- W empik go
Piękny dzień na demokrację - ebook
Piękny dzień na demokrację - ebook
[O KSIĄŻCE]
„Piękny dzień na demokrację” Kacpra Wodiczko jest wyjątkową powieścią/opowieścią; całość (bez retrospekcji i wizji) dzieje się w ciągu jednej upojnej nocy (Sylwester…) w pewnym drewnianym domu w Beskidach między kilkoma barwnymi, łebskimi postaciami; dzieje się zarówno w narracji, monologu, dialogu, pentalogu i heksalogu. Wśród bohaterów prym wiedzie warszawski kompozytor, gospodarz wspomnianego domu i wodzirej imprezy. Atmosfera wielokroć emanuje natężeniem, napięciem, wyobrażone wymyka się widzialnemu. Towarzystwo, skądinąd porządnie wykształcone, w takiej atmosferze właśnie, próbuje dowieść istnienia tudzież nieistnienia Boga. W ogóle autor plecie wątki w misterny, a i zawadiacki, sposób. Jeśli ktoś chce się fajnie stracić w lekturze, ona już tu jest!
Robert Rybicki
[FRAGMENT]
„zdawało się, że z długiego snu się właśnie wybudzili, z jakiejś tajemnej wieży na pustkowiu się właśnie wydostali, uciekli do lasów nieprzebytych, gdzie wilki wyją, a zjawy po dolinie się snują, byle dalej, byle nie tu. Uciekli, mimo że drzwi żelazne wciąż na cztery spusty zamknięte stoją.”
[O AUTORZE]
Kacper Wodiczko - urodzony w 1999 w Warszawie. Ukończył studia na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Studiował w City College of New York. Obecnie studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. Lubi grać na gitarze, podróżować, pływać, i pisać
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67713-10-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzecz dzieje się w Beskidach zimą 2020/2021 roku. Jest noc, wiatr wieje. Gdzieś na zboczu góry dym wychodzi z komina. Nikogo nie ma w okolicy. Miasto jest daleko w tyle wraz ze wszystkimi swoimi problemami. Jezioro...
Ignacy – lat 27 – to człowiek (?) nie byle jaki. Dostał działkę w spadku. „A niech się chłopak czymś zajmie na świeżym powietrzu, ugór zaorze, dom postawi, miejscu temu i tak nie pomoże” – pomyślał jego ojciec, kiedy ziemię mu przepisywał. W tym czasie w Warszawie (skąd pochodził, skąd był) dziwny ciężar nastał, lekkość, którą wcześniej odczuwał, jako coś swoiście danego Warszawie, zdawałaby się gdzie indziej przenosić. A na jej miejsce ciężar jakiś się wdał oraz dziwność. Jednak nie ta dziwność, którą gonił i pożądał. Myślał, że wszyscy obserwują każdy jego ruch, choć nie wiadomo, czy tak rzeczywiście było (nie było). Przyciągał czasem uwagę swoimi pijackimi ekscesami, zatargami i przeróżnymi ekstrawagancjami, kiedy jednak schodził w pieczarę, chował się w piwnicach i odmętach różnych, to w codzienności zapomnieniu znów pływał i nikt już nie przejmował się jego wybrykami. Myślał, że jest różnica, co się myśli, a co jest. Jak każden jeden wedle oglądu potocznego tak i Ignaś trzymał się poglądu rozsądnego – myślenie czym innym niż świat, sen zaś czym innym niż jawa. Choć czasem wszystko mieszać się chciało, świat mu pod palcami ożywał, powietrze rozhuśtane, wczuciem rozedrgane, ziemia snem przepełniona, nagle w jedność przemieniona i nie raz, nie dwa jakaś zjawa przywidzieć mu się chciała i myślenie z istnieniem srogo w głowie mu wymieszała. „Nieporozumienia dotyczą nieprawidłowego nazwania podobnych wrażeń, tego samego prawie, oni też tak muszą mieć, tylko inaczej niźli ja to nazywają” – tak sobie myślał, i tak to sprawy zazwyczaj się mają, że zasłoną milczenia to wszystko zakrywał, choć niejeden go już do czubków posyłał.
Niemożliwy stał się każdy artyzm, każde czucie, każda ekspresja (najważniejsza zaś impresja), każda sztuka (wedle jego rozumeczku). Konieczna stała się ucieczka od ulic i ludzi, których kochał (nie wiadomo, czy tak było, czy kogokolwiek poza sobą samym kochał). Tak osądził w swym marnym osądzie niedoszłego kompozytora, teraz pijaczyny zmurszałego, choć jakaś ogłada pozostała, a wiek wciąż młody (pierwsza młodość już przeszła, ale jeszcze tego nie zauważał, zatrzymał się w rozwoju na dziewiętnastym roku życia). Tak też zrobił.
Wziął się więc do pracy. Zatrudnienie ekipy byłoby ryzykiem zawalenia się konstrukcji i nadwyrężenia budżetu. Ignacy nie mógł sobie na to pozwolić. Mówił mi, że żelazną zasadą jest niezapożyczanie się, a przede wszystkim niedybanie na nie swoje pieniądze, na niczyje, poza swoimi, tymi skromnymi – tymi jego własnymi. Ziemię wziął jednak ochoczo, kiedy darmo dają, brać trzeba, zresztą myślał, że ta ziemia w spadku dana, znikąd wzięta, niebu i losowi chyba zabrana, ta ziemia rodzinna, choć nigdy przez familię nie użyta, mu się po prostu należała. Był też jakoś półświadomy, (wiedział, ale oszukiwał sam siebie, aby lepiej myśleć o sobie ) że bynajmniej nie z przypadku dostał ten płachetek, ten ugór pięknie położony, to rumowisko w ładny papierek zapakowane, a to już groziło z realiami zderzeniem... Czarna owca w rodzinie, niemal drab jakiś obcy, a co sprawy szalę ważące i najistotniejsze, utracjusz wyrodny nie dostałby niczego cennego, coś jednak dać mu trzeba było. „Taki mój los”, pomyślał, kiedy na miejsce zajechał, nie dopuszczając jednocześnie myśli o tamtym do centrów psychiki, do najistotniejszych ośrodków, aby szkód nie narobiła. Zawsze oddzielał się tak od rzeczywistości i od diabła najkoszmarniejszego – niego samego (części jakiejś nieokreślonej). Zwalczyć go chciał zapalczywie, jednak nie z jakiegoś zacietrzewienia antydiabolicznego, a bardziej z powodu niezgodności interesów – tych z samym sobą „byznesów”, co nieraz różne twarze mieć mają w zwyczaju.
„Praca wyzwala człowieka”, tako myślał jako „mówi” nieszczęsny znak obozowy. I dalej: „pozwala na ucieczkę od fermentów duszno-ciasno-przytłoczonych – tychże warszawskich porządków nowych, w stronę otwartej i nieprzytłumionej twórczej wyrażalności – tej zakopiańsko-beskidzkiej”. Praca szła szybko. Począwszy od zakupu bali drewnianych od miejscowego wycinacza (choć ponoć w zupełności jego własna to sprawka była) aż do sprowadzenia użyteczności domowych minął rok...
Dom zrębowy, styl podhalański, prosty, coś jednak innego w sobie mający; coś z kraju północnego, nad Fińską Zatoką położonego. Kraju długie noce i srogie zimy wytrzymującego, wiosną do życia się budzącego, latem z życia dopiero co rozkwitłego radośnie się cieszącego, latem natura nieujarzmiona, latem w pełni objawiona. Dziadowie od Niemców się nacierpieli, przez setki lat w pańszczyźnianym niewolnictwie ich mieli, wnuki zaś od rosyjskiego cara i pierwszego sekretarza swojej dawki niewoli zażyły. I Rzeczpospolita tam była, Batory bił tam Iwana i polsko-litewska w estońskiej niewoli rola mała. Jak te domy z drewna surowego ciepło wewnątrz zatrzymują, gdy na zewnątrz mróz siarczysty po lesie hula (i gdy światło z okien noc pokonuje, światło wędrowcom wśród mroków nadzieję wskazuje, życie im daruje), tak i oni – wielki naród estoński w sobie ciepło trzymają.
Czyż nie lepiej zimnym być na zewnątrz i ciepłym wewnątrz, niż ciepłym na zewnątrz i zimnym być wewnątrz? W środku pustkami tak świecić?
Co zaś domu właściwego się tyczy (tego na tych zatłoczonych pustkowiach jedynego) – konstrukcja wieńcowa, na jaskółczy ogon połączona. Bale jesionowe złączone na ciesielskie zamki. Z czterech stron wystawały zaś ostatki – bale okrąglaki, grube, nie cherlaki. Szpary między balami wełnionką wypełnione. Niemal wszystko z drzewa szlachetnego, jesionu wyniosłego, przez kogoś kiedyś na ziemię powalonego, piłą ściętego. U góry więźba dachowa małe poddasze skrywa, drugi poziom dla wtajemniczonych ukrywa, im znany, przed innymi zaś ukryty, schodów nie ma wcale. Wiązar jętkowy, poziome belki krokwie podpierają – jętki krokwie trzymają, nimi one połączone, nimi one ukośnie złączone, ukośnie też w dół spadają. Materiał każdej jętki mocny, nie giętki; wzmocnień dostatecznie było wiele, niczego nie udają, konstrukcji stabilności dodają. Od wewnątrz miecz stopowy wiązarowy, w odwrotną stronę nachylony. Na samym szczycie grzędy jętki te najwyższe do samej kalenicy, do samej dachu krawędzi przymocowane. Murłata zaś, poprawnie umiejscowiona, ciężar z więźby dachowej na ściany przenosi, obciążenia różne znosi, nie stąd, nie stamtąd do ziemi je donosi. Ona – ta murłata – dachu sercem była właściwym, dach stabilizowała, od śniegu i wiatru ćpuna chroniła, zaś u góry z pewnej jętki jakiś naszyjnik zwisa niebieski.
Dach spadzisty, sercu bliski, dwuspadowy, grubą warstwą strzechy trzcinowej miał być obłożony, rozmyślił się jednak. Dach wiórem osikowym zamiast strzechy miał być wyłożony – i tu się rozmyślił. Z iglastych dranic, co wsie polskie pięknie zdobią, też zrezygnował i zamiast tego wszystkiego wybrał wreszcie rozwiązanie pospolite, aczkolwiek trwałe – dach gontowany, w deseczki na zakładkę układany. Myśl w kółko krążyła i zdecydować się nie mógł, ale w końcu się powiodło i cieszył się gospodarz świeżo upieczony z wyboru swego.
Z dachu komin wychodził. Szło o to, by kontrast w oczy nie raził. Dlatego cegły wapiennymi płytami zastąpił i tak to komin kamienny zamiast murowanego stanął. Skoro komin... to i piec gdzieś wszak być musi! Jeden żeliwny, tam w kącie stoi, na paliwo stałe, bo jakżeby inaczej? Taki to obyczaj, taki to wśród lasów gęstych zwyczaj, że zimą drewno co rano nosić trzeba, w piecu napalić, drwa spalić. A zbiornik buforowy ciepła nadmiar raczył odprowadzić.
Kompozycji ciepłowniczej domku nad jeziorem umiejscowionego, wśród tych gór niskich, lub wysokich, miejsce zajmującego (zależy kto patrzy, kto sąd wydaje) dopełniała pompa ciepła wodnego – w czystym, szklistym jeziorze substancje kipią, biesy i energie na ludzi łypią, wiedział o tym i chciał to wykorzystać dla celów ciepłowniczych. Jednakże za drogie to się już wszystko robiło, więc na OZE jakieś dofinansowanie w swym zwyczajowym szczęściu zgarnął. Woda bieżąca z jeziora, bo skąd by indziej, wszystkim kręciła i tumaniła; niczego mu tam w Beskidzie nie brakowało, a i tak wszystko to skromne i niemal pustelnicze się wydawało.
Powiedzieć też wypada – zdanie jakieś zmontować, do jesionowej ściany wiertarką je przymocować – na temat całości architektonicznego planu, na temat działki układu: jeden domek mieszkalny, jeden domek gospodarski, jeden domek na drewno, z zapasem na trzy wolno przemijające, po sobie następujące, pory roku, i sauna tam z boku, na lasu skraju, między dwoma światami zawieszona, tajemnicą tak gęstą obwieszona (nią zakryta), że nic mi o niej nie wiadomo; co się tam dzieje i kto lub co (podobno) w niej mieszka. Już zimą 2020/2021 roku wszystko było ukończone i można było zacząć przygotowania...
– Przyznasz chyba, Konrad, że klimat tu nie byle jaki? – spytał Ignacy, patrząc niespokojnie na spokojny krajobraz. – Udało mi się umiejscowić cały drewniany ambaras dość blisko jeziora, dość blisko gór, nie dość blisko nieba. Pewny jestem, że dojdziemy tam... Dzisiaj – zapewnił i wskazał na (jakąś dziwną) tymczasowość tego całego, tego wszystkiego. Tam coś szklistego, mgłą spowitego. Dzień szybko się kończy, a noc...
– Rozmowa jest czymś dziwnym. Mam wrażenie, że rozumiem, co mówisz, ale nie mogę być pewien, że rozumiem, co chciałeś przekazać. Konieczne jest, że twoje intuicje są twoimi intuicjami, w ogóle myśl, że masz jakiekolwiek intuicje, zależy od moich intuicji, albowiem to my osobie osobowość nadajemy, zdarzenia mentalne za przyczyny zdarzeń fizycznych uznajemy, podstawy ubogie, wnioski błogie, coś czujemy, to i innym przydajemy – odpowiedział Konrad jakimś dziwnym, wyłączonym, odłączonym, nie stąd głosem. Głosem jakby spoza. Spoza świata, czy czegoś innego. Z innego kontekstu wyrwany.
– Nie możesz przewidzieć biegu dalszych wypadków, nie jestem wytworem twojej wyobraźni. – Ignacy nastroszył się dziwnie jak jeleń zapędzony w kozi róg przez wilka (czy biesa), który nie chciał odpuścić strawy. I wtedy pomyślał: „bo to ty jesteś wytworem mojej”. Kontynuował jednak wymianę, o dokładnie jedną zmianę tej dziwnej rozmowy, nicości chyba samej zabranej.
– Tak być może. Tak być nie musi. Nie jest pewne, że tak nie jest. Być może jedynie pewne jest, że moje doświadczenia, moje świetlne przywidzenia są proste, nic za nimi nie ma i to ja dodatek dodaję w przekonaniu postaci, że za tymi oto naocznościami powyższymi stoi umysł podobny do mojego. – „Czy też czai się złośliwie” – w myślach dodał. Ze swojej gry wyjść nie chciał, a to już o wyjście zakrawało. – Z dalekich krain wróciłem, wśród śniegów w mokrej koszuli sam chodziłem, a dopiero co przyschnąć zdążyłem. Śnieg jakiś taki czerwony mi się przywidział, lub zwidział, albom ja naprawdę go widział. Skądś ty wrócił? Gdzieś był, gdy cię nie było? – powiedział Konrad.
– Zaprosiłem resztę. Zjawią się niebawem – odpowiedział Ignacy, tamto milczeniem zbywając, jak się okazuje, skutecznie. „Gdzie byłem, tam byłem” – pomyślał i zaraz w myślach dodał – „ale tak, być może tamten manekinem. Niech się dwoi i troi. Jemu głębi nie mieć nie przystoi; być może u niego wszystko na wierzchu...”.
Stary płaszcz założył i wyszedł na zewnątrz, nie oglądając się za siebie. Drogi miał tylko kawałek, ale ciążyła mu bardzo. Nad jeziorem snuła się mgła w poświacie księżyca. Światło, które przeszło już przez wodny dym, odbijało się głośno od dopiero co zamarzniętej szyby tafli jeziora. Wkoło nie było nikogo, nagle przyjechał samochód. Otworzyły się drzwi i wyłoniły się zeń dwie czarne postaci w płaszczach: jedna z laską przy boku, druga z torebką u boku. Pierwsza zamaszyście przywitała się z gospodarzem (utykając nieznacznie, acz zauważalnie na prawą nogę); druga gdzieś wokoło, między różnymi stanami skupienia była, w nicość się wpatrzyła. Wśród uśmiechów słychać i widać słowa było poufnie i z dziwną manierą wypowiadane. Otóż właśnie przyjechał Stanisław z żoną Krystyną. Przeszli dumnie wyprostowani pod próg domu gospodarza i przywitali się tymi słowami: „Dobrze cię widzieć. Po co nas tu ściągnąłeś aż z Warszawy?”
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------