- W empik go
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia - ebook
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia - ebook
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia to proza, która z całego dorobku Petry Hůlovej wywołała największą burzę wśród czeskiej krytyki.
Książka ostro prowokuje i wkurza, bawi i zniecierpliwia, wywołuje mimowolne podniecenie i chęć wydania okrzyku „po co to?!”.
Bohaterka – trzydziestoletnia praska prostytutka – w lekko postrzelonym monologu z wyjątkową fantazją słowotwórczą odkrywa tajemnice najstarszego zawodu świata. Bezwstydnie opisuje często fałszywą pieśń „wtykacza” (wagina) i „raszpli” (penis). A cały ten seks rozgrywa się w dekoracjach współczesnego digiświata, którego hipokryzję demaskuje równie namiętnie, jak nasze najskrytsze fantazje.
Humor, ironia, barwne neologizmy charakteryzujące „te sprawy” i oryginalna narracja sprawiają, że Plastikowe M3... nie jest obsceniczną lekturą dla panów, ale świetną zabawą, choć już po pierwszych kilku stronach czytelnika zaczyna nurtować pytanie, czy
autorka przypadkiem nie robi sobie z niego jaj...
A Twoja raszpla / Twój wtykacz – jak się ma w digiświecie?
Książka została uhonorowana prestiżową Nagrodą Jiřího Ortena; na jej podstawie powstała sztuka teatralna Czeska pornografia (reż. Viktorie Čermáková).
Polski przekład został uhonorowany Nagrodą Literatury na Świecie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-05-5 |
Rozmiar pliku: | 676 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy ją też ktoś tak wyhebluje na gładko? Tę, która o siebie nie dba i poprawia sobie nastrój czym bądź? Czy jej dziura też jest jak lornetka teatralna skierowana na czarny hol, gdzie spaliła się żarówka, na długi, wąski korytarz potrafiący wilgotnieć do śluzowatości, kurczyć się i uciskać jak gumka od majtek, czy ją też? Ciekawe, czy ona też potrafi dusić węża do czerwoności, złapać go za gardło i dobrze potrząsnąć? Bo jeżeli tak, dbałość o siebie straciłaby sens, nawet makijaż spokojnie mógłby być przeterminowany, grudkowaty i odpadający płatami jak wilgotny tynk domu, gdzie przesiaduje ona.
Widuję ją, kiedy przechodzę obok. Na rogu, gdzie wykusz domu stwarza przytulną atmosferę na przekór szczynom, które wylewają tu każdej nocy ci, co myślą, że w ciemności są niewidzialni, a potem i tak nikt nie będzie tędy przechodził. Ma krótkie włosy i grubą twarz z czerwonymi plamami, ale to nie pryszcze. Po prostu przed wyjściem zbyt zaciekle szoruje policzki mydłem, pytanie jednak, czy jej to pomoże.
Czy ktoś obejrzał się za nią z czystego zachwytu i wybrał właśnie ją, bo może mu coś dać? Chyba nie, przecież wtedy nie siedziałaby tam co rano jak kupka nieszczęścia i nie wyglądała, jakby czekała na zbawienie.
Niektóre kobiety ogólnie mało o siebie dbają. Tyją i wydaje im się, że nie będzie tego widać, jeśli założą luźniejsze ubranie. Chyba nikt nie powiedział im też, że obcasów nie nosi się po to, żeby człowiekowi było wygodnie, tylko że nogi wyglądają w nich zgrabniej. Takie jak one nawet nie chodzą po ulicach, a już tym bardziej nimi nie płyną, raczej brodzą wśród chodników jak wśród błotolistowia w zaniedbanym parku i być może im się wydaje, że to wszystko jedno, ale nie.
Nie śmierdzieć i trzymać linię. Nie znam ważniejszych postanowień. Rankiem sadzam tyłek przed lustrem i patrzę na swoją twarz, czy przypadkiem w końcu nie chce powiedzieć mi czegoś, o czym nie wiem. Nie, ale gapi się na mnie tak, jakby tego samego oczekiwała ode mnie. Tak to się nigdy nie dogadamy, mimo wszystko każdego ranka próbuję. Może kiedyś ustąpi. Czasem wygląda jak chucherko. Ma ptasi kształt i absolutnie niewinny uśmiech. Kiedy indziej jest ze szmaty, jak zacerowana w pośpiechu piłka nożna, zresztą aż prosi się o kopniaka, nim zostanie uzgodnione, co z nią dalej będzie. Lecz w międzyczasie taboret zaczyna odciskać mi na tyłku kwadrat, czuję, jak przez jego brzegi przelewają się moje brzegi, które nie są wystarczająco zwarte, chociaż nie mam nadwagi, dzień trzeba zacząć na wesoło.
Gdybym miała podwórze, wywijałabym sobie od kąta do kąta własnoręcznie wiązaną brzozową miotłą i zawsze przy pracy czuła się jak w tradycyjnym stroju ludowym na jarmarku. Nie to, co w pokoju, w którym się budzę, u boku czasami mężczyzna, a wkoło pełno plastiku. Jak na przykład mój plastikowy żółty ptaszek w klatce, która w dodatku jest z metalu, jak dla prawdziwego, cieszy mnie spryt zaradności ludzkiej. Ptaszek identyczny dla każdego, wydmuchany przez maszynę w dalekich Chinach, dlatego, mimo że zrobiony przez dzieci, uskrzydla odległością, którą przebył, chociaż tylko na skrzydłach boeinga.
Przynajmniej nigdy nie odleci do ciepłych afrykańskich krajów. I tak zawsze mi smutno na jesieni z powodu tych znikających ptaków. Grzędują, choć nikt ich nie zmusza, mają samodyscypliny na pęczki, macham do nich z ulicy, w ten sposób choć trochę jednoczę się z nimi w troskach. Jednak ogólnie, nawet jeśli nie układa mi się specjalnie dobrze, nie jestem typem depresyjnym. Zawsze tak było. Ktoś mógłby powiedzieć burdel, ja nazywam to ludzkim gniazdem pełnym ciepła i zakamarków, w których kryją się niespodzianki. I nie mam tu na myśli tylko zasmarkanych chusteczek do nosa, które wpadają za łóżko, kiedy we śnie za bardzo się wiercę. Wsadzam je pod poduszkę, do której przyciskam głowę przez całą noc. Nie wiem, czy mają wysuwane nóżki, czy może coś na kształt pazurków schowanych w poduszeczkach, jak koty? W każdym razie w ciągu paru tygodni udaje im się nieźle stwardnieć tam na dole. Kiedy potem próbuję je wyprostować, trzeszczy w nich jak w radiu, przynajmniej tak, jak powinno trzeszczeć w radiu, gdyby nie było digi.
Digiświat to dla mnie udręka, sprawia, że czuję się powolna, a przecież jestem jeszcze całkiem młoda, naga, potrzebuję ciepła i pieszczot, żeby rozkwitnąć niczym kwiat, którym jest każda kobieta, zresztą teraz mężczyźni też są kwiatami, którymi trzeba się opiekować. Tyle zachodu z tą opieką, brakuje siły roboczej, dlatego rynki pracy muszą się otwierać na przybłędy, których opieka jeszcze na szczęście, lub niestety, nie zmęczyła, nawet jeżeli nie potrafią tak dobrze dbać o siebie, w związku z czym trochę psują wygląd naszych ulic. Egzemplarze felerne też są częścią digiświata, gdyby nie one, nie byłoby czego ulepszać i rynek zwiądłby niczym lilia.
Tanich roboczych osiłków lubię najbardziej, kiedy opalają się na ulicy wsparci na łopacie. Pot perli się na mocnych, śniadych ramionach, na pewno przydałoby się, żeby ktoś rozmasował im plecy, ale nie powiedzą tego wprost. Zamiast tego jarają, kryjąc się w chmurze dymu papierosowego, chociaż spokojnie mogliby wystąpić na jakimś regionalnym pokazie kulturystycznym. Wtedy masaż nie byłby żadnym wstydem. Trzeba przecież trochę pomiętosić mięśnie, żeby zwilgotniały i zarazem pozostały nabrzmiałe przez czas jakiś, żeby były widoczne nawet dla widzów w tylnym rzędzie. Ale ja po prostu przechodzę obok tych mężczyzn z łopatą, zanurzonych w rowach melioracyjnych, tak samo jak obok tej grubej z krótkimi włosami na rogu, i tylko moja głowa po cichutku ugniata kuleczkę wyobrażeń.
Kiedy w dalekiej przyszłości zacznie mi się kończyć okres i nawet zimą będę się pocić jak szczur, ze względu na konieczność noszenia kilku zapasowych bluzek wymienię torebkę na porządną torbę. Wtedy dopiero się nadźwigam, może nawet ujędrni mi się ciało, pytanie, czy wówczas jeszcze kogokolwiek będzie to interesować.
Oto właśnie tajemnice, którym powinno się poświęcić osobny serial telewizyjny. Serial naświetlający zagwozdki, na które pozornie można machnąć ręką. Ale czy każdy z nas jest dyżurnym ruchu z lizakiem albo policjantem z drogówki udzielającym wskazówek kierowcom w korku? Niech tamci sobie machają, a wraz z nimi cała reszta głupków, podczas gdy ja wypełnię lukę na rynku, bo tak pouczający serial jeszcze u nas nie powstał. To od początku do końca mój pomysł. Właśnie na niego wpadłam i będę ulepszać bez przerwy, obiecuję wam. Poza tym nadaję się do pracy zespołowej, zobaczycie. Ustawiają się do mnie całe kolejki, przynajmniej w niektóre dni.
Właściwie wystarczyłoby wysypać zawartość którejś z szufladek mojego biurka, historie z telewizji rodem posypałyby się jak koraliki. Osobna historyjka z każdego wytartego, zużytego przedmiociku, a ze spinki, w której już od półtora roku tkwi garść moich włosów, nawet dwie czy cztery, bo w zapachu człowieka konserwuje się tyle kłopotów i zawirowań, że można je po kolei nawlekać na nitkę, w przeciwnym razie nie byłoby żadnej frajdy. Mnie również kręcą problemy sercowe przeróżnych serc, chociaż ich nie znam, są wymyślone, czyli niezbyt pouczające, więc właściwie mogłabym mieć je w nosie. Lecz moja dłoń z przejęciem miętosi drugą dłoń właśnie podczas oglądania digihistoryjki, którą wypożyczam, lub wręcz kupuję, chociaż rzadko kiedy sięgam po nią po raz drugi. Słodko się po nich śpi. Jak na łódce, którą płynę, pokonując bez trwogi wszelkie bystrzyny, no a rano znów budzę się w pokoju pełnym plastiku, z którego zresztą ma prawo być wyłącznie żółty ptaszek z Chin, ale jakoś się tego nazbierało, jak to bywa w gospodarstwach domowych. Otwieram oczy i naokoło widzę swoje zakupy. A przecież gdybym jeszcze spała, miałabym pewnie uśmiech niemowlaka, komu by przyszło do głowy, że takie małe dziecko rusza z kartą kredytową do galerii handlowej, żeby zrobić sobie przyjemność? Małemu dziecku wystarczy ciepłe mleczko i mruczenie mamy. Mru-mru robię, kiedy nie mogę zasnąć, i wyobrażam sobie, że nie umiem mówić ani chodzić, bo sen musi przecież ulitować się nad bezbronnym zawiniątkiem, które właśnie wklepało w twarz krem na noc.
Czasami wkładam nawet ciepłą wełnianą czapkę, żeby na głowie wszystko do siebie elegancko przylegało, a rozczochrane włosy nie przeszkadzały zasnąć, głowa zasługuje na sen tak samo jak każda inna część ciała, w szczególności mój oheblowany wtykacz, wymęczony przez raszplę, że nieraz mam obawy, że nigdy już nie otworzy się jak parasol.
Zmęczony wtykacz zwykle ot tak sobie bulgocze, jak rybka w mule, w stawie, z którego uszła prawie cała woda, lecz nie tak zażarcie, nie walczy przecież o życie. Tylko o kilka godzin ciszy i spokoju, o nic, za co musiałby mi płacić, poza tym nie ma nawet rąk, a gotówkę i tak ja zabieram. Choć przecież czasami biadoli, jakby trochę walczył o życie. I co mają znaczyć te głębokie wdechy i wydechy? Może powietrze gdzieś w nim utknęło i teraz musi sapać całą noc, żeby się go pozbyć? Nie ma go przecież aż tyle. A może po prostu poświęcam wtykaczowi za dużo uwagi, jest rozpieszczony i postękuje pod wąsem z niezadowolenia? Kiedy całkowicie przyciskam do siebie oba kolana, przeważnie przestaje. Może jest przeoliwiony i nie podoba mu się fakt, że sam w sobie nie może się połapać.
Co dzień przed snem poświęcam wtykaczowi masę uwagi, czasami nawet więcej. Dotknięty w nieodpowiednim według niego momencie dostaje gęsiej skórki, syczy jak rozzłoszczony kocur broniący swojego posłania i musiałabym być bardzo niedomyślna, żeby nie mieć dla niego zrozumienia w tej sytuacji. Mówię mu, przepraszam wtykaczu, nie wiedziałam, choć wiedziałam, ale nie mogłam zasnąć i pomyślałam, że wtykacz wytrzyma jeszcze trochę, bo gdyby dał mi się wypierdoluszkować, zapadłabym w sen niczym żołnierz, co dostał kulę w łeb, a taki wlot znienacka do krainy snu jest jeszcze lepszy niż wpłynięcie tam łódką po digifilmie.
Kiedy sen jest głęboki, oznacza to, że zasypianie nie ciągnie się jak kabel-pyton dookoła mojej głowy, tylko dopada cudnie dywersyjnie, znienacka, a po takim śnie poranek, który tak czy siak w końcu się przypałęta, przybiera dużo bardziej cnotliwą postać. Jest wysportowany, ma mentolowy oddech jak z reklamy, a moje uda już od samego przebudzenia są opięte niebiesko-czarnymi legginsami, w których chodzę biegać przed śniadaniem.
Aerodynamiczny hiperszyk poranek w kształcie kropli kasku zawodowego cyklisty wystrzeliwuje mnie na ulicę szybko jak rzutkę i prosto w tarczę. Adidasy bez niczyjej pomocy biegną obok wody, a wtykacz w ogóle nie daje się we znaki, i nawet jeśli krwawi, nie lamentuje, tylko z zadowoleniem podskakuje, ewentualnie troszkę podłechtując, że ma dzisiaj taki dobry nastrój.
Jednak zwykle nie ma aż takiej idylli, żeby wszystkie elementy zegara tykały bez słów. Gładko i szybko wszystko idzie tylko od święta. Zwykle spieramy się i walczymy, padają kuksańce, jest poszukiwanie skarpetek i zbłąkanego stanika.
Chciałabym kiedyś skończyć studia na wydziale samoistne poruszanie się przedmiotów. O tych zbłąkanych stanikach po ognistej męskiej wizycie i o tych chusteczkach do nosa z nóżkami, które same potrafią wskoczyć za łóżko. Następnie, po obronie magisterki, odleciałabym w poszukiwaniu egzotyki razem z tymi natrętnymi ptakami, które we wrześniu grzędują na balustradzie nad rzeką. Kiedy rano obok nich przebiegam, zawsze przestraszone wzlatują jak po wystrzale, rozpylając wokół siebie masę mikrobów i drobnoustrojów chorobotwórczych.
Potem muszę się wykąpać przed i po. Przed cała, po też, jeśli mam czas.
Gdyby czas nie kołował i nie zmieniał szybkości, dużo szybciej można by policzyć, ile zajmuje przedostanie się z jednego końca miasta na drugi. Ale wtedy człowiek musiałby w ogóle nie myśleć. Kiedy tylko się zamyślę, czas natychmiast rzuca się do ucieczki, a kiedy się zatrzymuję, czas stoi wraz ze mną, chociaż poganiam go i popycham, próbując myśleć o czymś, co by mnie rozerwało, a jego zdezorientowało.
Wyobrażam sobie swoje życie w kościele albo przed wychodkiem publicznym, z talerzykiem, w fartuchu.
Muszę wyobrazić sobie naprawdę potężne ekstremum, żeby wodze fantazji puściły jak katar w pokoju z plastiku albo winda z przeciążoną liną, która leci w dół na filmie akcji, choć moja fantazja raczej woli wzlatywać w górę. Nie owija w bawełnę, ma skrzydła i jest bezgraniczna tak jak pomoc pokrzywdzonym ludziom ze strony ludzi, którzy są dobrzy. Też chętnie przyczyniłabym się do tego, żeby na świecie było więcej dobra, żeby nie trzeba go ze świecą szukać, choć pesymizm, który nie wierzy w dobro, raczej nie pomoże takiemu dobru się rozprzestrzenić. Można na przykład używać innych słów, w każdym trochę dobra za darmochę, żeby pomóc. No więc wytknięcie sobie na początek choćby sposobu mówienia mogłoby być krokiem milowym, ale język nie może do tego nawet przyłożyć ręki, bo nie ma rąk, ani napisać dziennika z podróży, żeby pokazać, jak sprawa wygląda w innych krajach, skoro już człowiekowi nie chce się robić niczego bezpośrednio, ale język nie umie ani pisać, ani podróżować, w dodatku jest miękki, i choć to mięsień, jest tylko delikatnym i łatwym do zranienia klientem jakiejś głowy, czasem także gumy do żucia.
Jednak w pracy nie obeszłabym się bez niego, a kolegi z pracy nie powinno się obgadywać tylko dlatego, że akurat tak wam teraz pasuje. Ludzie, którzy nie znają swoich najbliższych i bagatelizują ich role, słono za to płacą, a ten, kto ma szczęście o tym wiedzieć, byłby głupi, gdyby zachowywał się jak ten, kto tego szczęścia nie ma. Na przykład taka trąba słonia jak gdyby nigdy nic podnosi pień świeżo zrąbanego drzewa i nawet, zdaje się, radzi sobie z drzazgami. Czyli nawet w digiwieku słoń jest dobrym pomocnikiem człowieka, chociaż jedynym plusem siły fizycznej jest to, że jest sexy, bo nikt już jej nie używa, przynajmniej ja nie znam nikogo takiego. Ale kto w ogóle dzisiaj wie, że słoń ma zrośniętą górną wargę z nosem, że nie wspomnę o tym, że nikt nie interesuje się językiem słonia.
Taka wiedza i tak nie przydaje się na co dzień, i gdyby cała ta nauka, którą wyniosłam ze szkoły, wpadła za łóżko i dołączyła do brudnych chusteczek, naprawdę nic by się nie stało. Teraz jest zmagazynowana w płacie mózgowym, jedna informacja na drugiej, jak w lodówce, a kiedy chcę sobie jakąś starą przypomnieć, muszę wziąć tasak, tak mi już tam zamarzły na kość, ale przynajmniej się nie popsują. No gdyby jeszcze stara wiedza podśmierdywała, szybko popadalibyśmy tu ze smrodu. Jakby go mało było. I tak spod pach i spomiędzy nóg wypuszczamy aż nadto. To niekończąca się pieśń, której refren rozbrzmiewa każdego lata w tramwaju pełnym ubranych w podkoszulki ludzi z kosmatymi pachami. W mniejszych miejscowościach, gdzie czyste uszy i paznokcie uchodzą za oświatę, też dość szybko by was taką pieśnią zaatakowali. Mieliby prawo. Czy my też jesteśmy digi? A nie. Jesteśmy tylko ludźmi, którzy czasami śpiewają swoją śmierdzącą piosenkę, zwracając na siebie uwagę innych.
Być może mnie również nikt by nie zauważył bez tej plamy na sukience, którą wtykacz niespodziewanie uronił po kolejnym miesiącu. Żeby już nie dramatyzować, dodam, że nie śmierdziała, raczej była widoczna. Mężczyzna powiedział tylko, proszę pani, jakbym właśnie wykładała towar na półkę i zasłaniała mu cenę prezerwatyw, był też ciekaw, czy się zaczerwienię. Tyle że ja, jadąc w tramwaju, nie przypominałam w niczym panienki z magazynu. Nie miałam nawet plakietki z imieniem Jarmila czy Monika, ani tego zbolałego zdjęcia, które naklejają na plakietkę, kiedy ktoś dłużej pracuje w jakimś dziale. Dlatego zdziwiło mnie to jego proszę pani. Nie jesteśmy przecież w hipermarkecie czy na kursie tańca dla licealistów, tylko w tramwaju na Červený Vrch, a plama z tyłu na mojej sukience jak na złość też jest czerwona. Wtykaczu, wtykaczu. Patrzcie, jaki czarodziej. Wyczarował mi niespodziankę niecałe dwie godziny po tym, jak brałam prysznic. A ten mężczyzna zrobił dobry uczynek, dzięki wtykaczowi, wtykacz nie może mówić, nie mógł powiedzieć mi o plamie, musiał więc to zrobić on, ten mężczyzna. Za to wtykacz na pewno wiedział, że ją robi. Już kiedy wychodziłam z domu, pufciał sobie niezwykle zadowolony, że znowu może pozbyć się zbędnego nabłonka macicy. Krasnorostów, które w nim powstają, i nic z nich nie wynika.
Oprócz serialu telewizyjnego rozwiązującego zagadki, w którego pierwszej części próbowano by między innymi odkryć, jak dużą torbę na zapasowe bluzki powinna nosić kobieta, której właśnie zaczęła się menopauza i która ma znak zodiaku Panna, tak jak ja, marzę o malutkiej kosiarce do krasnorostów mojego bezustannie odrastającego nabłonka macicy, której używałabym w czasach przed zakupem torby w rozmiarze zaleconym w serialu.
Kosiarka miałaby kolor czerwony, błyszczącą maskę, wymiary biedronki i byłaby zdalnie sterowana. Wtykacz mógłby nazwać ją, jakby mu się podobało, na pewno by coś wymyślił, bo wesoły z niego spryciarz. Potem wystarczyłoby rozgarnąć zasłonkę, jak to czasem robię, nim wpada raszpla, i krzyknąć w głąb: nadchodzi kosiarka, żeby wtykacz mógł jeszcze jedną-dwiema mięsistymi falami trochę się ogarnąć, mlasnąć i już tylko czekać jak pan w tweedowej marynarce na hydraulika, choć wtykacz zwykle nie bywa tak spięty. Zresztą na tę okazję tweedowa marynarka byłaby zbyt elegancka, w dodatku kosiarka do krasnorostów nie jest hydraulikiem, raczej pomocnikiem ogrodnika, a przedstawiciele tego zawodu są znani ze swojego apetytu na seks, więc wtykacz jako miejsce wykonywania zawodu się nadaje.
Oczywiście to nie znaczy, że wtykacz ciągle ma ochotę na te rzeczy. Przeciwnie, ochota właściwie niemal całkowicie mu odeszła i zazwyczaj trzeba go namawiać jak damulkę, jakby był nie wiadomo jaki wyjątkowy, a przecież szczególny jest wyłącznie dlatego, że należy do mnie, chociaż on sam, podobnie jak moi mężczyźni, myśli, że jest inaczej.
A że takie przekonanie potrafi nastroszyć atmosferę lubieżności, nie wyprowadzam ich z błędu. Bo kiedy właścicielka wtykacza nie jest już jego panią, bo jego panem staje się właściciel raszpli, słowa są zbędne i podjarka wypełza z każdego kąta. Nie zagląda przez dziurkę od klucza, zrzuca szlafroczek, jest w samym gorsecie, ma uda tłuściutkie w sam raz i jest wypięta dokładnie tak, jak sobie wymarzyła raszpla. Potem trzeba tylko szepnąć wśród ciszy, weź mnie i wymłóć aż po krtań, a raszpla od razu panom pulsuje, a na jej czubku robi się mleczna kropelka. Rzecz jasna, że trzeba umieć to zrobić, bo diabeł tkwi w szczegółach i od takich tekstów już tylko krok do pospolitego wyuzdanka, które wprawdzie najmocniej ze wszystkiego działa na niektóre zdrowe, prostoduszne raszple, lecz na nieśmiałe oddziałuje niekorzystnie, jest też niemało takich, którzy wyobrażają sobie coś subtelniejszego, dlatego najważniejsze to wszystko odpowiednio wyważyć.
Oczywiście odrobina niepokoju działa na każdego. Byle nie za dużo, niektóre raszple z miejsca wariują wtedy ze strachu, a kiedy ich poważanie bierze nogi za pas, nie mogą przejść do heblowania, a ja mam potem mniej czasu na galerię handlową, gdzie temperatura powietrza jest zawsze w sam raz, ciepełko i chłodek, nawet w okresie menopauzy nie będę musiała chodzić tam z torbą szczególnie mocno wypchaną zapasowymi bluzkami.
Wiatrak przy wejściu między rozsuwanymi drzwiami, które same otwierają się na moje powitanie, burzy mi całą fryzurę i wyglądam, jakbym nie przyszła pieszo, tylko przyjechała pociągiem i przez całą jazdę miała głowę wychyloną przez okno. Całe szczęście, że nie oberwała flaszką, którą wyrzucił jakiś menel, myśli sobie na pewno sprzedawczyni, bo gdybym oberwała flaszką, nie podpisywałabym tu teraz, że mi z konta zeszło 4560 koron, tylko czekałabym w poczekalni pogotowia ratunkowego, aż w dyżurce skończą jeść kanapki i zszyją mi twarz.
Co by to było za straszne życie z takim wyglądem. Potem, za każdym razem kiedy opowiadałabym o swoim wypadku, facet stawiałby mi pewnie z własnej inicjatywy kawę i ciastko, lecz raszpla by mu od tego nie podskoczyła. Nawet jej byłoby mnie żal. Ale tak na czczo, bez jakiegokolwiek pompowania krwi. Może położyłby rękę na moim ramieniu, jak starym i obrzydliwym ludziom, bo rękę na ramieniu można położyć bez obrzydzenia nawet komuś, kto jest spocony, ma wysypkę lub nie ma zębów, jednak ma się już dużo mniejszą ochotę zaszeptać coś takiej osobie do ucha, zwłaszcza mi, po tej stronie twarzy, po której przeleciała flaszka, zabierając ze sobą kawałek płatka usznego. Po kilku dniach ptaki zdziobałyby go ze żwiru między torami, a ja bym się przyzwyczaiła, ale lepiej żyje mi się z ładną twarzą i ogólnie nie lubię się do niczego przyzwyczajać.
Dlatego od lat nie zmieniam nic w swoim pokoju, choć wcale mi się w nim nie podoba. Przyzwyczajać się do tego, że pokój jest ładny, kiedy naprawdę jest ładny, jest bardziej skomplikowane niż wmawianie sobie, że jest ładny, kiedy wcale nie jest ładny. W dodatku kiedy naprawdę zrobi się przemeblowanie, nie można już wyobrażać sobie przemeblowania, a w wymarzonym mieszkaniu roi się od nudnych gości, którzy wszystko komentują i ogryzkiem ołówka, niby to przypadkiem wyjętego z kieszeni, zapisują wymiary waszego nowego zestawu wypoczynkowego, które odczytujecie im z katalogu. Nie macie bowiem w domu miarki, wychodzi więc na jaw, że same nie składacie swoich mebli, jak czynią to niektóre mniej zamożne znajome, tylko macie od tego ludzi, no i natychmiast zaczyna się gadka. Co więcej, ktoś rzuca, że chętnie by poznał tych ludzi, co nie znaczy, że chciałby faktycznie kogoś konkretnego poznać, tylko że ty też powinnaś sobie kogoś znaleźć, bo masz trzydzieści lat, a samotne trzydziestki ponoć rzadko odczuwają cokolwiek innego niż żal czy zawiść. W taki oto sposób ludzie próbują wystraszyć cię na śmierć, zapisując sobie wymiary twoich wyjątkowo wygodnych mebli i dziwując się, głośno bądź w duchu, skąd wzięłaś na to pieniądze.
Dlatego nie będę niczego zmieniała w plastikowym pokoju z żółtym ptaszkiem.
Nazywam go tak, bo w mieszkaniu są dwa pokoje, i gdybym powiedziała tylko plastikowy pokój, nie byłoby jasne, który mam na myśli.Polecamy
najnowsza literatura czeska
Którędy szedł anioł, Jan Balabán
Wakacje / Możliwe, że odchodzimy, Jan Balabán
Zasady śmiesznego zachowania, Emil Hakl
Godzina w niebie, Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář
Zniknąć, Petra Soukupová
Gówno się pali, Petr Šabach
Podróże konika morskiego, Petr Šabach
Masłem do dołu, Petr Šabach
Pijane banany, Petr Šabach
Boginie z Žítkovej, Kateřina Tučková
seria Czeska Bajka
Niedoparki, Pavel Šrut, Galina Miklínová
Niedoparki powracają, Pavel Šrut, Galina Miklínová
Bercik i niuniuch, Petra Soukupová
o języku czeskim
Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf, Zofia Tarajło-Lipowska
ekonomia i polityka
My, Europa i świat, Václav Klaus
seria Nowe Polskie
Mama umiera w sobotę, Rafał Niemczyk