Piekło i niebo - ebook
Piekło i niebo - ebook
5 milionów sprzedanych egzemplarzy!
Losy dwóch dynastii na przestrzeni trzech pokoleń.
Powieść, która zachwyci fanów trylogii „Stulecie” Kena Folletta, a także miłośników „Przeminęło z wiatrem”.
Saga rodzinna, na podstawie której nakręcono głośny serial Północ–Południe z Patrickiem Swayzem.
Poruszająca historia o podzielonym narodzie, o przyjaźni i lojalności, o miłości, która może przetrwać wiele, i namiętnościach, które mogą mieć niszczycielską siłę.
Dramatyczna opowieść o straconych złudzeniach i czasie, który bezpowrotnie przeminął.
Koniec wojny wcale nie musi oznaczać końca konfliktu między jej uczestnikami. Zwłaszcza jeśli jedna ze stron czuje się skrzywdzona i są tacy, którzy marzą o zemście.
Ani Mainowie z Karoliny Południowej, ani Hazardowie z Pensylwanii nie czują euforii, kiedy Północ wygrywa wojnę secesyjną. Bo choć wojna się zakończyła, nie może być mowy o pokoju. Triumfują tylko łajdacy, którzy zbili na niej fortunę lub wykorzystali ją do zrobienia kariery, jak Stanley, brat George’a Hazarda. Radykalni politycy w Waszyngtonie wprowadzają ostre sankcje dla przegranych. Na zniszczonym Południu Ku-Klux-Klan rozpoczyna zbrodniczą działalność i jednym z jego celów staje się Madeline, wdowa po Orrym Mainie. Tymczasem zdemoralizowani wojną generałowie rozpoczynają brutalną pacyfikację Indian.
Gdzie w takim świecie może być miejsce na odbudowywanie przyjaźni, na szczęście rodzinne i miłość? A jednak…
Idealizm i zepsucie, czułość i brutalność, niewinność i szaleństwo – wszystko to pojawia się w tej powieści, która jest barwnym amalgamatem nieba i piekła… z przewagą tego drugiego. Finał trylogii „Północ i Południe” to wspaniała lektura!
„Publishers Weekly”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-768-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SAGA RODZINNA, NA PODSTAWIE KTÓREJ NAKRĘCONO GŁOŚNY SERIAL „PÓŁNOC-POŁUDNIE” Z PATRICKIEM SWAYZE.
Poruszająca historia o podzielonym narodzie, o przyjaźni i lojalności, o miłości, która może przetrwać wiele, i namiętnościach, które mają niszczycielską siłę.
DRAMATYCZNA OPOWIEŚĆ O STRACONYCH ZŁUDZENIACH I TĘSKNOCIE ZA ŚWIATEM, KTÓRY BEZPOWROTNIE PRZEMINĄŁ...
Koniec wojny wcale nie musi oznaczać końca konfliktu między jej uczestnikami. Zwłaszcza jeśli jedna ze stron czuje się skrzywdzona i są tacy, którzy marzą o zemście.
Ani Mainowie z Karoliny Południowej, ani Hazardowie z Pensylwanii nie czują euforii, kiedy Północ wygrywa wojnę secesyjną. Bo choć się zakończyła, nie może być mowy o pokoju. Triumfują tylko łajdacy, którzy zbili na niej fortunę lub wykorzystali ją do zrobienia kariery, jak Stanley, brat George’a Hazarda. Radykalni politycy w Waszyngtonie wprowadzają ostre sankcje dla przegranych. Na zniszczonym Południu Ku-Klux-Klan rozpoczyna zbrodniczą działalność i jednym z jego celów staje się Madeline, wdowa po Orrym Mainie. Tymczasem zdemoralizowani wojną generałowie rozpoczynają brutalną pacyfikację Indian.
Gdzie w takim świecie może być miejsce na odbudowywanie przyjaźni, na szczęście rodzinne i miłość? A jednak...JOHN JAKES
Urodzony w 1932 roku w Chicago, jest uznawany za jednego z najlepszych amerykańskich autorów powieści historycznych.
Ukończył literaturoznawstwo na Uniwersytecie Stanu Ohio. Pierwsze opowiadanie opublikował, kiedy był na pierwszym roku studiów, a potem posypały się następne: łącznie ukazało się ich ponad dwieście. Sławę przyniosły mu jednak powieści – sensacyjne, historyczne, fantastyczne, zarówno dla dorosłych, jak i młodszych czytelników – oraz książki non-fiction. Niektóre z nich wydał pod pseudonimem Jay Scotland.
W Polsce zyskał popularność dzięki trylogii _Północ i Południe_ oraz nakręconemu na jej podstawie serialowi, a także cyklowi _Kronika rodziny Kentów_, na który składa się osiem powieści.
W młodości John Jakes marzył o tym, by zostać aktorem, czego owocem stały się cztery sztuki oraz teksty do pięciu musicali.Tej nocy w Waszyngtonie padał deszcz. We wtorek dwudziestego trzeciego maja George Hazard obudził się tuż przed świtem w apartamencie w hotelu Willard. Oparł rękę na ciepłym ramieniu żony, Constance, i zaczął nasłuchiwać.
Przestało padać.
Cisza była dobrym znakiem przed zbliżającym się uroczystym dniem. Tego ranka miała się rozpocząć nowa epoka – epoka pokoju w ocalonej Unii.
Skąd więc przeczucia, że nadchodzą nieszczęścia?
George cicho wstał z łóżka. Flanelowa koszula nocna plątała się między jego owłosionymi łydkami, kiedy wymykał się z pokoju. Miał czterdzieści jeden lat. Był krępym mężczyzną o silnych ramionach. Koledzy z West Point nadali mu przydomek Pniak, ze względu na atletyczną budowę i niewielki wzrost. Włosy i starannie utrzymywaną żołnierską bródkę przyprószyła mu siwizna.
Przeszedł do salonu i zobaczył porozrzucane gazety i czasopisma. Nie poskładał ich wieczorem, ponieważ był zbyt zmęczony. Zaczął je porządkować. Starał się to robić możliwie jak najciszej, bo w drugiej i trzeciej sypialni spały jego dzieci. Syn, William Hazard III, skończył w styczniu szesnaście lat. Patricia będzie miała szesnaste urodziny pod koniec roku. Młodszy brat George’a, Billy, zajmował z żoną, Brett, czwartą sypialnię. Choć Billy miał brać udział w dzisiejszej paradzie, otrzymał zezwolenie na spędzenie nocy poza obozem saperów w Forcie Berry.
Sądząc z tonu prasy, złe przeczucia George’a były bezpodstawne. „New York Times”, „Tribune”, „Washington Star” oraz najświeższy numer „Army and Navy Journal” uderzały w tę samą triumfalną nutę. George ułożył gazety na stoliku w przyzwoity stos. Pierwsze strony wykrzykiwały:
Mimo że wojna zakończyła się zaledwie przed paroma dniami, już teraz rozpoczęliśmy zwalnianie ludzi z wielkiej Armii Unii.
To oni zdławili rebelię, to oni ocalili Unię i zdobyli kraj dla siebie i dla nas.
Departament Wojny wydał rozkaz wydrukowania na papierze pergaminowym sześciu tysięcy formularzy zwolnień z wojska.
Nasza niezależna republika rozwiązuje armie, wysyła do domu wiernych żołnierzy, zamyka punkty rekrutacyjne, wstrzymuje kontrakty na wszelkie dostawy i zamierza porzucić ponurą ścieżkę wojny na rzecz szerokiej i świetlistej drogi pokoju.
Tego dnia i następnego miało się odbyć kilka uroczystości: wielka parada Armii Potomacu Granta i Armii Zachodniej Wuja Billy’ego Shermana. Ludzie Granta pomaszerują dzisiaj; nieustępliwe i nieokrzesane oddziały Shermana jutro. Ci drudzy, z Zachodu, drwili sobie z tych ze Wschodu, nazywając ich „papierowymi kołnierzykami”. Być może ludzie Shermana przedefilują z krowami, kozami, mułami i walczącymi kogutami, które przywieźli do obozów rozlokowanych wzdłuż rzeki Potomac.
Nie wszyscy mężczyźni, którzy poszli na wojnę, wezmą udział w defiladzie. Niektórzy już nigdy nie spotkają najbliższych; na przykład najlepszy przyjaciel George’a, Orry. Poznali się jako kadeci w West Point w 1842 roku. Służyli razem w Meksyku. Ich przyjaźń przetrwała nawet kapitulację Fortu Sumter, kiedy to niezależnie od ich woli znaleźli się po dwóch stronach konfliktu. Śmierć dosięgnęła Orry’ego w ostatnich dniach wojny w pobliżu Petersburga. Nie zginął w walce. Stał się ofiarą głupiej, niepotrzebnej, mściwej kuli rannego żołnierza Unii, któremu usiłował pomóc.
Z wielu młodych ludzi wojna zrobiła starców. Nadal włóczyli się po drogach Południa, wracając do domu, do nędzy, ziemi spustoszonej i spalonej przez walczące armie. Inni podróżowali pociągami na Południe, okaleczeni na ciele i duchu po pobycie w kloakach, które nazywano więzieniami dla rebeliantów. Jeszcze inni konfederaci uciekali do Meksyku, zaciągali się do armii kedywa Egiptu albo znikali gdzieś na Zachodzie i próbowali zapomnieć o ranach zadanych nie tylko ciałom. Młodszy kuzyn Orry’ego, Charles, wybrał tę ostatnią drogę.
Byli też tacy, dla których wojna zakończyła się hańbą – na czele z Jeffem Davisem, prezydentem Konfederacji, schwytanym w pobliżu Irwinville w stanie Georgia. Gazety na Północy donosiły, że próbował uniknąć aresztowania, uciekając w kobiecym przebraniu. Nie wiadomo, czy była to prawda, ale niektórym Jankesom więzienie nie wydawało się dostateczną karą dla Davisa. Domagano się szubienicy.
George zapalił drogie kubańskie cygaro i podszedł do okna wychodzącego na Pennsylvania Avenue, z którego byłoby doskonale widać dzisiejszą defiladę. Otrzymał jednak specjalne bilety wstępu na trybunę ustawioną naprzeciw trybuny prezydenta. Ostrożnie otworzył okno.
Niebo było bezchmurne. Wychylił się tak, by wydmuchiwać dym z cygara na zewnątrz. Dostrzegł patriotyczne dekoracje na trzy- i czteropiętrowych budynkach ciągnących się wzdłuż alei. Szarfy w radosnych barwach zastąpiły w końcu tę żałobną krepę, która wisiała wszędzie po zamachu na Lincolna. Jasnoczerwona wstęga światła nad Potomakiem wyznaczała horyzont.
Na zabłoconych ulicach pojawiły się pierwsze powozy, kawalerzyści na koniach i przechodnie. George obserwował czarną rodzinę – ojca, matkę i pięcioro dzieci – podążającą w kierunku Parku Prezydenckiego. Dla nich zakończenie wojny nie było jedynym powodem do radości; dostali też trzynastą poprawkę do konstytucji, na zawsze znoszącą niewolnictwo. Poszczególne stany miały ją jeszcze ratyfikować i dopiero wtedy nabierze mocy prawnej.
Rozjaśniło się. Coraz wyraźniej rysowały się czerwień, biel i błękit. Koniec z deszczem. Dlaczego nękają mnie złe przeczucia, skoro wszystkie znaki są tak pomyślne? – zastanawiał się George.
To przez nasze rodziny, uznał w końcu. Mainów i Hazardów. Przeżyli wojnę, ale okaleczyła ich psychicznie. Siostra George’a, Virgilia, była stracona dla rodziny z powodu swojej radykalnej postawy. Smuciło go to tym bardziej, że teraz przebywała właśnie tutaj, w Waszyngtonie. Nie znał jednak jej adresu.
Był też Stanley, starszy brat, pozbawiony jakichkolwiek kompetencji człowiek, który na wojnie dorobił się wielkiego majątku. Mimo tego sukcesu – lub może z jego powodu – za dużo pił.
U Mainów sprawy nie toczyły się lepiej. Ashton, siostra Orry’ego, przepadła gdzieś na Zachodzie po tym, jak uwikłała się w nieudany spisek w celu obalenia rządu Davisa i zastąpienia go jeszcze bardziej ortodoksyjnym. Brat Orry’ego, Cooper, który pracował w Liverpoolu dla Departamentu Marynarki Wojennej Konfederacji, stracił jedynego syna, Judaha, gdy statek przemytniczy, którym płynęli do Karoliny Północnej, został zatopiony przez eskadrę Unii w pobliżu Fortu Fisher.
Była wreszcie wdowa po najlepszym przyjacielu George’a, Madeline. Czekała ją walka o odbudowanie swojego życia i spalonej plantacji nad rzeką Ashley w pobliżu Charlestonu. George wręczył jej list kredytowy na czterdzieści tysięcy dolarów wystawiony przez bank, w którym posiadał większość udziałów. Miał nadzieję, że Madeline poprosi go jeszcze o pomoc finansową, bo większość pieniędzy, które od niego dostała, musiała przeznaczyć na spłacenie dwóch hipotek i uregulowanie podatków federalnych, by uniknąć konfiskaty majątku przez agentów skarbowych szalejących już na Południu. Madeline na razie nie poprosiła jednak o więcej i to go niepokoiło.
Nawet o tak wczesnej porze ruch konny na ulicach był duży. Gdyby zaufać niebu i łagodnemu wietrzykowi, ten ważny dzień powinien być piękny. Czemu więc George, nawet gdy odegnał smutne wspomnienia, nie mógł oprzeć się uczuciu, że nadchodzą kłopoty?
* * *
Hazardowie szybko zjedli śniadanie. Brett robiła wrażenie szczególnie szczęśliwej i podekscytowanej, co napawało George’a pewną dozą zazdrości. Za parę tygodni Billy zamierzał zrezygnować ze służby w oddziałach inżynieryjnych i wsiąść z żoną na statek płynący do San Francisco. Ani on, ani Brett nigdy nie widzieli Kalifornii, ale pociągały ich opisy klimatu, krajobrazów i perspektyw tego regionu. Billy pragnął założyć własną firmę inżynieryjną. Podobnie jak jego przyjaciel, Charles Main, z którym studiował w West Point – gdzie znaleźli się, idąc za przykładem George’a i Orry’ego – chciał odjechać jak najdalej od świeżo zabliźnionych pól, na których Amerykanin walczył z Amerykaninem.
Billy i jego żona powinni wypłynąć jak najszybciej, ponieważ Brett spodziewała się pierwszego dziecka. Billy wyznał to George’owi w sekrecie, bo zgodnie z konwenansami o ciąży nie powinno się w ogóle wspominać, nawet w gronie rodzinnym. Gdy zbliżał się termin rozwiązania i brzuch kobiety wydymał się, ludzie udawali, że niczego nie dostrzegają. Kiedy przychodziło na świat drugie dziecko, rodzice często tłumaczyli pierworodnemu, że lekarz przyniósł niemowlę w butelce. George i Constance dostosowywali się do większości tych głupich zasad, ale nigdy nie posunęli się do opowiadania swoim dzieciom historyjki z butelką.
George wraz z rodziną dotarł do sektora specjalnego o ósmej piętnaście. Zajęli miejsca wśród reporterów, kongresmenów, sędziów Sądu Najwyższego, oficerów armii i marynarki wojennej. Na lewo od nich Pennsylvania Avenue biegła wokół gmachu Departamentu Skarbu stojącego przy Piętnastej Ulicy, dlatego też duża jej część, aż do Kapitolu, była niewidoczna.
Po prawej, w odległości czterech przecznic, ludzie tłoczyli się za ustawionymi wcześniej zaporami, stali w oknach, siedzieli na dachach, a nawet wspinali się na wyginające się pod ich ciężarem gałęzie drzew. Po przeciwnej stronie stała zadaszona trybuna dla prezydenta Johnsona i honorowych gości. Zasiedli na niej generałowie Grant i Sheridan oraz szef Stanleya Hazarda, sekretarz wojny Stanton. Wzdłuż dachu trybuny wisiały transparenty z wypisanymi nazwami miejsc zwycięstw Unii – ATLANTA, ANTIETAM, GETTYSBURG, SPOTSYLVANIA – ozdobione małymi chorągiewkami i zielonymi gałązkami.
Za kwadrans dziewiąta wciąż nie było prezydenta. Ten toporny człowiek stał się ostatnio ofiarą wielu plotek. Ludzie twierdzili, że brakuje mu taktu, pije nałogowo i jest pospolity. To ostatnie przynajmniej było prawdą. Johnson, krawiec, a później senator, syn tragarza, stałego bywalca tawern Tennessee, samouk, nie miał talentu Lincolna: nie potrafił obrócić na swoją korzyść niskiego pochodzenia. George spotkał kiedyś Johnsona. Uznał go za obcesowego, pełnego uprzedzeń człowieka, który przejawiał niemal religijny szacunek dla konstytucji. Już samo to wystarczało, by kłócił się z radykalnymi republikanami, którzy chcieli tak rozszerzyć interpretację konstytucji, by odpowiadała ich wizji narodu.
George zgadzał się z wieloma punktami programu radykałów – na przykład w kwestii równych praw oraz prawa wyborczego dla mężczyzn obu ras – nie był jednak zachwycony ich motywami i metodami. Wielu z nich nie ukrywało nawet, że głosy czarnych wyborców są im potrzebne, by uzyskać większość mandatów parlamentarnych i zburzyć tradycyjną dominację demokratów w kraju. Radykałowie okazywali wrogość zarówno pokonanym przeciwnikom, jak i tym, których uważali za „ideologicznie skażonych”.
Między nimi a prezydentem Johnsonem rozgorzała walka o kontrolę nad sprawami odbudowy państwa. Nie był to konflikt nowy. Już w 1862 roku Lincoln zaproponował plan Louisiana, a później przerobił go tak, by każdy stan, który ogłosił secesję, mógł na powrót przystąpić do państwa, o ile „znaczący rdzeń” wyborców – wystarczało dziesięć procent obywateli z prawem wyborczym przysługującym im do 1860 roku – złożył przysięgę lojalności i zorganizował prounijny rząd.
W odpowiedzi na ten plan radykalni republikanie przedstawili w lipcu 1864 roku ustawę przygotowaną przez senatora Bena Wade’a z Ohio i członka Izby Reprezentantów, Henry’ego Davisa z Marylandu. Ustawa proponowała znacznie surowsze warunki powrotu do Unii. Znalazł się w niej zapis o rządach wojskowych nad pokonaną Konfederacją. Dawała Kongresowi kontrolę nad odbudową państwa. Na początku 1865 roku stan Tennessee utworzył rząd zgodnie z planem Louisiana. Na jego czele stanął wig i zwolennik Unii, niejaki Brownlow. Radykałowie w Kongresie odmówili jednak uznania tego rządu.
Prezydent Andrew Johnson wprawdzie oskarżył Jeffersona Davisa o „inspirowanie” i „poparcie” zamachu na Lincolna w Teatrze Forda i wygłosił obowiązkowe oskarżenia pod adresem Południa, ale upierał się przy umiarkowanym planie Louisiana. Ostatnio George słyszał, że Johnson zamierza latem i jesienią odpowiednimi dekretami wprowadzić ten plan w życie. Kongres zawiesił obrady i miały zostać wznowione dopiero pod koniec roku, a że Johnson z całą pewnością nie zwoła sesji nadzwyczajnej, pokrzyżuje tym samym plany radykałów.
Plotki mówiły o przygotowywanych akcjach odwetowych republikanów. George zamierzał porozmawiać w Waszyngtonie z wpływowym politykiem z Pensylwanii i powiedzieć mu, co o tym wszystkim sądzi. Wystarczająco dużo łożył co roku na partię, by mieć do tego prawo. Może z takiej dyskusji wyniknie coś dobrego.
– Tato, tam jest ciocia Isabel – odezwała się z tyłu Patricia.
George dostrzegł żonę Stanleya, machającą z prezydenckiej trybuny. Skrzywił się, odwzajemniając pozdrowienie.
– Chce, żebyśmy koniecznie ją zobaczyli – powiedział.
Brett uśmiechnęła się. Constance poklepała męża po ręce.
– George, nie bądź złośliwy. Przecież nie zamieniłbyś się ze Stanleyem.
Wzruszył ramionami i dalej obserwował ludzi po swojej stronie ulicy. Chciał przycisnąć do muru kongresmena ze swojego stanu i szukał go w tłumie. W tym czasie Constance sięgnęła do torebki po landrynkę. Jej rude loki wysypywały się spod modnego słomkowego kapelusza. Wciąż mogła się szczycić białą irlandzką karnacją, mimo że od ślubu, pod koniec wojny meksykańskiej, przybyło jej piętnaście kilogramów. George twierdził, że mu to nie przeszkadza; uważał trochę więcej ciała za oznakę zadowolenia.
Punktualnie o dziewiątej gdzieś w okolicy Kapitolu huknęły armaty. Kilka minut później Hazardowie usłyszeli z daleka, że orkiestra zaintonowała _When Johnny Comes Marching Home_. Potem niewidoczne tłumy ludzi za zakrętem Pennsylvania Avenue zaczęły wiwatować na cześć defilujących jednostek. Wkrótce pierwsi żołnierze wyłonili się zza gmachu Departamentu Skarbu. Przywitały ich radosne okrzyki i burzliwe oklaski.
Defiladę prowadził generał erudyta George Meade; wśród owacji podjechał do prezydenckiej trybuny. Chłopcy, którzy zwisali z drzew, wychylali się i tak klaskali, że omal nie pospadali z gałęzi. Meade zasalutował szablą dygnitarzom – ani Grant, ani Johnson jeszcze się nie pojawili – po czym oddał konia kapralowi i usiadł wśród zebranych na trybunie.
Kobiety wiwatowały, mężczyźni płakali bez zażenowania, chór młodych uczennic śpiewał. Dziewczęta zasypywały ulicę bukietami kwiatów. Słońce odbijało się żywym ogniem w białej jak alabaster kopule Kapitolu, gdy w polu widzenia ukazał się generał Wesley Merritt z Trzecią Dywizją. Jej dowódcę, Małego Phila Sheridana, już oddelegowano do nowych zadań nad Zatoką Meksykańską. Gdy maszerowała Trzecia Dywizja, nawet William, który przechodził właśnie młodzieńczy okres buntu przeciw całemu światu, zerwawszy się z miejsca, gwizdał i klaskał w dłonie.
Kawaleria Sheridana przejechała w kolumnach szwadronów, po szesnaście osób w szeregu. Szable lśniły w słońcu, żołnierze ewidentnie wyszli prosto od fryzjera i nie okazywali zbytniego zmęczenia wojaczką. Wielu z nich wetknęło w lufy karabinów bukieciki stokrotek i fiołków.
Każdy szereg salutował szablami przed prezydentem, który wreszcie pokazał się na trybunie w towarzystwie generała Granta. Johnson miał niezbyt pewną minę. George usłyszał, jak jakaś kobieta z tyłu zastanawia się głośno, czy prezydent już jest pijany.
W powietrzu unosił się kurz. Odór końskich odchodów był coraz intensywniejszy. Z Piętnastej Ulicy dobiegły okrzyki:
– Custer! Custer! Custer!
I oto pojawił się na dumnie kroczącym pięknym gniadoszu, Don Juanie, Generał Chłopiec o bujnych pszenicznych włosach opadających na ramiona, z zarumienioną twarzą, czerwoną chustką na szyi, ze złotymi ostrogami i z kapeluszem o szerokim rondzie. Zdjął go, żeby podziękować tłumom za owacje. Niewielu oficerów Unii cieszyło się taką sympatią społeczeństwa i prasy. George Armstrong Custer wlókł się w ogonie swojego rocznika w West Point, a jednak w wieku dwudziestu trzech lat został dowódcą brygady, a rok później generałem majorem. Padło pod nim dwanaście koni. Nieustraszony albo lekkomyślny, w zależności od punktu widzenia. Mówiło się, że pragnął zostać prezydentem po Ulyssesie Grancie. Jeśliby naprawdę tego chciał, to gdyby dopisało mu słynne „custerowskie szczęście”, a ludzie wciąż by o nim pamiętali, zapewne mógłby osiągnąć cel.
Młody generał przewodził oddziałowi kawalerzystów z czerwonymi chustkami na szyjach, a pułkowa orkiestra głośno grała _Garry’ego Owena_. W chórze uczennic nastąpiło poruszenie. Dziewczęta znów były gotowe do śpiewu. Rzucały kwiaty. W pobliżu trybuny prezydenckiej Custer wyciągnął rękę, by chwycić bukiet…
Lecz nagły ruch spłoszył jego konia. Gniadosz rzucił się w kierunku Siedemnastej Ulicy i George ujrzał wściekłą twarz generała. Zanim Custer odzyskał panowanie nad Don Juanem, było za późno, by przedrzeć się pod prąd przez szereg ludzi i koni i oddać honory prezydentowi. Rozjuszony oficer pojechał więc dalej.
Tego dnia „custerowskie szczęście” nie zadziałało, pomyślał George, zapalając cygaro. Droga do spełnienia ludzkich ambicji rzadko bywa prosta. Dzięki Bogu, on nie miał apetytu na wysokie stanowisko.
Zgodnie z wydrukowanym programem pozostawało jeszcze trochę czasu do pojawienia się saperów. Przeprosił więc towarzystwo i rozpoczął raz jeszcze poszukiwanie polityka, którego miał nadzieję odnaleźć w tłumie.
* * *
Zobaczył go między drzewami za trybuną honorową, rozmawiającego z kimś. Kongresmen Thaddeus Stevens, republikanin z Lancaster i być może czołowy radykał, miał ponad siedemdziesiąt lat. Niezmiennie wytwarzał wokół siebie atmosferę niedostępności i siły. Ani jego szpotawa stopa, ani rzucająca się w oczy brzydka ciemnobrązowa peruka nie umniejszały jego potęgi. Nie nosił brody i wąsów, przez co jeszcze bardziej uwydatniały się ostre rysy.
Właśnie zakończył rozmowę. Dwaj jego wielbiciele ukłonili się i odeszli. George wyciągnął rękę na powitanie.
– Witaj, Thad.
– George. Miło cię widzieć. Słyszałem, że zrzuciłeś mundur.
– Tak. I wracam do Lehigh Station, by pokierować rodzinnymi interesami. Masz chwilkę? Chciałbym z tobą porozmawiać jak republikanin z republikaninem.
– Oczywiście – odparł Stevens. W tym momencie jego oczy straciły blask. George wiedział, że jest to znamienne dla polityków, którzy usiłują ukryć swoje prawdziwe uczucia.
– Chcę tylko powiedzieć, że według mnie powinno się dać szansę programowi pana Johnsona.
Stevens zacisnął usta.
– Rozumiem powód twojego zaniepokojenia. Wiem, że masz przyjaciół w Karolinie Południowej.
Boże, jak ten człowiek potrafił prowokować szczerością! George żałował, że nie jest kilkanaście centymetrów wyższy, bo nie musiałby wtedy podnosić wzroku.
– Tak, to prawda, chodzi o rodzinę mojego najlepszego przyjaciela, który nie przeżył wojny. W obronie tej rodziny muszę powiedzieć, że nie uważam ich ani za arystokratów, ani za przestępców.
– Są nimi, jeśli trzymali czarnych w niewoli.
– Thad, proszę, pozwól mi skończyć.
– Tak, oczywiście. – Stevens odrzucił już pozory życzliwości.
– Parę lat temu uważałem, że nadgorliwi politycy po obu stronach niepotrzebnie podżegali do wojny. Przemyślałem tę sprawę i doszedłem do wniosku, że nie miałem racji. Mimo całej potworności ta wojna była nie do uniknięcia. Stopniowa i pokojowa emancypacja czarnych nigdy by się nie powiodła. Ci, którzy zainwestowali w niewolnictwo, nie zrezygnowaliby z niego.
– To prawda. Przy ich współpracy i poparciu handlarze sprowadzali i sprzedawali niewolników z Kuby i innych karaibskich wysp nawet po tym, jak w tysiąc osiemset siódmym roku Kongres zakazał handlu.
– Bardziej mnie interesuje teraźniejszość. Wojna się skończyła i nie możemy sobie pozwolić na następną. Nasze życie i majątki są zbyt cenne. Wojna niszczy każdą próbę materialnego postępu.
– Ach, tak. – Stevens uśmiechnął się lodowato. – Nowe credo biznesmena. Słyszałem o nurcie ekonomicznego pacyfizmu na Północy. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
George się oburzył.
– Dlaczego nie? – spytał. – Czy nie powinieneś reprezentować swoich republikańskich wyborców?
– Reprezentować, tak. Być posłusznym, nie. Moim jedynym przewodnikiem jest sumienie. – Położył rękę na ramieniu George’a i spojrzał na niego z góry; samo pochylenie głowy było sygnałem jego poczucia wyższości. – Nie chciałbym cię źle traktować, George. Wiem, że nie szczędzisz sporych sum na państwo i jego instytucje. Słyszałem także o twojej nieskazitelnej postawie podczas wojny. Niestety, w niczym nie zmienia to mojego stanowiska wobec posiadaczy niewolników z Południa. Członkowie tej klasy oraz ich poplecznicy są zdrajcami naszego narodu. Nie mieszkają już w wolnych stanach, lecz w podbitych prowincjach. Zasługują na surową karę.
W oczach pod krzaczastymi brwiami George ujrzał blask ślepej wiary i ogień świętej wojny.
Cynicy często podejrzewali takich fanatyków o niskie pobudki. Twierdzono, że Stevens stał się orędownikiem praw Murzynów dlatego, że związał się ze swoją gospodynią Mulatką, niepozbawioną uroku wdową, Lydią Smith. Przyczyny nienawiści Stevensa do wszystkiego, co przychodziło z Południa, dopatrywano się w tym, że żołnierze konfederackiego generała Jubala Early’ego podpalili jego hutę w Chambersburgu. George nie bardzo wierzył w tę teorię. Sądził raczej, że Stevens jest uczciwym idealistą, tyle że o skrajnych poglądach. I nie dziwił się, że jego siostra, Virgilia Hazard, i kongresmen są przyjaciółmi.
Poglądy Stevensa nie były jednak w żadnym wypadku reprezentatywne dla republikanów. Raz jeszcze George stwierdził stanowczo:
– Sądziłem, że to prezydent odpowiada za ponowne włączenie Południa do Stanów Zjednoczonych.
– Nie, mój drogi. To przywilej Kongresu. Johnson zrobił głupio, zapowiadając, że wyda dekrety. Wzbudził olbrzymią wrogość wśród moich kolegów. I możesz być pewny, że kiedy się ponownie zbierzemy, naprawimy jego błąd. Nikt nie będzie sobie zawłaszczał praw należących do Kongresu. – Stevens uderzył okuciem laski w ziemię. – Nie pozwolę na to.
– Ale przecież Johnson robi tylko to, co Abraham Lincoln…
– Lincoln nie żyje – przerwał mu Stevens.
George zaczerwienił się.
– W porządku – rzucił. – Jakie chcecie wprowadzić zarządzenia?
– Całkowita zmiana południowych instytucji i obyczajów poprzez okupację, konfiskatę i oczyszczający ogień prawa. Taki program może przerazić słabe umysły i wstrząsnąć tymi, którzy się boją, ale jest konieczny i uzasadniony.
George zaczerwienił się jeszcze bardziej.
– A dokładniej – ciągnął Stevens – żądam surowych kar dla zdrajców, którzy zajmowali wysokie stanowiska. Wcale mnie nie satysfakcjonuje, że Jeffa Davisa zakuto w kajdany w Forcie Monroe. Żądam jego egzekucji. Domagam się, by amnestia nie objęła żołnierzy, którzy zdezerterowali z unijnej armii lub marynarki wojennej i poparli rebelię.
George ze smutkiem pomyślał o Charlesie.
– Żądam równych praw i pełnego obywatelstwa dla wszystkich czarnych i stanowczo domagam się prawa wyborczego dla czarnych mężczyzn – dodał kongresmen.
– Za coś takiego obrzucą cię kamieniami nawet w Pensylwanii. Biali po prostu nie wierzą, że czarni im dorównują. Może to źle, pewnie tak, ale taka jest prawda. Twój program nie ma szans powodzenia.
– Sprawiedliwość nie ma szans powodzenia, George? Równość nie ma szans powodzenia? Nie dbam o to. Takie są moje zasady i będę o nie walczył. W kwestiach sumienia nie może być kompromisów.
– Do cholery, nie zgadzam się z tym. I wielu ludzi z Północy podziela moje zdanie.
Stevens już jednak odszedł, by spotkać się z trzema innymi wielbicielami.
* * *
Batalion Korpusu Inżynieryjnego i Armia Potomacu maszerowały Pennsylvania Avenue ku prezydenckiej trybunie. Osiem kompanii sunęło w nowych eleganckich mundurach, które zastąpiły brudne i postrzępione łachy z ostatnich dni kampanii w Wirginii. Połowa maszerujących przypasała saperki, oznakę niebezpiecznych obowiązków, jakie pełnili. Saperzy budowali mosty i naprawiali drogi pod nieprzyjacielskim obstrzałem. Zajęci pracą, nie mogli się nawet odwzajemniać.
W gorącym słońcu kroczył dumnie Billy Hazard. Miał przystrzyżoną bródkę i maszerował z saperami; już prawie nie czuł bólu gojącej się na piersi rany. Rzucił spojrzenie w kierunku trybuny, gdzie powinna stać jego rodzina. Jego śliczna żona pomachała do niego. Potem odnalazł wzrokiem brata i omal nie stracił rytmu. George robił wrażenie człowieka roztargnionego i ponurego.
Orkiestra dęta huczała. W deszczu kwiatów saperzy zniknęli za trybuną honorową.
Constance zauważyła, że coś jest nie w porządku. Gdy Billy zniknął im z oczu, zapytała męża, o co chodzi.
– Och, znalazłem w końcu Thada Stevensa.
– Przecież widzę, że to nie wszystko. Powiedz mi.
George spojrzał na żonę. Znów gnębiło go przeczucie nadchodzącego nieszczęścia. Nie wiązało się ono bezpośrednio ze Stevensem, choć kongresmen był niewątpliwie istotną częścią układanki.
Podobną wizję George ujrzał w kwietniu 1861 roku, gdy na jego oczach spłonął dom w Lehigh Station. Kiedy wpatrywał się w ogień, zobaczył naród pogrążony w wojnie. Okazało się, że jego obawy były uzasadnione. Stracił Orry’ego, Mainowie stracili rezydencję w Mont Royal, a wojna kosztowała życie setek tysięcy ludzi i niemal zniszczyła więzy między Hazardami i Mainami. Od tego czasu bał się przyszłości. A dzisiejsze przeczucie bardzo przypominało tamto.
Wzruszeniem ramion usiłował uspokoić Constance.
– Wyraziłem tylko swoje poglądy, a on złośliwie je zlekceważył. Chce, żeby Kongres nadzorował zjednoczenie, i domaga się krwi Południa. – George bezskutecznie próbował nie dać się ponieść emocjom. – Stevens chce wojny z Johnsonem, by przeforsować swoje rozwiązania. A ja myślałem, że nadszedł czas, by wzmocnić Unię. Jakby nasza rodzina niewystarczająco ucierpiała na tej wojnie, podobnie jak bliscy Orry’ego.
Constance westchnęła; zastanawiała się, jak poprawić mężowi nastrój. Wreszcie powiedziała z wymuszonym uśmiechem na pulchnej twarzy:
– Kochanie, przecież to tylko polityka…
– Nie. To znacznie więcej. Wydawało mi się, że świętujemy dzisiaj zakończenie wojny, ale Stevens wyprowadził mnie z błędu. Wojna dopiero się zaczyna.
Nie wiedział, czy dwie rodziny, osłabione przez cztery lata jednej wojny, będą miały dość sił, by przeżyć następną.KSIĘGA PIERWSZA
Stracone pozycje
Wszyscy zgadzamy się co do tego, że tak zwane oderwane stany praktycznie utraciły więź z Unią oraz że jedynym celem rządu, cywilnego i wojskowego, jest ponowne zapewnienie tym stanom tej więzi. Wierzę, że jest to nie tylko możliwe, ale też w gruncie rzeczy łatwe, jeśli nie będzie się decydować, a nawet w ogóle rozważać, czy stany te kiedykolwiek znalazły się poza Unią. Jeśli bezpiecznie wrócą do domu, okaże się zupełnie nieistotne, czy kiedykolwiek go opuszczały.
Ostatnie przemówienie Abrahama Lincolna z balkonu Białego Domu, 11 kwietnia 1865 roku
Zetrzeć zdrajców. Zetrzeć zdrajców w proch.
Kongresmen Thaddeus Stevens po zamordowaniu Lincolna, 1865 rokROZDZIAŁ 2
O zmierzchu w dniu wizyty Hamptona w Mont Royal młoda kobieta pospiesznie skręciła w nowojorską Chambers Street. Jedną ręką podtrzymywała czepek, w drugiej ściskała pokryte podpisami kartki papieru.
Zaczęło mżyć. Szybko wetknęła papiery pod pachę, by nie zmokły. Z przodu majaczył namiot należącego do Wooda teatru New Knickerbocker. Tam właśnie zmierzała. Teatr był chwilowo zamknięty, bo aktorzy przygotowywali premierę, a młoda kobieta spóźniła się na nadzwyczajną próbę zwołaną przez właściciela na wpół do ósmej.
Spóźniła się z ważnego powodu. Zawsze miała jakiś powód i za każdym razem był równie istotny jak jej kariera zawodowa. Tak wychował ją ojciec. Odkąd ukończyła piętnaście lat, działała aktywnie na rzecz zniesienia niewolnictwa. Teraz miała dziewiętnaście i walczyła o prawa dla kobiet, o prawo do głosowania i sprawiedliwsze prawa rozwodowe, choć sama była niezamężna. Ale powodem, dla którego teraz całe popołudnie zbierała podpisy, byli Indianie, a szczególnie plemię Szejenów, podstępnie zdziesiątkowane podczas ubiegłorocznej masakry nad Sand Creek. W petycji adresowanej do Kongresu i Biura do spraw Indian przy Departamencie Spraw Wewnętrznych domagano się odszkodowań za Sand Creek i całkowitego zerwania z tak zwanym planem Chivingtona.
Skręciła w lewo w mroczny korytarz prowadzący do drzwi na scenę. Pracowała dla Claudiusa Wooda zaledwie od półtora tygodnia, ale już poznała jego straszliwy temperament. W dodatku pił. Prawie na każdej próbie można było wyczuć od niego alkohol.
Wood po raz pierwszy zobaczył ją w roli Rozalindy w teatrze Arch Street w Filadelfii i zaoferował jej dużo pieniędzy. Miał jakieś trzydzieści pięć lat. Oczarował ją wyszukanymi manierami, przepięknym głosem i miną zblazowanego światowca. Zaczynała już jednak żałować, że opuściła trupę pani Drew i podpisała kontrakt z Woodem na cały sezon.
Choć Louisa Drew ponaglała ją do przyjęcia tej oferty i tłumaczyła, że to olbrzymi krok naprzód, przestrzegała ją jednak przed tym, co może ją czekać w Nowym Jorku.
– Jesteś dojrzałą i utalentowaną młodą kobietą, Willo. Ale pamiętaj, że tam roi się od brutalnych mężczyzn. Masz tam jakichś przyjaciół? Kogoś, do kogo mogłabyś się zwrócić w razie potrzeby?
Willa zastanawiała się przez chwilę.
– Eddiego Bootha – powiedziała w końcu.
– Znasz Edwina Bootha?
– Tak. Kiedy byłam mała, występował razem z moim ojcem na złotonośnych polach. Mieszkaliśmy w St. Louis. Od tamtego czasu widziałam Eddiego kilkakrotnie. Teraz spędza czas samotnie, odkąd jego brat, Johnny, zabił prezydenta. Nigdy nie zaprzątałabym mu głowy błahostkami.
– Oczywiście, że nie. Grunt, że jest ktoś na wypadek nagłej potrzeby. – Pani Drew zawahała się. – Uważaj na tego Wooda.
Mimo pytań starsza kobieta nie chciała wdawać się w szczegóły.
– Wkrótce zrozumiesz, co mam na myśli – rzuciła jedynie. – Nie lubię mówić źle o kolegach po fachu, ale niektóre aktorki… te ładniejsze… miały z Woodem problemy. Nie powinnaś jednak z tego powodu zmarnować szansy. Po prostu bądź ostrożna.
* * *
Młodą kobietą idącą spiesznie korytarzem była Willa Parker. Wysoka, długonoga, wystarczająco szczupła, by grać męskie role, jednocześnie obdarzona miękkimi, pełnymi kształtami idealnymi dla Julii. Miała szeroko rozstawione, lekko skośne oczy, które nadawały jej twarzy egzotyczny wygląd, i włosy tak jasne, że błyszczały srebrzyście, gdy stała na scenie w świetle reflektorów. Pani Drew z czułością nazywała Willę „łobuziakiem”. Jej mąż, John Drew, pochodzący z Irlandii, nazywał ją „jasnowłosym duszkiem”.
Miała gładką skórę, pełne usta, a zarys podbródka nadawał jej twarzy wyraz siły. Czasami wydawało jej się, że przeżyła już czterdzieści lat. Matka zmarła, gdy Willa ukończyła trzy lata, ojciec, kiedy miała czternaście, a w teatrze występowała od szóstego roku życia. Była jedynym dzieckiem kobiety, której nie mogła pamiętać, i ciężko pracującego mężczyzny o liberalnych poglądach. Kochała ojca z całkowitym oddaniem. Pewnego dnia atak serca powalił go podczas sceny burzy w _Królu Learze._
Peter Parker należał do aktorów, którzy oddają się temu, co robią, z żarliwością i entuzjazmem. Już jako młody człowiek uświadomił sobie jednak, że jego talent zapewni mu tylko środki do życia i jego nazwisko nigdy nie znajdzie się jako pierwsze na afiszu. Zaczynał od dziecięcych ról w rodzinnej Anglii, po czym dorastał do dorosłych ról wykonywanych w klasycznym, napuszonym stylu Johna Philipa Kemble’a i Sarah Siddons. Gdy ukończył dwadzieścia lat, zaczął występy ze wspaniałym Keanem i porzucił klasycyzm dla jego naturalizmu. Aktor miał robić wszystko, czego wymagała rola, w razie potrzeby nawet krzyczeć i czołgać się po podłodze.
To właśnie po pierwszym angażu u Keana porzucił na zawsze swoje rodowe nazwisko Potts. Zbyt wielu przezwisk dorobił się wśród aktorskiej braci – Doniczka, Nocnik2 – i to skłoniło go do przyjęcia nazwiska Parker, które, jak sądził, było praktyczniejsze i budziło większy szacunek. Willa znała rodowe nazwisko ojca i ta historia ją bawiła, ale od najmłodszych lat myślała o sobie jako o Parker.
Ojciec nauczył ją rozmaitych sztuczek technicznych, różnych stylów grania i wielu innych rzeczy, wśród których na czoło wysuwały się typowe dla aktorów energia, idealizm, encyklopedyczna znajomość teatralnych przesądów oraz optymizm, tak niezbędny, by przetrwać w tym zawodzie. Teraz, zbliżając się do sceny, Willa korzystała z tego optymizmu i przekonywała siebie, że pracodawca nie będzie się złościł.
W cieniu przy drzwiach podstarzały portier próbował naciągnąć gumowy płaszcz przeciwdeszczowy.
– Jest w biurze, panno Parker. Pyta o panią co pięć minut.
– Dziękuję, Joe. – To tyle, jeśli chodzi o optymizm.
Portier zadzwonił kluczami, szykując się do zamknięcia sceny. Wychodził wcześnie. Może pan Wood dał mu wolny wieczór.
Willa pędziła za kulisy, lawirując między wiązkami niepomalowanych gałęzi lasu Birnam, który ma przyjść do zamku Dunzynan w następnym spektaklu. Obszerne nadscenie pachniało świeżym drewnem, starymi kosmetykami i kurzem. Światło wlewało się przez na wpół otwarte drzwi. Willa usłyszała głęboki głos Wooda:
_Dalej! czas nagli; już dzwonka wezwanie_
_Daje mi sygnał. Nie słysz go, Dunkanie_
_Bo tego dzwonka melodia straszliwa_
_Do nieba ciebie lub do piekła wzywa_3.
Powtórzył _do piekła wzywa,_ zmieniając modulację głosu.
Willa stała bez ruchu przy drzwiach biura i drżała z przerażenia. Gdzieś poza sceną jej pracodawca ćwiczył jedną z głównych partii bohatera _Makbeta_. Ta sztuka Szekspira zdaniem większości aktorów przynosiła pecha, chociaż niektórzy składali to na karb walk na scenie i raczej w tym dopatrywali się przyczyn rozpłatanych głów, niefortunnych upadków, złamanych rąk i nóg. Przesąd wciąż się jednak utrzymywał. Willa, jak wielu innych aktorów i aktorek, śmiała się z tego, a jednocześnie starała się zachowywać zgodnie z obowiązującymi przesądami. Unikała powtarzania wersetów za kulisami, w garderobie czy pokoju aktorów. Zawsze mówiła o _Makbecie_ jako o „szkockiej sztuce”, bo wymówienie tytułu w teatrze gwarantowało nieszczęście.
Spojrzała za siebie w ciemność. Gdzie byli inni członkowie zespołu? Sądziła, że powinni być na próbie. W ciszy usłyszała jedynie leciutkie skrzypnięcie – może to teatralny kot wyruszył na łowy. Miała ochotę uciekać.
– Kto tam?
Najpierw cień, a potem Claudius Wood ukazał się w drzwiach, które z impetem otworzył na oścież. Prostokąt światła padającego z gazowej latarni powiększył się i objął zasięgiem Willę stojącą z papierami w ręce.
Wood miał rozwiązany krawat, rozpiętą koszulę i podwinięte rękawy. Spojrzał na nią spode łba.
– Miałaś być o wpół do ósmej. Spóźniłaś się o czterdzieści minut.
– Panie Wood, przepraszam. Trochę się przeciągnęło.
– Co się przeciągnęło? – Zauważył kartki z podpisami. – Jeszcze jedna z twoich radykalnych krucjat?
Przestraszyła się, gdy wyrwał jej petycję.
– Och, Chryste! – rzucił. – Biedni, nieszczęśliwi Indianie. Tylko, jeśli można, nie w czasie, za który płacę. Obetnę ci pensję. No, chodź! Zabierzmy się wreszcie do roboty.
Coś bliżej nieokreślonego ostrzegało ją, by uciekać z tego opustoszałego teatru, od tego postawnego mężczyzny, którego przystojna twarz zaczęła się już pokrywać na policzkach siatką żył, a nos stawał się porowaty i bulwiasty. Ale bardzo chciała zagrać tę trudną rolę, którą jej zaproponował, przeznaczoną dla bardziej doświadczonej aktorki i do tego utalentowanej. Gdyby Willa odniosła sukces, wpłynęłoby to korzystnie na jej dalszą karierę.
A jednak…
– Czy nikt więcej nie przyjdzie?
– Nie dzisiaj. Sądzę, że sceny, które gramy razem, wymagają szczególnej uwagi.
– Czy nie moglibyśmy ich ćwiczyć na scenie? Bądź co bądź to szkocka sztuka.
Wood ryknął śmiechem i poczuła się upokorzona.
– Chyba nie wierzysz w te bzdury. Ty, taka inteligentna i postępowa kobieta. – Przeciągnął palcem po kartkach i zwrócił je Willi. – Gramy _Makbeta_ i będę próbował, gdzie zechcę. A teraz wchodź i zaczynamy.
Obrócił się i wszedł do biura. Willa podążyła za nim. Jakiś wewnętrzny głos mówił jej, że Wood ma rację, a przesądy to dziecinada. Ale jej ojciec na pewno by się martwił.
Gdzieś na górze, nad ich głowami, zagrzmiało. Burza przybierała na sile. Willa, wciąż ulegając zabobonom, była przekonana, że nad ulicą gromadzą się piekielne moce. Miała lodowate ręce, gdy szła za pracodawcą.
– Zdejmij szal i czepek. – Wood przesunął krzesło, by zrobić nieco miejsca na zniszczonym dywanie. Biuro było rekwizytornią stylowych mebli i sztucznych roślin umieszczonych w donicach różnej wielkości i kształtu. Ściany pokrywały afisze reklamujące spektakle teatru New Knickerbocker. Goldsmith, Molier, Boucicault, Sofokles… Olbrzymie biurko zagracały stosy rachunków, scenariuszy, kontraktów i pamiątek. Wood odsunął polakierowany sztylet Makbeta, metalowy rekwizyt z tępym ostrzem, i nalał whiskey z karafki. Kuliste klosze gazowych lamp, zrobione z zielonego szkła, bardziej przyciemniały pokój, niż go oświetlały.
Willa, pełna obaw, umieściła podpisane petycje na fotelu z aksamitnym obiciem, a na nich aksamitne rękawiczki, szal i czepek. Wszystko złożyła w stosik, na wypadek gdyby musiała to szybko pochwycić. Zaczęła dojrzewać w wieku dwunastu lat i od tego czasu mężczyźni, którzy pracowali w teatrze, dostrzegali jej urodę. Nauczyła się trzymać ich na odległość żartami, a czasami, gdy zachodziła taka konieczność, siłą. Była mistrzynią ucieczek.
Wood zamknął drzwi.
– W porządku, moja droga. Pierwszy akt, scena siódma.
– Przecież ćwiczyliśmy to wczoraj prawie cały dzień.
– Nie jestem z tego zadowolony. – Zbliżył się do niej. – Zamek Makbeta. – Uśmiechając się, wyciągnął rękę i powoli przesunął dłonią po jedwabnym rękawie jej sukni. – Zacznij w połowie monologu lady Makbet, od słów: _Byłam karmicielką._
Rozkoszował się tym tekstem. Lampa gazowa rzuciła smużkę światła na jego wilgotną dolną wargę. Willa z trudem tłumiła niepokój i rozpacz. Wszystko stało się jasne: czego od niej zawsze chciał i dlaczego zaangażował ją, gdy wokół było mnóstwo starszych aktorek. Pani Drew zrobiła wszystko prócz jednego – nie nazwała rzeczy po imieniu. Willa bynajmniej nie czuła się zaszczycona, a jedynie zdenerwowana. Jeśli taka miała być cena za jej nowojorski debiut, to niech go diabli, nie zapłaci jej.
– Zaczynaj – powtórzył przerażającym ochrypłym głosem.
Znów głaskał jej ramię. Próbowała się odsunąć, ale ponownie się zbliżył i gładził ją dalej. Poczuła zapach whiskey.
– _Byłam karmicielką i wiem –_ głos jej zadrżał – _jak to jest słodko kochać dziecię, które się karmi…_
– Naprawdę? – Schylił się i pocałował ją w szyję.
– Panie Wood…
– Dalej. – Chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią.
Przeraziła się śmiertelnie. W jego czarnych oczach dojrzała coś więcej niż gniew. Zobaczyła pragnienie zadania jej bólu.
– _Byłabym mu jednak wyrwała była pierś z ust nadstawionych, które się do mnie tkliwie uśmiechały…_
Ręka Wooda ześlizgnęła się z jej ramienia na lewą pierś i objęła ją.
– Nie wyrwałabyś jej z moich, prawda?
Willa tupnęła nogą w wysokim sznurowanym bucie.
– Niech pan posłucha: jestem aktorką i nie pozwolę się traktować jak ulicznica.
Chwycił ją za ramię.
– Za to ci płacę, żebyś była tym, kim ci każę, choćby moją dziwką.
– Mowy nie ma – warknęła i wyrwała się.
Cofnął rękę i uderzył ją pięścią w twarz. Cios zwalił ją z nóg.
– Ty jasnowłosa suko. Zaraz mi dasz to, czego chcę. – Lewą ręką chwycił ją za włosy tak mocno, że rozpłakała się. Prawa pięść kilkakrotnie spadła jej na plecy. – Czy to przemawia ci do rozumu?
– Niech mnie pan zostawi. Jest pan pijany… Wariat…
– Zamknij się! – Wymierzył jej tak siarczysty policzek, że odrzuciło jej głowę do tyłu i uderzyła nią o stół. – Zadzieraj kieckę!
Gwiazdy tańczyły jej przed oczami. Ból się wzmagał. Wyciągnęła rękę, szukając jakiegoś ciężkiego przedmiotu na stole. Wood stanął okrakiem nad jej prawą nogą i rozpinał guziki rozporka.
– Zadzieraj ją, do cholery, bo ci tak dołożę, że w ogóle się nie ruszysz.
Oszalała z przerażenia, znalazła coś na stole: sztylet Makbeta. Wood usiłował chwycić ją za nadgarstek, ale nim zdążył, Willa uderzyła z taką mocą, że choć ostrze było tępe, przeszło przez materiał spodni. Poczuła, że sztylet zetknął się ze skórą, zatrzymał na sekundę, a potem zatopił w ciele.
– Jezu! – wrzasnął Wood, łapiąc oburącz sztylet, wbity głęboko w jego udo. Usiłował go wyrwać, plamiąc palce krwią. – Jezu Chryste! Zabiję cię!
Willa z obłędem w oczach popchnęła go tak mocno, że upadł. Wrzeszczał i przeklinał, gdy przewrócił się na palmę. Podczołgała się do fotela, porwała swoje rzeczy i wybiegła z biura w ciemny korytarz. Przy drzwiach wyjściowych na tyłach teatru mocowała się przez chwilę z zasuwą, ale w końcu otworzyła ją z hukiem i niemal tracąc równowagę, wypadła do zalewanego deszczem zaułka. Nasłuchiwała odgłosów pogoni.
* * *
Ja uroczyście przysięgam w obecności Boga Wszechmogącego, że będę odtąd wiernie wspierał, chronił Konstytucję Stanów Zjednoczonych i Unii podległych stanów i bronił jej oraz że będę przestrzegał i wiernie bronił wszystkich praw i dekretów odnośnie do emancypacji niewolników, które wydano podczas trwania rebelii. Tak mi dopomóż Bóg.
Przysięga, którą musieli złożyć wszyscy konfederaci ubiegający się o amnestię prezydencką z 1865 roku
2 _Pots_ (ang.) – doniczki lub nocniki; _Potts_ i _pots_ nie różnią się w wymowie.
3 William Szekspir, _Makbet_, przekład J. Paszkowski (następne fragmenty również w jego tłumaczeniu).