- W empik go
Pierwsza miłość - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pierwsza miłość - ebook
„Pierwsza miłość” to powieść Iwana Turgieniewa, wydana po raz pierwszy w 1860 roku. Jest to jeden z jego najpopularniejszych utworów tego genialnego rosyjskiego autora. Opowiada historię miłosną między 21-letnią dziewczyną a 16-letnim chłopcem.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-088-8 |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WPROWADZENIE
Goście rozjechali się od dawna; wybiło wpół do pierwszej, w pokoju został tylko gospodarz, Sergiusz Mikołajewicz i Włodzimierz Piotrowicz.
Gospodarz zadzwonił i kazał sprzątnąć resztki kolacyi ze stołu. Potem zapalił cygaro i zasiadł znowu wygodnie w głębokim fotelu.
– No, panowie, – rzekł z uśmiechem, – rzecz postanowiona: każdy z nas opowie historyą swojej pierwszej miłości. Pan zaczynasz, Sergiuszu Mikołajewiczu.
Sergiusz Mikołajewicz, nizki, okrąglutki blondyn, z pełną i rumianą twarzą, spojrzał naprzód na sąsiada, potem z westchnieniem podniósł oczy do sufitu.
– Ja nie miałem pierwszej miłości, – odezwał się nakoniec, – od razu zacząłem od drugiej.
– A to jakim sposobem?
– Bardzo prostym. Miałem lat 18, kiedy po raz pierwszy zająłem się bardzo milutką panienką, lecz okazywałem jej swoje zajęcie, jak gdyby to dla mnie wcale nie było nowością. Tak samo później kilka razy nadskakiwałem innym. Właściwie mówiąc, po raz pierwszy i ostatni zakochałem się w swojej niańce, lecz było to przed szóstym rokiem mego życia, nic więc dziwnego, że wrażenia i szczegóły tego uczucia zatarły się w mojej pamięci. Przypuszczam zresztą, że dzisiaj nie zajęłyby nikogo.
– Jakże to być może? – rzekł gospodarz, wyraźnie niezadowolony, – i ja o sobie nie mam nic do powiedzenia. Nie kochałem się wcale przed poznaniem Anny Iwanówny, mojej żony, a z nią wszystko nam poszło, jak z płatka: rodzice sami swatali, podobaliśmy się sobie nawzajem, i ożeniono nas, nie zwlekając. Historya moja skończona w trzech słowach, jak panowie widzicie. Prawdę powiedziawszy, podnosząc tę kwestyą, nie miałem siebie na myśli, ale was – bez obrazy – starzy kawalerowie. Może choć pan, Włodzimierzu Piotrowiczu, powiesz nam co ciekawego?
– Moja pierwsza miłość rzeczywiście nie należy do zwyczajnych – odparł po pewnym namyśle czterdziestoletni, trochę łysy brunet – ale...
– Tem lepiej, tem lepiej! – jednogłośnie zawołał Sergiusz Mikołajewicz i gospodarz. – Prosimy, słuchamy, zacznij pan opowiadanie...
– I owszem; albo nie... Nie będę opowiadał, nie umiałbym. Wypowiedziałbym wszystko w kilku słowach: krótko i sucho, lub mimowolnie wpadł w przesadę. Jeśli się panowie zgodzicie, opiszę dla was to zdarzenie i przeczytam, gdy się zejdziemy.
Nie chciano zgodzić się na to, ale Włodzimierz Piotrowicz postawił na swojem. We trzy tygodnie poźniej zebrali się znowu i przeczytał im co następuje:ROZDZIAŁ I.
Miałem lat szesnaście, a było to latem 1833 roku.
Mieszkałem w Moskwie, przy rodzicach. Z wiosną najęliśmy letnie mieszkanie w pobliżu Kałuzkich rogatek, naprzeciw Nieskucznego. Miałem się przygotować do uniwersytetu, lecz pracowałem mało.
Nikt nie krępował mej swobody i robiłem, co chciałem, zwłaszcza od czasu rozstania z ostatnim guwernerem francuzem, który nie mógł pogodzić się z myślą, że los go rzucił do Rosyi, „jak bombę” (comme une bombe), i dnie całe z tego powodu spędzał, leżąc na łóżku z zagniewaną twarzą.
Ojciec był dla mnie obojętnie dobry; matka nie zwracała na mnie prawie wcale uwagi, chociaż byłem jedynakiem: inne zajmowały ją kłopoty. Ojciec mój, młodszy od niej o lat dziesięć i bardzo przystojny, ożenił się z nią dla majątku; ona wiedziała o tem, i całe życie dręczyła się skrycie zazdrością, gniewem, żalem i ukrywaniem tych uczuć, których nie ośmieliłaby się nigdy okazać w obecności męża, obawiając się go niezmiernie. Ojciec był dla niej surowy i chłodny... Nie znałem człowieka równie spokojnego, despotycznego i pewnego siebie.
Nie zapomnę nigdy pierwszych tygodni, spędzonych na letniem mieszkaniu. Pogoda była prześliczna, wyjechaliśmy z Moskwy 9 maja, w dzień Ś-go Mikołaja. Wydało mi się od razu, że znalazłem się na innym świecie. Zwykle brałem z sobą książkę. Kajdanowa np., i wychodziłem od rana; szedłem za rogatki, albo do Nieskucznego, niekiedy włóczyłem się poprostu po dosyć dużym, należącym do nas ogrodzie, lecz rzadko kiedy otwierałem książkę, a najczęściej deklamowałem głośno wiersze, których bardzo wiele umiałem na pamięć. Krew żywiej jakoś krążyła mi w żyłach, a serce ściskało się rozkosznie i słodko, zamierając i tęskniąc, nie wiem po czem. Lękałem się czegoś i wyczekiwałem, nie umiejąc określić swego stanu, nie zdając sobie z niego sprawy, lecz będąc ciągle w przygotowaniu na coś niezwykłego, nowego. Rozbudzona wyobraźnia unosiła mię daleko na skrzydłach marzeń i tęsknot, wzruszeń i mglistych nieokreślonych obrazów. I było mi smutno i błogo zarazem; stałem się zamyślony i skłonny do płaczu; poezya grała na strunach mej duszy, wstrząsając je z równą siłą pięknością wieczoru, jak harmonijnym dźwiękiem wiersza, lub piosenki.
Ale przez łzy i tęsknoty, jak młoda trawka na wiosnę przez śnieg topniejący, przebijało radosne i silne poczucie młodego, budzącego się życia.
Miałem swego wierzchowca, i osiodławszy go, nieraz odbywałem sam jeden dalekie wycieczki. Doznawałem dziwnej przyjemności, straciwszy z oczu ostatnie domki przedmieścia; pędziłem galopem, i zdawało mi się, że jestem błędnym rycerzem, szukającym przygód. Wiatr wesoło świszczał koło mnie, a ja pędziłem naprzód.
To znów wolno puszczałem cugle i podniósłszy oczy ku niebu, patrzałem w czysty, niezgłębiony błękit, jak w otwartą duszę człowieka.
Pamiętam dobrze, że wówczas nigdy obraz kobiety nie unosił się przedemną w jasnych, określonych kształtach, nie widziałem jej w moich tęsknotach, ani marzeniach, – ale we wszystkiem, co czułem, myślałem, we wszystkich wrażeniach i porywach kryło się jakieś nieśmiałe, niewypowiedziane przeczucie czegoś zupełnie nowego, nieznanego a słodkiego, czegoś kobiecego...
To przeczucie i oczekiwanie przenikało mię na wskróś: czułem je w każdej kropli krwi gorącej, oddychałem niem, jak powietrzem... to przeczucie spełnić się musiało.
Domek, w którym mieszkaliśmy, składał się z dużego frontu z ganeczkiem na drewnianych słupach i dwóch niewielkich oficyn. W oficynie na lewo mieściła się nędzna fabryka tanich obić. Chodziłem tam nieraz przyglądać się brudnym, zamorusanym chłopakom, jak wskakując na drewniane drągi, ciężarem swego wychudłego ciała uciskali czworokątną prasę i wytłaczali na papierze różnobarwne desenie.
Oficyna prawa była nie wynajętą i stała jeszcze pustkami.
Dnia pewnego, w końcu maja, w jakie trzy tygodnie po naszem tutaj przybyciu, okiennice prawej oficyny zostały wreszcie otwarte, ukazały się w oknach jakieś twarze; widocznie nowa rodzina zjechała na letnie mieszkanie. Zaraz przy obiedzie matka zapytała służącego o nowych lokatorów, i usłyszałem wówczas po raz pierwszy nazwisko księżny Zasiekinej.
– Aa! księżna... – rzekła matka nie bez pewnego odcienia szacunku, ale zaraz dodała obojętnie: „musi być uboga.”
– Na trzech wózkach się sprowadzili, – odpowiedział lokaj, – powozu swego nie mają, a meble lada jakie.
– Tak, – rzekła matka, – zawsze lepiej...
Lecz ojciec spojrzał na nią – umilkła.
Rzeczywiście księżna Zasiekina musiała być zupełnie ubogą, gdyż ludzie nawet bardzo średniej zamożności nie byliby wynajęli oficynki, składającej się z kilku nizkich i ciasnych izdebek. Zresztą całą tę rozmowę puściłem mimo uszu; książęcy tytuł nie imponował mi wcale: byłem jeszcze pod wrażeniem niedawno przeczytanych „Zbójców” Szylera.ROZDZIAŁ II.
Miałem zwyczaj codzień pod wieczór wychodzić z fuzyą do ogrodu i czatować na wrony. Zdawna nienawidziłem tych chytrych i drapieżnych ptaków, i tępiłem je z dziwną rozkoszą.
Dnia tego przed zachodem słońca udałem się, jak zwykle, do ogrodu, ale napróżno chodziłem po ścieżkach i alejach: ostrożne wrony poznały mię widać i krakały tylko zdaleka. Przypadkiem, zniecierpliwiony już trochę, zbliżyłem się do nizkiego, plecionego płotu, który oddzielał właściwe nasze terytoryum od wąziutkiego kawałka zadrzewionej łąki, ciągnącej się za oficynką i stanowiącej ogródek.
Szedłem zamyślony ze spuszczoną głową; nagle usłyszałem jakieś głosy, spojrzałem przez płot i stanąłem, jak wryty, ujrzawszy o kilka kroków niespodziane widowisko.
Na łączce, między krzakami malin i agrestu, stała wysoka i wysmukła panna w różowej sukience w paski i przejrzystej, białej zarzutce na głowie. Otaczało ją czterech młodzieńców, a ona po kolei uderzała o ich czoła te niewielkie szare kwiatki, które nie wiem, jak się nazywają, choć wszystkie dzieci znają je wybornie. Kwiatki te po opadnięciu tworzą małe torebki, które pękają z lekkim trzaskiem, gdy uderzymy niemi o jaki twardy przedmiot. Młodzi ladzie, śmiejąc się, wesoło nadstawiali czoła, a dziewczę z nieopisanym, czarującym wdziękiem uderzało o nie kwiatami.
Stałem nieruchomy, skamieniały, nie wiedząc nawet, co się ze mną dzieje; magnetyzował mię każdy ruch jej ręki, w którym było coś tak słodko rozkazującego i pieszczotliwego zarazem, coś miłego i szyderczego, a pociągającego z taką siłą, że gotów byłbym zaraz oddać życie, byle i mnie raz jeden uderzyły tak rozkosznie te białe, cienkie paluszki.
Fuzya wysunęła mi się z ręki i upadła na trawę, a ja zapomniałem o wszystkiem, i patrzyłem tylko bez końca na wysmukłą kibić, delikatne, prześliczne rączki, białą szyjkę, złote pasma włosów, wymykające się na nią z pod przejrzystej zasłony, błyszczące, rozumne oczy, długie rzęsy, twarz delikatną i...
– Kawalerze, hej, kawalerze, a czy to tak ładnie przypatrywać się obcym panienkom? – zabrzmiał tuż koło mnie głos jakiś.
Drgnąłem i skamieniałem. Tuż przedemną za płotem stał człowiek jakiś z krótko ostrzyżoną czupryną i patrzył na mnie złośliwie czarnemi oczyma. W tej samej chwili dziewczę odwróciło głowę, ujrzałem jej wielkie szare oczy, twarz ożywioną, brwi jej podniosły się w sposób szczególny, białe ząbki błyszczały w ustach i wybuchnęła dźwięcznym, głośnym śmiechem, który spadł na mnie, jak piorun. Czułem, że krew mi uderza do głowy, schwyciłem fuzyą i pędem pobiegłem do domu. Wpadłszy do swego pokoju, rzuciłem się na łóżko i twarz zakryłem rękoma. Serce mi biło gwałtownie, dziwna radość rozsadzała piersi, a zarazem wstydziłem się swej ciekawości, jej śmiechu, tamtych, – sam nie wiem czego nareszcie!..
Uspokoiwszy się, powstałem, uczesałem się przed lustrem, poprawiłem ubranie i zaszedłem nadół na herbatę. Obraz prześlicznej dziewczyny stał mi ciągle przed oczyma, serce już nie biło, lecz zamierało co chwila i ściskało się rozkosznie.
– Co ci jest? – spytał nagle ojciec, raz tylko spojrzawszy na mnie, – wronę zabiłeś?
Chciałem opowiedzieć wszystko, lecz powstrzymałem się, nie wiem dlaczego, i uśmiechnąłem się tylko.
Powróciwszy do siebie, wykręciłem się na pięcie, oblałem kolońska wodą i spałem noc całą, jak zabity. Nad ranem zbudziłem się na chwilę, podniosłem głowę, z zachwytem spojrzałem wkoło – i zasnąłem na nowo.ROZDZIAŁ III.
– Jakby się tu z nimi zapoznać? – było pierwszą moją myślą na drugi dzień rano. Przed śniadaniem wyszedłem trochę do ogrodu, lecz nie zbliżałem się do płot a i nikogo nie widziałem. Po herbacie zacząłem przechadzać się po podwórzu, nieznacznie spoglądając w jej okna. Nagle wydało mi się, że spostrzegam ją za firanką, i uciekłem czemprędzej przestraszony.
– Trzebaby się jednak poznać, – myślałem bezustannie, przechadzając się po piaszczystej równinie przed Nieskucznem, – ale jak? jak?... To pytanie!
Przypomniałem sobie szczegóły wczorajszego zajścia i dziwnie jasno widziałem tę chwilę, w której ona roześmiała się ze mnie. Nie było mi to nawet przykrem, a raczej obok przykrości doznawałem niewymownie miłego uczucia...
Lecz kiedy tak rozważam, marzę i projektuję pod wpływem nieznanych wzruszeń, los zdecydował i rozstrzygnął za mnie kwestyą nowej znajomości.
Matka z samego rana odebrała list od sąsiadki, list na szarym papierze, zapieczętowany szarym lakiem, jakiego używają niekiedy na poczcie, lub do korkowania tanich gatunków wina. Pismo księżny niedbałe i niewyrobione, zupełny brak stylu i pojęcia o pierwszych zasadach ortografii, nie uprzedzały na jej korzyść. Zwracała się do mojej matki z prośbą o pomoc i opiekę, o protekcyą do ludzi, od których, jak się wyrażała, zawisł los i przyszłość jej rodziny. Księżna prowadziła bardzo zawikłany proces, a nie miała żadnych stosunków. „Zwracam się do pani, pisała, jak kobieta szlachetnego rodu do kobiety szlachetnego rodu, i przyjemnie mi przy tej sposobności poznać osobę, mającą tyle wpływu i stosunków.” Kończyła, prosząc o pozwolenie przedstawienia się osobiście.
Powróciwszy do domu, zastałem matkę w złym humorze i zakłopotaną, ojca nie było w domu, i nie miała się kogo poradzić, a nie wiedziała, jak postąpić. Nie odpowiedzieć „kobiecie szlachetnego rodu,” a przytem księżnie – niepodobna, ale jak odpowiedzieć? – po francuzku?... czy to będzie właściwem w odpowiedzi na list po rusku pisany? A w ruskiej ortografii i matka nie czuła się dosyć pewną i nie chciała się kompromitować.
Rada też była niezmiernie z mojego powrotu, i kazała mi natychmiast udać się do księżny, przedstawić się, oznajmić w jej imieniu, że gotowa z przyjemnością zrobić, co będzie mogła, i uprzejmie prosi księżną panią około pierwszej do siebie.
Niespodziewane i tak szybkie spełnienie mych tajemnych życzeń przestraszyło mię i ucieszyło zarazem; nie okazałem jednakże wzruszenia, lecz pośpieszyłem naprzód do swego pokoju, żeby wziąć nowy krawat i tużurek. W domu chodziłem w kurtce i kolorowej koszuli, co już od pewnego czasu wydawało mi się niestosownem, teraz zaś postanowiłem stanowczo zaprowadzić reformę w swojej toalecie.ROZDZIAŁ IV.
Z mimowolnym dreszczem wszedłem do ciasnego i nieporządnie zastawionego gratami przedpokoju w oficynie. Z drzwi przeciwległych jednocześnie wyszedł stary, siwowłosy lokaj o ponurem spojrzeniu małych, świńskich oczu i ciemnej, miedzianej twarzy, pokrytej na czole i skroniach tak głębokiemi zmarszczkami, jakich nie widziałem nigdy w życiu. Niósł na talerzu resztki śledzia i drzwi przymknąwszy nogą, spojrzał na mnie niechętnym, przenikliwym wzrokiem.
– Czego? – zapytał krótko.
– Księżna Zasiekina w domu?
– Bonifacy! – rozległ się z drugiego pokoju cienki, piskliwy głos kobiecy.
Lokaj w milczeniu odwrócił się do mnie plecami, ukazując wytarte szwy starej liberyi i jedyny herbowy guzik, – postawił talerz na podłodze i wyszedł, stąpając ciężko.
– W cyrkule byłeś? – odezwał się ten sam głos piskliwy.
Odpowiedzi słyszeć nie mogłem.
– A?... Kto przyszedł?... panicz z przeciwka?... Dobrze. Możesz prosić.
– Proszę do sali, – rzekł lokaj, zjawiając się znowu i podnosząc talerz ze śledziem.
Wskazał mi drzwi gestem i wszedł do „sali.”
Byłto pokoik nizki i niewielki, niezbyt porządnie zastawiony ubogiemi sprzętami. Pod oknem, na fotelu z odłamaną poręczą siedziała brzydka, niemłoda, lat około 50-u mogąca mieć kobieta, w starej zielonej sukni i muślinowej chusteczce na szyi. Jej maleńkie czarne oczy wpiły się we mnie natrętnie i przenikliwie.
Zbliżyłem się i ukłoniłem.
– Czy mam honor mówić z księżną Zasiekiną?
– Jestem księżna Zasiekina, a pan zapewne syn p. W.
– Tak jest, przyszedłem z poleceniem od matki.
– Proszę siadać... Bonifacy! Gdzie klucze?... poszukaj.
Powtórzyłem odpowiedź matki na list księżny, która mię słuchała ze spuszczonemi oczyma, a jej czerwone, grube palce, jakby w roztargnieniu bębniły tymczasem po wytartej drewnianej ramie okna.
Gdy skończyłem, spojrzała znowu swym natrętnym, przenikliwym wzrokiem.
– Dziękuję, będę napewno, – odezwała się nakoniec. – Pan jeszcze tak młody! Ile lat, jeśli wolno zapytać?
– Szesnaście, – rzekłem, zająknąwszy się trochę.
Księżna wyjęła z kieszeni jakieś brudne, zapisane papiery i zaczęła je przeglądać, dotykając prawie nosem.
– Piękne lata, – pisnęła nagle, poruszywszy się na krześle. – Proszę; nie krępuj się pan w moim domu, u mnie bez ceremonii, po prostu.
– Widzę to – pomyślałem, mimowolnie obrzucając złośliwem spojrzeniem jej nieponętną postać.
W tej samej chwili szybko i cicho otworzyły się drzwi drugiego pokoju, i na progu stanęło dziewczę, które wczoraj widziałem w ogrodzie. Podniosła rękę i uśmiech przemknął po jej twarzy.
– Oto i córka moja, – odezwała się księżna, niedbale wskazując na nią łokciem. – Zeniu, syn sąsiada, p. W. Jak imię, jeżeli wolno zapytać?
– Włodzimierz, – odpowiedziałem, szepleniąc ze wzruszenia.
– A po ojcu?
– Piotrowicz.
– Tak. Znałam Włodzimierza Piotrowicza, w policyi służył. Bonifacy! Nie szukaj kluczów, mam w kieszeni.
Piękna panna wciąż jeszcze patrzała na mnie z uśmiechem, lekko mrużąc oczy i z wdziękiem przechyliwszy na bok śliczną główkę.
– Widziałem już ms. Waldemara, – odezwała się wreszcie, a srebrzysty dźwięk jej głosu przebiegł po mnie chłodnym dreszczem. – Wszak pozwolisz pan się tak nazywać?
– O pani! – szepnąłem zmieszany.
– Gdzież to? – zapytała księżna.
Lecz dziewczę nie odpowiedziało na pytanie matki.
– Pan zajęty? – rzekła znowu, nie spuszczając ze mnie oczu.
– Bynajmniej.
– Chcesz mi pan pomódz zwijać włóczkę? Proszę tu, do mnie.
Skinęła mi głową z uśmiechem i wyszła. Naturalnie, że pośpieszyłem za nią.
W pokoju, gdzie się teraz znalazłem, meble były trochę lepsze i ustawione gustownie. Zresztą wówczas tego nie zauważyłem, nie widziałem nic około siebie, poruszałem się, jak we śnie, doznając w całem ciele niewypowiedzianie głupio-błogiego uczucia.
Księżniczka usiadła, wzięła grube pasmo czerwonej włóczki i, wskazawszy mi naprzeciw siebie krzesełko, uważnie rozwiązała nitkę i umieściła wełnę na moich wyciągniętych rękach. Wszystko to robiła zwolna, w milczeniu, z niewypowiedzianym wdziękiem i jasnym, ironicznie figlarnym uśmiechem na wpółotwartych ustach.
Zaczęła nawijać włóczkę na złożoną kartę i nagle objęła mię szybkiem a tak pełnem blasku spojrzeniem, że olśniony spuściłem wzrok ku ziemi. Jej oczy, zwykle przymrużone, rzadko się otwierały w całej swej wielkości, lecz wówczas twarz jej zmieniała się zupełnie, rozjaśniała i promieniała, jak słońce.
– Co pan sobie o mnie wczoraj pomyślałeś, ms. Waldemar? – rzekła wreszcie. – Musiałeś być zgorszonym, nieprawdaż?
– Ja, pani?... Ja doprawdy, ja nic nie myślałem... jakże mógłbym...
– Posłuchaj pan – przerwała mi dźwięcznym głosem, – nie znasz mię jeszcze, nie wiesz, jaką jestem dziwaczką: żądam od wszystkich, żeby mówili mi prawdę. Zawsze tylko prawdę! Słyszałam, że masz pan lat 16, a ja 21, jestem daleko starszą, więc trzeba mię słuchać i zawsze mówić mi prawdę. Prawda i posłuszeństwo! – dodała z naciskiem, – spojrzyj pan na mnie, proszę, dlaczego na mnie nie patrzysz?...
Zmieszałem się jeszcze bardziej, ale podniosłem oczy, – patrzyła na mnie z uśmiechem, lecz nie tamtym, figlarnym, tylko dobrym, ośmielającym.
– Powinieneś pan patrzyć mi prosto w oczy, – rzekła ciszej, – to mi sprawia przyjemność; podoba mi się twarz twoja, przeczuwam, że będziemy przyjaciółmi. A ja podobam się panu? – spytała podstępnie.
– Księżniczko!...
– Nie nazywaj mię pan księżniczką, tylko Zeneidą Aleksandrówną, a po wtóre, co to za brzydkie, dziecinne przyzwyczajenie nie mówić prosto i otwarcie, co się czuje! Ludzie dojrzali nie zapierają się uczuć i wrażeń. No, cóż? podobam się panu, wszak prawda?...
Jej szczerość pochlebiała mi i była przyjemną, uznałem jednak za stosowne obrazić się trochę. Chciałem ją tym sposobem przekonać, że ma do czynienia nie z dzieckiem, nie z chłopczykiem, więc przybrawszy obojętny i poważny wyraz, odpowiedziałem tonem człowieka, który ocenia znaczenie słów swoich:
– Jakżeby mi się pani mogła nie podobać, Zeneido Aleksandrówno? Nie kryję się z tem wcale, żeś mi się bardzo podobała.
Przypatrywała mi się, kiwając główką w zamyśleniu.
– Pan masz guwernera? – rzekła nagle.
– Nie. Dawno go już pożegnałem.
Było to kłamstwem: jeszcze nie upłynął miesiąc, odkąd rozstałem się z moim francuzem.
– Ach, więc już zupełnie dorosły!
Uderzyła mię lekko po ręce cieniutkiemi paluszkami.
– Trzymaj pan ręce prosto! – zawołała i zaczęła zwijać włóczkę z wielką uwagą i pilnością.
Skorzystałem z tego, że miała oczy spuszczone i zacząłem jej się przyglądać z początku ukradkiem, potem coraz śmielej. Wydala mi się dzisiaj jeszcze stokroć piękniejszą; co za rysy, jaka cera i spojrzenie!... Wszystko w niej było tak dziwnie harmonijne i delikatne, tak miłe, wdzięczne i rozumne. Siedziała odwrócona plecami do okna, zasłonionego białą, płócienną roletą; jasny promień słońca, prześliznąwszy się z boku, oblewał łagodnym blaskiem jej miękkie, złote, wijące się włosy, kontury szyi i ramion spadzistych, sięgając aż na piersi. Na tem tle świetlanem wyglądała cudnie! Nie spuszczałem z niej oczu, i zdawało mi się, że jest mi już blizką i drogą, że znam ją od dawna i że przed nią nie znałem nic i nikogo, nie żyłem...
Miała na sobie ciemną, nie nową sukienkę i fartuszek; jakżebym był chętnie głaskał, pieścił dłonią każdą fałdkę tej sukienki i tego fartuszka! Z pod sukni widać było końce jej bucików; z jakiemże uwielbieniem i rozkoszą przycisnąłbym do nich usta!...
I oto siedzę naprzeciw niej, rozmawiam... poznałem się z nią tak szybko – co za szczęście! O Boże, Boże...
I uiewiele brakowało, abym podskoczył nagle pod wpływem uniesienia i zachwytu i nie krzyknął z radości, jak dzieciak.
Tak mi tu było dobrze i tak błogo, że chyba do końca życia nie ruszyłbym się z tego miejsca, nie wyszedł z czarodziejskiego pokoju.
Ona powoli podniosła powieki i znów zajaśniały przedemną jej wielkie, siwe, pełne blasku oczy, i znów uśmiechnęła się z dobrocią.
– Co pan mi się tak przyglądasz? – szepnęła, grożąc palcem.
Zaczerwieniłem się gwałtownie. – Ona wszystko widzi, wszystko wie i rozumie, przeczuwa, przemknęło mi się przez głowę, – i jakżeby inaczej być mogło!
Wtem coś stuknęło w sąsiednim pokoju – zadzwoniła szabla.
– Zeniu! – dał się słyszeć piskliwy głos księżny. – Białozorow przyniósł ci kotka.
– Kotka! – zawołała Zeneida, zerwawszy się z krzesła, rzuciła mi kłębek na kolana i wybiegła szybko.
Podniosłem się też natychmiast, położyłem włóczkę i kłębek na oknie i wyszedłem za nią do sali. Tutaj stanąłem na progu zdumiony: na środku pokoju, niezgrabnie rozstawiwszy łapki, leżał mały, pręgowany kociak, a Zeneida klęczała przed nim i ostrożnie, pieszczotliwie podnosiła mu mordeczkę. Obok księżny, pod ścianą pomiędzy oknami, stał jasnowłosy, kędzierzawy huzar z wypukłemi oczyma i rumianą twarzą.
– Jaki on zabawny, jaki śmieszny! – powtarzała Zeneida. Oczy ma zielone, a uszy takie duże!... Dziękuję panu, Wiktorze Jegorowiczu, bardzo to ładnie z pańskiej strony.
Huzar, w którym poznałem jednego z młodych ludzi, będących wczoraj w ogrodzie, uśmiechnął się i skłonił, przyczem brzęknął ostrogami i zadzwonił szablą.
– Wczoraj raczyłaś pani wyjawić życzenie, powiedziałaś, że chcesz kotka z dużemi uszami, pręgowanego, jak tygrys – przyniosłem go pani dzisiaj. Słowa twoje są dla mnie rozkazem.
I skłonił się znowu, brzęknąwszy ostrogami i szablą.
Kociak zamiauczał cicho i zaczął wąchać podłogę.
– On głodny! – zawołała Zeneida. – Bonifacy, Zosia, dajcie mleka!
Służąca w starej żółtej sukni i wypłowiałej chusteczce na szyi przyniosła na spodeczku mleko i postawiła przed kociakiem. Ten umoczył w niem pyszczek, otrząsnął się, oblizał, zmrużył oczy i zaczął pić łakomie.
– Jaki ma śliczny, różowy języczek, – zauważyła Zeneida, dotykając prawie głową do podłogi i zaglądając z boku w pyszczek małemu stworzeniu.
Kociak najadł się prędko i zaczął mruczeć, przebierając łapkami i oglądając się wkoło. Zeneida wstała.
– Zabierz go, – rzekła obojętnie do służącej.
– Za kotka – rączkę, – odezwał się huzar, z przymileniem pochylając się naprzód i wyprężając swe potężne członki, obciśnięte nowym mundurem.
– Obie! – zaśmiała się Zeneida, podając mu obie dłonie, które zaczął całować natychmiast. Ona tymczasem patrzała na mnie przez ramię.
Stałem wciąż nieruchomy na tem samem miejscu i nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy milczeć, czy coś powiedzieć. Nagle przez drzwi otwarte spostrzegłem w przedpokoju naszego lokaja Teodora, który dawał mi jakieś znaki. Prawie machinalnie wyszedłem do niego.
– Czego chcesz? – zapytałem.
– Pani przysłała po panicza, – odpowiedział półgłosem. – Gniewa się, że panicz nie wraca.
– Alboż dawno tu jestem?
– Więcej, niż godzinę.
– Godzinę! – powtórzyłem zadziwiony, i powróciwszy do sali, zacząłem się żegnać i kłaniać.
– Dokąd panu tak pilno? – zapytała księżniczka, patrząc mi w oczy, lecz stojąc obok huzara.
– Muszę się śpieszyć do domu, – odparłem z powagą. – Więc mogę powiedzieć mamie, że pani będzie łaskawą do nas koło drugiej? – zwróciłem się do starej.
– Bądź pan łaskaw.
Wyjęła spiesznie tabakierkę, zanurzyła w niej palce i kichnęła tak hałaśliwie, że drgnąłem przestraszony.
– Bądź pan łaskaw, – powtórzyła, pokaszlując i żałośnie mrugając oczyma.
Ukłoniłem się raz jeszcze i wyszedłem z pokoju z tem nieprzyjemnem uczuciem, jakiego doświadcza zwykle nieobyty młodzieniec, wiedząc, że ktoś patrzy za nim.
– A proszę o nas pamiętać, ms. Waldemar, – zawołała Zeneida i zaśmiała się głośno.
– Z czego ona się tak ciągle śmieje? – myślałem, powracając do domu w towarzystwie Teodora, który nic nie mówił, ale szedł za mną pochmurny i wyraźnie niezadowolony.
Matka pogderała trochę i dziwiła się bardzo, co mogłem robić tak długo u księżny. Nie wytłumaczyłem jej tego i udałem się do siebie. Nagle zrobiło mi się bardzo smutno... Usiłowałem nie płakać... Byłem zazdrosny... zazdrosny o huzara...
Goście rozjechali się od dawna; wybiło wpół do pierwszej, w pokoju został tylko gospodarz, Sergiusz Mikołajewicz i Włodzimierz Piotrowicz.
Gospodarz zadzwonił i kazał sprzątnąć resztki kolacyi ze stołu. Potem zapalił cygaro i zasiadł znowu wygodnie w głębokim fotelu.
– No, panowie, – rzekł z uśmiechem, – rzecz postanowiona: każdy z nas opowie historyą swojej pierwszej miłości. Pan zaczynasz, Sergiuszu Mikołajewiczu.
Sergiusz Mikołajewicz, nizki, okrąglutki blondyn, z pełną i rumianą twarzą, spojrzał naprzód na sąsiada, potem z westchnieniem podniósł oczy do sufitu.
– Ja nie miałem pierwszej miłości, – odezwał się nakoniec, – od razu zacząłem od drugiej.
– A to jakim sposobem?
– Bardzo prostym. Miałem lat 18, kiedy po raz pierwszy zająłem się bardzo milutką panienką, lecz okazywałem jej swoje zajęcie, jak gdyby to dla mnie wcale nie było nowością. Tak samo później kilka razy nadskakiwałem innym. Właściwie mówiąc, po raz pierwszy i ostatni zakochałem się w swojej niańce, lecz było to przed szóstym rokiem mego życia, nic więc dziwnego, że wrażenia i szczegóły tego uczucia zatarły się w mojej pamięci. Przypuszczam zresztą, że dzisiaj nie zajęłyby nikogo.
– Jakże to być może? – rzekł gospodarz, wyraźnie niezadowolony, – i ja o sobie nie mam nic do powiedzenia. Nie kochałem się wcale przed poznaniem Anny Iwanówny, mojej żony, a z nią wszystko nam poszło, jak z płatka: rodzice sami swatali, podobaliśmy się sobie nawzajem, i ożeniono nas, nie zwlekając. Historya moja skończona w trzech słowach, jak panowie widzicie. Prawdę powiedziawszy, podnosząc tę kwestyą, nie miałem siebie na myśli, ale was – bez obrazy – starzy kawalerowie. Może choć pan, Włodzimierzu Piotrowiczu, powiesz nam co ciekawego?
– Moja pierwsza miłość rzeczywiście nie należy do zwyczajnych – odparł po pewnym namyśle czterdziestoletni, trochę łysy brunet – ale...
– Tem lepiej, tem lepiej! – jednogłośnie zawołał Sergiusz Mikołajewicz i gospodarz. – Prosimy, słuchamy, zacznij pan opowiadanie...
– I owszem; albo nie... Nie będę opowiadał, nie umiałbym. Wypowiedziałbym wszystko w kilku słowach: krótko i sucho, lub mimowolnie wpadł w przesadę. Jeśli się panowie zgodzicie, opiszę dla was to zdarzenie i przeczytam, gdy się zejdziemy.
Nie chciano zgodzić się na to, ale Włodzimierz Piotrowicz postawił na swojem. We trzy tygodnie poźniej zebrali się znowu i przeczytał im co następuje:ROZDZIAŁ I.
Miałem lat szesnaście, a było to latem 1833 roku.
Mieszkałem w Moskwie, przy rodzicach. Z wiosną najęliśmy letnie mieszkanie w pobliżu Kałuzkich rogatek, naprzeciw Nieskucznego. Miałem się przygotować do uniwersytetu, lecz pracowałem mało.
Nikt nie krępował mej swobody i robiłem, co chciałem, zwłaszcza od czasu rozstania z ostatnim guwernerem francuzem, który nie mógł pogodzić się z myślą, że los go rzucił do Rosyi, „jak bombę” (comme une bombe), i dnie całe z tego powodu spędzał, leżąc na łóżku z zagniewaną twarzą.
Ojciec był dla mnie obojętnie dobry; matka nie zwracała na mnie prawie wcale uwagi, chociaż byłem jedynakiem: inne zajmowały ją kłopoty. Ojciec mój, młodszy od niej o lat dziesięć i bardzo przystojny, ożenił się z nią dla majątku; ona wiedziała o tem, i całe życie dręczyła się skrycie zazdrością, gniewem, żalem i ukrywaniem tych uczuć, których nie ośmieliłaby się nigdy okazać w obecności męża, obawiając się go niezmiernie. Ojciec był dla niej surowy i chłodny... Nie znałem człowieka równie spokojnego, despotycznego i pewnego siebie.
Nie zapomnę nigdy pierwszych tygodni, spędzonych na letniem mieszkaniu. Pogoda była prześliczna, wyjechaliśmy z Moskwy 9 maja, w dzień Ś-go Mikołaja. Wydało mi się od razu, że znalazłem się na innym świecie. Zwykle brałem z sobą książkę. Kajdanowa np., i wychodziłem od rana; szedłem za rogatki, albo do Nieskucznego, niekiedy włóczyłem się poprostu po dosyć dużym, należącym do nas ogrodzie, lecz rzadko kiedy otwierałem książkę, a najczęściej deklamowałem głośno wiersze, których bardzo wiele umiałem na pamięć. Krew żywiej jakoś krążyła mi w żyłach, a serce ściskało się rozkosznie i słodko, zamierając i tęskniąc, nie wiem po czem. Lękałem się czegoś i wyczekiwałem, nie umiejąc określić swego stanu, nie zdając sobie z niego sprawy, lecz będąc ciągle w przygotowaniu na coś niezwykłego, nowego. Rozbudzona wyobraźnia unosiła mię daleko na skrzydłach marzeń i tęsknot, wzruszeń i mglistych nieokreślonych obrazów. I było mi smutno i błogo zarazem; stałem się zamyślony i skłonny do płaczu; poezya grała na strunach mej duszy, wstrząsając je z równą siłą pięknością wieczoru, jak harmonijnym dźwiękiem wiersza, lub piosenki.
Ale przez łzy i tęsknoty, jak młoda trawka na wiosnę przez śnieg topniejący, przebijało radosne i silne poczucie młodego, budzącego się życia.
Miałem swego wierzchowca, i osiodławszy go, nieraz odbywałem sam jeden dalekie wycieczki. Doznawałem dziwnej przyjemności, straciwszy z oczu ostatnie domki przedmieścia; pędziłem galopem, i zdawało mi się, że jestem błędnym rycerzem, szukającym przygód. Wiatr wesoło świszczał koło mnie, a ja pędziłem naprzód.
To znów wolno puszczałem cugle i podniósłszy oczy ku niebu, patrzałem w czysty, niezgłębiony błękit, jak w otwartą duszę człowieka.
Pamiętam dobrze, że wówczas nigdy obraz kobiety nie unosił się przedemną w jasnych, określonych kształtach, nie widziałem jej w moich tęsknotach, ani marzeniach, – ale we wszystkiem, co czułem, myślałem, we wszystkich wrażeniach i porywach kryło się jakieś nieśmiałe, niewypowiedziane przeczucie czegoś zupełnie nowego, nieznanego a słodkiego, czegoś kobiecego...
To przeczucie i oczekiwanie przenikało mię na wskróś: czułem je w każdej kropli krwi gorącej, oddychałem niem, jak powietrzem... to przeczucie spełnić się musiało.
Domek, w którym mieszkaliśmy, składał się z dużego frontu z ganeczkiem na drewnianych słupach i dwóch niewielkich oficyn. W oficynie na lewo mieściła się nędzna fabryka tanich obić. Chodziłem tam nieraz przyglądać się brudnym, zamorusanym chłopakom, jak wskakując na drewniane drągi, ciężarem swego wychudłego ciała uciskali czworokątną prasę i wytłaczali na papierze różnobarwne desenie.
Oficyna prawa była nie wynajętą i stała jeszcze pustkami.
Dnia pewnego, w końcu maja, w jakie trzy tygodnie po naszem tutaj przybyciu, okiennice prawej oficyny zostały wreszcie otwarte, ukazały się w oknach jakieś twarze; widocznie nowa rodzina zjechała na letnie mieszkanie. Zaraz przy obiedzie matka zapytała służącego o nowych lokatorów, i usłyszałem wówczas po raz pierwszy nazwisko księżny Zasiekinej.
– Aa! księżna... – rzekła matka nie bez pewnego odcienia szacunku, ale zaraz dodała obojętnie: „musi być uboga.”
– Na trzech wózkach się sprowadzili, – odpowiedział lokaj, – powozu swego nie mają, a meble lada jakie.
– Tak, – rzekła matka, – zawsze lepiej...
Lecz ojciec spojrzał na nią – umilkła.
Rzeczywiście księżna Zasiekina musiała być zupełnie ubogą, gdyż ludzie nawet bardzo średniej zamożności nie byliby wynajęli oficynki, składającej się z kilku nizkich i ciasnych izdebek. Zresztą całą tę rozmowę puściłem mimo uszu; książęcy tytuł nie imponował mi wcale: byłem jeszcze pod wrażeniem niedawno przeczytanych „Zbójców” Szylera.ROZDZIAŁ II.
Miałem zwyczaj codzień pod wieczór wychodzić z fuzyą do ogrodu i czatować na wrony. Zdawna nienawidziłem tych chytrych i drapieżnych ptaków, i tępiłem je z dziwną rozkoszą.
Dnia tego przed zachodem słońca udałem się, jak zwykle, do ogrodu, ale napróżno chodziłem po ścieżkach i alejach: ostrożne wrony poznały mię widać i krakały tylko zdaleka. Przypadkiem, zniecierpliwiony już trochę, zbliżyłem się do nizkiego, plecionego płotu, który oddzielał właściwe nasze terytoryum od wąziutkiego kawałka zadrzewionej łąki, ciągnącej się za oficynką i stanowiącej ogródek.
Szedłem zamyślony ze spuszczoną głową; nagle usłyszałem jakieś głosy, spojrzałem przez płot i stanąłem, jak wryty, ujrzawszy o kilka kroków niespodziane widowisko.
Na łączce, między krzakami malin i agrestu, stała wysoka i wysmukła panna w różowej sukience w paski i przejrzystej, białej zarzutce na głowie. Otaczało ją czterech młodzieńców, a ona po kolei uderzała o ich czoła te niewielkie szare kwiatki, które nie wiem, jak się nazywają, choć wszystkie dzieci znają je wybornie. Kwiatki te po opadnięciu tworzą małe torebki, które pękają z lekkim trzaskiem, gdy uderzymy niemi o jaki twardy przedmiot. Młodzi ladzie, śmiejąc się, wesoło nadstawiali czoła, a dziewczę z nieopisanym, czarującym wdziękiem uderzało o nie kwiatami.
Stałem nieruchomy, skamieniały, nie wiedząc nawet, co się ze mną dzieje; magnetyzował mię każdy ruch jej ręki, w którym było coś tak słodko rozkazującego i pieszczotliwego zarazem, coś miłego i szyderczego, a pociągającego z taką siłą, że gotów byłbym zaraz oddać życie, byle i mnie raz jeden uderzyły tak rozkosznie te białe, cienkie paluszki.
Fuzya wysunęła mi się z ręki i upadła na trawę, a ja zapomniałem o wszystkiem, i patrzyłem tylko bez końca na wysmukłą kibić, delikatne, prześliczne rączki, białą szyjkę, złote pasma włosów, wymykające się na nią z pod przejrzystej zasłony, błyszczące, rozumne oczy, długie rzęsy, twarz delikatną i...
– Kawalerze, hej, kawalerze, a czy to tak ładnie przypatrywać się obcym panienkom? – zabrzmiał tuż koło mnie głos jakiś.
Drgnąłem i skamieniałem. Tuż przedemną za płotem stał człowiek jakiś z krótko ostrzyżoną czupryną i patrzył na mnie złośliwie czarnemi oczyma. W tej samej chwili dziewczę odwróciło głowę, ujrzałem jej wielkie szare oczy, twarz ożywioną, brwi jej podniosły się w sposób szczególny, białe ząbki błyszczały w ustach i wybuchnęła dźwięcznym, głośnym śmiechem, który spadł na mnie, jak piorun. Czułem, że krew mi uderza do głowy, schwyciłem fuzyą i pędem pobiegłem do domu. Wpadłszy do swego pokoju, rzuciłem się na łóżko i twarz zakryłem rękoma. Serce mi biło gwałtownie, dziwna radość rozsadzała piersi, a zarazem wstydziłem się swej ciekawości, jej śmiechu, tamtych, – sam nie wiem czego nareszcie!..
Uspokoiwszy się, powstałem, uczesałem się przed lustrem, poprawiłem ubranie i zaszedłem nadół na herbatę. Obraz prześlicznej dziewczyny stał mi ciągle przed oczyma, serce już nie biło, lecz zamierało co chwila i ściskało się rozkosznie.
– Co ci jest? – spytał nagle ojciec, raz tylko spojrzawszy na mnie, – wronę zabiłeś?
Chciałem opowiedzieć wszystko, lecz powstrzymałem się, nie wiem dlaczego, i uśmiechnąłem się tylko.
Powróciwszy do siebie, wykręciłem się na pięcie, oblałem kolońska wodą i spałem noc całą, jak zabity. Nad ranem zbudziłem się na chwilę, podniosłem głowę, z zachwytem spojrzałem wkoło – i zasnąłem na nowo.ROZDZIAŁ III.
– Jakby się tu z nimi zapoznać? – było pierwszą moją myślą na drugi dzień rano. Przed śniadaniem wyszedłem trochę do ogrodu, lecz nie zbliżałem się do płot a i nikogo nie widziałem. Po herbacie zacząłem przechadzać się po podwórzu, nieznacznie spoglądając w jej okna. Nagle wydało mi się, że spostrzegam ją za firanką, i uciekłem czemprędzej przestraszony.
– Trzebaby się jednak poznać, – myślałem bezustannie, przechadzając się po piaszczystej równinie przed Nieskucznem, – ale jak? jak?... To pytanie!
Przypomniałem sobie szczegóły wczorajszego zajścia i dziwnie jasno widziałem tę chwilę, w której ona roześmiała się ze mnie. Nie było mi to nawet przykrem, a raczej obok przykrości doznawałem niewymownie miłego uczucia...
Lecz kiedy tak rozważam, marzę i projektuję pod wpływem nieznanych wzruszeń, los zdecydował i rozstrzygnął za mnie kwestyą nowej znajomości.
Matka z samego rana odebrała list od sąsiadki, list na szarym papierze, zapieczętowany szarym lakiem, jakiego używają niekiedy na poczcie, lub do korkowania tanich gatunków wina. Pismo księżny niedbałe i niewyrobione, zupełny brak stylu i pojęcia o pierwszych zasadach ortografii, nie uprzedzały na jej korzyść. Zwracała się do mojej matki z prośbą o pomoc i opiekę, o protekcyą do ludzi, od których, jak się wyrażała, zawisł los i przyszłość jej rodziny. Księżna prowadziła bardzo zawikłany proces, a nie miała żadnych stosunków. „Zwracam się do pani, pisała, jak kobieta szlachetnego rodu do kobiety szlachetnego rodu, i przyjemnie mi przy tej sposobności poznać osobę, mającą tyle wpływu i stosunków.” Kończyła, prosząc o pozwolenie przedstawienia się osobiście.
Powróciwszy do domu, zastałem matkę w złym humorze i zakłopotaną, ojca nie było w domu, i nie miała się kogo poradzić, a nie wiedziała, jak postąpić. Nie odpowiedzieć „kobiecie szlachetnego rodu,” a przytem księżnie – niepodobna, ale jak odpowiedzieć? – po francuzku?... czy to będzie właściwem w odpowiedzi na list po rusku pisany? A w ruskiej ortografii i matka nie czuła się dosyć pewną i nie chciała się kompromitować.
Rada też była niezmiernie z mojego powrotu, i kazała mi natychmiast udać się do księżny, przedstawić się, oznajmić w jej imieniu, że gotowa z przyjemnością zrobić, co będzie mogła, i uprzejmie prosi księżną panią około pierwszej do siebie.
Niespodziewane i tak szybkie spełnienie mych tajemnych życzeń przestraszyło mię i ucieszyło zarazem; nie okazałem jednakże wzruszenia, lecz pośpieszyłem naprzód do swego pokoju, żeby wziąć nowy krawat i tużurek. W domu chodziłem w kurtce i kolorowej koszuli, co już od pewnego czasu wydawało mi się niestosownem, teraz zaś postanowiłem stanowczo zaprowadzić reformę w swojej toalecie.ROZDZIAŁ IV.
Z mimowolnym dreszczem wszedłem do ciasnego i nieporządnie zastawionego gratami przedpokoju w oficynie. Z drzwi przeciwległych jednocześnie wyszedł stary, siwowłosy lokaj o ponurem spojrzeniu małych, świńskich oczu i ciemnej, miedzianej twarzy, pokrytej na czole i skroniach tak głębokiemi zmarszczkami, jakich nie widziałem nigdy w życiu. Niósł na talerzu resztki śledzia i drzwi przymknąwszy nogą, spojrzał na mnie niechętnym, przenikliwym wzrokiem.
– Czego? – zapytał krótko.
– Księżna Zasiekina w domu?
– Bonifacy! – rozległ się z drugiego pokoju cienki, piskliwy głos kobiecy.
Lokaj w milczeniu odwrócił się do mnie plecami, ukazując wytarte szwy starej liberyi i jedyny herbowy guzik, – postawił talerz na podłodze i wyszedł, stąpając ciężko.
– W cyrkule byłeś? – odezwał się ten sam głos piskliwy.
Odpowiedzi słyszeć nie mogłem.
– A?... Kto przyszedł?... panicz z przeciwka?... Dobrze. Możesz prosić.
– Proszę do sali, – rzekł lokaj, zjawiając się znowu i podnosząc talerz ze śledziem.
Wskazał mi drzwi gestem i wszedł do „sali.”
Byłto pokoik nizki i niewielki, niezbyt porządnie zastawiony ubogiemi sprzętami. Pod oknem, na fotelu z odłamaną poręczą siedziała brzydka, niemłoda, lat około 50-u mogąca mieć kobieta, w starej zielonej sukni i muślinowej chusteczce na szyi. Jej maleńkie czarne oczy wpiły się we mnie natrętnie i przenikliwie.
Zbliżyłem się i ukłoniłem.
– Czy mam honor mówić z księżną Zasiekiną?
– Jestem księżna Zasiekina, a pan zapewne syn p. W.
– Tak jest, przyszedłem z poleceniem od matki.
– Proszę siadać... Bonifacy! Gdzie klucze?... poszukaj.
Powtórzyłem odpowiedź matki na list księżny, która mię słuchała ze spuszczonemi oczyma, a jej czerwone, grube palce, jakby w roztargnieniu bębniły tymczasem po wytartej drewnianej ramie okna.
Gdy skończyłem, spojrzała znowu swym natrętnym, przenikliwym wzrokiem.
– Dziękuję, będę napewno, – odezwała się nakoniec. – Pan jeszcze tak młody! Ile lat, jeśli wolno zapytać?
– Szesnaście, – rzekłem, zająknąwszy się trochę.
Księżna wyjęła z kieszeni jakieś brudne, zapisane papiery i zaczęła je przeglądać, dotykając prawie nosem.
– Piękne lata, – pisnęła nagle, poruszywszy się na krześle. – Proszę; nie krępuj się pan w moim domu, u mnie bez ceremonii, po prostu.
– Widzę to – pomyślałem, mimowolnie obrzucając złośliwem spojrzeniem jej nieponętną postać.
W tej samej chwili szybko i cicho otworzyły się drzwi drugiego pokoju, i na progu stanęło dziewczę, które wczoraj widziałem w ogrodzie. Podniosła rękę i uśmiech przemknął po jej twarzy.
– Oto i córka moja, – odezwała się księżna, niedbale wskazując na nią łokciem. – Zeniu, syn sąsiada, p. W. Jak imię, jeżeli wolno zapytać?
– Włodzimierz, – odpowiedziałem, szepleniąc ze wzruszenia.
– A po ojcu?
– Piotrowicz.
– Tak. Znałam Włodzimierza Piotrowicza, w policyi służył. Bonifacy! Nie szukaj kluczów, mam w kieszeni.
Piękna panna wciąż jeszcze patrzała na mnie z uśmiechem, lekko mrużąc oczy i z wdziękiem przechyliwszy na bok śliczną główkę.
– Widziałem już ms. Waldemara, – odezwała się wreszcie, a srebrzysty dźwięk jej głosu przebiegł po mnie chłodnym dreszczem. – Wszak pozwolisz pan się tak nazywać?
– O pani! – szepnąłem zmieszany.
– Gdzież to? – zapytała księżna.
Lecz dziewczę nie odpowiedziało na pytanie matki.
– Pan zajęty? – rzekła znowu, nie spuszczając ze mnie oczu.
– Bynajmniej.
– Chcesz mi pan pomódz zwijać włóczkę? Proszę tu, do mnie.
Skinęła mi głową z uśmiechem i wyszła. Naturalnie, że pośpieszyłem za nią.
W pokoju, gdzie się teraz znalazłem, meble były trochę lepsze i ustawione gustownie. Zresztą wówczas tego nie zauważyłem, nie widziałem nic około siebie, poruszałem się, jak we śnie, doznając w całem ciele niewypowiedzianie głupio-błogiego uczucia.
Księżniczka usiadła, wzięła grube pasmo czerwonej włóczki i, wskazawszy mi naprzeciw siebie krzesełko, uważnie rozwiązała nitkę i umieściła wełnę na moich wyciągniętych rękach. Wszystko to robiła zwolna, w milczeniu, z niewypowiedzianym wdziękiem i jasnym, ironicznie figlarnym uśmiechem na wpółotwartych ustach.
Zaczęła nawijać włóczkę na złożoną kartę i nagle objęła mię szybkiem a tak pełnem blasku spojrzeniem, że olśniony spuściłem wzrok ku ziemi. Jej oczy, zwykle przymrużone, rzadko się otwierały w całej swej wielkości, lecz wówczas twarz jej zmieniała się zupełnie, rozjaśniała i promieniała, jak słońce.
– Co pan sobie o mnie wczoraj pomyślałeś, ms. Waldemar? – rzekła wreszcie. – Musiałeś być zgorszonym, nieprawdaż?
– Ja, pani?... Ja doprawdy, ja nic nie myślałem... jakże mógłbym...
– Posłuchaj pan – przerwała mi dźwięcznym głosem, – nie znasz mię jeszcze, nie wiesz, jaką jestem dziwaczką: żądam od wszystkich, żeby mówili mi prawdę. Zawsze tylko prawdę! Słyszałam, że masz pan lat 16, a ja 21, jestem daleko starszą, więc trzeba mię słuchać i zawsze mówić mi prawdę. Prawda i posłuszeństwo! – dodała z naciskiem, – spojrzyj pan na mnie, proszę, dlaczego na mnie nie patrzysz?...
Zmieszałem się jeszcze bardziej, ale podniosłem oczy, – patrzyła na mnie z uśmiechem, lecz nie tamtym, figlarnym, tylko dobrym, ośmielającym.
– Powinieneś pan patrzyć mi prosto w oczy, – rzekła ciszej, – to mi sprawia przyjemność; podoba mi się twarz twoja, przeczuwam, że będziemy przyjaciółmi. A ja podobam się panu? – spytała podstępnie.
– Księżniczko!...
– Nie nazywaj mię pan księżniczką, tylko Zeneidą Aleksandrówną, a po wtóre, co to za brzydkie, dziecinne przyzwyczajenie nie mówić prosto i otwarcie, co się czuje! Ludzie dojrzali nie zapierają się uczuć i wrażeń. No, cóż? podobam się panu, wszak prawda?...
Jej szczerość pochlebiała mi i była przyjemną, uznałem jednak za stosowne obrazić się trochę. Chciałem ją tym sposobem przekonać, że ma do czynienia nie z dzieckiem, nie z chłopczykiem, więc przybrawszy obojętny i poważny wyraz, odpowiedziałem tonem człowieka, który ocenia znaczenie słów swoich:
– Jakżeby mi się pani mogła nie podobać, Zeneido Aleksandrówno? Nie kryję się z tem wcale, żeś mi się bardzo podobała.
Przypatrywała mi się, kiwając główką w zamyśleniu.
– Pan masz guwernera? – rzekła nagle.
– Nie. Dawno go już pożegnałem.
Było to kłamstwem: jeszcze nie upłynął miesiąc, odkąd rozstałem się z moim francuzem.
– Ach, więc już zupełnie dorosły!
Uderzyła mię lekko po ręce cieniutkiemi paluszkami.
– Trzymaj pan ręce prosto! – zawołała i zaczęła zwijać włóczkę z wielką uwagą i pilnością.
Skorzystałem z tego, że miała oczy spuszczone i zacząłem jej się przyglądać z początku ukradkiem, potem coraz śmielej. Wydala mi się dzisiaj jeszcze stokroć piękniejszą; co za rysy, jaka cera i spojrzenie!... Wszystko w niej było tak dziwnie harmonijne i delikatne, tak miłe, wdzięczne i rozumne. Siedziała odwrócona plecami do okna, zasłonionego białą, płócienną roletą; jasny promień słońca, prześliznąwszy się z boku, oblewał łagodnym blaskiem jej miękkie, złote, wijące się włosy, kontury szyi i ramion spadzistych, sięgając aż na piersi. Na tem tle świetlanem wyglądała cudnie! Nie spuszczałem z niej oczu, i zdawało mi się, że jest mi już blizką i drogą, że znam ją od dawna i że przed nią nie znałem nic i nikogo, nie żyłem...
Miała na sobie ciemną, nie nową sukienkę i fartuszek; jakżebym był chętnie głaskał, pieścił dłonią każdą fałdkę tej sukienki i tego fartuszka! Z pod sukni widać było końce jej bucików; z jakiemże uwielbieniem i rozkoszą przycisnąłbym do nich usta!...
I oto siedzę naprzeciw niej, rozmawiam... poznałem się z nią tak szybko – co za szczęście! O Boże, Boże...
I uiewiele brakowało, abym podskoczył nagle pod wpływem uniesienia i zachwytu i nie krzyknął z radości, jak dzieciak.
Tak mi tu było dobrze i tak błogo, że chyba do końca życia nie ruszyłbym się z tego miejsca, nie wyszedł z czarodziejskiego pokoju.
Ona powoli podniosła powieki i znów zajaśniały przedemną jej wielkie, siwe, pełne blasku oczy, i znów uśmiechnęła się z dobrocią.
– Co pan mi się tak przyglądasz? – szepnęła, grożąc palcem.
Zaczerwieniłem się gwałtownie. – Ona wszystko widzi, wszystko wie i rozumie, przeczuwa, przemknęło mi się przez głowę, – i jakżeby inaczej być mogło!
Wtem coś stuknęło w sąsiednim pokoju – zadzwoniła szabla.
– Zeniu! – dał się słyszeć piskliwy głos księżny. – Białozorow przyniósł ci kotka.
– Kotka! – zawołała Zeneida, zerwawszy się z krzesła, rzuciła mi kłębek na kolana i wybiegła szybko.
Podniosłem się też natychmiast, położyłem włóczkę i kłębek na oknie i wyszedłem za nią do sali. Tutaj stanąłem na progu zdumiony: na środku pokoju, niezgrabnie rozstawiwszy łapki, leżał mały, pręgowany kociak, a Zeneida klęczała przed nim i ostrożnie, pieszczotliwie podnosiła mu mordeczkę. Obok księżny, pod ścianą pomiędzy oknami, stał jasnowłosy, kędzierzawy huzar z wypukłemi oczyma i rumianą twarzą.
– Jaki on zabawny, jaki śmieszny! – powtarzała Zeneida. Oczy ma zielone, a uszy takie duże!... Dziękuję panu, Wiktorze Jegorowiczu, bardzo to ładnie z pańskiej strony.
Huzar, w którym poznałem jednego z młodych ludzi, będących wczoraj w ogrodzie, uśmiechnął się i skłonił, przyczem brzęknął ostrogami i zadzwonił szablą.
– Wczoraj raczyłaś pani wyjawić życzenie, powiedziałaś, że chcesz kotka z dużemi uszami, pręgowanego, jak tygrys – przyniosłem go pani dzisiaj. Słowa twoje są dla mnie rozkazem.
I skłonił się znowu, brzęknąwszy ostrogami i szablą.
Kociak zamiauczał cicho i zaczął wąchać podłogę.
– On głodny! – zawołała Zeneida. – Bonifacy, Zosia, dajcie mleka!
Służąca w starej żółtej sukni i wypłowiałej chusteczce na szyi przyniosła na spodeczku mleko i postawiła przed kociakiem. Ten umoczył w niem pyszczek, otrząsnął się, oblizał, zmrużył oczy i zaczął pić łakomie.
– Jaki ma śliczny, różowy języczek, – zauważyła Zeneida, dotykając prawie głową do podłogi i zaglądając z boku w pyszczek małemu stworzeniu.
Kociak najadł się prędko i zaczął mruczeć, przebierając łapkami i oglądając się wkoło. Zeneida wstała.
– Zabierz go, – rzekła obojętnie do służącej.
– Za kotka – rączkę, – odezwał się huzar, z przymileniem pochylając się naprzód i wyprężając swe potężne członki, obciśnięte nowym mundurem.
– Obie! – zaśmiała się Zeneida, podając mu obie dłonie, które zaczął całować natychmiast. Ona tymczasem patrzała na mnie przez ramię.
Stałem wciąż nieruchomy na tem samem miejscu i nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy milczeć, czy coś powiedzieć. Nagle przez drzwi otwarte spostrzegłem w przedpokoju naszego lokaja Teodora, który dawał mi jakieś znaki. Prawie machinalnie wyszedłem do niego.
– Czego chcesz? – zapytałem.
– Pani przysłała po panicza, – odpowiedział półgłosem. – Gniewa się, że panicz nie wraca.
– Alboż dawno tu jestem?
– Więcej, niż godzinę.
– Godzinę! – powtórzyłem zadziwiony, i powróciwszy do sali, zacząłem się żegnać i kłaniać.
– Dokąd panu tak pilno? – zapytała księżniczka, patrząc mi w oczy, lecz stojąc obok huzara.
– Muszę się śpieszyć do domu, – odparłem z powagą. – Więc mogę powiedzieć mamie, że pani będzie łaskawą do nas koło drugiej? – zwróciłem się do starej.
– Bądź pan łaskaw.
Wyjęła spiesznie tabakierkę, zanurzyła w niej palce i kichnęła tak hałaśliwie, że drgnąłem przestraszony.
– Bądź pan łaskaw, – powtórzyła, pokaszlując i żałośnie mrugając oczyma.
Ukłoniłem się raz jeszcze i wyszedłem z pokoju z tem nieprzyjemnem uczuciem, jakiego doświadcza zwykle nieobyty młodzieniec, wiedząc, że ktoś patrzy za nim.
– A proszę o nas pamiętać, ms. Waldemar, – zawołała Zeneida i zaśmiała się głośno.
– Z czego ona się tak ciągle śmieje? – myślałem, powracając do domu w towarzystwie Teodora, który nic nie mówił, ale szedł za mną pochmurny i wyraźnie niezadowolony.
Matka pogderała trochę i dziwiła się bardzo, co mogłem robić tak długo u księżny. Nie wytłumaczyłem jej tego i udałem się do siebie. Nagle zrobiło mi się bardzo smutno... Usiłowałem nie płakać... Byłem zazdrosny... zazdrosny o huzara...
więcej..