Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Placówka postępu. An Outpost of Progress - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Placówka postępu. An Outpost of Progress - ebook

W "Placówce postępu" (An Outpost of Progress) Joseph Conrad kreśli mroczną opowieść o izolacji, moralnym upadku i tragicznych konsekwencjach ludzkiej chciwości. Dostępna w edycji dwujęzycznej polsko-angielskiej, historia śledzi losy dwóch Europejczyków, Kayertsa i Carliera, którzy zostają oddelegowani do zarządzania placówką handlową w sercu afrykańskiej dżungli. Początkowo obaj mężczyźni widzą w swojej misji szansę na zdobycie bogactwa i sukcesu, jednak bezsensowność ich codziennych zadań oraz rosnąca izolacja stopniowo ich przytłaczają. Gdy miejscowy księgowy, Makola, proponuje wymianę niewolników na kość słoniową, początkowe oburzenie Kayertsa i Carliera ustępuje miejsca chciwości. Decyzja o zaangażowaniu się w handel ludźmi staje się punktem zwrotnym, który ostatecznie prowadzi do ich moralnego i fizycznego upadku. Z czasem, odizolowani i osłabieni przez choroby, Kayerts i Carlier stają się ofiarami własnych demonów. Błaha kłótnia o cukier przeradza się w gwałtowny konflikt, który kończy się śmiertelnym strzałem. Zdesperowany i złamany Kayerts, w obliczu zbliżającego się parowca firmy, decyduje się na desperacki krok, który przypieczętowuje tragiczny finał tej opowieści. Conrad w mistrzowski sposób ukazuje, jak kruchość ludzkiej psychiki, potęgowana przez izolację i moralne kompromisy, może prowadzić do nieuchronnej katastrofy. "Placówka postępu" to wyjątkowe studium upadku człowieka, które w edycji dwujęzycznej pozwala jeszcze głębiej zanurzyć się w literackim geniuszu autora.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-657-6
Rozmiar pliku: 155 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PLACÓWKA POSTĘPU

I

Zarząd stacji handlowej powierzono dwóm białym. Kayerts, naczelnik, był krępy i tłusty; Carlier, jego pomocnik, odznaczał się wysokim wzrostem, wielką głową i bardzo szerokim korpusem, osadzonym na długich, cienkich nogach. Trzecim człowiekiem należącym do zarządu był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że jego nazwisko brzmi Henry Price. Atoli — z tej lub owej przyczyny — krajowcy z nad dolnej rzeki nazywali go Makolą, a imię to przylgnęło do niego w ciągu wszystkich wędrówek po okolicy. Mówił po angielsku i po francusku ze świegotliwym akcentem, miał piękny charakter pisma, znał się na prowadzeniu ksiąg i w najskrytszej głębi serca żywił kult dla złych duchów. Żona jego, Murzynka bardzo wielka i bardzo hałaśliwa, pochodziła z Loandy. Troje dzieci tarzało się w słońcu przed drzwiami niskiego domku Makoli, przypominającego szopę.

Milczący, nieprzenikniony Murzyn lekceważył obu białych. Miał nadzór nad małym składem z gliny, pokrytym strzechą z suchych traw, i udawał, że prowadzi dokładny spis paciorków, bawełnianych tkanin, czerwonych chustek, drutu miedzianego, oraz innych towarów tam złożonych. Oprócz domku Makoli i składu znajdował się na polance stacyjnej tylko jeden większy dom. Zbudowany był porządnie z trzciny i miał z czterech stron werandę. Składał się z trzech pokoi. Środkowy służył za salon; stały tam dwa proste stoły i kilka krzeseł. W dwóch pozostałych były sypialnie białych. Łóżko z siatką od moskitów służyło w każdej z nich za całe umeblowanie. Podłoga z desek usłana była przedmiotami używanemi przez białych; leżały tam otwarte puszki nawpół opróżnione, podarte odzienie, stare obuwie: wszelkie rzeczy brudne i wszelkie rzeczy połamane, które gromadzą się tajemniczo naokoło nieporządnych ludzi. Było tam jeszcze jedno mieszkanie niedaleko od zabudowań. W tem mieszkaniu, pod wysokim krzyżem, odchylonym znacznie od pozycji prostopadłej, spoczywał człowiek, który patrzył na początki tego wszystkiego; który zaprojektował placówkę postępu i kierował jej budową. W ojczyźnie swojej był chybionym malarzem; zmęczywszy się pościgiem za sławą — i to pościgiem o pustym żołądku — przybył tutaj, poparty wysokiemi protekcjami. Był pierwszym dyrektorem stacji. Makola pielęgnował w chorobie dzielnego artystę, który umarł na febrę w świeżo ukończonym domu. Murzyn odniósł się do tego faktu ze zwykłą sobie obojętnością, wyrażającą się w zdaniu: „Wiedziałem, że tak będzie“. Po śmierci malarza mieszkał czas jakiś na stacji sam ze swoją rodziną, księgami rachunkowemi i Złym Duchem, który sprawuje rządy w krajach leżących pod równikiem. Makola umiał doskonale radzić sobie ze swoim bogiem. Może przebłagał go obietnicą, że zczasem dostarczy mu do zabawy więcej białych ludzi. W każdym razie dyrektor Wielkiej Spółki Handlowej, który zjawił się na parowcu przypominającym olbrzymie pudełko od sardynek z umieszczoną na wierzchu szopą o płaskim dachu — otóż dyrektor ów znalazł stację w porządku, a Makolę pracującego, jak zwykle, z pilnością i spokojem. Dyrektor kazał postawić krzyż na grobie pierwszego ajenta i naznaczył Kayertsa na jego miejsce. Carlier został mianowany zastępcą. Dyrektor był człowiekiem zręcznym i bezwzględnym; pozwalał sobie niekiedy — ale bardzo dyskretnie — na ponure żarty. Wygłosił mowę do Kayertsa i Carliera, uwydatniając korzystne położenie stacji. Najbliższy punkt handlowy oddalony był mniej więcej o trzysta mil. To wyjątkowa wprost okazja, aby się odznaczyć i mieć znaczny dochód z procentu od obrotów handlowych. Osadzenie obu ajentów na tem stanowisku przedstawił jako łaskę wyświadczoną początkującym urzędnikom. Kayerts wzruszył się prawie do łez dobrocią dyrektora. Zaznaczył w odpowiedzi, że będzie usiłował uzasadnić swojem postępowaniem położoną w nim ufność, i t. d. i t. d. Kayerts służył przedtem w administracji telegrafów i umiał poprawnie się wyrażać. Carlier, były podoficer kawaleryjski w armji, której bezpieczeństwo gwarantowało kilka mocarstw europejskich, przejął się znacznie mniej mową dyrektora. „Jeśli możemy liczyć na prowizję, to wcale nieźle“ — pomyślał. Objął chmurnem spojrzeniem rzekę, lasy i nieprzenikniony gąszcz, odcinający stację od pozostałego świata — i mruknął pod nosem: „Zobaczymy“.

Nazajutrz parowiec podobny do pudełka od sardynek wyrzucił na brzeg kilka pak z bawełnianemi towarami i zapasem żywności, poczem odpłynął, aby wrócić znów za pół roku. Stojący na pokładzie dyrektor podniósł rękę do czapki w odpowiedzi na ukłony obu ajentów — którzy stali na wybrzeżu powiewając kapeluszami — i rzekł do starego urzędnika Spółki, udającego się do głównej kwatery:

— Popatrzno pan na tych dwóch głupców. Chyba powarjowali tam w kraju, żeby przysyłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, wybudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie do tej stacji pasują.

— Wyrobią się — rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.

— W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy — odparł dyrektor.

Obaj ajenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, poczem, wziąwszy się pod ramię, wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz — mimo tępoty swych dusz, nie ulegających łatwo subtelnym wpływom otoczenia — poczuli się bardzo samotni, znalazłszy się nagle w bezpośredniem zetknięciu z dziczą; z dziczą, która wydawała się jeszcze dziwniejszą i bardziej niezrozumiałą wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej cywilizowanym tłumom. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z ich wiary w bezpieczeństwo danego otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; wzruszenia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, a do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucyj i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinji. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem, wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój. Poczucie, że się jest jednym jedynym ze swej rasy; jasne uświadomienie sobie samotności swoich myśli, swoich uczuć; zaprzeczenie tego wszystkiego co jest zwykłe, co jest pewne — łączy się ze stwierdzeniem niezwykłości, która jest groźna, z odczuciem rzeczy niewyraźnych, nieuchwytnych i wstrętnych, których niepokojące wtargnięcie podnieca wyobraźnię i wstrząsa nerwami zarówno głupich jak i mądrych ludzi.

Kayerts i Carlier szli, trzymając się pod rękę i tuląc się do siebie jak dzieci w ciemnościach — i obaj mieli jednakowe, nawet niekoniecznie przykre odczucie niebezpieczeństwa, które uważa się raczej za wytwór wyobraźni. Gawędzili poufale bezustanku. „Nasza stacja ładnie jest położona“ — odezwał się jeden. Drugi potwierdził to z zapałem, rozwodząc się obszernie nad pięknością okolicy. Przechodzili właśnie obok grobu:

— Biedaczysko! — odezwał się Kayerts.

— Umarł na febrę, prawda? — mruknął Carlier i przystanął.

— Jakże nie miał umrzeć — odparł Kayerts z oburzeniem — mówiono mi, że włóczył się lekkomyślnie po słońcu. Każdy przyzna, że tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od naszego, tylko trzeba wystrzegać się słońca. Słyszysz, Carlier? Ja jestem tutaj panem i rozkazuję ci, abyś nie włóczył się po słońcu!

Przybrał żartobliwy ton zwierzchnika, ale w gruncie rzeczy mówił poważnie. Myśl, że mógłby pochować Carliera i pozostać samotnym, przejmowała go dreszczem. Poczuł nagle, że ten Carlier bliższy mu jest tutaj, w środku Afryki, niż rodzony brat w innych okolicznościach. Carlier, wpadając w ten sam ton, zasalutował i odparł rześko:

— Rozkaz pana będzie wykonany, panie naczelniku! — Tu roześmiał się, poklepał Kayertsa po ramieniu i zawołał: — Dobrze się nam będzie działo! Mamy tylko siedzieć na miejscu i zbierać kość słoniową, którą te dzikusy będą nam przynosiły. W gruncie rzeczy ten kraj ma swoje dobre strony!

Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, a Carlier pomyślał:

— Biedny ten Kayerts; taki jest tłusty i wcale nie ma zdrowia. Toby było straszne, gdybym go musiał tu pochować. Mam dla niego dużo szacunku... — Nim jeszcze znaleźli się na werandzie, mówili jeden do drugiego „mój kochany“.

Pierwszego dnia bardzo byli czynni; kręcili się po całym domu z młotkami, gwoźdźmi i czerwonym perkalem, zawieszając firanki i wogóle usiłując nadać domowi wygląd miły i przytulny; postanowili urządzić sobie wygodnie nowe życie. Ale zadanie to było ponad ich siły. Skuteczna walka z trudnościami nawet czysto materjalnej natury wymaga więcej pogody ducha i wzniosłej odwagi, aniżeli ludzie naogół przypuszczają. Niepodobna było wyobrazić sobie osobników gorzej do takiej walki przygotowanych. Społeczeństwo, które wzięło pod opiekę tych dwóch ludzi — bynajmniej nie przez troskliwość, lecz skutkiem swoich osobliwych potrzeb — zakazało im wszelkiej niezależnej myśli, wszelkiej inicjatywy, wszelkiego odchylenia się od rutyny; i to zakazało pod karą śmierci. Mogli żyć tylko pod warunkiem, że staną się automatami. A teraz — uwolnieni od opieki ludzi z piórem zatkniętem za ucho, czy też ludzi z galonem na rękawie, byli jak ci dożywotni więźniowie, oswobodzeni po wielu latach, którzy nie wiedzą co zrobić z wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich uzdolnień, ponieważ obaj — dla braku wprawy — nie umieli powziąć ani jednej niezależnej myśli.

Po upływie dwóch miesięcy Kayerts odzywał się często: „Nie zobaczylibyście mnie tu nigdy, gdyby nie moja Melie“. Melie była to jego córka. Chcąc zarobić na posag dla dziewczyny, rzucił posadę w administracji telegrafów, choć przez siedemnaście lat czuł się tam idealnie szczęśliwy. Żonę stracił już dawno, a wychowaniem dziecka zajmowały się jego siostry. Żałował ulic rodzinnego miasta, bruków, kawiarni, wieloletnich swoich przyjaciół; wszystkich rzeczy, na które patrzał dzień po dniu; wszystkich myśli nasuwanych przez znane przedmioty — łatwych, jednostajnych i spokojnych myśli państwowego urzędnika; żałował plotek, małostkowych zadrażnień, łagodnego jadu i kawałów, które składają się na atmosferę biur rządowych. Carlier oświadczał ze swojej strony: „Gdybym miał za szwagra człowieka porządnego, człowieka z sercem — nigdybym się tu nie był znalazł“. Carlier porzucił służbę w wojsku i tak się naprzykrzył rodzinie przez lenistwo i natrętną bezczelność, że szwagier jego, doprowadzony do ostateczności, uczynił nadludzkie wysiłki, aby umieścić go w Spółce jako drugorzędnego ajenta. Nie posiadając ani jednego pensa, Carlier musiał zgodzić się na tę posadę z chwilą, gdy zrozumiał jasno, że niczego więcej nie zdoła wycisnąć z krewnych. Podobnie jak i Kayerts żałował dawnego życia. Żałował podźwięku szabli i ostróg, spacerów w piękne popołudnie, koszarowych dowcipów, dziewcząt z miast gdzie stali garnizonem; ale poza tem wszystkiem żywił jeszcze żal do świata. Był najoczywiściej ofiarą krzywd i niesprawiedliwości. Z tego powodu zasępiał się czasem. Lecz obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem. Nie robili nic, ale to nic dosłownie, i rozkoszowali się swoją bezczynnością, za którą im płacono. Zczasem rozwinęło się w nich obu coś nakształt wzajemnego przywiązania.

Żyli niby ślepcy w wielkim pokoju, zdając sobie sprawę tylko z rzeczy, z któremi się stykali (a i to niedokładnie) — lecz niezdolni byli absolutnie do ogarnięcia całokształtu zjawisk. Rzeka, las i rozległy kraj tętniący życiem, wszystko to przedstawiało dla nich wielką pustkę. Nawet jaskrawy blask słońca nie rozświetlał im niepojętych zjawisk, które przesuwały się przed ich oczami bez żadnego związku ani też celu. Rzeka zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć. Płynęła przez próżnię. Z tej próżni wyłaniały się niekiedy łódki i ludzie z włóczniami pojawiali się tłumnie na dziedzińcu stacji. Byli nadzy, połyskliwie czarni i zbudowani nieskazitelnie, zdobiły ich śnieżne muszle i błyskotki z miedzianego drutu. Głosy ich zlewały się w gwar dziwaczny i świegotliwy, ruchy mieli dostojne, a oczy ich — zalęknione i nie znające spoczynku — rzucały szybkie, dzikie spojrzenia. Siedzieli na piętach przed werandą w pięć albo i więcej długich rzędów, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na krześle i spoglądał zgóry na te poczynania, nic zgoła nie rozumiejąc. Wytrzeszczał na nich okrągłe niebieskie oczy i wołał do Carliera:

— Popatrzno — o tam! widzisz tego draba i tego drugiego, z lewej strony. Widziałeś ty kiedy taką twarz? Ach, cóż to za śmieszna bestja!

Carlier, pykając z krótkiej drewnianej fajki, napchanej krajowym tytuniem, zbliżał się zawadjackim krokiem, podkręcał wąsa i ogarniał wojowników spojrzeniem wyniosłem a pobłażliwem.

— Piękne zwierzęta — oświadczał. — Przynieśli trochę gnatów, co? Nie można powiedzieć, aby przyszli nie w porę. Popatrzno na muskuły tego draba — trzeciego z rzędu. Nie miałbym ochoty dostać od niego pięścią w nos. Ramiona ma piękne, ale nogi od kolan — do niczego. To żaden materjał na kawalerzystów. — I spoglądał przychylnie na własne piszczele, konkludując niezmiennie: — Brrr, jak oni śmierdzą! Ty, Makola, zabierz to stado do fetysza (na każdej stacji nazywano skład fetyszem, może ze względu na duch cywilizacji w składzie zawarty) i daj im trochę tego śmiecia, które tam trzymasz. Wolałbym, żeby skład był pełen kości słoniowej niż gałganów.

Kayerts przytakiwał.

— Tak, tak! Idź tam i skończ tę gadaninę, panie Makola. Jak się porozumiecie, przyjdę, żeby zważyć kieł. Musimy być dokładni. — Potem zwracał się do kolegi. — To jest plemię, które mieszka tam w dole rzeki; trzeba przyznać, że są aromatyczni. Pamiętam, że już tu raz byli. Słyszysz ten wrzask? Czego to człowiek nie wycierpi w tym psim kraju! Głowa mi pęka.

Takie korzystne wizyty zdarzały się rzadko. Dzień za dniem obaj pionierzy handlu i postępu spoglądali na pusty dziedziniec, zalany drgającym blaskiem prostopadłych promieni. Pod wysokim brzegiem cicha rzeka płynęła spokojnie, mieniąc się iskrami. W środku łożyska na piaszczystej mieliźnie hipopotamy i aligatory leżały obok siebie i wygrzewały się w słońcu. A naokół drobnej polanki, otaczającej handlową stację, nieobjęte lasy ciągnęły się na wszystkie strony i kryły nieuchronne powikłania fantastycznego życia, spoczywając w wymownem milczeniu i majestacie. Dwaj mężczyźni nic nie rozumieli i nie troszczyli się o nic, pochłonięci liczeniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Poprzednik ich zostawił trochę podartych książek. Zaznajomili się z temi szczątkami powieści i — ponieważ nigdy przedtem nic podobnego nie czytali — zdumiało ich to i rozerwało. Potem w ciągu długich dni prowadzili nieskończone i głupie dyskusje o intrygach i osobach. W środku Afryki zaznajomili się z kardynałem Richelieu i d’Artagnanem, z Jastrzębiem Okiem i Ojcem Goriot — i z wielu innemi osobistościami. Wszystkie te urojone postaci stały się przedmiotem plotek, niby żywi znajomi. Oceniali ich cnoty, podejrzewali ich intencje, sławili ich powodzenia; gorszyli się obłudą bohaterów lub wątpili o ich odwadze. Opisy zbrodni napełniały oburzeniem obu czytelników, natomiast czułe lub patetyczne ustępy wzruszały ich głęboko. Carlier odchrząkiwał i mówił z żołnierska: „Co za brednie!“ Okrągłe oczy Kayertsa pełne były łez, a tłuste jego policzki drgały, gdy oświadczał, pocierając łysinę: „To wspaniała książka. Nie miałem pojęcia, że są na świecie tacy zdolni ludzie“.

Znaleźli także kilka starych numerów gazety wydawanej w kraju. Ów dziennik omawiał w pompatycznych okresach to, co podobało mu się nazwać „naszą Ekspansją Kolonjalną“. Rozprawiał szeroko o prawach i obowiązkach cywilizacji, o świętem posłannictwie pracy cywilizacyjnej i wynosił pod niebiosa zasługi tych, którzy krzewią światło, i wiarę, i handel w ciemnych zakątkach ziemi. Carlier i Kayerts czytali, dziwili się i stopniowo nabierali o sobie coraz lepszego pojęcia. Carlier rzekł pewnego wieczoru — zakreślając szeroki łuk ręką:

— Za sto lat będzie tu może miasto. Bulwary, i składy, i koszary, i — i — sale bilardowe. Cywilizacja, mój chłopcze, i cnota — i wszystko. A wówczas dzieciaki będą wyczytywały, że dwóch zacnych ludzi, Kayerts i Carlier, byli pierwszymi białymi ludźmi, którzy osiedli na tem miejscu!

Kayerts przytakiwał:

— Tak, ta myśl bardzo jest krzepiąca.

Zdawali się zapominać o swym umarłym poprzedniku; ale raz wczesnym rankiem Carlier wyszedł i umocnił krzyż na grobie.

— Dostawałem zeza, ile razy tamtędy przechodziłem — tłumaczył Kayertsowi, popijając ranną kawę. — Taki ten krzyż był pochylony, że dosłownie bez zeza nie mogłem na niego patrzeć. No więc ustawiłem go prosto. A jak mocno teraz stoi — no, mówię ci! Zawiesiłem się obiema rękami na poprzecznem drewnie. Ani drgnął. Porządnie to zrobiłem.

Czasami odwiedzał ich Gobila. Był to naczelnik sąsiednich wiosek, siwowłosy dzikus, chudy i czarny; nosił wokoło bioder przepaskę z białego płótna i sparszywiałą skórę pantery na plecach. Zbliżał się, stawiając długie kroki kościstemi nogami i podpierając się laską równie jak i on wysoką; wszedłszy do pokoju, który był wspólną własnością Kayertsa i Carliera, przykucał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam, śledząc pilnie ruchy Kayertsa i od czasu do czasu wygłaszał mowę, z której tamten nic nie rozumiał. Kayerts, nie przerywając sobie zajęcia, odzywał się niekiedy przyjaznym tonem: „Jakże się miewasz, stary bałwanie?“ przyczem uśmiechali się do siebie. Obaj biali mieli słabość do tego starego i niezrozumiałego stworu i nazywali go ojcem Gobilą. Zachowanie się Gobili cechowała istotnie ojcowska życzliwość; wyglądało na to, że kocha naprawdę wszystkich białych ludzi. Wydawali mu się wszyscy bardzo młodzi i niemożliwi do rozróżnienia (chyba według wzrostu); wiedział, że wszyscy są braćmi i że nigdy nie umierają. Śmierć artysty, który był pierwszym białym, jakiego Gobila znał bliżej, nie naruszyła wcale tej wiary, ponieważ Gobila święcie był przekonany, że biały cudzoziemiec udał tylko śmierć i kazał się pochować dla tajemniczych swoich celów, których zgłębianie nanicby się nie przydało. Może powrócił w ten sposób do swojego kraju? W każdym razie ci dwaj biali byli napewno braćmi zmarłego — i Gobila przeniósł na nich niedorzeczną swoją miłość. Odwzajemniali mu się do pewnego stopnia. Carlier klepał go po plecach i, nie bacząc na oszczędność, zapalał zapałki dla jego rozrywki. Kayerts zawsze był gotów dać mu do powąchania butelkę z amoniakiem. Jednem słowem zachowywali się zupełnie tak samo jak tamta biała istota, która ukryła się w ziemi. Gobila przyglądał im się uważnie. Może byli obaj tamtą istotą — a może tylko jeden z nich? Nie umiał tego rozstrzygnąć i wyjaśnić tajemnicy, ale czuł dla nich zawsze niezmienną życzliwość. Naskutek tej przyjaźni kobiety ze wsi okolicznych szły co rano gęsiego przez trzciniastą trawę, przynosząc na stację drób, i słodkie kartofle, i wino palmowe, a czasem i kozła. Spółka nigdy swoich stacyj dostatecznie nie zaopatrywała, i ajenci potrzebowali miejscowych produktów, aby się wyżywić. Dostawali je z powodu życzliwości Gobili i dobrze im się działo. Od czasu do czasu jeden z nich przechodził paroksyzm febry; drugi pielęgnował go wówczas ze szlachetnem oddaniem. Niewiele robili sobie z choroby. Febra pozostawiała osłabienie i po każdym ataku wyglądali znacznie gorzej. Carlierowi zapadły się oczy; irytował się o lada drobnostkę. Twarz Kayertsa mizerna była i obwisła, co w połączeniu z okrągłością jego brzucha wyglądało bardzo dziwacznie. Ale przebywając wciąż razem, nie spostrzegali zmian, jakie zachodziły w ich wyglądzie, a także i w usposobieniu.

Minęło tak pięć miesięcy.

Gdy pewnego ranka Kayerts i Carlier, wyciągnięci w fotelach na werandzie, mówili o zbliżających się odwiedzinach parowca, grupa zbrojnych ludzi wyszła z lasu i zbliżyła się do stacji. Byli to obcy Murzyni z innej części kraju. Wysocy, smukli, spowici od stóp do głów w niebieskie płótno z frendzlami, ułożone w klasyczne fałdy, uzbrojeni byli w rusznice zawieszone na obnażonem prawem ramieniu. Makola ujawnił podniecenie i wybiegł ze składu (gdzie spędzał całe dni) na spotkanie gości. Weszli na dziedziniec i spoglądali wokoło spokojnym, pogardliwym wzrokiem. Ich wódz — potężny Murzyn o zdecydowanym wyglądzie i oczach krwią nabiegłych, stanął przed werandą i wygłosił długą mowę. Wymachiwał przytem rękami i skończył niespodzianie.

W jego intonacji i brzmieniu długich okresów dźwięczało coś, co zatrwożyło obu białych. Było to niby odbicie czegoś niekoniecznie znanego, choć przywodziło na myśl przemowy ludzi cywilizowanych. Mowa Murzyna brzmiała jak jeden z tych niesamowitych języków, jakie czasem we śnie słyszymy.

— Cóż to za szwargot? — rzekł zdumiony Carlier. — W pierwszej chwili wydało mi się, że ten drab mówi po francusku. W każdym razie to zupełnie inny żargon niż wszystkie, któreśmy słyszeli.

— Tak — odparł Kayerts. — Ty, Makola, co on mówi? Skąd przychodzą? Co to za jedni?

Ale Makola, który stał jak na rozżarzonych węglach, odrzekł śpiesznie:

— Nie wiem. Przychodzą z bardzo daleka. Może pani Price ich zrozumie. To są może źli ludzie.

Wódz, poczekawszy chwilę, rzekł coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Obcy rozejrzał się wokoło, zauważył szopę Makoli i ruszył ku niej. W następnej chwili usłyszano głos pani Makola, przemawiającej z wielką płynnością. Pozostali goście — było ich wszystkich sześciu — wałęsali się bezceremonjalnie po dziedzińcu, wtykali głowy przez drzwi składu, obstąpili grób, wskazując znacząco na krzyż i wogóle czuli się jak w domu.

— Nie podobają mi się te dranie i — wiesz co, Kayerts — oni muszą pochodzić z wybrzeża; mają broń palną — zauważył sprytny Carlier.

Kayertsowi te dranie nie podobały się również. Obaj zdali sobie sprawę po raz pierwszy, że w okolicznościach, w których się znaleźli, niezwykłość może być niebezpieczna i poza nimi dwoma niema na ziemi żadnej siły, która mogłaby odgrodzić ich od tej niezwykłości. Weszli do domu zaniepokojeni i nabili rewolwery. Kayerts rzekł:

— Musimy powiedzieć Makoli, żeby kazał im pójść precz nim się ściemni.

Obcy ludzie odeszli popołudniu, zjadłszy posiłek przygotowany przez panią Makola. Olbrzymia kobieta bardzo była podniecona i dużo z gośćmi rozmawiała. Terkotała ostrym głosem, pokazując tu i tam na lasy i rzekę. Makola siedział nauboczu i śledził rozmowę. Niekiedy wstawał i szeptał coś żonie do ucha. Odprowadził obcych aż poza wąwóz, leżący od tyłu na granicy gruntów stacyjnych, i powrócił wolnym krokiem, pogrążony w głębokiej zadumie. Gdy biali zwrócili się do niego z pytaniami, zachował się bardzo dziwnie; zdawało się, że nic nie rozumie, że zapomniał po francusku, że wogóle zapomniał mówić. Kayerts i Carlier zauważyli zgodnie, że Murzyn wypił zanadto palmowego wina.

Była wprawdzie mowa o tem, że trzebaby trzymać kolejno wartę, ale wieczorem wszystko wyglądało tak spokojnie i cicho, że poszli spać jak zwykle. Przez całą noc przeszkadzało im bicie w bębny po wioskach. Gdzieś w pobliżu rozlegał się głęboki, szybki łoskot — odpowiadał mu drugi woddali — i zapadała cisza. Niebawem krótkie pobudki odzywały się znowu tu i tam, zlewały się i rozrastały, potężniejąc w silny i przeciągły warkot, który wypływał z lasu, toczył się w ciemnościach, ciągły i nieustanny, blisko i daleko, jak gdyby cały świat był jednym olbrzymim bębnem, huczącym bez przerwy wezwanie do niebios. A skroś ten głęboki i potężny hałas, nagłe wrzaski, podobne do śpiewów buchających z domu obłąkanych, przedzierały się w ostrych zgrzytliwych wytryskach, które zdawały się sięgać wysoko nad ziemię, niwecząc wszelki spokój pod gwiazdami.

Kayerts i Carlier spali źle tej nocy. Zdawało im się, że słyszą wystrzały, ale nie mogli ustalić w jakim kierunku. Rano nie było Makoli. Wrócił około południa w towarzystwie jednego z wczorajszych przybyszów i wymykał się wciąż Kayertsowi, który ani rusz nie mógł się z nim rozmówić. Kayerts osądził, że Makola prawdopodobnie ogłuchł i bardzo się temu dziwował. Carlier, który łowił ryby na wybrzeżu, wrócił tymczasem i rzekł, pokazując swój połów: „Piekielny dzisiaj rozruch wśród tych Murzynów; ciekaw jestem co się tam dzieje. Z piętnaście łodzi przebyło rzekę podczas tych dwóch godzin, kiedy łowiłem ryby“. Strapiony Kayerts zapytał: „Czy nie dziwnie ten Makola dziś wygląda?“ Carlier doradził: „Trzymaj w kupie wszystkich naszych ludzi, bo nuż się coś wydarzy“.AN OUTPOST OF PROGRESS

I

There were two white men in charge of the trading station. Kayerts, the chief, was short and fat; Carlier, the assistant, was tall, with a large head and a very broad trunk perched upon a long pair of thin legs. The third man on the staff was a Sierra Leone nigger, who maintained that his name was Henry Price. However, for some reason or other, the natives down the river had given him the name of Makola, and it stuck to him through all his wanderings about the country. He spoke English and French with a warbling accent, wrote a beautiful hand, understood bookkeeping, and cherished in his innermost heart the worship of evil spirits. His wife was a negress from Loanda, very large and very noisy. Three children rolled about in sunshine before the door of his low, shed-like dwelling. Makola, taciturn and impenetrable, despised the two white men. He had charge of a small clay storehouse with a dried-grass roof, and pretended to keep a correct account of beads, cotton cloth, red kerchiefs, brass wire, and other trade goods it contained. Besides the storehouse and Makola’s hut, there was only one large building in the cleared ground of the station. It was built neatly of reeds, with a verandah on all the four sides. There were three rooms in it. The one in the middle was the living-room, and had two rough tables and a few stools in it. The other two were the bedrooms for the white men. Each had a bedstead and a mosquito net for all furniture. The plank floor was littered with the belongings of the white men; open half-empty boxes, torn wearing apparel, old boots; all the things dirty, and all the things broken, that accumulate mysteriously round untidy men. There was also another dwelling-place some distance away from the buildings. In it, under a tall cross much out of the perpendicular, slept the man who had seen the beginning of all this; who had planned and had watched the construction of this outpost of progress. He had been, at home, an unsuccessful painter who, weary of pursuing fame on an empty stomach, had gone out there through high protections. He had been the first chief of that station. Makola had watched the energetic artist die of fever in the just finished house with his usual kind of “I told you so” indifference. Then, for a time, he dwelt alone with his family, his account books, and the Evil Spirit that rules the lands under the equator. He got on very well with his god. Perhaps he had propitiated him by a promise of more white men to play with, by and by. At any rate the director of the Great Trading Company, coming up in a steamer that resembled an enormous sardine box with a flat-roofed shed erected on it, found the station in good order, and Makola as usual quietly diligent. The director had the cross put up over the first agent’s grave, and appointed Kayerts to the post. Carlier was told off as second in charge. The director was a man ruthless and efficient, who at times, but very imperceptibly, indulged in grim humour. He made a speech to Kayerts and Carlier, pointing out to them the promising aspect of their station. The nearest trading-post was about three hundred miles away. It was an exceptional opportunity for them to distinguish themselves and to earn percentages on the trade. This appointment was a favour done to beginners. Kayerts was moved almost to tears by his director’s kindness. He would, he said, by doing his best, try to justify the flattering confidence, &c., &c. Kayerts had been in the Administration of the Telegraphs, and knew how to express himself correctly. Carlier, an ex-non-commissioned officer of cavalry in an army guaranteed from harm by several European Powers, was less impressed. If there were commissions to get, so much the better; and, trailing a sulky glance over the river, the forests, the impenetrable bush that seemed to cut off the station from the rest of the world, he muttered between his teeth, “We shall see, very soon.”

Next day, some bales of cotton goods and a few cases of provisions having been thrown on shore, the sardine-box steamer went off, not to return for another six months. On the deck the director touched his cap to the two agents, who stood on the bank waving their hats, and turning to an old servant of the Company on his passage to headquarters, said, “Look at those two imbeciles. They must be mad at home to send me such specimens. I told those fellows to plant a vegetable garden, build new storehouses and fences, and construct a landing-stage. I bet nothing will be done! They won’t know how to begin. I always thought the station on this river useless, and they just fit the station!”

“They will form themselves there,” said the old stager with a quiet smile.

“At any rate, I am rid of them for six months,” retorted the director.

The two men watched the steamer round the bend, then, ascending arm in arm the slope of the bank, returned to the station. They had been in this vast and dark country only a very short time, and as yet always in the midst of other white men, under the eye and guidance of their superiors. And now, dull as they were to the subtle influences of surroundings, they felt themselves very much alone, when suddenly left unassisted to face the wilderness; a wilderness rendered more strange, more incomprehensible by the mysterious glimpses of the vigorous life it contained. They were two perfectly insignificant and incapable individuals, whose existence is only rendered possible through the high organization of civilized crowds. Few men realize that their life, the very essence of their character, their capabilities and their audacities, are only the expression of their belief in the safety of their surroundings. The courage, the composure, the confidence; the emotions and principles; every great and every insignificant thought belongs not to the individual but to the crowd: to the crowd that believes blindly in the irresistible force of its institutions and of its morals, in the power of its police and of its opinion. But the contact with pure unmitigated savagery, with primitive nature and primitive man, brings sudden and profound trouble into the heart. To the sentiment of being alone of one’s kind, to the clear perception of the loneliness of one’s thoughts, of one’s sensations—to the negation of the habitual, which is safe, there is added the affirmation of the unusual, which is dangerous; a suggestion of things vague, uncontrollable, and repulsive, whose discomposing intrusion excites the imagination and tries the civilized nerves of the foolish and the wise alike.

Kayerts and Carlier walked arm in arm, drawing close to one another as children do in the dark; and they had the same, not altogether unpleasant, sense of danger which one half suspects to be imaginary. They chatted persistently in familiar tones. “Our station is prettily situated,” said one. The other assented with enthusiasm, enlarging volubly on the beauties of the situation. Then they passed near the grave. “Poor devil!” said Kayerts. “He died of fever, didn’t he?” muttered Carlier, stopping short. “Why,” retorted Kayerts, with indignation, “I’ve been told that the fellow exposed himself recklessly to the sun. The climate here, everybody says, is not at all worse than at home, as long as you keep out of the sun. Do you hear that, Carlier? I am chief here, and my orders are that you should not expose yourself to the sun!” He assumed his superiority jocularly, but his meaning was serious. The idea that he would, perhaps, have to bury Carlier and remain alone, gave him an inward shiver. He felt suddenly that this Carlier was more precious to him here, in the centre of Africa, than a brother could be anywhere else. Carlier, entering into the spirit of the thing, made a military salute and answered in a brisk tone, “Your orders shall be attended to, chief!” Then he burst out laughing, slapped Kayerts on the back and shouted, “We shall let life run easily here! Just sit still and gather in the ivory those savages will bring. This country has its good points, after all!” They both laughed loudly while Carlier thought: “That poor Kayerts; he is so fat and unhealthy. It would be awful if I had to bury him here. He is a man I respect.” . . . Before they reached the verandah of their house they called one another “my dear fellow.”

The first day they were very active, pottering about with hammers and nails and red calico, to put up curtains, make their house habitable and pretty; resolved to settle down comfortably to their new life. For them an impossible task. To grapple effectually with even purely material problems requires more serenity of mind and more lofty courage than people generally imagine. No two beings could have been more unfitted for such a struggle. Society, not from any tenderness, but because of its strange needs, had taken care of those two men, forbidding them all independent thought, all initiative, all departure from routine; and forbidding it under pain of death. They could only live on condition of being machines. And now, released from the fostering care of men with pens behind the ears, or of men with gold lace on the sleeves, they were like those lifelong prisoners who, liberated after many years, do not know what use to make of their freedom. They did not know what use to make of their faculties, being both, through want of practice, incapable of independent thought.

At the end of two months Kayerts often would say, “If it was not for my Melie, you wouldn’t catch me here.” Melie was his daughter. He had thrown up his post in the Administration of the Telegraphs, though he had been for seventeen years perfectly happy there, to earn a dowry for his girl. His wife was dead, and the child was being brought up by his sisters. He regretted the streets, the pavements, the cafes, his friends of many years; all the things he used to see, day after day; all the thoughts suggested by familiar things—the thoughts effortless, monotonous, and soothing of a Government clerk; he regretted all the gossip, the small enmities, the mild venom, and the little jokes of Government offices. “If I had had a decent brother-in-law,” Carlier would remark, “a fellow with a heart, I would not be here.” He had left the army and had made himself so obnoxious to his family by his laziness and impudence, that an exasperated brother-in-law had made superhuman efforts to procure him an appointment in the Company as a second-class agent. Having not a penny in the world he was compelled to accept this means of livelihood as soon as it became quite clear to him that there was nothing more to squeeze out of his relations. He, like Kayerts, regretted his old life. He regretted the clink of sabre and spurs on a fine afternoon, the barrack-room witticisms, the girls of garrison towns; but, besides, he had also a sense of grievance. He was evidently a much ill-used man. This made him moody, at times. But the two men got on well together in the fellowship of their stupidity and laziness. Together they did nothing, absolutely nothing, and enjoyed the sense of the idleness for which they were paid. And in time they came to feel something resembling affection for one another.

They lived like blind men in a large room, aware only of what came in contact with them (and of that only imperfectly), but unable to see the general aspect of things. The river, the forest, all the great land throbbing with life, were like a great emptiness. Even the brilliant sunshine disclosed nothing intelligible. Things appeared and disappeared before their eyes in an unconnected and aimless kind of way. The river seemed to come from nowhere and flow nowhither. It flowed through a void. Out of that void, at times, came canoes, and men with spears in their hands would suddenly crowd the yard of the station. They were naked, glossy black, ornamented with snowy shells and glistening brass wire, perfect of limb. They made an uncouth babbling noise when they spoke, moved in a stately manner, and sent quick, wild glances out of their startled, never-resting eyes. Those warriors would squat in long rows, four or more deep, before the verandah, while their chiefs bargained for hours with Makola over an elephant tusk. Kayerts sat on his chair and looked down on the proceedings, understanding nothing. He stared at them with his round blue eyes, called out to Carlier, “Here, look! look at that fellow there—and that other one, to the left. Did you ever such a face? Oh, the funny brute!”

Carlier, smoking native tobacco in a short wooden pipe, would swagger up twirling his moustaches, and surveying the warriors with haughty indulgence, would say—

“Fine animals. Brought any bone? Yes? It’s not any too soon. Look at the muscles of that fellow third from the end. I wouldn’t care to get a punch on the nose from him. Fine arms, but legs no good below the knee. Couldn’t make cavalry men of them.” And after glancing down complacently at his own shanks, he always concluded: “Pah! Don’t they stink! You, Makola! Take that herd over to the fetish” (the storehouse was in every station called the fetish, perhaps because of the spirit of civilization it contained) “and give them up some of the rubbish you keep there. I’d rather see it full of bone than full of rags.”

Kayerts approved.

“Yes, yes! Go and finish that palaver over there, Mr. Makola. I will come round when you are ready, to weigh the tusk. We must be careful.” Then turning to his companion: “This is the tribe that lives down the river; they are rather aromatic. I remember, they had been once before here. D’ye hear that row? What a fellow has got to put up with in this dog of a country! My head is split.”

Such profitable visits were rare. For days the two pioneers of trade and progress would look on their empty courtyard in the vibrating brilliance of vertical sunshine. Below the high bank, the silent river flowed on glittering and steady. On the sands in the middle of the stream, hippos and alligators sunned themselves side by side. And stretching away in all directions, surrounding the insignificant cleared spot of the trading post, immense forests, hiding fateful complications of fantastic life, lay in the eloquent silence of mute greatness. The two men understood nothing, cared for nothing but for the passage of days that separated them from the steamer’s return. Their predecessor had left some torn books. They took up these wrecks of novels, and, as they had never read anything of the kind before, they were surprised and amused. Then during long days there were interminable and silly discussions about plots and personages. In the centre of Africa they made acquaintance of Richelieu and of d’Artagnan, of Hawk’s Eye and of Father Goriot, and of many other people. All these imaginary personages became subjects for gossip as if they had been living friends. They discounted their virtues, suspected their motives, decried their successes; were scandalized at their duplicity or were doubtful about their courage. The accounts of crimes filled them with indignation, while tender or pathetic passages moved them deeply. Carlier cleared his throat and said in a soldierly voice, “What nonsense!” Kayerts, his round eyes suffused with tears, his fat cheeks quivering, rubbed his bald head, and declared. “This is a splendid book. I had no idea there were such clever fellows in the world.” They also found some old copies of a home paper. That print discussed what it was pleased to call “Our Colonial Expansion” in high-flown language. It spoke much of the rights and duties of civilization, of the sacredness of the civilizing work, and extolled the merits of those who went about bringing light, and faith and commerce to the dark places of the earth. Carlier and Kayerts read, wondered, and began to think better of themselves. Carlier said one evening, waving his hand about, “In a hundred years, there will be perhaps a town here. Quays, and warehouses, and barracks, and—and—billiard-rooms. Civilization, my boy, and virtue—and all. And then, chaps will read that two good fellows, Kayerts and Carlier, were the first civilized men to live in this very spot!” Kayerts nodded, “Yes, it is a consolation to think of that.” They seemed to forget their dead predecessor; but, early one day, Carlier went out and replanted the cross firmly. “It used to make me squint whenever I walked that way,” he explained to Kayerts over the morning coffee. “It made me squint, leaning over so much. So I just planted it upright. And solid, I promise you! I suspended myself with both hands to the cross-piece. Not a move. Oh, I did that properly.”

At times Gobila came to see them. Gobila was the chief of the neighbouring villages. He was a gray-headed savage, thin and black, with a white cloth round his loins and a mangy panther skin hanging over his back. He came up with long strides of his skeleton legs, swinging a staff as tall as himself, and, entering the common room of the station, would squat on his heels to the left of the door. There he sat, watching Kayerts, and now and then making a speech which the other did not understand. Kayerts, without interrupting his occupation, would from time to time say in a friendly manner: “How goes it, you old image?” and they would smile at one another. The two whites had a liking for that old and incomprehensible creature, and called him Father Gobila. Gobila’s manner was paternal, and he seemed really to love all white men. They all appeared to him very young, indistinguishably alike (except for stature), and he knew that they were all brothers, and also immortal. The death of the artist, who was the first white man whom he knew intimately, did not disturb this belief, because he was firmly convinced that the white stranger had pretended to die and got himself buried for some mysterious purpose of his own, into which it was useless to inquire. Perhaps it was his way of going home to his own country? At any rate, these were his brothers, and he transferred his absurd affection to them. They returned it in a way. Carlier slapped him on the back, and recklessly struck off matches for his amusement. Kayerts was always ready to let him have a sniff at the ammonia bottle. In short, they behaved just like that other white creature that had hidden itself in a hole in the ground. Gobila considered them attentively. Perhaps they were the same being with the other—or one of them was. He couldn’t decide—clear up that mystery; but he remained always very friendly. In consequence of that friendship the women of Gobila’s village walked in single file through the reedy grass, bringing every morning to the station, fowls, and sweet potatoes, and palm wine, and sometimes a goat. The Company never provisions the stations fully, and the agents required those local supplies to live. They had them through the good-will of Gobila, and lived well. Now and then one of them had a bout of fever, and the other nursed him with gentle devotion. They did not think much of it. It left them weaker, and their appearance changed for the worse. Carlier was hollow-eyed and irritable. Kayerts showed a drawn, flabby face above the rotundity of his stomach, which gave him a weird aspect. But being constantly together, they did not notice the change that took place gradually in their appearance, and also in their dispositions.

Five months passed in that way.

Then, one morning, as Kayerts and Carlier, lounging in their chairs under the verandah, talked about the approaching visit of the steamer, a knot of armed men came out of the forest and advanced towards the station. They were strangers to that part of the country. They were tall, slight, draped classically from neck to heel in blue fringed cloths, and carried percussion muskets over their bare right shoulders. Makola showed signs of excitement, and ran out of the storehouse (where he spent all his days) to meet these visitors. They came into the courtyard and looked about them with steady, scornful glances. Their leader, a powerful and determined-looking negro with bloodshot eyes, stood in front of the verandah and made a long speech. He gesticulated much, and ceased very suddenly.

There was something in his intonation, in the sounds of the long sentences he used, that startled the two whites. It was like a reminiscence of something not exactly familiar, and yet resembling the speech of civilized men. It sounded like one of those impossible languages which sometimes we hear in our dreams.

“What lingo is that?” said the amazed Carlier. “In the first moment I fancied the fellow was going to speak French. Anyway, it is a different kind of gibberish to what we ever heard.”

“Yes,” replied Kayerts. “Hey, Makola, what does he say? Where do they come from? Who are they?”

But Makola, who seemed to be standing on hot bricks, answered hurriedly, “I don’t know. They come from very far. Perhaps Mrs. Price will understand. They are perhaps bad men.”

The leader, after waiting for a while, said something sharply to Makola, who shook his head. Then the man, after looking round, noticed Makola’s hut and walked over there. The next moment Mrs. Makola was heard speaking with great volubility. The other strangers—they were six in all—strolled about with an air of ease, put their heads through the door of the storeroom, congregated round the grave, pointed understandingly at the cross, and generally made themselves at home.

“I don’t like those chaps—and, I say, Kayerts, they must be from the coast; they’ve got firearms,” observed the sagacious Carlier.

Kayerts also did not like those chaps. They both, for the first time, became aware that they lived in conditions where the unusual may be dangerous, and that there was no power on earth outside of themselves to stand between them and the unusual. They became uneasy, went in and loaded their revolvers. Kayerts said, “We must order Makola to tell them to go away before dark.”

The strangers left in the afternoon, after eating a meal prepared for them by Mrs. Makola. The immense woman was excited, and talked much with the visitors. She rattled away shrilly, pointing here and there at the forests and at the river. Makola sat apart and watched. At times he got up and whispered to his wife. He accompanied the strangers across the ravine at the back of the station-ground, and returned slowly looking very thoughtful. When questioned by the white men he was very strange, seemed not to understand, seemed to have forgotten French—seemed to have forgotten how to speak altogether. Kayerts and Carlier agreed that the nigger had had too much palm wine.

There was some talk about keeping a watch in turn, but in the evening everything seemed so quiet and peaceful that they retired as usual. All night they were disturbed by a lot of drumming in the villages. A deep, rapid roll near by would be followed by another far off—then all ceased. Soon short appeals would rattle out here and there, then all mingle together, increase, become vigorous and sustained, would spread out over the forest, roll through the night, unbroken and ceaseless, near and far, as if the whole land had been one immense drum booming out steadily an appeal to heaven. And through the deep and tremendous noise sudden yells that resembled snatches of songs from a madhouse darted shrill and high in discordant jets of sound which seemed to rush far above the earth and drive all peace from under the stars.

Carlier and Kayerts slept badly. They both thought they had heard shots fired during the night—but they could not agree as to the direction. In the morning Makola was gone somewhere. He returned about noon with one of yesterday’s strangers, and eluded all Kayerts’ attempts to close with him: had become deaf apparently. Kayerts wondered. Carlier, who had been fishing off the bank, came back and remarked while he showed his catch, “The niggers seem to be in a deuce of a stir; I wonder what’s up. I saw about fifteen canoes cross the river during the two hours I was there fishing.” Kayerts, worried, said, “Isn’t this Makola very queer to-day?” Carlier advised, “Keep all our men together in case of some trouble.”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: