- W empik go
Platforma - ebook
Platforma - ebook
Niebezpieczna w sposób, w jaki literatura ma być niebezpieczna – budzi uśpioną wrażliwość. „The New York Observer”
Michel Renault pracuje w ministerstwie kultury. Wiedzie monotonne życie, a jego zainteresowania nie wykraczają poza seks i telewizję. Odziedziczony po ojcu spadek przeznacza na podróż do Tajlandii – raju seksturystów. Tam poznaje młodą, piękną Valerie, pracującą w biurze podróży. Po powrocie do Francji zostają kochankami i wspólnie wprowadzają w życie pomysł Michela – zorganizowaną seksturystykę do krajów Trzeciego Świata. Tylko tak bowiem, twierdzi bohater, Zachód i Wschód mogą pomóc sobie nawzajem.
Houellebecq rozwija przenikliwą diagnozę zdegenerowanego Zachodu – zdominowanego przez wszechobecne współzawodnictwo i plagę przemocy – oraz zaślepionego przez materializm Wschodu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7936-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój ojciec umarł rok temu. Nie wierzę w teorię, według której stajemy się naprawdę dorośli dopiero wtedy, gdy umierają nasi rodzice; nigdy nie stajemy się naprawdę dorośli.
Stojąc przed trumną starca, myślałem o różnych nieprzyjemnych rzeczach. Nie ma co, świetnie sobie poradził, stary cwaniak. „Miałeś dzieci, ty wale – mówiłem w duchu ze złością – pakowałeś swojego grubego kutasa do cipki mojej matki”. Trzeba powiedzieć, że byłem trochę spięty; niecodziennie umiera nam ktoś z rodziny. Nie chciałem oglądać trupa. Mam czterdzieści lat, napatrzyłem się w życiu na trupy; wolę już tego unikać. Dlatego nigdy nie sprawiłem sobie żadnego domowego zwierzęcia.
Nie ożeniłem się również. Okazje mi się trafiały, ale za każdym razem się wycofywałem. A przecież bardzo lubię kobiety. Trochę żałuję tego celibatu. Jest to niedogodne zwłaszcza w okresie wakacji. Ludzie patrzą nieufnie na samotnych mężczyzn w pewnym wieku: od razu podejrzewają ich o egoizm i perwersję; nie mogę nie przyznać im racji.
Po pogrzebie wróciłem do domu, w którym ojciec spędził ostatnie lata życia. Ciało znaleziono tydzień temu. Wokół mebli i w kątach zgromadziło się już trochę kurzu; przy futrynie okiennej zauważyłem pajęczynę. A więc czas, entropia i tym podobne rzeczy powoli brały to miejsce w posiadanie. Zamrażalnik był pusty. W kuchennych szafkach znajdowały się głównie torebki Weight Watchers z daniami na jedną osobę, puszki z aromatyzowanymi proteinami, batoniki energetyczne. Krążyłem po pokojach na parterze, pogryzając ciasteczko z dodatkiem magnezu. W kotłowni spróbowałem trochę poćwiczyć na rowerze treningowym. Ojciec po siedemdziesiątce miał o wiele lepszą kondycję fizyczną niż ja. Codziennie przez godzinę intensywnie uprawiał gimnastykę, dwa razy w tygodniu pokonywał kilka długości basenu. W weekendy grał w tenisa, wraz ze znajomymi w swoim wieku jeździł na rowerze; kilku z nich spotkałem w domu pogrzebowym. „Wszystkim kazał trenować! – zachwycał się pewien ginekolog. – Dziesięć lat od nas starszy, a na dwukilometrowym podjeździe miał nad nami minutę przewagi”. Ojcze, ojcze, powtarzałem sobie, jakże wielka była twoja próżność. Po lewej stronie pola widzenia dostrzegłem przyrządy do ćwiczeń gimnastycznych, hantle. Nagle wyobraziłem sobie kretyna w szortach – o twarzy pomarszczonej, ale właściwie bardzo podobnej do mojej – nadymającego z beznadziejną energią mięśnie klatki piersiowej. Ojcze, powtarzałem sobie, zbudowałeś swe królestwo na piasku. Ciągle pedałowałem, ale chwytała mnie zadyszka, bolały trochę mięśnie ud, a przecież nastawiłem tylko na pierwszy poziom. Wracając myślami do ceremonii pogrzebowej, stwierdziłem, że z pewnością wywarłem na wszystkich świetne wrażenie. Zawsze jestem starannie ogolony, trzymam się prosto; gdy koło trzydziestki zacząłem łysieć, postanowiłem ostrzyc sobie włosy bardzo krótko. Noszę zazwyczaj szare garnitury, krawaty w dyskretnym kolorze, nie wyglądam na kogoś radosnego. Z krótko ostrzyżonymi włosami, okularami w cienkiej oprawce i posępną twarzą, siedząc ze spuszczoną nieco głową i słuchając religijnych pieśni pogrzebowych, czułem się bardzo swobodnie, o wiele lepiej, niż gdybym na przykład był na czyimś ślubie. Najwyraźniej pogrzeby to coś dla mnie. Przestałem pedałować, odkaszlnąłem lekko. Nad łąkami otaczającymi dom powoli zapadała noc. Obok betonowej obudowy kotła grzewczego można było dostrzec niedokładnie zmytą brunatną plamę. Tutaj właśnie znaleziono mojego ojca z roztrzaskaną czaszką, ubranego w szorty i bluzę z napisem I love New York. Według lekarza sądowego śmierć nastąpiła trzy dni wcześniej. Można by ostatecznie uznać, że był to wypadek, ojciec mógł się poślizgnąć na rozlanym oleju czy coś w tym rodzaju. Tylko że posadzka była całkiem sucha, a czaszka pęknięta w kilku miejscach, trochę mózgu rozprysnęło się nawet po podłodze; bardziej prawdopodobne wydawało się morderstwo. Wieczorem miał do mnie wpaść kapitan Chaumont z żandarmerii w Cherbourgu.
W salonie włączyłem telewizor, Sony 16/9, ekran 82 centymetry, dźwięk surround i wbudowany odtwarzacz DVD. W pierwszym programie nadawano kolejny odcinek Xeny, wojowniczej księżniczki, jednego z moich ulubionych seriali; dwie silnie umięśnione kobiety ubrane w metalowe kamizelki i skórzane minispódniczki wymachiwały groźnie szablami. „Zbyt długo już panujesz, Tagrata! – wykrzykiwała blondynka. – Jestem Xena, wojownicza księżniczka Wschodnich Prerii!”. Ktoś zapukał do drzwi; ściszyłem dźwięk.
Na dworze zapadła już noc. Wiatr łagodnie strącał krople deszczu z gałęzi drzew. W drzwiach stała mniej więcej dwudziestopięcioletnia dziewczyna o północnoafrykańskim typie urody.
– Nazywam się Aisza – powiedziała. – Przychodziłam dwa razy w tygodniu sprzątać do pana Renault. Chciałam zabrać swoje rzeczy.
– Tak... – odparłem. – Tak, proszę...
Zrobiłem zapraszający gest, coś w rodzaju zapraszającego gestu. Weszła, rzuciła szybkie spojrzenie na ekran telewizora: tuż obok wulkanu wojowniczki, ciasno ze sobą splecione, prowadziły teraz walkę wręcz; przypuszczam, że niektóre lesbijki taki widok może podniecać.
– Nie chcę panu przeszkadzać – powiedziała Aisza – zajmie mi to pięć minut.
– Nie przeszkadza mi pani – odparłem. – Właściwie to nic mi nie przeszkadza.
Potrząsnęła głową, jakby rozumiała, przez chwilę jej wzrok zatrzymał się na mojej twarzy; pewnie doszukiwała się fizycznego podobieństwa do mojego ojca, może chciała też wydedukować, jaki jest stopień podobieństwa naszych charakterów. Po kilku sekundach obserwacji odwróciła się i weszła na schody prowadzące do sypialni.
– Proszę się nie spieszyć – rzuciłem przytłumionym głosem – proszę się nie spieszyć...
Nie odpowiedziała, nie zatrzymała się; przypuszczalnie w ogóle mnie nie usłyszała. Usiadłem na kanapie, czułem się wyczerpany tym spotkaniem. Powinienem jej zaproponować, żeby zdjęła płaszcz; to się na ogół ludziom proponuje: żeby zdjęli płaszcz. Uświadomiłem sobie, że w pokoju jest potwornie zimno – wilgotne, przenikliwe zimno, chłód ciągnący od grobu. Nie wiedziałem, jak się uruchamia ogrzewanie, nie chciało mi się próbować, teraz mój ojciec nie żyje i powinienem stąd natychmiast wyjść. Przełączyłem na trzeci program w samą porę, żeby jeszcze obejrzeć końcówkę teleturnieju Pytania dla mistrza. W momencie kiedy Nadège z Val-Fourré oznajmiała Julienowi Lepersowi, że gra dalej w trzeciej rundzie, na schodach pojawiła się Aisza z przewieszoną przez ramię niewielką torbą podróżną. Wyłączyłem telewizor, szybko do niej podszedłem.
– Zawsze podziwiałem Juliena Lepersa – powiedziałem. – Nawet jeśli nie zna dobrze miasta czy miejscowości, z której pochodzi kandydat, zazwyczaj udaje mu się wtrącić słówko na temat regionu, okolicy; posiada choćby ogólną wiedzę o tamtejszym klimacie i walorach turystycznych. No i przede wszystkim zna życie: traktuje kandydatów jak istoty ludzkie, zna ich problemy, ich radości. Nic, co ludzkie, nie jest mu ani całkowicie obce, ani wrogie. Udaje mu się skłonić każdego do mówienia o pracy, rodzinie, zainteresowaniach – o tym wszystkim, co według niego składa się na codzienną egzystencję. Kandydaci często grają w orkiestrze dętej, śpiewają w chórze; zajmują się organizowaniem miejscowych uroczystości, z oddaniem działają na rzecz różnych akcji humanitarnych. Ich dzieci często siedzą w studiu wśród publiczności. Oglądając ten program, odnosi się wrażenie, że ludzie są szczęśliwi, i człowiek sam czuje się szczęśliwszy i lepszy. Nie sądzi pani?
Spojrzała na mnie bez uśmiechu; była skromnie ubrana, włosy miała zaczesane do tyłu, lekki makijaż: poważna dziewczyna. Chwilę się wahała, potem powiedziała cichym, nieco zachrypniętym, nieśmiałym głosem:
– Bardzo lubiłam pańskiego ojca.
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć; wydało mi się to dziwne, ale w końcu dlaczego nie. Staruszek z pewnością miał sporo interesujących rzeczy do opowiedzenia: wiele podróżował, był w Kolumbii, w Kenii czy gdzie tam jeszcze; oglądał nosorożce przez lornetkę. Za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy, żartował sobie z mojego statusu urzędnika państwowego, który ma zapewnioną pracę. „Znalazłeś sobie niezłą ciepłą posadkę...” – powtarzał z nieukrywaną pogardą; stosunki rodzinne nie są łatwą sprawą.
– Uczę się w szkole dla pielęgniarek – ciągnęła Aisza. – Wyprowadziłam się od rodziców, więc muszę zarabiać sprzątaniem.
Głowiłem się nad stosowną odpowiedzią: czy należało wypytać ją o ceny wynajmu mieszkań w Cherbourgu? W końcu zdecydowałem się na „no tak...”, mając nadzieję, że pobrzmiewa w tym jakaś znajomość życia. Chyba jej to wystarczyło, skierowała się w stronę drzwi. Przywarłem twarzą do szyby i patrzyłem na volkswagena polo, zawracającego na błotnistej drodze. W trzecim programie nadawano film telewizyjny z życia wsi w XIX wieku, z Tchékym Karyo w roli parobka. Córka właściciela – grał go Jean-Pierre Marielle – między jedną lekcją pianina a drugą obdarzała swymi wdziękami przystojnego wieśniaka. Ich miłosne igraszki odbywały się w oborze; zapadłem w sen, kiedy Tchéky Karyo energicznie ściągał jej jedwabne majtki. Resztką świadomości dostrzegłem jeszcze sekwencję: kilka stojących obok siebie świń.
Obudziły mnie ból i zimno; pewnie zasnąłem w niewygodnej pozycji, kręgi szyjne miałem zupełnie zesztywniałe. Wstając, gwałtownie zakaszlałem, mój oddech napełniał parą lodowatą atmosferę pokoju. Zadziwiające, w telewizji na pierwszym kanale szedł program Taka ryba; a więc musiałem się wcześniej obudzić czy przynajmniej mieć na tyle przytomności, żeby nacisnąć guzik pilota; nie zachowałem o tym najmniejszego wspomnienia. Nocna emisja poświęcona była sumom, gigantycznym, pozbawionym łusek rybom, których na skutek ocieplenia klimatu żyje coraz więcej w rzekach francuskich; upodobały sobie szczególnie okolice elektrowni atomowych. Celem reportażu było wyjaśnienie pewnych mitów: to prawda, że dorosłe sumy osiągają długość trzech, czterech metrów; w departamencie Drôme zauważono nawet okazy przekraczające pięć metrów; wszystko to było całkiem prawdopodobne. Należało natomiast zdecydowanie wykluczyć obawy, jakoby ryby te były mięsożerne czy atakowały kąpiących się ludzi. Rozpowszechniane szeroko podejrzenia dotyczące sumów zdawały się również dotyczyć tych, którzy zajmują się ich połowem; wśród rybaków nieliczne bractwo poławiaczy sumów nie cieszyło się dobrą opinią. Cierpieli oni z tego powodu i mieli nadzieję, że program przyczyni się do poprawy ich wizerunku. Nie mogli oczywiście zachwalać walorów kulinarnych: mięso sumów jest absolutnie niejadalne. Ale ich połów jest rzeczą piękną, zarówno z punktu widzenia intelektualnego, jak i sportowego, podobnie zresztą jak połów szczupaka, i powinien zyskać większą liczbę zwolenników. Zrobiłem kilka kroków po pokoju, ale nie udało mi się rozgrzać; nie byłem w stanie sobie wyobrazić, że miałbym spać w łóżku ojca. W końcu zniosłem z sypialni na piętrze poduszki i koce i ułożyłem się jakoś na kanapie. Zgasiłem światło tuż po końcowym napisie Sum – koniec mitu. Panowały gęste ciemności, gęsta też była cisza.