocy i odchodziły dopiero bladym świtem, niwecząc szansę na sen.
W owym czasie sporo lunatykował.
Ukrywał wszystko, ile tylko mógł, lecz w końcu szydło przegryzło pieprzony worek i taki jeden pojebaniec go nakrył, jak płacze w nocy. Jak zanosi się od spazmów, machając konwulsyjnie kopytami i wtula mordę w stary, zaszczany koc. Jak łka, wyrzucając z siebie nazwiska, o których nigdy nie powinien wspominać. Jak się stacza.
Szczęściem Merlin (wtedy jeszcze reagujący na dźwięk imienia Henry) podglądacza przyuważył i ubił. Chwilę później wpakował trupa pod wyro, zawinął cały hajs i poszedł w długą. Od tamtej pamiętnej nocy MC Bandidos z Merlinem nie bardzo mają po drodze.
A Oil?
Oil to tylko przyczółek. Chwilowy port, w którym niechcący zakotwiczył na zbyt długo. Tak długo, że nie wiedzieć właściwie kiedy, zaczął całym tym dziadostwem dowodzić. Pięknie losy się plotą. Wczoraj pionek u wielkich, dzisiaj władca prowincji. Nie ma co.
Szły ciężkie czasy i wszyscy o tym wiedzieli. Młodsi nawiali, przywdziewając kurtki MC Mongols albo MC Pogans, a najbardziej szaleni próbowali nawet sił u Sons of Silence. Tyle że nie Merlin. O nie. On był na to stanowczo zbyt wyniszczony. Przejął więc stery w Oil, lecz tylko dlatego, że nikt się specjalnie nie garnął, by to zrobić. Nikt nie chciał brać na swe barki tych wszystkich podśmiechujek — kpin o ekipie, której się własne maszyny nie słuchają. O paralitach, co to spadają na mordy z cholernych skarp.
Tak więc padło na niego, a raczej wziął to na siebie, bo inaczej wszystko trafiłby szlag. I tak już ledwie dychali zredukowani do czterdziestu paru głów. Jak jakieś dinozaury na półtora miesiąca przed wymarciem.
Więc kiedy Henry Legowsky złapał stery tego chylącego się ku zatonięciu statku, okazało się coś naprawdę niezwykłego. Wyszło na to, że jeśli chodzi o drobne wałki i handel na małą skalę, jest on najprawdziwszym cudotwórcą. Cholernym, pierdolonym czarodziejem.
*
Tego dnia słońce oblało drogę najprawdziwszym żarem. Tłusta wskazówka nie wyminęła jeszcze nawet dziesiątki, a pozamykana w termometrach rtęć już osiągnęła temperaturę dziewięćdziesięciu pięciu stopni Fahrenheita i ciągle nie miała dość.
Pruli w szóstkę, przemierzając puste drogi Arizony. Dosłownie niczym nóż Bowie obierający ze skóry głupiego, rzecznego bobra. Szybko i bezlitośnie.
Pomimo niekomfortowych warunków, to jest kurzu dostającego się do oczu, słonecznych oparzeń i innych, cholernych otarć, ich prędkość miała pełne uzasadnienie, a jęki i narzekania należało odłożyć na inny czas. Wszystko dlatego, że środowisko, przez które się przebijali, emanowało wrogością, jednak ani skorpiony, których dziesiątki spacerowały po piachu w poszukiwaniu ukojenia przed skwarem, ani koralowe węże mogące wstrzyknąć toksynę paraliżującą nerwowy układ człowieka, nie oznaczały najprawdziwszych kłopotów. W dziedzinie: „niechętni obcym” dalej numerem uno był homo sapiens.
Tak więc szóstka mężczyzn wyciskała z maszyn pełną moc, mając nadzieję na uniknięcie kłopotów. A, jako że od Nowego Meksyku dzieliło ich jeszcze minimum pięćset mil drogi, ciągle nie mogli być pewni.
Sprawy w Tucson przebiegły całkiem pomyślnie i pozostało tylko dostać się do domu. Na tych terenach prymat wiedli MC Mongols, którzy, co prawda, głównie nienawidzili Angelsów, lecz i do innych nie pałali entuzjazmem. Zwłaszcza do tych, co podkradają kupców, robiąc wałki na ich własnym podwórku. Z takimi rozprawiali się szybko.
MC Mongols to nie były takie zwykłe paparuchy, które można bezkarnie walić w rogi. Ich trzon składał się z motocyklistów, którym kiedyś odmówiono wstępu do Hell Angels i samo to było doskonałą wizytówką. Odrzuceni, stworzyli własny klan, Mongols Brotherhood, na obszar działalności wybierając zachodnią część USA. Na handlu bronią i koksie urośli w siłę. Nie brakowało głosów, że mają powiązania z Kanadą oraz Meksykiem.
Jakoś jednak żyć trzeba, a że ostatnio się po prostu farciło, Oil postanowili zaryzykować. Merlin znał te tereny jak wnękę we własnej dupie. Znał też kilku chłoptasiów, którzy cenili dolar bardziej od lojalności. Spieniężyli więc wszystko, inwestując w coś, przed czym do tej pory się wzbraniali. W wysokiej jakości pył.
I tak to się w sumie zaczęło.
*
Towaru sprzedali tyle, że gdyby zostali złapani, każdy dostałby poczwórne dożywocie. Oczywiście, jeśli by ich na miejscu nie zabili.
W takich sprawach to prawie jak przy odstrzeleniu głowy durnemu glinie. Jeśli wieziesz proszek w dużej ilości, musisz liczyć się z tym, że poczucie humoru stróżów prawa gaśnie w piekielnym tempie. Większość ma przecież dzieci i nie bardzo chce, aby łaziły one naćpane. Ryzyko równoważyły plusy. Przynajmniej dwa. Jeden malutki i jeden obleśnie gruby. Ten drobny to reputacja, która — kiedy w końcu się wyda, kto wywinął ten szwindel — poszybuje momentalnie w górę i zakończy wreszcie gadki o ich partactwie. Nikt już nie będzie zarywał beki ani opowiadał dowcipasów. Kiedy doprowadzą operację do końca, wszystko zniknie. Cholerne drwiny się skończą.
Ale nie dlatego zdecydowali się działać. Impulsem, który przechylił szalę, były rzecz jasna pieniądze. Stare, wysłużone prostokąty z podobiznami Ulyssesa Granta i Benjamina Franklina miały o wiele więcej mocy sprawczej i to one nadawały ton. A trzeba przyznać, że demony zrodzone z chęci posiadania dobrze wiedziały, jak prosperuje świat. Ten zaś w obecnej chwili jawił się Oil Brothers znakomicie. I tylko jednej małej rzeczy brakowało. Należało dojechać do swego domu.
Za pieniądze, które mieli przy sobie, mogliby opłacić topowemu koszykarzowi tygodniową pensję, wliczając w to jego zachcianki i fanaberie. Pocili się przeto podwójnie.
Stawali rzadko i tylko wtedy, kiedy naprawdę musieli. Merlin nalegał, aby przed Nowym Meksykiem w ogóle nie zsiadać z motorów, ale jak wiadomo jeść i pić trzeba. A nawet jeśliby można owe kwestie załatwić podczas jazdy, to z maszyny pędzącej dobre sto mil na godzinę trudno w locie się zesrać czy odeszczać. Przeto krótkie przystanki się zdarzały.
Zestresowany Polip upamiętniał podróż rzygowinami. Jimmy Bon Jovi przy każdym postoju sprawdzał, czy torby z kasą są należycie spięte i powiązane, czy aby żaden studolarowy banknot nie wyfruwa. Gdyby dano mu szansę, pewnie gotów byłby stanąć i wszystko jeszcze raz dokładnie zliczyć. A potem ponownie zliczyć.
Nie mieli jednak czasu na pierdoły, bo wiadomość pewnie już dotarła do T-Rexa i niebawem rozpocznie się polowanie. Imigranci, Martwe Kwiaty, Mc Pogans albo Free Souls. Wszyscy ruszą na żer, chętni zarobić tak pokaźną gotówkę. Każdy pojebaniec w zasięgu czterystu mil będzie wył do księżyca i zanosił modły o ich śmierć. Każdy samotny jeździec czy zatraceniec. Spod kamulców wypełzną najgorsze zakapiory, wiedząc, że to ich jedyna szansa na lepszy los. Prywatnie świecąca gwiazda. I jak Bóg świadkiem, drugiej takiej nie będzie.
*
Numer przygotowywali długo i drobiazgowo, ale efekt był bardziej niż zajebisty. Sześciu ludzi i milion czterysta tysięcy do przewiezienia. To się odbije naprawdę szerokim echem. Odbiorcy towaru zapewne już wisieli do góry kopytami w jakimś opuszczonym magazynie, a T-Rex miażdżył ich jelita pod butem. To pewne jak amen w pacierzu, że już ten czy tamten nie wytrzymał torturowania i pękł. Nawet jeśli nie dał dupy w starciu z gwoździami i młotkiem, to z prądem już raczej tak.
Podduszenia, bambusowe drzazgi pod paznokciami, wiertła w kolanach czy kwas. Coś na pewno otworzyło już komuś gębę i trzeba stąd wypierniczać póki czas. Dojechać szybko do domu i zaszyć się bardzo głęboko. Jak najgłębiej. Trzeba przepaść jak kamień pośrodku rzeki, bo tamci nie przestaną ich szukać. O nie. Granica stanu nie będzie żadnym hamulcem.
Wszystkich to ogromnie stresowało. Karki aż cierpły od ciągłego odwracania się i zerkania przez ramię. Łby napuchły od cholernego rozmyślania. Bycie piekielnie bogatym to bardzo zły czas, by umierać.
Więc wszyscy walili w gacie poza Saracenem, który prawdopodobnie nie nauczył się bać. Gdy go poznawałeś, miałeś pewność, że jest zwykłym pozerem, chcącym jedynie udawać zimnokrwistego. Tak o nim myślałeś, gdy nagle ciął maczetą pięciu czy sześciu nygusów na kawałki, by dwie godziny później w jakiejś obleśniej budzie, bez najmniejszej żenady wsuwać stek. Wszystko z tym samym brakiem zainteresowania na ciemnej twarzy i beznamiętnym wzrokiem wpatrzonym w dal.
Doszło nawet do tego, że po całym tym handlu, kiedy wszystkich stres aż rozrywał, Saracen zasugerował, by przed wyjazdem odwiedzić cmentarzysko samolotów, które w Tucson jest nie lada atrakcją. Na całe szczęście inni byli mądrzejsi i pomysł się nie przecisnął. Inaczej pewnie by już wisieli w rzeźni.
Saracen miał w połowie indiańską krew, ale nie zdradził, z jakiego plemienia pochodzi, co dziwne, bo kolorowcy zazwyczaj są bardzo dumni. Prawdopodobnie spokrewniony z Hopi, nigdy jednak nie powiedział tego wprost.
Jeśli chodzi o motor, nie był przesadnie gramotny. Kiedy należało się spiąć i przyładować w pedał, Indianin najczęściej obstawiał tyły, ale w maczecie nie znajdziesz większego kota. Prawa czy lewa ręka, jeden wuj. Chlastał upiornie. I gdyby miał trochę bardziej medialną mordę, mógłby trafić ze swymi popisami do telewizji. Mordę miał jednak więcej niż niepapuśną, więc na paradowanie przed dumnym okiem kamery jak na razie raczej się nie zanosiło.
Do południa zostało mniej niż pięć minut, kiedy w oddali dostrzegli zabudowania.Rozdział II — Różnice zdań
Merlin nakazał ręką i przystanęli, wzniecając tumany kurzu oraz dezorientując włochatego pająka wielkości pięści. Jimmy Bon Jovi od razu skoczył do toreb i zaczął poprawiać troki w mocowaniach. Polip wsunął do gęby brudne paluchy, ale nie miał już co z siebie wyrzucać, więc tylko się cały zaślinił. Ukrop, rozpinając w biegu galoty, pobiegł srać.
— Czemu stajemy? — zapytał Wiwat, prostując kości w bliżej nieokreślonej gimnastyce. Czarna kurtka ze wzorem przewróconej beczki ropy, nad którą krzyżowały się w braterskim uścisku dłonie, odbiła refleksy świetlne.
Przywódca nawet nie zerknął, zajęty czyszczeniem okularu starej lornetki. Kiedy uznał, że styka, przyłożył przedmiot do oczu.
— Na chuj stajemy, się pytam?
Od strony drogi doleciał warkot silnika, który już dawno powinien być w renowacji. Saracen dobił do grupy.
— Opierdalasz nas na każdym kroku, a sam się tera jopisz, chuj wie na co. Co jest?
— Muszę pomyśleć — odparł Merlin bardziej na odczepnego, niż gdyby pragnął dialogu. Nic z tego. Kiedy Wiwat się uparł, śmiało mógł być synonimem wrzodu na dupie.
— Podczas jazdy nie możesz?
Wiwat nawet w swej grupie nie był szczególnie lubiany. Takich band nie tworzą jednak skauci. W podejmowaniu naprawdę trudnych decyzji bywał pomocny.
— No więc? Komunikuj się facet. Wiesz, że cisza mnie kurewsko irytuje.
Herszt odstawił lornetkę, przecierając zapoconą twarz rękawem kurtki.
— Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie — stwierdził, co kompan odebrał jako ewidentne zaproszenie do rozmowy.
— A jak ma wyglądać? Toż to tylko pierdolona stacja, jakich pełno. Może mają promocję i jeśli zatankujesz pod korek, to cię poczęstują wiśniowym ciastem bez wiśni? A ta przybudówka, po prawej, ma pewnie specjalny pokoik, gdzie jakieś przechodzone przez tirowców ruchadełka pomagają dobić ojczulkowi do średniej, kurwa, krajowej. Nic, co wymaga podchodów.
— Mówisz?
— Pewnie, że tak.
Saracen nie wyglądał najlepiej. Twarz jednocześnie blada i purpurowa. Długie włosy jak wykąpane w pocie.
Pewnie się ostro najebał, chcąc dotrzymać kroku reszcie grupy — pomyślał Merlin. Albo jakieś choróbsko w niego wlazło. Paru chłopaków już kilkukrotnie go przekonywało, by w końcu puścił ze skarpy tego trupa i sprawił sobie maszynerię z krwi i kości. Nic z tego. Przywiązywał się do martwych rzeczy jak martwe dzieci do swych martwych szczeniątek. Merlin miał niemal pewność, że kiedy wszystko się skończy, docisną go mocniej i Indianiec ustąpi. A jeśli jest tak bardzo do tego grata przywiązany, niech założy sobie minimuzeum. Jego upór nie był dla grupy dobry. Coraz bardziej godził w ich mobilność.
Indianin wskazał zabudowania, rozkładając w pytającym geście wielkie dłonie. Polip ponownie spróbował pożreć palce i ponowie nie przyniosło to skutku.
— Jak widzisz — skwitował Wiwat — bawimy się, kurwa, w Alamo.
Saracen go zignorował, wlepiając swe jedyne oko w szefa.
— Hee-nry. Co-o tam?
Kiedyś, podczas zwykłej szarpaniny, jeden kizior trafił go dwucalową rurką w prawą skroń, kasując oko i wywalając na ciepły asfalt dwanaście zębów. Indianin półtora miecha przeleżał w śpiączce i co bardziej zapalczywi robili już zrzutkę na kwiaty. Mimo że w końcu cudem śmierci umknął, od czasu do czasu lubił połykać słowa. Bywały dni, że bez pomocy metalowego kapturka nie mógł uchwycić najprostszej nawet myśli.
Twarz przywódcy tonęła w wątpliwościach.
— Nie jestem do końca pewny. Chyba git.
— Chryste. Co ma nie być git? Toż to tylko przydrożna stacyjka, gdzie…
— Wiem. Gdzie przechodzone przez tirowców ruchadełka pomagają dorobić ojcu do średniej. Tak?
— Zgadza się — rozpogodził się Wiwat. — A do tego jakaś wulgarnie podmalowana czterdziecha przyrządza dla gości steki. Ale wiecie, co myślę? Przypala je.
Czarodziej wyszczerzył zęby. Ile już tych historyjek w życiu słyszał? Wiwat kontynuował:
— Myślę, że je przypala, bo w ogóle nie jest skoncentrowana. Nie myśli o tym, jak dogodzić tym ćwokom. A przynajmniej jak im dogodzić kulinarnie. Obserwuje tylko znad garów, jak jej córuchny zjeżdżają z wieśniakami na bocznicę i jest coraz bardziej wkurwiona na swoją metkę. Na to, że wywodzi się z cholernych lat sześćdziesiątych i już żaden z nich na nią nie zerka. Nie łypie okiem i nie posyła całusów. Stary kobitę szturchnie z raz na cztery miesiące, gdy jest tak napierdolony, że przez przypadek pomyli ją z którąś z córek, ale to wszystko. Dlatego przypala te steki. Na dwieście procent.
Wrócił Ukrop, pokazując coś żółto-brązowego na końcu noża. Coś, co się wiło pod ostrzem.
— Patrzcie, jakiego gościa nakryłem gównem. Szczęście, że mnie w dupę nie ukąsił.
Merlin wrócił wzrokiem do Wiwata.
— Czy w twojej wizji świata jest telefon?
— Telefon?
— Tak. W miejscu, które opisujesz. Czy jest tam telefon?
Motocyklista zmrużył oczy przed słońcem.
— Pewnie, kurwa, że tak. Mają telefon. Bo niby czemu mieliby go nie mieć? Nie żyjemy przecież w trzynastym wieku.
— Ok. To coś już mamy. Powiedz mi jeszcze, jak przędą?
Zakapiorowi twarz wykrzywił grymas, jaki nieraz można spotkać na końcu filmu, który nie miał szansy zakończyć się happy endem. Zmrużone oczka przeszły w spizgane szparki.
— A co? Chcesz ich pierdolnąć po drodze? Mnie tam jest wszystko jedno, ale za dużo szumu też niezdrowo. Nawet jebany pająk nie żre czterech much naraz.
— Nie, Wiwat. Nie mam chęci ich skubać. Pytam, jak się utrzymują na powierzchni?
Coś w słowach przywódcy nie grało. Jakby miał mu lada moment przywalić w rogi. Wiwat był tego pewien. Nie wiedział jeszcze tylko, z której strony.
— Co to, kurwa, ma być? Teleturniej?
— Po prostu powiedz, co myślisz? Każdy burak w promieniu stu mil wie, że na tym zadupiu stacja to żyła złota. No, bez przesady, ale na pewno pozwala zawiązać koniec z końcem. A wiesz, jak powiadają, nie? Na bezrybiu i rak może być rybą.
— Czyli co, bo się chyba kapkę pogubiłem?
— Nie wiem. Ty mi opowiedz. A zacznij na przykład od tego, czemu ich małe przedsięwzięcie nie spłonęło?
Polip od prób wymiotnych nabawił się czkawki i co jakieś dziesięć sekund głośno czkał. B.J. Jimmy ciągle grzebał przy torbach.
— Aaaa. — Twarz Wiwata przyozdobił uśmiech. — Pewnie się po prostu opłacają.
— Bingo. Komu?
— Chryste na niebie. Ciemny. Siedem stóp wzrostu. Lubi wypalać oczy stalowym prętem.
— Komu, Wiwat?!
— No, T-Rexowi, do chuja!
— Bravissimo. I jak sam przed chwilą powiedziałeś, mają telefon.
— Nie bardzo rozumiem, po co te całe… — rozpoczął Wiwat i zamilkł. Uśmiech zgasł. Nabrzmiałe usta przykryły popsute zęby.
— Więc już się lampeczka pali, po jakiego wacka stanęliśmy?
— Taaa. Już tak. Po co tyle pieprzenia?
— Skoro kojarzysz, to daj mi chwilę pomyśleć.
— Pewnie. Myśl. Kombinuj szefie, a ja tymczasem sprawdzę, ile moja dziecina ma jeszcze ropy. Nie przeszkadzam.
I Merlin faktycznie myślał.
Coś, jakiś dawno niesłyszany głos, mówił mu, że nie bacząc na to, jak fatalnie stoją teraz z paliwem, powinni to miejsce ominąć. Ruszyć na pełnym gazie, szukając szczęścia gdzie indziej. Tylko że wilcze oddechy wciąż dyszały im w karki. A motor bez benzyny to jak kutas bez pizdy. Fakt, można go jakiś czas prowadzić ręcznie, ale na dłuższą metę nie da rady. Statek musi mieć morze, a spluwa kule. Na inne rozwiązania nie ma szans.
Merlin niejako przeciwko sobie i swym wewnętrznym przeczuciom postanowił, że jednak podjadą i trochę się rozejrzą. Jeżeli zajdzie potrzeba, najwyżej kogoś przekupią. A jeśli już naprawdę nie będzie innego wyjścia, rozwalą gdzieś po drodze kilka głów. Słowem, po prostu spróbują, nie bacząc na miejsce i czas. Co jednak z tego wyniknie, to jak mawiał jego ziomek w Afganie: „Jeśli ktokolwiek raczy wiedzieć, to tylko Bóg”.
*
Na przestrzeni kilku ostatnich lat różne akcje zgrywały ich ekipę. Jedne całkiem komiczne, inne do granic przyzwoitości pojebane. Wszystkie jednak miały wspólną cechę — były logiczne i nie wymykały się racjonalnym wyjaśnieniom.
Co prawda, raz kasowali gościa na zlecenie, który ani myślał odejść w piach i nawet po szóstej kuli ciągle wierzgał, ale pomimo tego incydentu, reszta zdarzeń plasowała się w kategorii: „zrozumiałe”.
Ale nie dziś.
Dzisiaj świat się pojebał po całości.
Sześciu motocyklistów nie jest w stanie nigdzie cicho podjechać, więc po prostu porzucili ten pomysł, stawiając na stare i sprawdzone metody, takie jak przekupstwo i zastraszenie. Jeśli kolesiowi tam w budzie zaświeci się japa na widok pliku z kapustą, to w porządku. W innym przypadku trzeba będzie robić dym.
Tylko że „robić dym” jest bardzo śliskim pojęciem. Może oznaczać zwykłego prztyczka w nos albo piekielną rzeźnię, gdzie jucha spływa wiadrami. Wszystko zależy od szczęścia i nastawienia. W tym konkretnym przypadku było ono bardzo mocno na nie. Wręcz kurewsko. I tak jak w starych, zakurzonych komiksach z Jonahem Hexem, tak i tu. Akcja przyspieszyła ostro z następną stroną.Rozdział III — Wiadra krwi
Już z daleka dostrzegli, że ktoś wyszedł na zewnątrz. Wiwat od razu wsadził łapę pod siodło, ale przywódca pokręcił przecząco głową.
Jeszcze za wcześnie — zdawały się mówić jego brązowe oczy. — Na bycie skurwielami zawsze znajdziemy czas.
Koleżka ze stacji nawet na nich nie zerknął, jakby tuman kurzu nie robił na nim wrażenia. Zupełnie zero spinki. Tylko w kółko chodził i czegoś szukał. Wtedy spostrzegli, że nie wszystko jest z tym gościem w porządku.
Facet nosił szary T-shirt na ramiączkach, na którym w tym momencie krzepła krew. Przynajmniej z przodu. Gość był nieproporcjonalnie chudy do swego wzrostu. Wzrostu, który prawdopodobnie bez problemu pozwoliłby mu na zaglądanie przez okno pierwszego piętra. Do tego dyndające niczym gałęzie wyschniętego drzewa ręce. Każda długości przynajmniej czterech stóp. W jednej z nich, równie abstrakcyjnie podłużne palce ściskały młotek. Z prawego boku obcego wystawał nóż.
Ciszę rozerwał Ukrop.
— Kurwa. Podrzuciliście mi jakieś dropsy, kiedy srałem?
Dziwoląg stanął, jakby dopiero teraz ogarnął, że nie jest sam. Nie zakłóciło to jednak jego działań i po chwili ponownie zaczął chodzić i czegoś szukać. Wpierw zajrzał pod brezent zdezelowanego pick-upa bez kół, a później pod sam samochód. Następnie podważył ocementowany właz i przysiadł.
— Gdzie ty, Kanati?! — krzyknął do ciemnej dziury. — Kanati, tam?!
— Jezu — szepnął Bon Jovi. — Wpierw myślałem, że ten pojebaniec jest na szczudłach. Że jakiś cyrk tu zajechał.
— Kanati ukoi mały ból! — krzyknął do wnętrza. — Szybki ból. Dla Malsuma i w jego imię. Kanati, wiem, że ty tam.
Wiwat podrapał się po zapuszczonej brodzie.
— Kiedyś po grzybach uroiło mi się, że całą gębę mam z toffi. Wkrętka tak sugestywna, że naderwałem sobie, kurwa, prawe ucho. Ale to? Zbiorowy halun nie jest chyba możliwy?
— Nie — odparł Merlin. — Nie jest.
— Aaaa. Zły chowaniec! — wrzasnął chudzielec, wstając. Potem pogroził palcem i zaczął nerwowo krążyć nad dziurą w ziemi. — Selu ranić pazury. Rozcinać. Rozpłatać. Szarpać. W imię jego szachrajów. Dla Malsum i w imię Malsum. Zły Kanati! Chowaniec!
— Co on odpieprza za teatr?
— Po mojemu typ się przećpał niefiltrowanym pyłem. Takie rzeczy plus słońce są możliwe.
— Albo spierdzielił ze strefy pięćdziesiąt jeden — wtrącił B.J. — Jak kiedyś ten kolo z Roswell.
— Czyli UFO?
— Nie wiem, Ukrop, ale patrz. On nie ma zielonego pojęcia, że tu jesteśmy. Cholerny zmutanciały pojebaniec.
Merlin nie podzielał tych myśli. Zwłaszcza ostatniej.
Był pewien, że są pod ciągłą obserwacją. Że stworek łypie na nich spod swego dziwnego łba. Tylko, póki nie wpierdzielają się do jego świata, ma ich głęboko w dupie. Wszystko w myśl starego, doskonale działającego układu: „Moje sprawy to tylko moje sprawy”.
Kolejną porcję ciszy przerwał Wiwat.
— Dobra, jebać mutanta. Bierzem paliwo i drogę!
— Chcesz odjechać?
— Nie, Polip. Usiądę w kucki i uklecę mu, kurwa, jakiegoś wiersza! Chryste. Przecież T-Rex depcze nam po kopytach. Nie pamiętata?
— Chyba, po piętach — sprostował Polip. — Mówi się „deptać po piętach”.
— Ciekawe, czy będziesz tak filozofował, jak cię kiziory T-Rexa będą dzielić na części. Szefie, spadamy, czy jaki chuj?
Merlin oprzytomniał i już miał rzucić, że tak, pewnie, już się na to cudo napatrzyli i najwyższa pora uderzać w długą. Odwrócił się nawet, by owe słowa wygłosić i zamarł ze zdaniem w gardle. Oto bowiem dostrzegł coś, co w jakiś sposób spersonalizowało jego wcześniejsze obawy, a nienazwane do tej pory lęki znalazły imię. Stojący samopas rupieć Indiańca był na to żywym dowodem.
— Kurwa — zaklął Czarodziej. — Saracen, znowu?
*
Kiedy Merlin pokapował się w sytuacji, Indianin stał już piętnaście jardów od chłopaka i przyczajony za winklem przybudówki próbował go nakłonić do opuszczenia kryjówki. Nic z tego. Wciśnięty pomiędzy beczkę a elektryczną skrzynkę dzieciak był przerażony.
Saracen dostrzegł chłopaczynę natychmiast, kiedy tylko zrozumiał, że stwór go szuka. Po części dlatego, że wzrok w swym jedynym oku miał naprawdę niezwykły, ale głównie na poziomie intuicji. Motocyklista nigdy nie zgłębiał tego, czemu nieraz wie coś, czego nie wiedzą inni. Po prostu przyjmował to za fakt i z tego czerpał. Tak też było tym razem.
Chłopakowi napieprzało serducho i Indianina dziwiło, że poczwar niczego nie wyczuwa. Już pomijając fakt, że w swojej marnej kryjówce był doskonale widoczny. Zapachy, jakie dzieciak wydzielał, każde żyjące stworzenie powinno wyczuć bez trudu. Tego rodzaju wiatr odbijał specyficzne feromony i wystarczyło dobrze się zaciągnąć, by je pochwycić.
W każdym razie Saracen czuł wkurzenie, bo wydawało mu się, że powinien to stworzenie kojarzyć. Znać je. Na swój nie do końca odgadniony sposób było mu ono znajome. Każdy ruch jakby wcześniej widziany. A słowa, zwłaszcza one, zasłyszane.
Niestety. Ten, co mu rurą przypieprzył, musiał chyba trafić w cholerną skrzynkę skupiającą fakty i wydarzenia. Z reguły życie nie odstawiało żadnych hec, jednak trafiały się dni, że jeszcze przed południem chłopaki musieli mu przypominać, co też jadł na śniadanie lub czemu ma łapy we krwi. Takie kalendarzowe kartki koloru mleka nie napawały szczególnym entuzjazmem.
Ale nie miało teraz znaczenia, czym jest chuda istota, ani jaką rangę mają wypowiadane przez nią słowa. Nie miał znaczenia jej nieprawdopodobny wzrost ani to, że zupełnie nie zwraca uwagi na tkwiący w swym ciele nóż. Ważne natomiast było, że kiedy tylko dzieciaka znajdzie, rozszarpie na kawałeczki i to zupełnie nie zważając na nich wszystkich.
Tylko że na pewne sprawy (takie jak: rozrywanie dzieci i rozrzucanie ich części po całym polu) Indianin był szczególnie uczulony. I, mimo że nie do końca wiedział, co tak naprawdę chce zrobić, zsiadł z motoru i ruszył. Wraz z jego krokami szansa na bezkrwawy dzień uleciała ku słońcu.
*
Trzykrotnie szeptał, lecz dzieciak nie reagował.
Albo nie słyszał, albo za bardzo się bał. Może po prostu nie wierzył, że ktoś z tak pokiereszowaną jałopą może mieć czyste intencje. Saracen o relacjach z dziećmi nie wiedział wiele. Szepnął więc po raz czwarty i głośniejszy.
Powiodło się po całości. Tym razem usłyszeli go obaj.
Chłopak wyskoczył ze swego gniazda jak kociak z pieca, rozrywając o coś podkoszulek. Chyba szacował, czy nie rzucić się pędem przez pustynię, ale tylko dobiegł do Indianina i stanął za jego plecami. Potargany, osmolony, a przede wszystkim doszczętnie przerażony.
Poczwar też nie próżnował i momentalnie ruszył w jego kierunku, dając mu dwie sekundy, by zrobić ruch.
— Wypier-dalaj! — warknął Saracen, oddzielając chłopaka od maszkary. Kątem oka dostrzegł, że dzieciak zmarniał, kuląc się mocno w sobie. Zupełnie jak mały jeżyk, gdyby go ukłuć ostrym końcem patyka.
Poczwara wyhamowała sprint, ale wciąż szła, więc Saracen sięgnął po maczetę. Reszta chłopaków już zeskoczyła z motorów.
— Eee, pojebańcu! — Dało się słyszeć z tyłu. — Kuniec tego ganiania! Zrobisz jeszcze kroczek do mego ziomka, a przefiltruję ci cybuch! Kumasz to?
Podziałało. Tamten się odwrócił i rozejrzał, a widząc półkole jawnie wrogich mu istot, wykrzywił ryj. Potem przemówił. Pierwszy raz nie do siebie:
— Kanati musi trup, wy gupie człeki. Kanati i Selu. Dla i w imię Malsum. Teraz iść!
Herszt wysunął się naprzód.
— Wysoki Jasiu, przestań się, kurwa, wygłupiać. W tej chwili w twoją mordę mierzy pięć pistoletów, a i to jest ledwie dziesięć procent przy maczecie, która czeka za tobą. Jeśli chcesz zobaczyć, jak tam miewa się jutro, to przybastuj.
Dryblas zmierzył go wzrokiem.
— Gromowładne mnie wysłali, bo pierwsza i pierwszy to błąd. Wolna wola, błąd. Pierwszy strączek fasoli, błąd. I pierwsze Słońce. Ja naprawiam. Kanati i Selu, błąd.
Merlin przeczuwał, jak to się zakończy. Wymienią może jeszcze z trzy uprzejmości, a potem ktoś zapalczywy strzeli chudemu w pysk. Zbyt długo już siedział w tej branży, by jeszcze pokładać wiarę w jakichś pseudohippisowskich rozwiązaniach. Za góra czterdzieści sekund będzie po sprawie. Tamten nie spasuje, a kiedy ruszy, chłopaki nie utrzymają ciśnienia i go rozpieprzą. Ziemia zbyt twarda, by jeszcze kopać w niej doły, więc zostanie wyżeruchą dla sępów. Scenariusz prawdopodobny.
Mimo wszystko spróbował jeszcze raz.
— Posłuchaj. Naprawdę nie wiem, co ten chłopak ci zrobił. Nie neguję twych pokrętnych racji. Wiem też, że w dzisiejszych czasach wszystko staje na głowie i dzieciaki są często gorsze niż krosta na czubku chuja. Mamy bardzo dużo własnych spraw i raczej nie zwykliśmy się wpierdzielać jeszcze w cudze. Jednak cokolwiek ci ten mały wywinął, ganianie go, kurwa, z młotkiem to przesada. Może, gdyby miał lat dwadzieścia, a nie dziesięć, dwanaście, olalibyśmy to wszystko ciepłym moczem i pozwolilibyśmy ci go tu na miejscu zakatrupić. Ale popatrz na niego. Połowa rzeczy, jakie robi, są pierwsze w życiu. Chyba, cokolwiek zmalował, można to załatwić jakoś inaczej, nie? Rozpieprzenie mu głowy młotem do ubijania kotletów to dosyć radykalne rozwiązanie.
Potworek splunął.
— Kanati błąd i Selu takoż błąd. Malsum, imię tego, co mówi na tak. Ja ręka jego spraw. Basta!
— Próżny twój trud, szefie. Ten kolo wylazł z epoki, gdzie dopiero węglem szkicują koło. Nie skuma takiej mądrej pogadanki. Wywalmy w nim dziurę i jedźmy.
Herszt zgromił Wiwata wzrokiem i ten chwilowo odpuścił. Sądząc jednak po minach pozostałych, w pokojowe rozwiązanie konfliktu nie wierzył nikt.
— Widzisz tego koleżkę? W tamtym miesiącu odpierdolił sprzedawcę, bo mu źle wydał resztę z dwóch hamburgerów. Aż się cały świeci, by cię odjebać. Nie wiem czemu. On chyba po prostu taki jest.
Ta część historii nie była akurat prawdą, ale przed nadciągającą egzekucją Merlin chciał mieć pewność, że spróbowali wszystkiego. To coś jak chemia u typa, co to go rak już opierdzielił w połowie. Każdy wie, że nic to typowi nie da, ale chociaż sumienia będą czystsze.
— Więc jak? — ponowił pytanie, swym najbardziej pojednawczym tonem. — Jak będzie, mój ty nietypowy przyjacielu? Będziesz umiał odpuścić?
Chwilę później zrozumieli, że nie umiał.
*
Wszystko wydarzyło się szybko i o wiele bardziej pojebanie niż zazwyczaj.
Od początku było w zasadzie pewne, że tego rodzaju fanatycznego uporu nie będą w stanie ujarzmić nawet najbardziej barwne ze znanych słów. Przekonywania, zapewnienia czy inne prośby i groźby nadawały się do potrzaskania o kant dupska. Jakiekolwiek pojednania i kompromisy zupełnie nie rokowały. Ich stanowiska były po prostu zbyt odległe.
Czarodziej nie wierzył w Stwórcę, ale na wszelki wypadek go szanował. Uważał, że gdy nadejdzie moment, kiedy już będzie musiał się zawijać, nie zaszkodzi chociaż takie małe coś. A nuż niebo istnieje i wtedy co? Chyba lepiej leżeć na plaży i walić wódę bez kaca, niż się gotować w jakiejś jebanej balii do rytmu przebojów Abby?
Więc Merlin Boga szanował. A jako tako, szanował i każde życie.
Jeśli nie musiał, nie rozjeżdżał skorpionów. Nie ucinał paluchów za to, że ktoś tylko krzywo na niego spojrzał ani pod żadnym pozorem nie gwałcił kobiet. Choćby i tych, które były tak naszprycowane, że można było wylądować w ich dupach wahadłowcem i nazajutrz nic by nie zajarzyły. Inni jak najbardziej. On nie.
Nawet za czasów swego najbarwniejszego żywota w afgańskich górach Hindukusz nie splamił się wymuszeniem usług seksualnych na miejscowych. Ni wuj. Do tego typu zachowań miał ostry dystans.
Oczywiście bycie przywódcą to ciągłe balansowanie. Nie wystarczy tylko dryg do małych wałków. Czasem trzeba zagryźć wargi i patrzeć, jak jakiś pastuch otwiera się na współpracę pod naporem palnika albo wariuje od pajęczego jadu dostarczanego bezpośrednio od tarantul. Bywają momenty, że trzeba umieć odpuścić i pozwolić reszcie bandy spuścić emocje z kija albo samemu nawet kogoś zaszlachtować.
Wszystko musi mieć jednak uzasadnienie. Jakiś sens. Sama przewaga liczebna czy wredny nastrój nie upoważniają do tego, by gnębić innych. Świat może i zapiernicza tym pojebanym ekspresem szaleństwa i upodlenia, ale Oil Brothers nim nie jadą. O nie. Nie, kiedy on trzyma ster.
Toteż, mimo beznadziejnej sytuacji, Merlin wierzył, że może bydle ustąpi. Policzy ich, jeśli umie i skuma, że ma przed sobą szóstkę zakapiorów, którzy aż się palą do mordowania. Może to przemyśli i spasuje. Wrzuci, kurczę, na luz.
Takie miał Merlin nadzieje. Tak by chciał. Ale nic takiego się nie stało.
On nie ustąpił. Oni się nie cofnęli.Rozdział IV — Stacja
Później, po całym zdarzeniu, nikt nie pamiętał, kto je właściwie rozpoczął. Myśleli i kombinowali, ale zgodności nie było. Każdy zapamiętał to inaczej. Ukrop uważał, że pierwszy wystrzelił, wywalając w plecach potwora ogromną dziurę. Nie zabijając, o nie. Po prostu robiąc w nim dziurę.
Wiwat miał inne zdanie.
— Kiedy ty ładowałeś w porcięta, ja go zrobiłem na sito — wygłosił z dumą, udając, że nierealność wydarzeń nie odcisnęła na nim żadnego piętna. Bujda na wątłych resorach. Cały się trząsł.
— Nie trafiłbyś nawet w pustynię, narkomanie — odparł Ukrop, który z kolei wcale nie tłumił nerwów. — W tym ścierwie są moje kule.
„Obaj kłamiecie” — chciałby powiedzieć Polip, lecz nie mógł, bo tak naprawdę nie zapamiętał niczego. Ciągle rozmyślał o tym, jak niewiele brakowało, by to on teraz leżał nieprzytomny, a nie Jimmy. Cała pula szczęścia i przypadku zaklęta w odległości jednego jarda.
Boże, gdyby stał tylko jeden malutki kroczek po prawej stronie, jemu by łeb rozpieprzyło. Zatrważające jak czasami ważny jest zwykły fart.
Saracen obejmował chłopaka, próbując mu jednocześnie zasłonić oczy. Dzieciak był jednak żywotny i ciągle się z tych pieszczot wyślizgiwał. Wyglądało to na swój sposób komicznie i surrealnie. Zupełnie jak pastisz rodzicielskich czułości zmieszany z duszeniem od tyłu. Raz wielka łapa przesłaniała chłopakowi widok, a chwilę później ten się wyswobadzał, oglądając całe pobojowisko.
Merlin przeczuwał, że to, co przed chwilą zaszło, zostanie z dzieciakiem do śmierci, ryjąc kryjówkę w głowie i zamieszkując w niej na resztę pieprzonych dni. Nawet kiedy smarkacz będzie już tak stetryczały czy spruty, że nie skojarzy własnego imienia, wydarzenia chwil, jakie się przed minutą rozegrały, będzie mógł opisać szczegółowo. I to przez pryzmat każdego ze znanych zmysłów. Zbyt pojebana akcja, by zapomnieć.
Stał więc Czarodziej, chłonąc to przedstawienie i zastanawiając się, co dalej. Odcięte łapy maszkary ciągle łaziły po piachu, fascynując i przerażając zarazem, a bezgłowym, poszatkowanym korpusem co kilkanaście cholernych sekund wstrząsał skurcz. Nie mając na to najmniejszego pomysłu, zafrasowany wódz powiódł wzrokiem po innych.
*
Polip wyglądał, jakby go przed sekundą postrzelił bazyli wzrok, zamieniając w kawałek skamieliny. Nic tylko stał i kręcił przecząco głową. Robił to jednak nieznacznie. Jakby ze strachu przed tym, że gdy będzie zbyt głośno, maszkara go usłyszy i jakoś zdoła się poskładać. Po tym, co tu zaszło przed paroma zaledwie sekundami, Merlin takiej możliwości nie odrzucał. Czort jeden wie, czym to w ogóle było i jakie mogło posiadać moce. Tak. Nie inaczej. Jakie mogło posiadać, cholerne, moce. Zawahał się, czy nie dać Polipowi chwili, by ten się z tematem oswoił. Uznał jednak, że gówno ta chwila da.
— Eee, dziki wilku! — zawołał. — Jak z tobą jest?
Zupełnie nic to nie wniosło. Polip stał i z każdą kolejną minutą purpurowiał. Jedna z odciętych łap wdrapała się jakoś na korpus i tam zastygła. Po chwili długie paluchy zaczęły bębnić o ciało, wystukując jakiś pieprzony rytm. Polip wykrzywił usta do tego stopnia, że sam przypominał potworka. Oczy zwężone, usta ponad dwukrotnie rozszerzone, ze spuchniętego kinola wyciekał śluz.
— Polip, do kurwy nędzy. Ogarnij się!
— Jak? — odparł tamten, nie odrywając wzroku od tego, nieumiejącego się pogodzić z prawami śmierci, ścierwa. Obok jego nóg leżał skulony B.J. w pozycji psa, którego ktoś wypierdzielił z pędzącego pełną mocą samochodu. Z głowy wyciekała mu krew, niemal natychmiast wsiąkając w gorący piach. Polip nawet nie zauważył, że w niej stoi.
— Kurwa! Jak cię tak hipnotyzuje, to nie patrz. Nie wiem, zajmij się czymś, czy coś? Zobacz, jak ma się Jimmy!
— Ciebie to nic nie rusza?
Merlin chciał odpowiedzieć, że rusza, jednak po chwili wahania zaniechał dalszej konwersacji. Polip najwyraźniej potrzebował kilku chwil, by wszystko samemu poskładać i żadna gadka-szmatka nie miała na razie sensu. Zostawił go więc w spokoju, szukając szczęścia gdzie indziej. Wpierw spojrzał na Indianina, który w końcu poradził sobie z dzieciakiem i z tym samym obojętnym wyrazem twarzy czekał, co będzie dalej. Chociaż jeden przytomny.
Kłótnia Wiwata z Ukropem także utknęła w martwym punkcie i teraz obaj skupiali wzrok na poczwarze, a raczej na jej ciągle spacerujących resztkach. Ukrop podchwycił wzrok szefa.
— Wielki wodzu — zagaił. — Jakieś pomysły?
— Najpierw zobacz, co z Jimmym, a potem odmul Polipa. Stoimy jak prostytutki zaskoczone ogromnością kutasa. W takiej hipnozie byle pizda skosi nas jedną serią.
— Nie zamuliło mnie — odparł Polip zupełnie bez przekonania. — Po prostu nie kojarzę, co się dzieje.
— Nie ty jeden, kwiatuszku. Sam łamię sobie beret, aby cokolwiek połapać i jak na razie nic z tego. Nic a nic. Nawet najmniejszego zaczepienia. W każdym razie, takie stanie w transie gówno da.
— Ale widziałeś, jak go odjebałem? — spróbował Ukrop. — Jak wypieprzyłem w nim osiem cholernych dziur? Widziałeś to wodzu, nie?
— Taaa, jasne. Przecudnie. Znowu się licytujesz? Wezwij se i na świadka samą świętą panienkę na białym koniu, ale rzeczywistości nie zakrzywisz. Pogódźże się z tym wreszcie i przestań gadać głupoty. Kto rozumny widział przecież, jak było. Ja broń w dłoni, a ty kaban w galotach. Toć to proste, jak cztery zmnożyć przez dwa.
Ukrop szczerze się zaśmiał.
— Jedyne, w czym jesteś szybki, to we wstrzykiwaniu heroiny. Jak narkomaństwo będzie na olimpiadzie, będziesz musiał wynająć jakiś garaż, żeby gdzieś pokitrać odznaczenia.
— Ściągnij lepiej rękawiczkę, niedojebku, bo żonce jest za gorąco. Szefie, wyjaśnij, jak było i miejmy to już za sobą. Powiedz głupkowi, kto rozpierniczył paskudę.
— Ano właśnie, wodzu. Powiedz, kto.
Czarodziej nie był pewien, który wypalił pierwszy, ale wiedział, że żaden z nich nie odpuści. To nic, że byli ścigani przez większość zakapiorów Arizony, a jeden z ich kumpli leżał z pękniętą czaszką i być może trzeba będzie kopać dół. W tej chwili nie miało znaczenia, że wiozą kasę mogącą przyprawić o najprawdziwszy ból głowy. I to skradzioną komuś, kogo miejscowe męty nazywają starszym kuzynem diabła. Nic to. Szczeniackie spory znowu doszły do głosu.
Zaczerpnął zatem powietrza, by obu przygłupom wygarnąć. Krzyknąć, że chuj go obchodzi, który wystrzelił pierwszy, skoro strzały nie wyrządziły żadnej szkody i dopiero maczeta Saracena doprowadziła sprawy do porządku. Że jeśli się natychmiast nie uspokoją i nie zaprzestaną tych durnych, gówniarskich gierek, obu ich tu na miejscu zakatrupi.
Miał zamiar, gdyby któryś z nich rozwarł jeszcze mordę w tej durnej sprzeczce, podnieść jedną z pełzających po piachu łap i podejść do delikwenta. A jeśli będzie mało, umorusa im ryje w tej żółtej cieczy, którą monstrum krwawiło. Może to ich obudzi. A jeśli nie, miej ich Boże w opiece. T-Rex i całe jego zastępy nie będą dla nich większym utrapieniem od tego, co też im zrobi. Nierealność wydarzeń nierealnością, ale dość już tego pieprzonego waflowania, bo naprawdę się to zaraz skończy źle. Dość już cholernych kpin i tych wszystkich licealnych przepychanek. Zaczerpnął nawet powietrza, jednak kiedy ubierał myśli w słowa, usłyszał to:
— Kanati musi trup, wy głupie, wy. A takoż, Selu. Malsum mówi, błąd. Kanati, błąd. Selu i strączek fasoli. Pierwsza gwiazda, błąd. Wy takoż, błąd.
Wtedy zrozumiał, że to będzie bardzo niezwykły dzień.Rozdział VIII — Na ratunek
Układ naprawdę był prosty.
Dzieciak wypluwał słowa, a mózg Indianina podsyłał stosowne obrazy. Wypełniał luki w pamięci, która wedle pierdzielenia konowałów zawsze już miała szwankować. Gówno tam. Było dokładnie na odwrót.
Wyglądało na to, że mały Kanati jest jakimś pieprzonym cudotwórcą umiejącym naprawiać nienaprawialne. Niezwykłym przypadkiem krawca potrafiącym zszywać rozprutą tkaninę zgniłego mięsa. Mięsa, które wedle tych wszystkich mądrali w przydługich kitlach miało już nigdy nie urodzić zdrowej myśli. Gdzie tam. Właśnie płodziło ich całe kopy.
To zajebiście dziwne — myślał Saracen, kiedy tak pruli środkiem jednopasmówki. — Dziwne czytać książkę o sobie samym. Przewracać kartki, cofając się do rozdziałów, które konwencjonalna medycyna uznała już za stracone. Naprawdę dobry to deal odzyskać półtora roku życia w pół godziny.
Indianin odżył. Jego pracujący na najwyższych obrotach mózg konstruował ciągle nowe pytania, a chłopak je bez wysiłku uzupełniał, oddając zupełnie świeże. Dosłownie jakby usuwał z życia czerwonoskórego całą mgłę. Nawet tę najgęstszą zawiesinę, z którą nie poradziły sobie prochy kupowane po trzysta dolców z recepty.
To było jak cholerne zmartwychwstanie.
*
Kanati nie lubił wujostwa. Czuł, że mają przed nim tajemnice.
Wujas był jeszcze w porządku. Sporo im opowiadał o Stanach, które mijali. Jak choćby o Death Valley National Park, kiedy przemierzali Kalifornię czy też Trinity Test Site. A gdy cioteczkę zwalała z nóg migrena, pozwalał prowadzić wóz. Oczywiście tylko na prostej i nie dłużej niż moment, ale dla Kanatiego była to super sprawa. Jedno z niewielu fajnych wspomnień, jakie miał.
Z tego, co Saracen wywnioskował, ciotka Hilda miała naprawdę bardzo paskudny charakter. Kłótliwa, wiecznie niezadowolona stara zrzęda, jakich pełno rozsiał diabeł po świecie. Jedna z tych dewot lubujących się w luźnych kwiecistych sukniach. Zrzędliwa baba, która ma pretensje do całego świata o niemal wszystko, powodując, że chłop w domu marnieje, chudnąc z roku na rok. I w końcu pod pozorem naprawy fury idzie do garażu, gdzie dziurawi sobie cybuch z dwudziestki dwójki albo któregoś ranka wychodzi z domu po fajki i nie wraca, a babsko święcie przekonane, że jej chłopinę zamordowali kosmici, rozpacza w głos, wylewając morze sztucznych łez.
Saracen był zaskoczony, wręcz przerażony, z jaką prędkością funkcjonuje jego mózg. Jak zawiłe potrafi wytwarzać myśli. I jak każda z nich przywołuje do życia następne.
Kiedy pruli z dziką bandą przez drogę, zawsze obstawiał tyły, gdyż miał bardzo poważne zaburzenia percepcji. Bywały momenty, że dany zakręt widział naprawdę na sekundę przed wejściem. Defekt nie dotyczył, broń Boże, samego wzroku, bo ten pozwalał mu dostrzec z czterdziestu jardów skorpiona, tylko z zestawianiem tego, co widzi i z szybką reakcją na to. W walce tak się nie działo, ale w każdym innym aspekcie życia wymagającym błyskawicznej reakcji, tak.
Teraz wszystko uległo nagłej zmianie, więc skupił się i przyspieszył, czym w ogóle nie przestraszył chłopaka. Przeciwnie. Wyglądało na to, że dzieciak ma jazdę we krwi. Indianin rozbujał więc maszynę do prędkości, jakich nigdy wcześniej nie zaznała i delektował się tym, co najpiękniejsze — cholerną, czystą wolnością. Chłopak ścisnął go mocniej i tak pędzili, zostawiając za sobą cały szajs. W tej chwili te trzydzieści dwa, należne mu jak kutas dziwce, patyki zupełnie nie miały znaczenia. Liczyło się tylko tu i tylko teraz. Nie było granic. Otworem stał cały świat.
W pewnym momencie mały Kanati coś krzyknął, ale prędkość to oczywiście zagłuszyła. Saracen pewny, że dzieciak w końcu wymięka, zwolnił i poprosił go o powtórzenie.
— Musimy skręcić w pustynię! — wykrzyczał mały. — Tak, gdzieś, jakoś, zaraz. Może tu?