- promocja
Plac Senacki, 6 PM - ebook
Plac Senacki, 6 PM - ebook
Niekwestionowany mistrz powieści szpiegowskiej powraca z zupełnie nowym thrillerem o narodzinach imperium Putina.
Październik 1990 roku. Z bazy Zapadnaja Lica na dalekiej północy ZSRR wypływa najpotężniejszy okręt podwodny Dymitr Doński, dowodzony przez asa floty morskiej kapitana Golicyna.
Jednostka ma na pokładzie ogromny arsenał atomowy, który może zachwiać równowagą sił światowych mocarstw. To mocno niepokoi Waszyngton i Londyn. Sojusznicy podnoszą stopień gotowości i analizują sytuację.
W ZSRR panują głasnost i pierestrojka, a u władzy jest Michaił Gorbaczow, który zapowiedział koniec zimnej wojny.
Amerykanie i Brytyjczycy za wszelką cenę muszą ustalić motywy Rosjan. Wszystkie drogi prowadzą do Helsinek.
Do gry wkracza MI6, który wysyła tam swojego najlepszego agenta, Martina.
Rozpoczyna się gra wywiadów, a w tle upada Związek Radziecki i rodzi się nowe imperium – podwaliny państwa rosyjskiego Putina.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-997-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2021
Martin przeszedł na emeryturę przed piętnastu laty, a od dziesięciu mieszkał w małym Storlien po szwedzkiej stronie, dwa kilometry od norweskiej granicy. Co drugi czwartek jeździł do Trondheim, jedynego prawdziwego miasta w promieniu stu kilometrów.
O dziesiątej wsiadał do czterdziestoletniego citroëna cx, wkładał kasetę do radioodtwarzacza i słuchając muzyki, sunął powoli na zachód. Przejazd E14 wraz z dojazdami zajmował mu zwykle około dwóch godzin, chyba że czwartek poprzedzał albo wypadał w dni wolne. Wtedy rezygnował z wyjazdu, bo na zakupy do tańszej Szwecji ciągnęły karawany Norwegów i przejazd mógł trwać dwa razy dłużej.
Do Trondheim jeździł, bo tęsknił za miastem, które było jego naturalnym środowiskiem. Storlien było tylko osadą sportów narciarskich i ożywało na kilka miesięcy w roku. Trondheim, mimo dwustu tysięcy mieszkańców, nie miało charakteru miejskiej metropolii, a poza letnim sezonem sprawiało nawet wrażenie wymarłego. Martin nie miał jednak żadnego wyboru, więc żeby uzasadnić swoje wyjazdy, znalazł dobry powód. Lubił ryby i owoce morza.
Zjeździł niemal cały świat i gdziekolwiek był, próbował lokalnych specjałów. Jadł kiszonego rekina na Islandii, rybę fugu w Japonii, marynowanego jesiotra w Astrachaniu, trepangi w Szanghaju, rybę Świętego Piotra nad Jeziorem Galilejskim, Janssons frestelse w Szwecji, więc oficjalnym powodem czwartkowych podróży do Trondheim stał się targ Ravnkloa, na przystani Szpon Kruka. Nad brzegiem rzeki Nidelvy, gdzie od lat przybijały kutry rybackie i statki pasażerskie. Nie było to Fisherman’s Wharf w San Francisco, ale zawsze coś. Pachniało morzem i to Martinowi wystarczało.
Storlien zakrywały chmury i panował w nim lekki mróz. Prószył śnieg, więc wyciągi jeszcze chodziły, ale w Trondheim był piękny słoneczny dzień, dziewięć stopni na plusie, i pojawiły się pierwsze pąki. Wiosna na norweskim wybrzeżu przychodziła dużo wcześniej niż w górach po szwedzkiej stronie. Tak miało być i w tym roku, a był to pierwszy czwartek kwietnia po pandemii.
Martin zaszczepił się już kilka tygodni wcześniej, ale postanowił pozostać na kwarantannie do czasu, aż władze oficjalnie ogłoszą zakończenie pandemii, co właśnie się stało. Toteż po roku samoizolacji postanowił po raz pierwszy wybrać się do Trondheim i zrobić zakupy w Ravnkloi.
Bawiła go myśl, że zarządza sobą w tak naiwny sposób, jakby nie mógł wyzbyć się zawodowych nawyków, ale czuł, że te proste postanowienia, jakie sobie wyznaczał, podtrzymywały jego sprawność intelektualną i wypełniały czas, którego miał w nadmiarze.
Samochód zwykle zostawiał przed targiem i jeśli pogoda pozwoliła, podpierając się laską, szedł na spacer. Zawsze tą samą drogą, szeroką Munkegatan do gotyckiej katedry Nidaros i z powrotem. W jedną stronę po jednej, a w drugą po drugiej stronie ulicy.
Siadał na ławce przed katedrą i przez kilkanaście minut w pamięci wymieniał każdego z pięćdziesięciu siedmiu apostołów, świętych stojących na fasadzie, zaczynając od proroków Abrahama, Samuela i Izajasza, a kończąc na Świętym Franciszku z Asyżu. Uczył się tych rzeźb przez prawie dwa lata, aż w końcu opanował je bezbłędnie. Mimo że był ateistą, każdego świętego czy apostoła poznał osobiście i mógł ze szczegółami opowiedzieć jego historię. Satysfakcję sprawiała mu świadomość, że przeciętny chrześcijanin potrafił rozpoznać ledwie kilku ze swoich przewodników.
Kiedy pierwszy raz zobaczył katedrę Nidaros, odniósł wrażenie, jakby był w pobliżu rodzinnego Canterbury, i to uczucie towarzyszyło mu za każdym razem, gdy siadał na tej ławeczce. To było miłe doznanie. Wprawdzie nie miał w sobie kropli angielskiej krwi, ale czuł się częścią historii Wielkiej Brytanii.
Od targu Ravnkloa do Nidaros było nieco ponad osiemset metrów, więc żeby przejść tę odległość w obie strony o lasce, Martin potrzebował czterdziestu pięciu minut. Kilka lat wcześniej miał artroskopię lewego kolana, a rok później otrzymał endoprotezę prawego stawu biodrowego, więc bóle ustąpiły, ale wcale nie zaczął chodzić szybciej.
Doskonale wiedział, że celebrowanie czwartkowych zakupów w Ravnkloi było mocno naciągane, chociażby dlatego, że określenie targ dla tego miejsca było mocno przesadzone. Po prostu był to sklep z rybami i skorupiakami z Morza Norweskiego, w którym przy kilku stolikach można było spróbować prostych potraw i obejrzeć wystawione obok morskie dziwadła.
Umówił się z Raymondem, że kiedy zniesione zostaną ostatnie ograniczenia, przyleci do Trondheim pierwszym samolotem i przygotują sobie ucztę, jakiej dotąd nie mieli. Obaj dawno skończyli siedemdziesiąt lat, więc Martin uważał, że należy im się szczególna nagroda za zdyscyplinowanie i wytrzymałość w czasie pandemii.
Samolot Raymonda z Londynu lądował na lotnisku Værnes o szesnastej, kiedy więc Martin wszedł do Ravnkloi, miał jeszcze w zapasie dwie godziny.
Zamknął za sobą drzwi, ściągnął czapkę, zatrzymał się i zaciągnął głęboko powietrzem. W Trondheim zawsze czuć było morze, ale w Ravnkloi dochodziła woń wędzonych ryb i krewetek i dopiero teraz naprawdę pachniało Norwegią.
– Martin! _Good to see you my friend!_ – usłyszał znajomy niski głos z silnym obcym akcentem.
Spojrzał w prawo i za ladami wypełnionymi barwnymi owocami morza zobaczył uśmiechniętego Hasana. Martin podniósł rękę na powitanie.
– Jak się czujesz, Wim? – zapytał Hasan.
– Udało mi się uniknąć wirusa. Zaszczepiłem się już i jestem chyba bezpieczny. – Martin podał Hasanowi rękę. – Wracam do codzienności.
– Czyli co… Czwartki wracają?
– Tak. Tak jak wcześniej.
– Masz listę, Wim?
– Mam. – Wyciągnął z kieszeni kartkę i wręczył ją Hasanowi. – Mniej więcej to, co zawsze. Ale tym razem mam szczególną prośbę. Dzisiaj przyjeżdża mój przyjaciel, jego żona zmarła rok temu na wirusa i chcę go ugościć. Potrzebuję największego homara, jaki urodził się w naszych wodach. Rozumiesz, Hasan. Sprawa wyjątkowa. Wiem, że to nie sezon, ale może coś jednak masz.
Hasan zrobił poważną minę i spojrzał takim wzrokiem, że Martin od razu wiedział, że ma. Ruszył już w stronę basenu, gdzie zwykle trzymali żywe homary, gdy Hasan chwycił go za rękaw i pociągnął za sobą.
Weszli na zaplecze, gdzie znajdował się drugi basen. Hasan zapalił światło.
– Mają po trzy i pół kilograma – oświadczył z wyraźnym zadowoleniem. – Z nocnego połowu. Miały iść dzisiaj na licytację, ale sprzedam ci jednego, skoro masz wyjątkową sytuację. Poświęcimy go w podziękowaniu dla Allaha za to, że nas oszczędził i pokonaliśmy chorobę. Należy się twojemu przyjacielowi. – Uśmiechnął się, a równo przycięte cienkie wąsy podjechały w górę. – Duży jest. – Stuknął palcem w szybę, jakby chciał dać znać stawonogom, że trzeba się dobrze zaprezentować.
Martin poprawił okulary i opierając się na lasce, pochylił się nad basenem. Dwa szaro-granatowe wielkie homary ze szczypcami skrępowanymi czerwonymi gumkami siedziały na dnie. Poruszały tylko nerwowo czułkami, jakby wiedziały, jaki czeka je los.
– Piękne okazy! Pewnie są tak stare jak ja – rzucił z przekąsem Martin. – Chyba już na nie czas…
– Dorodne samce. Mocne pancerze i oba leworęczne. Dam ci dobrą cenę. Bierzesz?
– Biorę – odparł zdecydowanie Martin, chociaż wiedział, że Hasan weźmie od niego jak od bogatego biznesmena i dużo więcej, niż o tej porze roku zapłaciliby restauratorzy. Chciał jednak zrobić przyjemność Raymondowi, i sobie też. Cena nie miała znaczenia. Tylko taki homar może godnie uczcić zakończenie pandemii i żałobę Raymonda, pomyślał.
– Masz odpowiedni garnek? – zapytał Hasan. – Duży jest ten zbój.
– Mam. Przygotuj go, żeby wytrzymał do wieczora. Miękkie są czy twarde?
– Twarde, mówiłem, wytrzyma dłużej. Dam ci pojemnik, oddasz go następnym razem. Pamiętaj, żeby homara zahibernować wcześniej. Mogę go też dla ciebie zabić, jeśli chcesz.
– Oczywiście, pamiętam. Niech będzie żywy, bo może zjemy go później.
– To co? – rzucił wyraźnie zadowolony Hasan i skierował się do wyjścia. – Zjesz zupę? Nalać?
– Jasne! Tę, co zawsze.
– Usiądź, Wim. Zaraz ci podamy, a ja przygotuję twoje zakupy.
W sali sprzedaży przybyło klientów. Niektórzy przeglądali towar w lodówkach, kilka osób zajęło miejsca w restauracji. Martin odstawił laskę, zdjął kurtkę i usiadł w kącie przy oknie.
Przy stoliku obok siedzieli atrakcyjna blondynka i przystojny brunet, a naprzeciwko nich dwójka nastoletnich dzieci.
Dopiero teraz przypomniał sobie, że powinien sprawdzić telefon. Nigdy nie używał czegoś takiego jak smartfon i traktował to urządzenie podejrzliwie. Używał starej nokii 3310 bez internetu. Podniósł wyżej progresywne okulary i zmrużył prawe oko, żeby lepiej widzieć małe literki. Pół godziny wcześniej przyszedł SMS od Raymonda, który informował, że właśnie wsiada do samolotu. Martin sprawdził czas. Miał półtorej godziny.
Rozejrzał się po sali. Rodzina przy stoliku obok rozmawiała, ale z ust jej członków nie wydobywały się żadne dźwięki. Odruchowo docisnął aparat słuchowy w prawym uchu, ale nic się nie zmieniło. Pomyślał, że powinien był założyć swój nowy aparat, a ten zanieść do serwisu, skoro jest w Trondheim. Obiecał sobie, że zrobi to za tydzień, jak będzie odwoził Raymonda na lotnisko.
Wyjął aparat, docisnął pokrywę baterii i włożył z powrotem do ucha.
Rodzina przy stoliku obok rozmawiała po rosyjsku. Zaczął się przysłuchiwać. Po chwili Hasan postawił przed nim talerz norweskiej zupy rybnej z kawałkami dorsza i krewetkami, a w koszyczku dwa kawałki bułki czosnkowej.
Mężczyzna i kobieta zastanawiali się głośno, czy zamówić łososia, czy halibuta, z ziemniakami czy z frytkami, dzieci twardo obstawały przy hamburgerach z dorsza. To byli kulturalni ludzie, mówili czysto, ładnym i gramatycznym rosyjskim. Martin z przyjemnością słuchał na żywo miękkiego i śpiewnego języka. Codziennie oglądał rosyjskie programy telewizyjne i filmy, ale słyszeć żywy rosyjski to coś innego. Najchętniej przysiadłby się do nich i porozmawiał o tym, jak cudownie morze żywi człowieka, albo chociażby o lodołamaczu Krasin, o czymkolwiek, byle odezwać się do kogoś po rosyjsku.
Zupa była gorąca, więc mieszając łyżką, czekał, aż przestygnie, i przysłuchiwał się Rosjanom. Spojrzał przez okno. Przed wejściem stał zaparkowany land rover na rosyjskich tablicach.
Pięćdziesiąt jeden to Murmańsk – pomyślał zadowolony, odczytując kod. Wciąż pamiętam.
Po chwili Hasan obsłużył Rosjan, którzy przystąpili do jedzenia.
Martin skończył zupę i przez chwilę jeszcze podsłuchiwał sąsiadów, którzy wychwalali jedzenie.
Hasan dał mu znak, że zakupy spakowane czekają przy kasie. Podniósł się i miał włożyć kurtkę, gdy odwrócił się i zapytał płynnym rosyjskim:
– Przepraszam bardzo, że przeszkadzam. Państwo z Murmańska?
– Tak – odparła kobieta z uśmiechem.
– Spokojnej drogi – rzucił i też się uśmiechnął. Pokiwał do dzieci, które pozdrowiły go podniesionymi dłońmi.
– A pan? – zapytał mężczyzna.
– Ja… z Moskwy – skłamał i szybko dodał: – Do zobaczenia.
Odwrócił się i ruszył w stronę kasy.
Wiedział doskonale, że nie powinien zwracać na siebie uwagi, ale nie mógł się powstrzymać. Minęło ponad dziesięć lat, kiedy ostatni raz rozmawiał po rosyjsku. Właściwie przestał się już bać, że może mu to grozić śmiercią. W moim wieku, po pandemii – pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nowi Rosjanie… Uśmiechali się zwyczajnie, miło, a nawet szczerze. Zmienili się – doszedł do wniosku Martin.
W kasie zapłacił astronomiczny rachunek, a Hasan zaniósł mu karton z zakupami do samochodu. Wrócił do sklepu i przyniósł pojemnik, w którym miał podróżować homar. Martin obiecał zwrócić go za tydzień, kiedy będzie odwoził przyjaciela na lotnisko, pożegnał się z Hasanem i wsiadł do swojego citroëna.
Do przylotu Raymonda zostało czterdzieści minut, czyli mniej więcej tyle, ile potrzebował, żeby dojechać do lotniska Værnes.
Poczeka, jakbym się spóźnił – pomyślał Martin. Ma dziadek teraz czas. No bo dokąd pójdzie staruch?
Dojechał jednak po godzinie, gdyż za miastem przebudowywano drogę i utworzyły się korki. Raymond zadzwonił, gdy tylko wysiadł z samolotu, i oświadczył, że będzie czekał grzecznie przed wejściem, więc żeby się nie spieszył, bo właśnie poznał atrakcyjną dziewczynę.
Kiedy Martin podjechał pod terminal, Raymond stał już na zewnątrz. Palił papierosa i rozmawiał z elegancką, drobną i krótko obciętą blondynką w grubych okularach.
Wrócił ostry Ray – pomyślał Martin z lekkim rozbawieniem, rozglądając się za miejscem do zaparkowania. Jak zwykle musi być blondynka, jakby nie było innych farb do włosów; nie może się chłop powstrzymać. Skurczył się chyba jeszcze o pół metra, a młodzi są teraz jak wieże, i ten jego obrzydliwy nałóg palenia papierosów. Myślałem, że rzucił po śmierci Giny, jak obiecywał.
Martin wysiadł z samochodu. Wyprostował się maksymalnie, wypiął pierś i bez laski ruszył w stronę Raymonda i kobiety.
– Nareszcie, przyjacielu! – rzucił, ale głos utkwił mu w gardle i nie powiedział jak zawsze: „Dobrze wyglądasz”.
Wychudzone, zapadnięte policzki i szara cera na wiecznie rumianej niegdyś twarzy zrobiły na nim przygnębiające wrażenie. Wyglądał gorzej, niż Martin się spodziewał. Tylko te same oczy, pobudzone alkoholem, błyszczały żywo i wesoło. Ray ciężko przeżył śmierć Giny, a on razem z nim. Martin patrzył na nowe wcielenie przyjaciela i poczuł, że czas gwałtownie przyspieszył.
– Drogi Martinie, poznaj panią Caroline Crowford – przerwał mu Raymond.
Czterdziestolatka w zielonym płaszczu wyciągnęła dłoń w rękawiczce.
– Caroline Crowford – przedstawiła się z prawdziwie rzadkim już angielskim uśmiechem.2
1990
Jesień 1990 roku na północnym Atlantyku była spokojniejsza niż zwykle o tej porze. Między Wyspami Brytyjskimi i Islandią miały się zetrzeć dwie potężne formacje atmosferyczne, wyż znad północnej Rosji i Skandynawii i niż znad Grenlandii nacierały na siebie, lecz oba były stosunkowo płytkie.
Front przesuwał się ze wschodu na zachód. Zdjęcia satelitarne i analizy meteorologów z amerykańskiego Narodowego Centrum Huraganów zapowiadały wiatr o prędkości ponad czterdziestu metrów na sekundę i silne opady marznącego deszczu. Fale w rejonie Islandii mogły dochodzić do piętnastu metrów, więc wszystkie jednostki o mniejszej dzielności schroniły się w portach i na osłoniętych kotwicowiskach. Załogi norweskich i brytyjskich platform wiertniczych zaczęły się przygotowywać na potężne uderzenie.
Na Oceanie Lodowatym panowała cisza. Jak zawsze o tej porze roku morza były spokojne, więc coraz szybciej zamarzały. Komandor James Sorclift, dowódca brytyjskiego podwodnego okrętu atomowego HMS Trenchant, za tydzień kończył dwumiesięczny dyżur u granic radzieckiego bastionu i zastanawiał się, czy zdąży wrócić przed huraganem do bazy w Clyde.
Za kilka dni w posiadłości Sorcliftów w Hermerh pod Edynburgiem rozpoczynały się uroczystości stulecia urodzin jego ojca admirała George’a Sorclifta. Zależało mu, by zdążyć na czas, bo ojciec czuł się coraz gorzej, a James był jedynym z trzech synów George’a, który służył w marynarce.
Mimo pięćdziesięciu jeden lat uchodził za najlepszego dowódcę atomowego okrętu podwodnego w służbie Jej Królewskiej Mości. Był to jednak jego ostatni patrol na nowoczesnym Trenchant. Za miesiąc kończył służbę w Royal Navy i przechodził do MI6, ale admirał nie był o tym poinformowany. Z powodu prozaicznej, ale szybko postępującej cukrzycy na komandorze kończyła się prawie trzystuletnia historia służby rodu Sorcliftów w Royal Navy. Admirał, gdyby się o tym dowiedział, mógł nie przeżyć i nie doczekać swoich setnych urodzin, a był dopiero drugim w morskim rodzie Sorcliftów, który umierał na lądzie. Jego jedyny wnuk Jonathan, syn Jamesa, był gitarzystą basowym w kapeli Ghost i właśnie wyszedł z ośrodka odwykowego.
Komandor stał obok operatora i obserwował na sonarze przepływające wieloryby, kiedy szyfrant poinformował, że przyszła pilna depesza.
– Wychodzimy na peryskopową. Antena w górę – rozkazał.
Pół godziny później poprosił do swojej kabiny pierwszego i drugiego oficera.
– Otrzymaliśmy gorącą szyfrówkę z dowództwa – zaczął komandor wyraźnie poruszony. – Nie wracamy do bazy. Mamy nowe zadanie do realizacji i być może nieprędko wrócimy. Wywiad poinformował, że bazę w Zapadniej Licy opuścił Dymitr Doński. Dowodzi sam _prince_ Golicyn. Idzie w naszym kierunku, a my jesteśmy najbliżej pozycji „Bear”. Dowództwo nie wyklucza, że Rosjanie chcą wykorzystać huragan, by minąć hydrofony i wyjść na Atlantyk. Jeżeli się zatrzyma lub zmieni kurs albo zostanie w bastionie, wrócimy do domu, ale jeżeli nie…
– Dymitr idzie na Atlantyk? – zapytał zaskoczony drugi oficer. – Teraz, w czasie huraganu? Chyba dwa lata nie opuszczał bastionu, o ile pamiętam. O co chodzi? Bardzo dziwne. I to pod dowództwem samego Golicyna? O co chodzi? Rozumiesz to, James?
– Za chwilę poinformuję załogę – oświadczył komandor. – Sprawdziłem, Dymitr był na Atlantyku szesnaście miesięcy temu i nie krył się. Testowali wtedy systemy napowietrzania, ale teraz… to trochę dziwne. Przygotujcie okręt. Możemy mieć długie zanurzenie.
– Będzie miał obstawę? – odezwał się pierwszy oficer.
– Nie mamy informacji, ale musimy się z tym liczyć. To przecież Tajfun.
– Pewnie któryś akuła też się pojawi.
– Tak, i to byłoby ciekawe. Wciąż mało o niej wiemy.
– Dymitr zawróci – zastanawiał się na głos pierwszy oficer. – Chcą nas tylko pomacać, jak już wiele razy wcześniej. Wyjście na Atlantyk teraz byłoby bez sensu.
– Z sensem czy bez, przygotowujemy się do misji. Zaczynamy. Zajmiemy pozycję „Bear” tak blisko, jak to możliwe.
Komandor został sam w kabinie. Miał złe przeczucie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie nalać sobie kieliszka brandy, ale zrezygnował. Podobnie jak pierwszy oficer, podejrzewał, że Rosjanie kolejny raz testują ich nerwy, bo wyjście Dymitra Dońskiego na Atlantyk zakrawałoby teraz na prowokację. Szczególnie w czasie huraganu. Niczego jednak nie można było wykluczyć. Rosjanie wciąż intensywnie rozbudowywali swoją flotę.
Huragan utrudniał działanie jednostek nawodnych i powodował potężne falowanie w głębinach, ale dla takich okrętów jak Doński czy Trenchant nie było to poważną przeszkodą. Nie po raz pierwszy misja mogła się przedłużyć.
Wyglądało na to, że obchody stulecia admirała odbędą się bez obecności jego syna, a on nie będzie mógł nawet wysłać depeszy z życzeniami. Za kilka godzin okaże się, czy zanurzy się w głębinach Atlantyku, podążając za Dymitrem. Niewielu dowódców miało okazję spotkać ten najpotężniejszy okręt podwodny świata, który swoimi stu pięćdziesięcioma głowicami mógł zniszczyć połowę świata. Miało być to kolejne spotkanie komandora Sorclifta z Dońskim i ostatnie zadanie przed odejściem ze służby. Nagle setne urodziny ojca stały się tylko uciążliwym zdarzeniem, które psuło komandorowi największe wyzwanie jego życia. Sorclift co godzinę sprawdzał mapy pogody na Atlantyku, licząc, że Doński zawróci.
Listopad 1988 roku był wyjątkowo spokojny w relacjach amerykańsko-radzieckich, wydawało się nawet, że oba mocarstwa zrobiły kolejny krok w stronę utrwalenia pokoju. Reagan i Gorbaczow wymienili w Moskwie dokumenty ratyfikujące ograniczenie arsenałów rakietowych, a urząd prezydenta objąć miał George Bush, umiarkowany republikanin i były szef CIA. Gorbaczow i odwilż w bloku komunistycznym obudziły nadzieję na lepsze czasy. Światowe media opanowała gorbymania.
W centralach wywiadowczych daleko było jednak do entuzjazmu. Armia radziecka wciąż stała w Niemczech podzielonych murem i przyszłość Europy nie była taka oczywista. Polityka Gorbaczowa wzbudzała coraz większą niechęć w armii i w partii. Jeden nieostrożny ruch, a wszystko mogło się zmienić w okamgnieniu i zakończyć wielkim wybuchem.
Komandor Sorclift doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji na świecie, chociaż nie otrzymywał raportów wywiadowczych o sytuacji politycznej ani strategicznej. Nawet specjalnie go to nie interesowało. Wystarczały mu zwyczajne wiadomości i raporty wywiadu NOIC.
Żył w dwóch zamkniętych i oddzielonych od siebie światach. Żona Maria, trójka dzieci, architektura renesansu, twórczość Steinbecka i Dickensa, ogród za domem, wypielęgnowane volvo amazon i aktywny udział w radzie parafialnej szkockiego kościoła episkopalnego w Edvarton. To był jego świat lądowy. Ale jego prawdziwym domem był HMS Trenchant.
Gdy wchodził na pokład, potężny stwór dostawał duszę. Okręt ożywał, widział, mówił i słuchał jego myśli, a on stawał się jego ojcem, wodzem, dyktatorem, introwertykiem, analitykiem bez emocji, intelektualistą i artystą.
Po raz piąty rozpoczynał partię szachów z kapitanem pierwszej rangi Władimirem Michajłowiczem Golicynem, ale po raz pierwszy mieli spotkać się na Atlantyku.
Wywiad NOIC i CIA co pewien czas uaktualniały informację o komandorze Golicynie, ale Sorclift miał wrażenie, że nie dowiaduje się z nich niczego wartościowego. Żaden szpieg nie zrozumie kogoś takiego jak dowódca atomowego okrętu podwodnego, który może zniszczyć kontynent – uważał Sorclift, ale wiedział też, że jeden dobry szpieg może zatopić jego okręt.
Rozpoczynała się partia szachów, w których Rosjanie byli mistrzami. Sorclift wiedział, że Golicyn też jest informowany przez rosyjski wywiad, z kim przyjdzie mu zagrać, i pewnie wiedział, że jego syn ma kłopoty z narkotykami, tak jak on wiedział, że żona Golicyna zdradza go w Leningradzie z żydowskim krawcem.
Minęła dwudziesta druga. Komandor Sorclift stał na stanowisku dowodzenia. Przez peryskop wachtowy obserwował zorzę polarną i robił zdjęcia do swojej kolekcji.
– Dowódco! – odezwał się spokojnym głosem operator. – Mamy sygnał. Czternaście mil na południowy wschód, kierunek 33,896 i 45,967, zanurzenie sto pięć.
– Dymitr? – zapytał Sorclift i podszedł do mapy.
– Bez wątpienia.
– Czyli zmierza w stronę łańcucha SOSUS – dodał pierwszy oficer.
– Dokładnie. Zdążymy się do niego zbliżyć. Zanurzenie sto dwadzieścia! – wydał spokojnie rozkaz komandor.3
2021
Bez makijażu, z krótkimi blond włosami i modnymi okularami w grubych okrągłych oprawkach Caroline miała w sobie coś z chłopca, ale sprawiała wrażenie delikatnej. Mimo to uścisk drobnej dłoni miała mocny.
Martin od razu zorientował się, że to nie jest zwykły lotniskowy podryw Raymonda, bo i możliwości Raya nie były już takie jak kiedyś.
Przed laty kobiety częściej cierpiały na awiofobię, więc Ray szybko się nauczył, że dzięki koniakowi i whisky można łatwiej nawiązać kontakty. Miał do tego wyjątkowy talent, więc flirtami uprzyjemniał sobie chwile oczekiwania na lotniskach. Martin podejrzewał, że w gruncie rzeczy Raymond też bał się latać i ukrywał w ten sposób swój stres. Obserwował go z rozbawieniem, nawet z uznaniem, a czasami z zazdrością, tym bardziej że Ray nie miał w sobie nic z angielskiego przystojniaka. Nie mógł zrozumieć, dlaczego kobiety zerkały na niego, ale wybierały Raya.
Przez pięćdziesiąt lat przelecieli dwadzieścia razy na Księżyc i z powrotem, więc nie dało się policzyć, ile takich zdarzeń było, ale jedno zapamiętali na zawsze. Czwartego kwietnia czterdzieści pięć lat temu na lotnisku w Rzymie Ray poznał swoją żonę Ginę. Uzależnienie od flirtowania i piersiówki obciągniętej brązową skórą jednak zostało.
Caroline, ściskając dłoń Martina, uśmiechnęła się w taki sposób, że Martin natychmiast zorientował się, kim jest.
Znał ten typ świdrującego spojrzenia zmieszanego z uśmieszkiem udającym zniekształcony kompleks. Tak kiedyś witali się szpiedzy na Vauxhall Cross, zanim na kierowniczych stanowiskach zaczęli się pojawiać naturalizowani Brytyjczycy. Nie potrafili smirkać po angielsku i kiedy próbowali się upodobniać, wypadali groteskowo. Tego nie można się było nauczyć, nie wystarczyło ukończyć Cambridge czy Oksfordu, to trzeba było mieć w genach. Martin wyłapywał to natychmiast, chociaż też nie potrafił smirkać, bo nigdy nie pracował na Vauxhall Cross i prawie całe życie spędził poza Wyspami. Czasami wydawało mu się, że zna uśmiechy wszystkich narodów świata i potrafi określić pochodzenie człowieka, zanim ten się odezwie.
Uniósł swoje okulary ponad krzaczaste brwi i uśmiechnął się do Caroline zwyczajnie, kontynentalnie.
– Martin… – zaczął powoli, ale Caroline przerwała mu zdecydowanie.
– To zaszczyt poznać pana osobiście – oznajmiła z niewyszukanym szacunkiem, ale zabrzmiała miło. – Tyle o panu słyszałam.
– Może wsiądźmy do samochodu – włączył się Raymond i Martin dopiero teraz zauważył, że Ray jest dosyć mocno wlany. – Porozmawiamy po drodze i wyjaśnię ci tę niespodziankę. – Zgasił papierosa w koszu i chwycił swoją kabinówkę.
– Chyba jesteś mi to winien – odparł Martin. – Rozumiem, że pani Caroline jedzie z nami, czy tak?
– Tak – rzucił Raymond. – C prosił, żebyś ugościł panią Crowford u siebie, o ile to możliwe.
– Nie zostanę dwóch dni – włączyła się Caroline. – Mam nadzieję, że nie sprawiłam panu kłopotu tym niespodziewanym najazdem, ale obiecuję za chwilę wszystko wytłumaczyć – oznajmiła, ciągnąc małą kabinówkę do samochodu.
– Mogę się tylko domyślać, co panią do mnie przywiodło, a w dodatku Ray uczestniczy w tym przedsięwzięciu, że tak się wyrażę. A poza tym trudno mnie zaskoczyć – odpowiedział Martin, otwierając bagażnik.
– Nie wątpię, w końcu mam zaszczyt z samym Martinem Es – dodała Caroline.
– Niech pani da spokój, bardzo proszę. Nie znamy się przecież, ale przyznam, że jednak jestem trochę zaskoczony. Domyślam się, że to moje zaskoczenie należy traktować jako element jakiegoś planu. – Zaczął przesuwać rzeczy, robiąc miejsce na bagaże. – Mam tu coś specjalnego…
– W takim razie ja siadam z tyłu – oznajmił Raymond, wsuwając się do samochodu. – A wy sobie pogadajcie.
Caroline zdjęła płaszcz i położyła go na tylnym siedzeniu. Martin też zdjął kurtkę. Raymond nie, zaciągnął nawet zamek i siedział w rękawiczkach. Po chwili wyjechali z terenu lotniska i skierowali się w stronę trasy E14. Dopiero teraz zaczęli rozmawiać.
– Oksford czy Cambridge? – zapytał Martin.
– MIT – rzuciła od razu Caroline, jakby czekała na to pytanie.
– MIT? – Martin spojrzał zaskoczony.
– Tak… Massachusetts Institute of Technology. – I dodała: – Hydrodynamika.
– W sam raz do nas – odparł z lekkim przekąsem. – To już rozumiem, czym się pani zajmuje. Okręty podwodne. Prosto po studiach?
– Prawie prosto po studiach, stypendystka Politechniki Petersburskiej i nie tylko okręty podwodne.
– To może czas, żebym i ja się włączył – odezwał się z tylnego siedzenia Raymond, wsuwając głowę między siedzenia i wyrzucając z siebie tytoniowy smrodek. – Muszę się usprawiedliwić i wytłumaczyć, drogi przyjacielu. Jak zwykle podziwiam twoją cierpliwość. W końcu to ja jestem tym koniem trojańskim, choć już nieco leciwym, rozeschniętym i spróchniałym, ale jednak sprawnym. Drogi Martinie! – zaczął oficjalnym tonem. – To jest prośba samego Jamesa. Zacznę od tego właśnie, bo to musi być ważne, jak mi się wydaje.
– Daj spokój, Ray – przerwał mu Martin. – Zaczynajcie już, bo rozumiem, że sprawa jest pilna i ważna, skoro sam C prosi starego emeryta i przysyła w tajnej misji panią Caroline Crowford od okrętów podwodnych.
– Prowadzę Sekcję Ósmą w pionie R – zaczęła Caroline. – Nie może pan wiedzieć, co to jest…
– Nooo… nie mogę wiedzieć, bo jestem już ponad piętnaście lat poza służbą – rzekł Martin wpatrzony w drogę. – A ty, Ray, wiesz, co to jest osiem er? – Odwrócił się do tyłu, ale Ray tylko pokręcił głową.
– Nooo… nie wiem. Ja jestem już dwanaście lat na emeryturze.
– Drodzy panowie – wtrąciła Caroline. – To nie ma najmniejszego znaczenia, jak nazywa się moja jednostka. Wkrótce dowiecie się, z czym przyjechałam. Powiem jedynie, że zajmujemy się zdarzeniami, które powinny pozostać tajemnicą. Porozmawiamy o tym, jak już dojedziemy do Storlien. Niecała godzina jazdy, więc chyba wytrzymacie.
– Widzę, że jest pani dobrze przygotowana. To się chwali. Ale mówiąc szczerze, w SIS wszystko jest tajne. Nieprawdaż? Hm. Ukończone MIT i hydrodynamika wskazują pani zainteresowania. A co pani o nas wie? Czyżby C zgodził się na udostępnienie naszych akt? Trochę trudno mi w to uwierzyć – ciągnął Martin. – Nigdy nie było takiej praktyki, ale skoro C zgodził się, by Ray panią przywiódł do mojej kryjówki, to znaczy, że mogło się coś zmienić. Za moich czasów takimi sprawami zajmował się Tim Burton. Zna go pani?
– Tak. Zmarł dwa lata temu – odpowiedziała Caroline.
– Aaaa… Tak! Zupełnie zapomniałem. To się zdarza w moim wieku. Pamiętałeś, Ray? – Spojrzał w lusterko.
– A co? – odparł zdezorientowany Raymond.
– Czy pamiętałeś, że Tim Burton zmarł dwa lata temu? – powtórzył Martin.
– Oczywiście. Byłem na pogrzebie. Malcolm miał świetne przemówienie. – Raymond pokiwał głową z uznaniem. – Aaaa… zaraz! Nie! To było na pogrzebie Jamesa Connora. Aaaa… już nie pamiętam, teraz jest dużo pogrzebów, coraz więcej. Człowiek stary jest już i…
– Nie ma czegoś takiego jak starość. Jest wyłącznie przeszłość i przyszłość, a zmieniają się tylko proporcje – odparł Martin.
– To znaczy, że im mniej pamiętam, to mam lepszą przyszłość? – skomentował Ray i wszyscy się uśmiechnęli. – No tak… pamięć bywa obciążeniem – dodał.
– A Malcolma znałem z Belgradu – wrócił do tematu Martin. – W pięćdziesiątym piątym byliśmy razem w akcji. Dużo pił. To co pani o nas wie? Żebyśmy nie musieli sklecać żadnej nowej legendy? – Martin uśmiechnął się i przez okulary spojrzał na Caroline. Wyglądała na zamyśloną, więc dodał nieco głośniej: – Za starzy jesteśmy na wymyślanie nowych historii i wątpliwe jest, żebyśmy zgodnie spamiętali jedną wersję. A właściwie to mamy tyle różnych gotowych historii, że zawsze jakaś będzie aktualnie pasować. Nie sądzisz, Ray?
– Co? – odezwał się na dźwięk swojego imienia. – Tak, tak – dodał Ray i Martin zobaczył w lusterku, że pociągnął z piersiówki.
– Jedziemy samochodem, nie lecisz już samolotem – zwrócił się do Raya, ale ten nie zareagował.
– Powiem szczerze. Nie znam pana historii, nie znam pana akt, bo są do wyłącznej dyspozycji C – odezwała się Caroline. – Wiem tylko to, co krąży po firmie, i to mi wystarczy. Także to, co przed wyjazdem powiedział mi C.
– Co powiedział C, mogę sobie wyobrazić, ale co mówią o mnie na korytarzach… To bardzo ciekawe. Czyli jaka jest moja ludowa legenda?
– Zna pan biegle rosyjski, polski, niemiecki, francuski, niderlandzki, turecki i hiszpański… Pewnie o czymś zapomniałam? Ale to właściwie wyczerpuje legendę. Kto zna naszą profesję, resztę może sobie dopowiedzieć. Czyż nie? – Nim Martin odpowiedział, dodała: – Z jakiegoś powodu wciąż jest pan objęty programem ochronnym. To wiele mówi. I nikt nie wie, jak się pan naprawdę nazywa. Rysuje się zatem obraz niezwykłego szpiega. Wyobraźnia pracuje. Zgodzi się pan?
– Zgadzam się. To możliwe. Dodam, że znam też serbski. I rzeczywiście, Martin to nie jest moje prawdziwe imię. No to wszystko jasne. Teraz pozostało mi dowiedzieć się, w jakiej sprawie pani przyjechała. Do czego może się jeszcze przydać taki stary szpieg jak ja? Ale najpierw muszę zapytać, czy lubi pani owoce morza.
– Oczywiście.
– To dobrze, bo dzisiaj na kolację będzie coś specjalnego. Dobrze pani trafiła.
– Opowiem wtedy, co mnie sprowadza. To też będzie coś specjalnego. Chciałam coś panu pokazać.
– To Ray też nie wie, o co chodzi?
– Nie. Wykorzystaliśmy waszą znajomość tylko do przykrycia kontaktu z panem. Oczywiście można było to zrobić bezpiecznie na wiele innych sposobów, ale Raymond też jest nam potrzebny, więc zrobiliśmy to właśnie tak.
– Słyszałeś? – rzucił Martin i spojrzał w lusterko. Raymond spał z głową na piersi i wyglądał, jakby się jeszcze skurczył. – Zasnął. W takim razie porozmawiajmy bez świadków – uśmiechnął się. – To o co chodzi?
– Swego czasu miał pan bardzo dobre kontakty w dowództwie Floty Bałtyckiej i odwiedził nawet bazę w Kronsztadzie.
– Elegancko pani zaczęła. – Martin uśmiechnął się i pokiwał głową. – W takim razie odpowiem równie elegancko, jak tajemniczo. To było bardzo dawno temu…4
1990
Do Helsinek przyleciałem piętnastego listopada dziewięćdziesiątego roku linią Finnair z Kairu o czternastej dziesięć. Dobrze pamiętam ten dzień, bo wylot opóźniony był o dwie godziny. Na lotnisku egipskie tajne służby aresztowały jakiegoś mężczyznę w białym kapeluszu.
Tego dnia John Major został premierem Zjednoczonego Królestwa. Uważałem, że to nie był dobry wybór, i nie pomyliłem się. Od początku wiedziałem, że doprowadzi torysów do katastrofy. Wolałem Douglasa Hurda, szczególnie ze względu na jego twórczość literacką. Bardzo lubiłem jego powieść _The Smile on the Face of the Tiger_.
Podobnie jak mój dziadek i ojciec, najczęściej z powodu braku alternatywy, głosowałem na laburzystów.
Do samolotu wsiadłem w ciepły, słoneczny dzień. Wysiadłem w szarym i ponurym świecie, gdzieś na krańcu Europy, między lasami i zamarzniętymi jeziorami. Było minus pięć, a ja rozgrzany egipskim słońcem, na ciężkim kacu i w żółtej marynarce z wielbłądziej wełny od Hamida wyglądałem jak egzotyczna rybka w błotnym stawie. Nie byłem zły, ale czułem, że nie pasuję do tego otoczenia i wszyscy mi się przyglądają.
Do wyjazdu na lotnisko w Kairze spałem może godzinę. Obudziły mnie promienie słońca nad piramidami, więc przez resztę dnia moje zmysły były tak rozdrażnione, że światło sprawiało mi fizyczny ból. Liczyłem, że odpocznę w samolocie i wyrównam swój biorytm, ale ciągłe turbulencje i płaczące gdzieś za głową dziecko nie dawały nawet szansy, by zmrużyć oko.
Nigdy wcześniej nie byłem w Finlandii i niewiele wiedziałem o tym kraju. Miałem trochę utrwalonych stereotypów, ale nie wiadomo – dobrych czy złych. Nie zdążyłem nawet nic poczytać, bo na spakowanie się dostałem ledwie dwa dni. Obejrzałem w samolocie folder linii lotniczej Finnair i na zdjęciach kraj sprawiał bajkowe wrażenie.
W pamięci kołatały mi się jakieś strzępy informacji, że marszałek Mannerheim był sojusznikiem Hitlera, słyszałem o waleczności fińskich żołnierzy i że nie ma nudniejszych, bardziej małomównych i pozbawionych poczucia humoru ludzi niż Finowie. Może to z powodu Paava Nurmiego, zwanego „Wielkim Niemową”, jedynego Fina, jakiego znałem z imienia i nazwiska oprócz Carla Gustafa Mannerheima. Kojarzyłem nazwę miejscowości Rovaniemi, skąd pochodził Święty Mikołaj. Wiedziałem, że dzielą granicę z ZSRR, jedzą renifery z kaszą i mają najbardziej mdłą kuchnię na świecie. Raymond twierdził też, na podstawie swojego lotniskowo-hotelowego doświadczenia, że Finki są mało urodziwe, ale szybko okazało się, jak bardzo się mylił.
Wiedziałem, że muszę uzupełnić wiedzę o tym kraju, bo Londyn zapowiedział, że prawdopodobnie zostanę w Helsinkach dłużej. Większość negatywnych stereotypów, z którymi przyleciałem, nie potwierdziła się, z wyjątkiem tego dotyczącego fińskiej kuchni. Co do urody Finek, uważam, że Raymond z jakiegoś powodu był uprzedzony, ale nigdy nie dał się przekonać, że jest inaczej.
Już widok z okna lądującego samolotu zrobił na mnie przygnębiające wrażenie, a przejazd przez miasto wręcz depresyjne. Dzień wcześniej skończyłem czterdzieści trzy lata i czułem jeszcze skutki urodzinowej imprezy w kairskim hotelu Mena, więc moje wrażenia nie mogły być szczere.
Raymond wiedział, w jakim stanie przylecę.
Siedział rozparty na kanapie w lobby hotelu Marski w towarzystwie dwóch platynowych, długonogich piękności i butelki szkockiej, gotów świętować i łagodzić moją depresję. Liczył, że w ten sposób pomoże mi w aklimatyzacji. Wiedział, że nie korzystam z przygodnych znajomości, ale lubił popisywać się swoją sprawnością towarzyską. Ray był mistrzem szpiegowskiej mimikry, którą stosował również w teorii uwodzenia, nie tylko lotniskowej. Miał talent i inteligencję Orhana Pamuka, pomysłowość Odyseusza i szybkość Hermesa. Gdyby nie różnica czterdziestu centymetrów wzrostu, byłby moim czarno-białym alter ego. On pisał scenariusz pod moje dyktando, reżyserował i suflował, a ja grałem. I tak przez całe nasze życie. Niełatwo było to zrozumieć, także nam.
O tym, co będę robił w Helsinkach, miałem się dowiedzieć następnego dnia.
Z Londynu przyleciało dwóch oficerów, którzy mieli przedstawić mi sprawę. Dziwne to było, bo mogłem przecież przylecieć do Helsinek przez Londyn, dowiedzieć się o wszystkim na miejscu i porozmawiać z Colbergiem. Byłoby prościej i taniej, ale szef podjął taką decyzję, więc musiałem się podporządkować. Centrala nie raz mnie zaskakiwała, czasami nawet bardzo, ale rzadko słusznie.
Pierwszą noc spędziłem w hotelu Marski, który znajdował się naprzeciwko domu towarowego Stockmann.
Następnego dnia ruszyliśmy tam na zakupy i uzupełniłem zimowe ubranie i obuwie. Kupiłem wtedy najbrzydsze i najlepsze buty, jakie kiedykolwiek miałem. Zamszowe, brązowe, na białym futerku, grubej podeszwie i zapinane na zamek z tyłu. Kosztowały zawrotną kwotę tysiąca dwustu marek, ale Ray płacił gotówką. Na wszystko brał rachunki i mówił, że mamy się nie przejmować cenami. Okazało się później, że buty w Finlandii to filozoficzna, a nie tylko praktyczna i estetyczna część garderoby.
Wieczorem razem z Raymondem przenieśliśmy się z hotelu na ulicę Fredrikinkatu numer 24 do dużego apartamentu w ponurej kamienicy z lat dwudziestych. Lokal miał kryptonim „Wiedeń” i został starannie wybrany przy pomocy fińskich kolegów. Miał służyć jako nasze centrum operacyjne, logistyczne oraz hotelowe.
Kiedy przyszliśmy, Olivier i Louis już czekali. Przylecieli z Londynu tego samego dnia. Obecny był też Tom Higgins, nasz rezydent z Helsinek i szef zespołu.7
2021
Martin przyglądał się zdjęciom, a Caroline, poruszając delikatnie palcami wskazującymi, tłumaczyła mu, co widzi. Martin już wcześniej zaproponował, żeby przeszli na „ty”, bo łatwiej i przyjemniej będzie im się rozmawiało, na co Caroline z wdziękiem przystała.
– To ręka mężczyzny. Znaleziona pięć miesięcy temu, dziesiątego grudnia ubiegłego roku. Zrobiliśmy szczegółowe badania. To prawdopodobnie mężczyzna w wieku od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat, wzrost sto osiemdziesiąt, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, dobrze zbudowany, raczej zdrowy, zginął gwałtowną śmiercią dwa, trzy tygodnie wcześniej, rany cięte zadane ostrym narzędziem, częściowo szarpane, możliwe, że spowodowała je śruba okrętowa, DNA wskazuje na Europę Wschodnią. Jest jednak coś więcej. – Caroline przesunęła obraz. – Zachował się fragment tatuażu na ramieniu… niestety tylko fragment, ale wystarczająco niepokojący. O… tutaj!
– Cyrylica… – rzucił Martin. – „S” wyglądające jak „c”, rosyjskie „i” i „n”, czyli… sin… i fragment jakiegoś rysunku. Nic nie znaczy.
– Właśnie. Dlatego nazwaliśmy go „Ci”. I ten pierdolony kawałek jakiegoś Ruska spędza sen z powiek naszym admirałom, generałom i ministrom. – Caroline była wyraźnie poruszona.
– Rozumiem, że nie znaleźliście nic więcej.
– Nic. Opróżniliśmy cały basen, ale nic nie znaleźliśmy. Problem w tym, że basen był opróżniany i napełniany czterokrotnie w ciągu tych trzech tygodni, więc…
– No tak, resztki ciała mogły wypłynąć i swoje zrobił odpływ. A nie podejrzewacie, że to ciało wpłynęło podczas napełniania basenu?
– Tak czy inaczej, ciało było w środku suchego doku, wewnątrz stoczni Barrow. To wystarczy, żeby nie spać po nocach. Jeżeli Rosjanie znają dane naszej nowej śruby dla drednota, to cały narodowy projekt bezpieczeństwa Zjednoczonego Królestwa możemy sobie wsadzić w dupę.
– Wyrazisty język i barwne porównanie. Królową jednak oszczędź – poprosił z uśmiechem Martin. – Ale zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Trochę to dziwne, że wysłali szpiega z rosyjskim tatuażem – dodał po chwili. – Nie sądzisz, Caroline? I kim jest mężczyzna ze zdjęcia? Co ma wspólnego z kawałkiem Rosjanina… z „Ci”?
– W ramach śledztwa przejrzeliśmy nagrania z monitoringu wokół stoczni Barrow, tak w promieniu kilometra, od miesiąca poprzedzającego teoretyczny czas śmierci „Ci” aż do czasu, gdy znaleźliśmy fragment tego osobnika. Sprawdziliśmy kilkanaście tysięcy osób. Ustaliliśmy każdą osobę z imienia i nazwiska, przypisaliśmy do miejsca i zawodu, z jednym wyjątkiem. Tego człowieka. Sfilmowany został przez bankową kamerę w Barrow pierwszego listopada ubiegłego roku i jeszcze dwie sklepowe. Potem już się nigdzie nie pojawił. Po prostu duch. Gość wyparował. Na jedenaście tysięcy dwieście dwie osoby tylko jednej nie możemy zidentyfikować. Nikt go nie zna.
– To rzeczywiście niezwykłe. – Martin wyjął tablet z ręki Caroline. – Możesz mi go pokazać jeszcze raz? – Zabrała tablet z powrotem, ustawiła ponownie zdjęcia i oddała go Martinowi.
– Dokonaliśmy analizy i na pewno ten mężczyzna to nie jest „Ci”. Nie pasuje do prawdopodobnej daty śmierci.
– Tak…
– I nie ta budowa ciała – dodała Caroline. – To szczupły, przystojny pięćdziesięciolatek, może starszy. Co najmniej metr osiemdziesiąt pięć.
– Jest w nim coś dziwnego, jakby znajomego… – zastanawiał się na głos Martin.
– Czapka?
– Tak, ale coś jeszcze.
– Chyba Beatlesi nosili podobne albo sam Lennon. Gdyby miała złote dodatki, można by powiedzieć, że gość wyszedł z pubu gdzieś w Greenwich Village. – Caroline uśmiechnęła się. – Ale na poważnie, też się nad tym zastanawialiśmy. Skórzana bosmanka, czarna? Nie jest u nas zbyt popularna.
– Ale w Rosji była i chyba jeszcze jest. – Martin powiększył twarz mężczyzny, który spojrzał w obiektyw i jakby uśmiechnął się przez ułamek sekundy. Martin odniósł wrażenie, że to był znak. – To jednak za mało, by coś na tym budować. – Oddał tablet. – Właściwie… – zawiesił głos – czego właściwie ode mnie oczekujecie, Caroline? Co miałbym zrobić? Dlaczego James cię tu przysłał? I dlaczego pytałaś o Kronsztad? – Pokręcił głową z niedowierzaniem i spojrzał jej w oczy. – Rozumiem, że doszliście do ściany.
Caroline skinęła delikatnie głową, zdjęła okulary i na kilka sekund zamknęła oczy. Dopiero teraz Martin zobaczył, że ma długie czarne naturalne rzęsy i ładne brwi. Podobne miała Marina – przeszło mu przez myśl. Nie, Marina miała ładniejsze.
Caroline była o pięćdziesiąt lat młodsza, a jednak kiedy podała mu na powitanie dłoń, poczuł jej uścisk i miał wrażenie, jakby rozmawiał z silnym, kompetentnym partnerem, który nie odpuści.
– Nikt z naszych nie ma takiego doświadczenia z Rosjanami jak ty i nikt lepiej nie wniknął do ich hermetycznego świata marynarzy, do ich serca, do Kronsztadu.
– Droga Carol, do nich z zewnątrz nikt nie dotrze. Można marynarza poznać, ale nie zrozumieć, a jeśli mamy jeszcze do tego Rosjanina, to sytuacja dodatkowo się komplikuje. Morze rzuca na ludzi czar na całe życie i przykuwa ich do siebie i nic tak nie nęci, nie rozczarowuje i nie zniewala jak życie na morzu właśnie. Znasz to?
– Conrad?
– Tak. W Helsinkach po raz kolejny przeczytałem całego Conrada, ale tym razem nie szukałem inspiracji do zrozumienia relacji między czasem i przestrzenią. Chciałem poznać psyche ludzi morza i im więcej czytałem, tym mniej rozumiałem. W końcu najlepiej i prosto wyjaśnił mi to pewien Norweg w Trondheim. Zapytałem go kiedyś, dlaczego nie chcą wstąpić do Unii. Początkowo tłumaczył zawile o gazie, ropie, rybach, brexicie, ale w końcu powiedział tak: „Wiesz, my, Norwegowie, jesteśmy ludźmi z morza i granicą naszej świadomości jest horyzont, a czas mierzymy przypływami i odpływami”.
– Jesteśmy chyba podobni, bo żyjemy na wyspie – odpowiedziała Caroline i zaraz dodała: – Czyli C miał rację, że mnie tu przysłał. – Podniosła głos. – Liczymy, że wskażesz kierunek, znajdziesz jakiś punkt zaczepienia… kurwa! Martin! – Na moment zacisnęła usta. – Rusz swoją starą, mądrą głową! Pomóż!
– Pomoże, pomoże – usłyszeli od strony schodów głos Raymonda. – Znam go, ale jak sobie przypomni, więc będę musiał mu przypomnieć. Najpierw wyłączcie ten garnek, bo zaleje całą kuchnię, i otwórzcie okno, bo wszystko zaparowało.
Martin chwycił laskę i chciał się podnieść, ale Caroline poderwała się pierwsza.
– Jestem głodny jak wilk. Miała być jakaś wyjątkowa morska uczta. – Raymond schodził ostrożnie, trzymając się poręczy. – A tu widzę, że nic nie jest gotowe. Trwa jakaś narada? Beze mnie? Nikt mnie nie obudził.
– Zaraz się tym zajmę – odparł Martin. – Za godzinę będzie gotowe.
Podpierając się laską, wyraźnie przegięty na bok, podszedł do okna i je uchylił.
– Czyli Carol wszystko ci już powiedziała? – zapytał Raymond i już chciał opaść na fotel, gdy zawahał się, przytrzymał oparcia i rzucił pewnym siebie tonem: – W takim razie jako zadośćuczynienie za moje straty poproszę przed jedzeniem o taki mały – pokazał palcami – kieliszek sherry.
– Obsłuż się, przyjacielu – zaproponował Martin. – Butelka fino jest w lodówce, tylko uważaj na palce.