- nowość
- promocja
Płuca - ebook
Płuca - ebook
Przełomowa i hipnotyzująca powieść uhonorowana islandzką nagrodą literacką
W tej rodzinie ludzie nigdy nie zapominali tego, co raz zostało powiedziane — stąd ze sobą nie rozmawiali.
Jóhanna od dawna nie ma kontaktu z ojcem, ale pewnego wieczoru postanawia otworzyć prezent, który od niego dostała– epicką sagę z historią jej rodziny. Opowieść o rodzinnych sekretach prowadzi od malowniczej Toskanii na początku I wojny światowej, przez Toronto, gdzie ważą się losy imigrantów, aż po Reykjavík w niedalekiej przyszłości. Kim byli przodkowie Jóhanny i co łączy włoskie latające kobiety z oliwkami i islandzkim kogutem?
Tragiczne wątki i miłosne perypetie bohaterów splatają się ze sobą ponad kontynentami i pokoleniami. Za konflikty włoskich przodków płacą ich potomkowie na Islandii, ale miłość kochanków – choć okupiona najwyższą ceną – pozostaje niezmienna, opierając się upływowi czasu.
Pokoleniowa podróż po najgłębszych emocjach. Pełna smutku, ale ze szczyptą humoru. Na początku lektury miałem w płucach ciężar, jednak z każdą kolejną stroną łapałem oddech wolności. Trafiła w moje czułe punkty.
Marcin Okoniewski, Okoń w sieci
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367727716 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jóhanna obserwowała, jak córka uwalnia nogi z kaloszy, rozsypując piasek po całej podłodze. To coś nowego. Dwuletnie dziecko nie potrafiło jeszcze sprawnie się rozbierać, minęło więc sporo czasu, nim to zrobiło. Jóhanna postanowiła zachować spokój. Poranek nie należał do łatwych i nie miała ochoty toczyć kolejnej walki, szczególnie w szatni przedszkola.
Sprawdziła, czy mała aby na pewno wzięła ze sobą misia, i umieściła dziecięcy plecak na półce. Potem odwróciła się do córeczki i uściskała ją.
– Pa, kochanie. Mamusia cię kocha.
Ledwo wypowiedziała te słowa, Ella już dała w długą. Nie będą się widziały przez tydzień, i choć Jóhanna z całego serca kochała córkę, poczuła ulgę.
Nie miała ochoty powtarzać tych samych błędów co ostatnio, gdy Ella przebywała u swojego taty. Postanowiła mniej pić i skupić się na dokończeniu programowania Podróży do końca wszechświata. Spisała też listę prac domowych, które zalegały jej z tyłu głowy: posprzątać, pomalować ścianę, kupić roślinę do salonu i nowy kołowrotek do klatki chomika.
Na samym dole narysowała butelkę czerwonego wina, którą wolno jej będzie otworzyć dopiero po zakończeniu wszystkich wypisanych czynności.
Wróciwszy do domu, położyła się na kanapie i przetestowała kod do nowej prezentacji pod kątem błędów. Wciąż jeszcze wahała się co do sposobu przedstawienia czasu. Wyświetlanie dat wydawało się jej toporne. Ludzie chętnie wczuwali się w wirtualną rzeczywistość, a litery zdawały się jakimś obcym wtrętem, psującym wrażenie.
Zabrała się do sprzątania i pozwoliła podświadomości zmagać się z tym problemem. Posegregowała zabawki, odkurzyła, umyła podłogi, wrzuciła butelki i puszki do worka, w którym głośno pobrzękiwały.
Schowek szczelnie wypełniały zbędne graty i nawet szpilki nie dałoby się tam wcisnąć. Na półkach zalegały rzeczy, których Hrafnowi nie chciało się zabrać, ale i nie było sensu ich dłużej trzymać. Nagle ogarnęły ją niepokój i ochota wyrzucić to wszystko. Zanim się spostrzegła, na regałach zrobiło się przestronnie, za to przybyło sporo foliowych worków na podłodze.
Osiągnęła próg rozpaczy. Rozejrzała się wokół, by sprawdzić, czy nie znajdzie jeszcze czegoś nadającego się na wysypisko.
Za starymi przyborami do robótek leżało zakurzone pudło po butach. Przez chwilę zastanawiała się, czy i jego nie wyrzucić. Gdyby go nie otworzyła, nie miałaby problemu z pozbyciem się pudełka razem z pozostałymi śmieciami.
Nie czytała nowej książki. Przekartkowała ją raz, gdy dowiedziała się, że tata napisał sagę swojej rodziny – żeby sprawdzić, czy miał czelność wspomnieć o niej i o wnuczce, której narodzinom był przeciwny i której do tej pory nie widział. Albo czy napisał coś na temat jej brata. Byłby to pierwszy raz, gdy wspomina o Eliasie od jego śmierci. Kiedy przekonała się, że nie, włożyła książkę do pudełka po butach razem z pozostałymi dziełami ojca i zaniosła do piwnicznego schowka.
Tym razem nie ogarnęło jej to przytłaczające uczucie. Wzięła książkę do ręki i zaczęła ją przeglądać. Tacie nigdy nie zależało na rozmowach o przeszłości. Dopiero kiedy Jóhanna z Eliasem mieli po naście lat, dotarło do nich, że w ich żyłach płynie krew włoska i wietnamska – i to mama im o tym powiedziała.
Milczeć przez całe życie na temat dziedzictwa, a potem spisać to wszystko dokładnie w powieści, to typowe dla jej ojca, historyka, i jak sam siebie nazywa, niedzielnego literata. On chyba czuł się lepiej, trzymając ludzi na stosowny dystans, nigdy nie rozmawiał o tym z własnymi dziećmi, a potem spisał dla obcych te grubiańskie, kłamliwe opowieści o swoich przodkach. Ci, co przeczytali, prawdopodobnie uznali je za przesadzone. Nigdy nie udało mu się sprzedać tych swoich wypocin – ani tu, ani za oceanem, dokąd przeniósł się w ostatnich latach.
Jóhanna poczuła zmęczenie i na jedno mgnienie oka pogarda wobec ojca ustąpiła ciekawości, usiadła więc na jakimś kartonie, by przekartkować księgę.
Enzo... Thao... Sara... Aleks... Anna.
To tylko imiona na papierze, które nie mają dla niej specjalnego znaczenia.Oliwki
Enzo nigdy nie wiedział, kiedy babka mówi prawdę. Nie dlatego, że opowiadane przez nią historie były niewiarygodne, lecz przez to, w jaki sposób babcia Beatrice patrzyła nań po zakończeniu opowieści, z tymi figlikami w oczach.
Wtedy podejrzewał, że staruszka wymyśliła kolejną bujdę.
– Oj, oszukujesz!
Kiedy już jako dorosły wspominał te momenty, nie pamiętał dokładnie, co babcia mówiła, i zastanawiał się, które fragmenty były wytworem dziecięcego umysłu lub wynikiem nieporozumienia.
Jak historia o jego prababce, Marii del Cielo, czy opowieść o latających siostrach.
– Del Cielo – mruknęła babcia siedząca na stołku w kuchni. Niebiańska Maria. – Tak nazywała się mama twojego dziadka.
Rzeczony dziadek, nie okazując najmniejszych oznak zainteresowania, stał nieopodal przepasany fartuchem i wyrywał pióra ptakowi, którego później mieli zjeść.
– A jego tata, ten to był Dall’inferno. Z Piekła.
Przez chwilę widział Enzo oczyma duszy swoją prababkę Marię, zstępującą wolno i z namaszczeniem z błękitnego nieboskłonu, ale wtedy poczuł na sobie uśmiechnięty wzrok babci. Szydziła z niego. To jasne, że pradziadek nie mógł nazywać się Z Piekła.
– Babciu, musisz mi mówić, kiedy mnie oszukujesz.
– A co, oszukuję?
– Nigdy nie wiem, kiedy mówisz prawdę.
– Ajaj, biedactwo.
– Musisz dać mi jakiś znak.
Staruszka wzięła serwetkę, otarła nią oczy i się uśmiechnęła. Dziadek Giacomo stał za nią, sięgnął po wiaderko stojące wysoko na półce i z wysiłku pierdnął.
– Oto i twój znak – powiedziała babcia i ponownie w jej oczach pojawił się figlarny błysk. Roześmiała się, a Enzo mógł jedynie jej zawtórować. Po chwili oboje zanosili się rechotem, a dziadek tylko potrząsał głową, dalej wyrywając pióra.
Jako dorosły Enzo kojarzył to zdarzenie z inną opowieścią o tym, jak babcia Beatrice, gdy była młodą kobietą, dostąpiła zaszczytu towarzyszenia wujom podczas polowania na gęsi. Poprzedniej nocy w górskiej chacie raczyli się trunkami i wyruszyli skoro świt, ociężali i dziwnie podnieceni. Beatrice miała ledwo siedemnaście lat i nie przywykła do spirytualiów, niemniej parła naprzód ze strzelbą, stawiając bezrefleksyjnie krok za krokiem i mamrocząc jakieś zaklęcia myśliwych, których nauczyła się w nocy.
Męskie głosy rozchodziły się we mgle i nagle wokół nastała absolutna cisza. Nogi młodej Beatrice oplotła mleczna smuga i dotarło do niej, że została zupełnie sama.
Nawoływała, ale nikt nie odpowiedział, a czarny tuman przesłonił jej widok. Przepełnił ją strach, wszak obce były jej górskie wyprawy i dopiero niedawno przestała wierzyć w duchy.
Wspinała się, dopóki wreszcie nie trafiła na szczelinę w ścianie mgły, przez którą majaczyła zielona dolina; wtedy też przebiło się słońce. Miała przed sobą nieznane pasmo górskie.
W oddali szybowała istota. Najpierw Beatrice pomyślała sobie, że to ptak – pełen wigoru i lśniąco biały z czarnymi skrzydłami, jak bocian – lecz wtedy zauważyła, że to latająca niewiasta.
Kobieta bez wysiłku płynęła w powietrzu z zamkniętymi oczami, jakby wisiała na drucie, choć niczego innego, poza niebem, nad nią nie było widać, a na jej twarzy umościł się spokój anioła snu, nieprzynależnego do tego świata.
Za nią Beatrice zauważyła drugą zawieszoną w powietrzu donnę; były do siebie podobne jak siostry, o jasnej karnacji, jakby nigdy nie padł na nie promień słońca. Beatrice usiadła na trawie i odłożyła strzelbę. Dłuższą chwilę obserwowała, jak tamte kreślą kółka, otwierają oczy i wolno unoszą ramiona, jakby chciały ją objąć. Wtedy serce Beatrice przepełnił nieopisany smutek.
Rozpłakała się niemal, lecz wtedy ktoś wychynął z gęstej mgły poniżej. Jej wuj, kowal imieniem Lamberto, chwycił ją za ramię i potrząsnął.
Beatrice ocknęła się jakby z zaklęcia. Wuj pomógł jej się podnieść i bez słowa zaprowadził do pozostałych. Spała na trawie, pijana jak bela, oznajmił Lamberto, a towarzysze łowów parsknęli śmiechem – ale babcia Beatrice zapewniała małego Enza, że widziała to na własne oczy i że na pewno nie był to sen.
W wyobraźni Enza te obrazy pojawiały się zawsze razem: jego prababka Maria z niebios i latające siostry: nie był w stanie myśleć o jednym, żeby drugie zaraz mu się nie ukazało.
Wspomnienia o babcinych opowieściach były wyraźniejsze niż wiele rzeczy, które przeżył w dzieciństwie. Towarzyszyło mu to, co lotne i senne.
Kiedy Enzo oczekiwał swojego pierwszego dziecka, ujrzał lecący klucz gęsi. Zastanawiał się, jak to jest być najmłodszym ptakiem: tym, który nie wie, że czeka go dłuższy lot, niż jest to sobie w stanie wyobrazić, do miejsc, o których nawet nie ma pojęcia.
Ptaki zniknęły, a jego przeszedł dreszcz. Biegiem puścił się w dół zbocza, jakby sam diabeł deptał mu po piętach, w stronę wioski i zagrody, a nie zatrzymał się nawet, gdy za nim wołano.
Gwałtownie otworzył drzwi do sypialni, w której jego młodziutka narzeczona płakała przy łóżku. Benedetta spojrzała nań z przerażeniem, w rękach trzymała zmięte, zakrwawione prześcieradło.
W kolejnych dniach ludzie starali się ich pocieszyć, obiecując, że niebawem pojawi się gromadka dzieci, że w ciągu kilku lat ich dom zaroi się od potomstwa i aż będą mieli ich dość. Ale jednocześnie toczyła się wojna, i w tym całym swoim smutku Enzo otrzymał informację, że obniżono wiek poborowy do wojska. Wkrótce potem otrzymał powołanie.
– Wysyłać cię na szkolenie wojskowe, co za dopust i nieszczęście, takich młodziutkich dzieciaków na wojnę – biadoliła babcia tak wzburzona, że całe podniecenie i duma, jakie Enzo poczuł, otworzywszy list, wyparowały natychmiast niczym rosa w porannym słońcu. – A co, jeśli wyślą cię na pierwszą linię frontu, co wtedy, Enzo? Na pewno cię zastrzelą!
Enzo odłożył list i wyszedł przed dom. Błąkał się w swej niedoli, wspiął na wzgórze, a tam, na tle fioletowego nieba, odcinały się drzewka oliwne. Tam też się zatrzymał, spojrzał na wioskę, skąpaną w promieniach zachodzącego słońca, i zastanawiał się, czy dane mu będzie jeszcze tu wrócić.
Oboje jego rodzice odeszli. Salvatore zginął w pożarze, kiedy Enzo miał trzy latka, a Teresa kilka lat później od urazów wewnętrznych. Nazwisko Coniglio było skazane na śmierć. Enzo leżał w trawie i dłuższą chwilę obserwował przewalające się obłoki. Wreszcie się podniósł, zauważył wyschnięte psie gówno smażące się na słońcu, i nawet ono wprawiło go w smutek. Czyżby życie nie miało znaczenia? Poprosił Stwórcę, by dał mu jakiś znak, przelatującego ptaka, krzew gorejący, cokolwiek. Ale nie wydarzyło się nic, poza tym, że słońce schowało się za wzgórzem.
Na wietrze zaszeleściły liście drzewek oliwnych. Enzo przyjrzał się owocom i zapragnął poczuć smak surowych oliwek – tych, które wzrastały z tej samej gleby co on. Zerwał jedną i włożył do ust. Czując gorzki smak, usiłował bezskutecznie żuć twardy jak kamień owoc, który w końcu połknął w całości. Potem zerwał drugi i powtórzył całą zabawę, i następny, i jeszcze jeden, połykał garściami z uporem i złością, dopóki w gardle nie zaczęło go drapać. Wtedy ruszył do domu.
Następnego dnia obudził się tak chory, że trzeba było wezwać doktora, który po oględzinach oznajmił, iż młody człowiek kołacze do drzwi śmierci i jak najszybciej musi się znaleźć w szpitalu. Enzo ledwie był w stanie mówić, tak bardzo bolał go brzuch, ale zrządzeniem opatrzności Bożej szpital wyposażony był w nowy sprzęt rentgenowski. Przepisano mu środki przeciwbólowe i gdy poczuł się lepiej, pojawił się specjalista z diagnozą.
– Obejrzałem zdjęcia rentgenowskie – powiedział.
– I co, nic mi nie jest?
– Obawiam się, że nie. Znaleźliśmy cień.
– To znaczy?
– Cień. Rak, młody człowieku. Rozsiał się po całych jelitach. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie dziwota, że cierpisz. Sądząc po zdjęciach, to cud, że jeszcze stoisz o własnych siłach.
– Ależ, doktorze – jęknął Enzo. – Wysyłają mnie na wojnę!
– Młody człowieku. Nie musisz nigdzie jechać, żeby umrzeć. Nie sądzę, abyś przeżył do końca miesiąca. Wracaj do domu.
Enzo założył kapelusz i wyglądało, jakby chciał się wycofać. Lekarz usiadł za biurkiem, osadził okulary na nosie i naskrobał coś na karteluszku.
– Nie ma sensu młodzieńcowi, który drżący stoi u wrót śmierci, wkładać do rąk karabin. Przy pierwszym ataku kaszlu wypuścisz go i odstrzelisz męskość najbliższemu towarzyszowi.
Enzo nie podniósł wzroku, ale skinął głową.
– Pokażesz to swojemu zwierzchnikowi – zalecił specjalista i podał chłopakowi list, w którym zaświadczał, iż Enzo Coniglio jest niezdolny do pełnienia służby wojskowej z powodu nieuleczalnego raka, który niebawem doprowadzi do jego śmierci.
Enzo podziękował lekarzowi za wyrok śmierci, pożegnał się, poszedł do domu i zamknął się w wychodku, gdzie wydalił z siebie ponad kilo niestrawnych oliwek.
W ten oto sposób wywinął się Enzo światowej machinie wojennej, która niechybnie pomalutku by go zmieliła i postawiła kropkę pod historią rodziny. Oboje z Benedettą wyprowadzili się do Pensylwanii w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego stryj pracował w kopalni. Tam doczekali się swojego jedynego dziecka, Federica, którego kochali równie gorąco, jak kochaliby całą gromadkę dzieci, którą im obiecano. Wiedli proste życie, lecz w większym dostatku niż ten, który byłby ich udziałem na włoskiej wsi.
Dopóki nie zaczęła się druga wojna światowa i jedynak Federico nie otrzymał powołania. Ze strachu odchodził od zmysłów i gdy Enzo wrócił do domu, zastał chłopaka niepocieszonego na kanapie.
– Co się dzieje? – zapytał Enzo.
– Wysyłają mnie na wojnę, tato – odparł Federico.
– Nie, dopóki ja mam coś do gadania – oznajmił Enzo i zrozpaczony zaczął wydzwaniać po bliższych i dalszych krewnych za niedojrzałymi oliwkami. Wreszcie znalazł producenta, który zgodził się wysłać mu całą skrzynkę po niewygórowanej cenie. Kilka dni później ojciec postawił lśniący stos czarnych owoców na stole przed synem.
– Żryj, jeśli chcesz żyć – rozkazał.
Syn bał się postąpić inaczej, więc posłuchał ojca, i niebawem Enzo odwiózł go do szpitala, gdzie Federico skarżył się na ból brzucha i bolesne wypróżnienia. Zlecono rentgen, i coś niebywałego: zdiagnozowano u niego nieuleczalnego raka. Niezdolny do służby wojskowej.
W ten oto sposób wywinął się śmierci i mógł przedłużyć istnienie rodu Coniglio o kolejne pokolenie.
Federico ożenił się z Sarą, włoską dziewczyną z dzielnicy, i z nią doczekał się jednego dziecka, dokładnie tak jak jego ojciec – miał syna. Chłopcu dano na imię Anthony. Podobnie jak ojciec i dziadek, tak i Anthony dostał powołanie do armii. Działo się to pod koniec roku 1972, i tym razem przedstawiciel rodu Coniglio miał walczyć z komunistami w Wietnamie.
Anthony czekał na ten dzień w podszytym lękiem napięciu, ponieważ uczta oliwna stała się obrzędem wkraczania w dorosłość dla męskich członków rodu. Całe życie dorastał wśród opowieści o dziadku i tacie, które zawsze kończyły się tym, że wskazywano na pokryty patyną słój z oliwkami wysoko na półce, gdzie zajmowały honorowe miejsce.
Te lśniące małe kulki oznaczały życie i śmierć, podróż poprzez historię rodziny – i ciała jego ojca i dziadka. Podróż, która brała swój początek w ich mlaskających gębach, skąd wiodła przez jelita i rentgen, aby wreszcie wyjść w całości w akcie swoiście wynaturzonej reinkarnacji.
To zrozumiałe, że chłopakowi trudno było włożyć do ust tak nabrzmiałą znaczeniem karmę, zwłaszcza że dotychczas wzbraniał się stanowczo przed konsumpcją oliwek.
Kiedy nadeszła pora, ojciec i dziadek weszli do jego pokoju ze słojem pełnym niedojrzałych owoców, dokładnie tak, jak to widział w swoich koszmarach.
– Synu drogi – odezwał się ojciec. – Nadeszła ta chwila.
– Oliwki – dodał dziadek Enzo. – Teraz twoja kolej.
– Tato... dziadku... – rzucił blady jak śmierć Anthony. – Nie mogę.
– Jak to? – zdumiał się Enzo.
– Nie mogę jeść oliwek.
– Co to za brednie, chłopcze – rzekł Federico i podsunął mu słój. – Robiliśmy to i ja, i twój dziadek. To tylko oliwki.
– One są ohydne.
– Co on mówi? – zapytał Enzo.
– Nie chce ich jeść!
– Nie chce... Rozum chłopakowi odebrało?
– Otwórz usta, synu drogi.
Anthony odmówił. Po krótkiej awanturze ojciec i dziadek unieruchomili chłopaka i zaczęli wpychać mu do ust oliwki, które ten natychmiast wypluwał.
– Nie gryź, cholero. Nie gryź – darł się dziadek, podczas gdy Federico wpychał synowi owoce do ust, po czym obaj mu je zamykali, dopóki Anthony nie przełknął. Jednej oliwki za drugą; dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści. Połykał, połykał, połykał. Na twarzy Anthony’ego pojawiły się cętki i nim się obejrzeli, chłopak przestał oddychać.
– Mój ty Boże drogi – wrzeszczała matka, gdy zobaczyła, co mąż z teściem mu robią. – On się dusi, zabijecie mi chłopaka!
Puścili go, lecz jego stan się nie poprawił. Wargi zrobiły się grube, oczy spuchły niczym po uderzeniu pięścią. On się nie dusił. To była reakcja alergiczna. Pędem odwieźli go do szpitala, gdzie wypłukano mu to całe gówno z żołądka.
Ceremonia wkroczenia w dorosłość się nie udała. Rodzina była w szoku. Żadnego raka. Żadnego świadectwa od lekarza. Chłopak był uczulony na jedyne remedium.
– To wszystko przez te detergenty – żalił się Federico swej małżonce Sarze. – Zaszczepiłaś mu nerwicę natręctw, która zabiła w nim odporność na rzeczy naturalne.
– Moja wina?
– Tak, jesteś dla niego nadopiekuńcza.
– Ale to wyście się nad nim znęcali!
– Znęcali, staraliśmy się ratować jego życie.
– Ciągle te przerażające opowieści o oliwkach.
– W oliwkach nie ma niczego przerażającego, czy wyście wszyscy poszaleli?
– To spowodowało u niego szkody psychosomatyczne, jestem tego pewna.
– Psychosomatyczne? Cholerne brednie.
– Choroby mają swoje korzenie w psychice, coraz częściej dowodzą tego badania.
Oliwki zawiodły i musieli pogodzić się z faktem, że ich syn zniknął w wietnamskiej dżungli. Przez kilka lat nie było z nim kontaktu, nie otrzymywali też żadnych listów.
Aż któregoś pięknego dnia pojawił się z wietnamską żoną u boku.
– No – oznajmił. – To wróciłem z wojny.
Ale nie do końca była to prawda. Nie udał się do koszar, zgodnie z planem, ani tym bardziej do Wietnamu. Anthony uciekł przez granicę do Kanady, gdzie przebywał cztery lata, bo nie miał odwagi wrócić do domu. Zrobił to, dopiero gdy prezydent Carter ogłosił amnestię dla dezerterów wojennych. W międzyczasie gościł w schroniskach organizacji pomocowych, panicznie obawiając się władz amerykańskich – na równi z lękiem przed swoim ojcem i dziadkiem. Włóczył się tu i tam, niekiedy wiodąc życie jakiegoś wagabundy. Wszystko do czasu, gdy zlitowała się nad nim rodzina uchodźców w Toronto.
Wszystko do czasu, gdy młoda kobieta nie zakochała się w nim na odległość.
Rodzina, którą poznał Anthony, cieszyła się specjalnymi względami wśród Wietnamczyków zamieszkujących tę dzielnicę. Jako ludziom wykształconym wyznania katolickiego łatwiej im się było zaadaptować niż większości współdzielących ich dolę tułaczą. Familii dobrze się wiodło, kiedy ich kraj znajdował się pod panowaniem Francuzów, bo Bảo Lộc i jego brat w młodości wysłani zostali do szkół w Paryżu. Brat uczył się na dentystę, a Bảo Lộc studiował ekonomię. Podczas studiów uległ urokowi komunizmu i po powrocie stał się jego rzecznikiem, przeto ku utrapieniu własnego ojca wspierał ruch wolnościowy – ten sam, który położył podwaliny pod likwidację ich własnej klasy.
Bảo Lộc i jego małżonkę Lieu frasowało bardzo, że wylądowali w Toronto, a nie we francuskiej części Kanady, co jednak nie przeszkodziło obojgu wyrażać się przy każdej okazji po francusku – nawet podczas kursu angielskiego, na który uczęszczali wraz ze swą córką Thảo.
– Good morning class – powitał ich wykładowca od drzwi, patrząc wprost na siedzącego w pierwszym rzędzie Bảo Lộca, a ten, nie spodziewając się takiej bezpośredniości, w nerwach zerwał się na równe nogi i odpowiedział nauczycielowi głośno i wyraźnie:
– Bonjour!
Bảo Lộc i Lieu jeszcze bardziej za nic mieli tę niepisaną zasadę, by się nie odzywać do przybyszów z północnej części Wietnamu, tych, którzy wystrzegali się zbyt głośnych rozmów na ulicy z obawy przed rozpoznaniem akcentu. Pogoda ducha małżonków wzbudzała do nich niechęć, jakby miała być oznaką arogancji, a nie ducha szczerej przyjaźni – niemniej ich otwartość miała się jeszcze z czasem opłacić, ponieważ szybko nawiązali kontakty z tymi, którzy torowali im drogę i pomogli stworzyć firmę. Kiedy Bảo Lộc natykał się na swoich sąsiadów w ogrodzie, gdzie bawili się przy kartach, ci niezmiennie czynili sobie żarty jego kosztem.
– Bonjour! – wołali ironicznie.
– Ach, bonjour – odpowiadał im natychmiast z radością.
– Gdzież to monsieur się ukrywał?
– Tu i ówdzie, zajęty byłem stawaniem na nogi, messieurs.
– Czyżby! Aż tak! I co tam masz, buteleczkę alkoholu?
– W istocie. Musi być najprzedniejszy. Wyprodukowany tu, w Kanadzie.
– To może zaprosisz swoich przyjaciół z Wietkongu?
– Nie – roześmiał się Bảo Lộc radośnie. – To do przyprawienia coq au vin, które dziś będziemy spożywać. Panowie wybaczą. Au revoir!
Bảo Lộc i Lieu nigdy nie brali tych złośliwości swoich rodaków nazbyt poważnie. I zamiast płakać nad utratą pozycji klasowej, ze stoickim spokojem przyjęli nową rolę daną im przez los – rolę kapitalistów – bo w wieku średnim po raz pierwszy w życiu założyli firmę, z pomocą różnych osób wspierających uchodźców. Kiedy rozpierani dumą zajechali samochodem dostawczym oznaczonym z każdej strony nazwą Nguyen’s Cleaning Services, cała dzielnica oszalała. Ludzie zbiegli się z wszystkich stron, wołali tych, którzy pozostali w domach, żeby podeszli do okien popatrzeć, jak małżonkowie wykonują bez końca rundy honorowe wokół Alexandra Park, po to by nikt nie przegapił początku ich triumfalnego pochodu. Wtedy rozległy się pierwsze salwy śmiechu, ktoś rzucił:
– To lodziarnia.
Małżonkowie w słonecznych okularach puszczali te słowa mimo uszu, w każdym razie tak należało sądzić z ich poważnych min podczas jazdy.
– Wciśnięto wam stary samochód, z którego sprzedawano lody – rozległ się ponownie czyjś głos, któremu towarzyszył gromki śmiech, a chwilę później auto skręciło za róg i zniknęło.
– To nieprawda – usłyszała Thảo od ojca po powrocie do domu – to nie jest lodziarnia, skąd im coś takiego przyszło do głowy?
Lecz gdy Lieu wybyła gdzieś z domu, potajemnie wykonał on telefon do kogoś i po długim, pełnym pustych słów wstępie wreszcie przeszedł do rzeczy i Thảo usłyszała, jak ojciec cicho pyta, czy to możliwe, że samochód wykorzystywany był w celu sprzedaży dzielnicowym dzieciakom lodów na patyku. Nie słyszała, co odpowiedział człowiek po drugiej stronie linii, ale Bảo Lộc pomrukiwał oui, oui albo bien, a nawet très bien, tak robił jednak zawsze, niezależnie od kontekstu rozmowy, więc nie sposób było się domyślić, jak brzmiała odpowiedź.
W początkowych miesiącach ich pobytu w Toronto córka Thảo siadywała na parapecie, pozbawiona apetytu i samotna, i obserwowała życie ludzkie i barwy jesieni w parku pod domem. Mieszkali w niedużym, lecz schludnym mieszkanku w bloku niedaleko dzielnicy chińskiej, gdzie uczęszczała na naukę języka, ale poza tym raczej nie wychodziła z domu.
Miała trudności z jedzeniem, czego się wstydziła i co ukrywała, na ile się dało, a gdy jej matka Lieu patrzyła w inną stronę, wypluwała kęsy jedzenia w serwetkę.
Pomimo wolności, jaką się cieszyli, Thảo czuła się, jakby żyła w zamkniętej klatce, nie tylko dlatego, że musiała ślęczeć nad książkami, lecz również z tego powodu, że jej rodzice doprowadzali ją do szewskiej pasji – kłopotliwe francuzyzmy i wyjazdy biznesowe tym idiotycznym lodovanem uczyniły z jej rodziny pośmiewisko wszystkich Wietnamczyków z China Town.
I tak umierająca z nudów Thảo zastygła na parapecie ze skryptem do gramatyki, zaczęła przyglądać się młodemu człowiekowi, który często przysiadał samotnie na ławce w Alexandra Park, z dłońmi wciśniętymi w kieszeniach cienkiej katany. Oto zjawił się Anthony Coniglio ze swymi długimi do ramion piórami, wielkim nosem i smutnymi oczami, przypominającymi nieco Ringa Starra.
Niespecjalnie rozumiała, dlaczego młodzi kanadyjscy chłopcy w jej wieku noszą taką fryzurę, jakby chcieli dodać sobie kobiecości, i uważała ich często za dość skretyniałych, a czasem też trochę niebezpiecznych.
Zjawisko narkomanii przerażało ją tak bardzo, że gdy napotykała grupę młodzieńców z tlącymi się papierosami, wstrzymywała oddech, tak dla pewności. A jednak ten bezdomny samotnik z nieogolonymi policzkami, spędzający dzień za dniem w parku, ją oczarował. Z każdym mijającym dniem jej zachwyt stawał się coraz większy. Kiedy nie było go nigdzie w pobliżu, trudno jej było się skupić na nauce, wciąż odrywała wzrok od książek, w nadziei, że za chwilę go ujrzy. A gdy wreszcie go zauważyła, tak się cieszyła w sercu, jakby ćwierkający ptaszek usiadł na gałęzi przed jej oknem – i potem już ani literki ze swoich podręczników nie była w stanie przeczytać.
W jakiś tajemniczy sposób on był taki jak ona, zabłąkany w parku niczym poeta w głębokim natchnieniu. Na pewno czeka ich ten sam los. W tego młodego człowieka wrzuciła wszystkich romantycznych bohaterów, o których czytała. On był zagubiony, tak samo jak ona. Oboje przynależeli do tej samej samotnej egzystencji.
On był równie głodny, co ona pozbawiona apetytu. Wyobrażała sobie, że zawija resztki strawy w gazetę i mu zanosi – w wyobraźni na klatce nikogo nie spotykała, a park był wyludniony poza nimi – on sam, a ona do niego przychodzi...
Tu kończyła się jej wizja.
Nie dlatego, że wstydziła się myśleć o pocałunkach. Ona ich nie chciała. Chciała go tylko nakarmić. Żeby może na nią spojrzał, najpierw z niedowierzaniem, a potem z wzbierającą wdzięcznością.
Jej marzenie było równie skromne co ona i pojawiało się tylko w strzępach, zanim wyparowało. Co miałaby mu powiedzieć? Obawiała się, że nie zrozumie jego słów lub że nie będzie w stanie odpowiedzieć i w ten sposób się zbłaźni.
Dzień za dniem spędzała na parapecie, patrząc urzeczona na młodego człowieka. Była rozczarowana, gdy widziała włóczącego się młodzieńca z kanapką i kawą. Wtedy wyrzucała drugie śniadanie do śmieci i wszystko jej było jedno, czy matka to widzi, czy nie, zastanawiała się tylko, kto dał mu jeść.
To była miłość. Puste cierpienie.
Musiała znaleźć pretekst, by wyjść z domu, nie narażając się na przesłuchania matki, lecz nic nie była w stanie wymyślić. Wszystko zdawało się równie niewiarygodne. Przyprawiało ją to o ból głowy. I pośród tych zmartwień zorientowała się, że włóczęga nie pokazał się przez cały dzień.
Ostatni raz widziała go dwa czy trzy dni temu? Zniknął, kiedy wreszcie zdecydowała się do niego pójść? A może miał wypadek?
– Rozpadasz się z wychudzenia – powiedziała Lieu. – Może masz anemię?
Thảo było wszystko jedno, co mówi matka. Już nic nie miało znaczenia.
– Co ci jest? – dociekała Lieu, ale córka nie chciała odpowiedzieć albo nie mogła. Wreszcie matka zaczęła podejrzewać, co jej dolega. To nie mogło być nic innego. Usiadła na łóżku, na którym jej córka leżała skulona, pogrążona w swojej codziennej miłosnej rozpaczy, i pogłaskała ją po delikatnych barkach.
– Córuś kochana.
Ta zamruczała.
– Córeczko...
Znów zamruczała.
– Thảo!
– Mamo.
– Jak on się nazywa?
– ...nic.
– To syn Bian, ten wysoki?
– ...nie.
– To ten cały Phuc, który siedzi w ostatniej ławce na kursie językowym i wyciera gile w ścianę, kiedy mu się zdaje, że nikt nie widzi?
– Oj, nie.
– To ten Duc Luong, co go zgarnęła policja, tylko dlatego, że wygląda na cwaniaka?
– Nie!
– No... to może ten stary parszywiec, który mieszka za sklepem kolonialnym, co przyrósł do swojego ubrania i zrywa czasem z siebie łachy, jak mu jest gorąco? To jego kochasz?
– Nie! Mamo!
– No to kto?
– Ja... nie wiem, jak on się nazywa.
– Aj.
– On jest taki śliczny.
– Aj, aj.
Westchnęła.
– Córuś moja, czy on może już...
– Nie, mamo. Nigdy z nim nie rozmawiałam. Nie wiem, kim jest.
Lieu nie zwykła była okazywać czułości, pocieszyła jednak córkę, pogłaskała, poprawiła włosy, zadowolona.
– Będzie następny.
– Ja go nie chcę!
Tak mijały dni i długie noce. Z każdym wolnym rodnikiem utlenionym ze wspomnienia o czerwononosym włóczędze znikała cząstka samej Thảo. Stawała się nicością.
Wreszcie i ojciec zaczął to dostrzegać.
Córka patrzyła przed siebie pustym wzrokiem znad lunchu, zszarzała i zmizerniała.
– Miała lobotomię? – spytał Bảo Lộc swą żonę. – Nic nie je, nie mówi. Co się dzieje? Czyżby to było to samo, co się stało z Lukiem Duokiem?
– Nie, Bảo Lộc.
– Marniał niezależnie od tego, ile jadł, nikt nic z tego nie rozumiał...
– Nie mówmy o tym teraz – odezwała się Lieu.
– Był coraz chudszy i chudszy. Jakby klątwę na niego kto rzucił.
– Przestań gadać i wsadź jedzenie w jadaczkę.
– A potem zabrali go do lekarza. Ten od razu wiedział, co się dzieje, poprosił go, żeby zdjął spodnie i się wypiął. I tu Luc Duoc się odezwał: „Tego nie zwykłem robić dla każdego”, ale oczywiście lekarzowi zaufał.
– Przestań, Bảo Lộc.
– I jak myślicie, co zobaczył...?
– Myślisz, że twoja córka zacznie jeść, jak będziesz opowiadał takie obrzydliwe historie?
– Wyciągnął takiego długiego, ohydnego...
– Ty i te twoje opowieści, gadanina bez składu.
– Białego, takiego przezroczystego tasiemca...
– Tato?
– ...z jego... Tak, kochanie?
– Mogę iść do siebie?
– Ależ tak – odparł Bảo Lộc. – Tak, oczywiście.
Thảo wstała i zostawiła rodziców w milczeniu.
– Ona jest zakochana, głupku – wytłumaczyła mu Lieu.
– Zakochana – powtórzył Bảo Lộc i zmarszczył brwi.
– Tak, najwyraźniej zakochana.
Patrzyła na niego.
Bảo Lộc spojrzał w sufit, jakby chciał sobie coś przypomnieć.
– I jak on się nazywa – zapytał – ...ten tasiemiec?
Thảo poszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi, już przestała płakać. W tym momencie chciała tylko przekartkować notatki z angielskiego.
Stanęła przed lustrem i zaczęła recytować wiersz, żeby sobie utrwalić. Ostatnia strofa jej się pomyliła, więc wróciła do książki przypomnieć sobie. Spojrzała na park. A tam stał on, w swojej katanie koloru żółtego curry, przechadzał się, jakby nigdy się stamtąd nie ruszał. Patrzyła jak zamurowana, osunęła się na parapet i wydała z siebie stłumiony krzyk. On zaś zniknął z zasięgu wzroku, za drzewami i krzakami.
Nim się zorientowała, już chwyciła kurtkę i przemknęła niczym strzała obok swoich rodziców i za drzwi – oni siedzieli nieruchomo, słuchając oddalających się na schodach kroków, po czym ruszyli do okna zobaczyć, dokąd pobiegła córka.
Thảo wparowała prosto do parku i rozejrzała się na wszystkie strony, ale nigdzie nie było jego śladu, więc udała się do miejsca, gdzie roślinność pozostała nieokiełznana i krzaki plątały się swobodnie. Znajdował się tam niewielki zagajnik, a za nim pole błota, ogrodzenia, kolejne bloki. W jesiennych barwach żółta katana była niewidoczna. Dziewczyna zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać, usłyszała jakiś trzask suchej gałązki i zajrzała w gęstwinę. Zauważyła cień.
Słońce przebiło się zza gęstych chmur i wysłało promienie w mrok, oświecając pośród gałązek i roślinności coś bladoróżowego. Thảo nie zorientowała się, co to, dopóki jaskrawożółty strumień nie zwilżył podłoża. Zamarła w bezruchu, wgapiona w to dyndające ciało, tak brzydkie i jednocześnie niewinne, podczas gdy on lał w krzaki. Nagle wychynął spomiędzy splątanych roślin, skąpany w cieniach i świetle, a wtedy ona wrzasnęła tak głośno, że on śmiertelnie się przeraził i niemal upadł, choć trzeba przyznać, że dzielnie walczył z niechętnym zamknięciu rozporkiem. Kiedy wreszcie złapał równowagę, rozdziawił gębę i wbił w nią wzrok, zarumieniony i zażenowany widokiem stojącej przed nim smarkuli, równie zagubionej co on. Wtedy się uśmiechnęła.
Rodzice siedzieli przyklejeni do okien w sypialni i widzieli, jak zjawiła się z młodym mężczyzną u boku, wychudzoną szczapą z wielkim kinolem. Ściana chmur się rozrzedziła, więc na zmianę kąpali się w świetle lub tonęli w cieniu, jakby sama wszechmoc chciała im błogosławić.
Lieu i Bảo Lộc nie przyjęli nowego przyjaciela córki z otwartymi ramionami, ale kiedy Thảo wyjaśniła, że on ucieka przed służbą wojskową, ich stosunek do niego złagodniał. Chłopak pojawił się na początku Święta Środka Jesieni – i mimo że uważali się za katolików, to uznali, iż młody człowiek musi być zwiastunem czegoś dobrego. Kiedy im powiedział, że nazwisko Coniglio oznacza „królika”, Thảo wskazała na szybko pnący się po nieboskłonie księżyc i spytała:
– Tego królika?
On się w żaden sposób nie zorientował, o co jej chodzi.
Thảo zgasiła światło i przyniosła papier ryżowy, który przyłożyła do szyby. A on patrzył przez jej ramię, czuł jej zapach, zauważył, jak lśnią jej włosy w blasku tego ogromnego miesiąca.
Ona zaś naszkicowała koło na kartce, a następnie odwzorowywała kształty księżyca, rysowała wolno i spokojnie. Niewyraźny uśmiech błąkał się jej na ustach, a jedyne, co było słychać, to cichy szmer ołówka. Kiedy uznała dzieło za zadowalające, położyła kartkę na parapecie. Wokół cieni księżyca narysowała kontury królika – dwoje długich uszu, mały łebek, skoki i ogon.
Anthony podniósł wzrok i spoglądając na rysunek, bezskutecznie usiłował odnaleźć kształt w obrazie księżyca. Przez chwilę w milczeniu przyglądali się księżycowi. Miejsce niewinnego królika powoli w zakamarkach umysłu Anthony’ego zaczęły zajmować bardziej przerażające obrazy. Szarawe zdjęcie rentgenowskie z nieprzyjemnymi czarnymi plamami oraz oliwki, którymi jego przodkowie napychali sobie jelita.
Potem te cienie przybrały inne znaczenia. Przypominały mu wydruk z ultrasonografu, otrzymanego od jedynej osoby wiedzącej, dokąd uciekł. Dziewczyny, z którą przespał się na wieść, że mają go wysłać do Wietnamu.
Po kilku samotnych miesiącach w Kanadzie zrobił to, czego nie miał zamiaru. Wysłał do niej list. Dziewczyna o imieniu Leonor odpowiedziała natychmiast, wysyłając ów wydruk. Nosił go w kieszeni katany. Nie mógł na niego patrzeć, ale wyrzucić też nie potrafił.
Spodziewała się małego Coniglio. Od tamtego czasu minęły już jednak trzy lata i nic więcej nie wiedział.
Teraz podnosił wzrok do nieba.
Oto tam utknął, królik na księżycu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------