Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Płuca - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
29 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Płuca - ebook

Przełomowa i hipnotyzująca powieść uhonorowana islandzką nagrodą literacką

W tej rodzinie ludzie nigdy nie zapominali tego, co raz zostało powiedziane — stąd ze sobą nie rozmawiali.

Jóhanna od dawna nie ma kontaktu z ojcem, ale pewnego wieczoru postanawia otworzyć prezent, który od niego dostała– epicką sagę z historią jej rodziny. Opowieść o rodzinnych sekretach prowadzi od malowniczej Toskanii na początku I wojny światowej, przez Toronto, gdzie ważą się losy imigrantów, aż po Reykjavík w niedalekiej przyszłości. Kim byli przodkowie Jóhanny i co łączy włoskie latające kobiety z oliwkami i islandzkim kogutem?
Tragiczne wątki i miłosne perypetie bohaterów splatają się ze sobą ponad kontynentami i pokoleniami. Za konflikty włoskich przodków płacą ich potomkowie na Islandii, ale miłość kochanków – choć okupiona najwyższą ceną – pozostaje niezmienna, opierając się upływowi czasu.

Pokoleniowa podróż po najgłębszych emocjach. Pełna smutku, ale ze szczyptą humoru. Na początku lektury miałem w płucach ciężar, jednak z każdą kolejną stroną łapałem oddech wolności. Trafiła w moje czułe punkty.
Marcin Okoniewski, Okoń w sieci

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788367727716
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Jó­hanna ob­ser­wo­wała, jak córka uwal­nia nogi z ka­lo­szy, roz­sy­pu­jąc pia­sek po ca­łej pod­ło­dze. To coś no­wego. Dwu­let­nie dziecko nie po­tra­fiło jesz­cze spraw­nie się roz­bie­rać, mi­nęło więc sporo czasu, nim to zro­biło. Jó­hanna po­sta­no­wiła za­cho­wać spo­kój. Po­ra­nek nie na­le­żał do ła­twych i nie miała ochoty to­czyć ko­lej­nej walki, szcze­gól­nie w szatni przed­szkola.

Spraw­dziła, czy mała aby na pewno wzięła ze sobą mi­sia, i umie­ściła dzie­cięcy ple­cak na półce. Po­tem od­wró­ciła się do có­reczki i uści­skała ją.

– Pa, ko­cha­nie. Ma­mu­sia cię ko­cha.

Le­dwo wy­po­wie­działa te słowa, Ella już dała w długą. Nie będą się wi­działy przez ty­dzień, i choć Jó­hanna z ca­łego serca ko­chała córkę, po­czuła ulgę.

Nie miała ochoty po­wta­rzać tych sa­mych błę­dów co ostat­nio, gdy Ella prze­by­wała u swo­jego taty. Po­sta­no­wiła mniej pić i sku­pić się na do­koń­cze­niu pro­gra­mo­wa­nia Po­dróży do końca wszech­świata. Spi­sała też li­stę prac do­mo­wych, które za­le­gały jej z tyłu głowy: po­sprzą­tać, po­ma­lo­wać ścianę, ku­pić ro­ślinę do sa­lonu i nowy ko­ło­wro­tek do klatki cho­mika.

Na sa­mym dole na­ry­so­wała bu­telkę czer­wo­nego wina, którą wolno jej bę­dzie otwo­rzyć do­piero po za­koń­cze­niu wszyst­kich wy­pi­sa­nych czyn­no­ści.

Wró­ciw­szy do domu, po­ło­żyła się na ka­na­pie i prze­te­sto­wała kod do no­wej pre­zen­ta­cji pod ką­tem błę­dów. Wciąż jesz­cze wa­hała się co do spo­sobu przed­sta­wie­nia czasu. Wy­świe­tla­nie dat wy­da­wało się jej to­porne. Lu­dzie chęt­nie wczu­wali się w wir­tu­alną rze­czy­wi­stość, a li­tery zda­wały się ja­kimś ob­cym wtrę­tem, psu­ją­cym wra­że­nie.

Za­brała się do sprzą­ta­nia i po­zwo­liła pod­świa­do­mo­ści zma­gać się z tym pro­ble­mem. Po­se­gre­go­wała za­bawki, od­ku­rzyła, umyła pod­łogi, wrzu­ciła bu­telki i puszki do worka, w któ­rym gło­śno po­brzę­ki­wały.

Scho­wek szczel­nie wy­peł­niały zbędne graty i na­wet szpilki nie da­łoby się tam wci­snąć. Na pół­kach za­le­gały rze­czy, któ­rych Hraf­nowi nie chciało się za­brać, ale i nie było sensu ich dłu­żej trzy­mać. Na­gle ogar­nęły ją nie­po­kój i ochota wy­rzu­cić to wszystko. Za­nim się spo­strze­gła, na re­ga­łach zro­biło się prze­stron­nie, za to przy­było sporo fo­lio­wych wor­ków na pod­ło­dze.

Osią­gnęła próg roz­pa­czy. Ro­zej­rzała się wo­kół, by spraw­dzić, czy nie znaj­dzie jesz­cze cze­goś na­da­ją­cego się na wy­sy­pi­sko.

Za sta­rymi przy­bo­rami do ro­bó­tek le­żało za­ku­rzone pu­dło po bu­tach. Przez chwilę za­sta­na­wiała się, czy i jego nie wy­rzu­cić. Gdyby go nie otwo­rzyła, nie mia­łaby pro­blemu z po­zby­ciem się pu­dełka ra­zem z po­zo­sta­łymi śmie­ciami.

Nie czy­tała no­wej książki. Prze­kart­ko­wała ją raz, gdy do­wie­działa się, że tata na­pi­sał sagę swo­jej ro­dziny – żeby spraw­dzić, czy miał czel­ność wspo­mnieć o niej i o wnuczce, któ­rej na­ro­dzi­nom był prze­ciwny i któ­rej do tej pory nie wi­dział. Albo czy na­pi­sał coś na te­mat jej brata. Byłby to pierw­szy raz, gdy wspo­mina o Elia­sie od jego śmierci. Kiedy prze­ko­nała się, że nie, wło­żyła książkę do pu­dełka po bu­tach ra­zem z po­zo­sta­łymi dzie­łami ojca i za­nio­sła do piw­nicz­nego schowka.

Tym ra­zem nie ogar­nęło jej to przy­tła­cza­jące uczu­cie. Wzięła książkę do ręki i za­częła ją prze­glą­dać. Ta­cie ni­gdy nie za­le­żało na roz­mo­wach o prze­szło­ści. Do­piero kiedy Jó­hanna z Elia­sem mieli po na­ście lat, do­tarło do nich, że w ich ży­łach pły­nie krew wło­ska i wiet­nam­ska – i to mama im o tym po­wie­działa.

Mil­czeć przez całe ży­cie na te­mat dzie­dzic­twa, a po­tem spi­sać to wszystko do­kład­nie w po­wie­ści, to ty­powe dla jej ojca, hi­sto­ryka, i jak sam sie­bie na­zywa, nie­dziel­nego li­te­rata. On chyba czuł się le­piej, trzy­ma­jąc lu­dzi na sto­sowny dy­stans, ni­gdy nie roz­ma­wiał o tym z wła­snymi dziećmi, a po­tem spi­sał dla ob­cych te gru­biań­skie, kłam­liwe opo­wie­ści o swo­ich przod­kach. Ci, co prze­czy­tali, praw­do­po­dob­nie uznali je za prze­sa­dzone. Ni­gdy nie udało mu się sprze­dać tych swo­ich wy­po­cin – ani tu, ani za oce­anem, do­kąd prze­niósł się w ostat­nich la­tach.

Jó­hanna po­czuła zmę­cze­nie i na jedno mgnie­nie oka po­garda wo­bec ojca ustą­piła cie­ka­wo­ści, usia­dła więc na ja­kimś kar­to­nie, by prze­kart­ko­wać księgę.

Enzo... Thao... Sara... Aleks... Anna.

To tylko imiona na pa­pie­rze, które nie mają dla niej spe­cjal­nego zna­cze­nia.Oliwki

Enzo ni­gdy nie wie­dział, kiedy babka mówi prawdę. Nie dla­tego, że opo­wia­dane przez nią hi­sto­rie były nie­wia­ry­godne, lecz przez to, w jaki spo­sób bab­cia Be­atrice pa­trzyła nań po za­koń­cze­niu opo­wie­ści, z tymi fi­gli­kami w oczach.

Wtedy po­dej­rze­wał, że sta­ruszka wy­my­śliła ko­lejną bujdę.

– Oj, oszu­ku­jesz!

Kiedy już jako do­ro­sły wspo­mi­nał te mo­menty, nie pa­mię­tał do­kład­nie, co bab­cia mó­wiła, i za­sta­na­wiał się, które frag­menty były wy­two­rem dzie­cię­cego umy­słu lub wy­ni­kiem nie­po­ro­zu­mie­nia.

Jak hi­sto­ria o jego pra­babce, Ma­rii del Cielo, czy opo­wieść o la­ta­ją­cych sio­strach.

– Del Cielo – mruk­nęła bab­cia sie­dząca na stołku w kuchni. Nie­biań­ska Ma­ria. – Tak na­zy­wała się mama two­jego dziadka.

Rze­czony dzia­dek, nie oka­zu­jąc naj­mniej­szych oznak za­in­te­re­so­wa­nia, stał nie­opo­dal prze­pa­sany far­tu­chem i wy­ry­wał pióra pta­kowi, któ­rego póź­niej mieli zjeść.

– A jego tata, ten to był Dall’in­ferno. Z Pie­kła.

Przez chwilę wi­dział Enzo oczyma du­szy swoją pra­babkę Ma­rię, zstę­pu­jącą wolno i z na­masz­cze­niem z błę­kit­nego nie­bo­skłonu, ale wtedy po­czuł na so­bie uśmiech­nięty wzrok babci. Szy­dziła z niego. To ja­sne, że pra­dzia­dek nie mógł na­zy­wać się Z Pie­kła.

– Bab­ciu, mu­sisz mi mó­wić, kiedy mnie oszu­ku­jesz.

– A co, oszu­kuję?

– Ni­gdy nie wiem, kiedy mó­wisz prawdę.

– Ajaj, bie­dac­two.

– Mu­sisz dać mi ja­kiś znak.

Sta­ruszka wzięła ser­wetkę, otarła nią oczy i się uśmiech­nęła. Dzia­dek Gia­como stał za nią, się­gnął po wia­derko sto­jące wy­soko na półce i z wy­siłku pierd­nął.

– Oto i twój znak – po­wie­działa bab­cia i po­now­nie w jej oczach po­ja­wił się fi­glarny błysk. Ro­ze­śmiała się, a Enzo mógł je­dy­nie jej za­wtó­ro­wać. Po chwili oboje za­no­sili się re­cho­tem, a dzia­dek tylko po­trzą­sał głową, da­lej wy­ry­wa­jąc pióra.

Jako do­ro­sły Enzo ko­ja­rzył to zda­rze­nie z inną opo­wie­ścią o tym, jak bab­cia Be­atrice, gdy była młodą ko­bietą, do­stą­piła za­szczytu to­wa­rzy­sze­nia wu­jom pod­czas po­lo­wa­nia na gęsi. Po­przed­niej nocy w gór­skiej cha­cie ra­czyli się trun­kami i wy­ru­szyli skoro świt, ocię­żali i dziw­nie pod­nie­ceni. Be­atrice miała le­dwo sie­dem­na­ście lat i nie przy­wy­kła do spi­ry­tu­aliów, nie­mniej parła na­przód ze strzelbą, sta­wia­jąc bez­re­flek­syj­nie krok za kro­kiem i mam­ro­cząc ja­kieś za­klę­cia my­śli­wych, któ­rych na­uczyła się w nocy.

Mę­skie głosy roz­cho­dziły się we mgle i na­gle wo­kół na­stała ab­so­lutna ci­sza. Nogi mło­dej Be­atrice oplo­tła mleczna smuga i do­tarło do niej, że zo­stała zu­peł­nie sama.

Na­wo­ły­wała, ale nikt nie od­po­wie­dział, a czarny tu­man prze­sło­nił jej wi­dok. Prze­peł­nił ją strach, wszak obce były jej gór­skie wy­prawy i do­piero nie­dawno prze­stała wie­rzyć w du­chy.

Wspi­nała się, do­póki wresz­cie nie tra­fiła na szcze­linę w ścia­nie mgły, przez którą ma­ja­czyła zie­lona do­lina; wtedy też prze­biło się słońce. Miała przed sobą nie­znane pa­smo gór­skie.

W od­dali szy­bo­wała istota. Naj­pierw Be­atrice po­my­ślała so­bie, że to ptak – pe­łen wi­goru i lśniąco biały z czar­nymi skrzy­dłami, jak bo­cian – lecz wtedy za­uwa­żyła, że to la­ta­jąca nie­wia­sta.

Ko­bieta bez wy­siłku pły­nęła w po­wie­trzu z za­mknię­tymi oczami, jakby wi­siała na dru­cie, choć ni­czego in­nego, poza nie­bem, nad nią nie było wi­dać, a na jej twa­rzy umo­ścił się spo­kój anioła snu, nie­przy­na­leż­nego do tego świata.

Za nią Be­atrice za­uwa­żyła drugą za­wie­szoną w po­wie­trzu donnę; były do sie­bie po­dobne jak sio­stry, o ja­snej kar­na­cji, jakby ni­gdy nie padł na nie pro­mień słońca. Be­atrice usia­dła na tra­wie i odło­żyła strzelbę. Dłuż­szą chwilę ob­ser­wo­wała, jak tamte kre­ślą kółka, otwie­rają oczy i wolno uno­szą ra­miona, jakby chciały ją ob­jąć. Wtedy serce Be­atrice prze­peł­nił nie­opi­sany smu­tek.

Roz­pła­kała się nie­mal, lecz wtedy ktoś wy­chy­nął z gę­stej mgły po­ni­żej. Jej wuj, ko­wal imie­niem Lam­berto, chwy­cił ją za ra­mię i po­trzą­snął.

Be­atrice ock­nęła się jakby z za­klę­cia. Wuj po­mógł jej się pod­nieść i bez słowa za­pro­wa­dził do po­zo­sta­łych. Spała na tra­wie, pi­jana jak bela, oznaj­mił Lam­berto, a to­wa­rzy­sze ło­wów par­sk­nęli śmie­chem – ale bab­cia Be­atrice za­pew­niała ma­łego Enza, że wi­działa to na wła­sne oczy i że na pewno nie był to sen.

W wy­obraźni Enza te ob­razy po­ja­wiały się za­wsze ra­zem: jego pra­babka Ma­ria z nie­bios i la­ta­jące sio­stry: nie był w sta­nie my­śleć o jed­nym, żeby dru­gie za­raz mu się nie uka­zało.

Wspo­mnie­nia o bab­ci­nych opo­wie­ściach były wy­raź­niej­sze niż wiele rze­czy, które prze­żył w dzie­ciń­stwie. To­wa­rzy­szyło mu to, co lotne i senne.

Kiedy Enzo ocze­ki­wał swo­jego pierw­szego dziecka, uj­rzał le­cący klucz gęsi. Za­sta­na­wiał się, jak to jest być naj­młod­szym pta­kiem: tym, który nie wie, że czeka go dłuż­szy lot, niż jest to so­bie w sta­nie wy­obra­zić, do miejsc, o któ­rych na­wet nie ma po­ję­cia.

Ptaki znik­nęły, a jego prze­szedł dreszcz. Bie­giem pu­ścił się w dół zbo­cza, jakby sam dia­beł dep­tał mu po pię­tach, w stronę wio­ski i za­grody, a nie za­trzy­mał się na­wet, gdy za nim wo­łano.

Gwał­tow­nie otwo­rzył drzwi do sy­pialni, w któ­rej jego mło­dziutka na­rze­czona pła­kała przy łóżku. Be­ne­detta spoj­rzała nań z prze­ra­że­niem, w rę­kach trzy­mała zmięte, za­krwa­wione prze­ście­ra­dło.

W ko­lej­nych dniach lu­dzie sta­rali się ich po­cie­szyć, obie­cu­jąc, że nie­ba­wem po­jawi się gro­madka dzieci, że w ciągu kilku lat ich dom za­roi się od po­tom­stwa i aż będą mieli ich dość. Ale jed­no­cze­śnie to­czyła się wojna, i w tym ca­łym swoim smutku Enzo otrzy­mał in­for­ma­cję, że ob­ni­żono wiek po­bo­rowy do woj­ska. Wkrótce po­tem otrzy­mał po­wo­ła­nie.

– Wy­sy­łać cię na szko­le­nie woj­skowe, co za do­pust i nie­szczę­ście, ta­kich mło­dziut­kich dzie­cia­ków na wojnę – bia­do­liła bab­cia tak wzbu­rzona, że całe pod­nie­ce­nie i duma, ja­kie Enzo po­czuł, otwo­rzyw­szy list, wy­pa­ro­wały na­tych­miast ni­czym rosa w po­ran­nym słońcu. – A co, je­śli wy­ślą cię na pierw­szą li­nię frontu, co wtedy, Enzo? Na pewno cię za­strzelą!

Enzo odło­żył list i wy­szedł przed dom. Błą­kał się w swej nie­doli, wspiął na wzgó­rze, a tam, na tle fio­le­to­wego nieba, od­ci­nały się drzewka oliwne. Tam też się za­trzy­mał, spoj­rzał na wio­skę, ską­paną w pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca, i za­sta­na­wiał się, czy dane mu bę­dzie jesz­cze tu wró­cić.

Oboje jego ro­dzice ode­szli. Sa­lva­tore zgi­nął w po­ża­rze, kiedy Enzo miał trzy latka, a Te­resa kilka lat póź­niej od ura­zów we­wnętrz­nych. Na­zwi­sko Co­ni­glio było ska­zane na śmierć. Enzo le­żał w tra­wie i dłuż­szą chwilę ob­ser­wo­wał prze­wa­la­jące się ob­łoki. Wresz­cie się pod­niósł, za­uwa­żył wy­schnięte psie gówno sma­żące się na słońcu, i na­wet ono wpra­wiło go w smu­tek. Czyżby ży­cie nie miało zna­cze­nia? Po­pro­sił Stwórcę, by dał mu ja­kiś znak, prze­la­tu­ją­cego ptaka, krzew go­re­jący, co­kol­wiek. Ale nie wy­da­rzyło się nic, poza tym, że słońce scho­wało się za wzgó­rzem.

Na wie­trze za­sze­le­ściły li­ście drze­wek oliw­nych. Enzo przyj­rzał się owo­com i za­pra­gnął po­czuć smak su­ro­wych oli­wek – tych, które wzra­stały z tej sa­mej gleby co on. Ze­rwał jedną i wło­żył do ust. Czu­jąc gorzki smak, usi­ło­wał bez­sku­tecz­nie żuć twardy jak ka­mień owoc, który w końcu po­łknął w ca­ło­ści. Po­tem ze­rwał drugi i po­wtó­rzył całą za­bawę, i na­stępny, i jesz­cze je­den, po­ły­kał gar­ściami z upo­rem i zło­ścią, do­póki w gar­dle nie za­częło go dra­pać. Wtedy ru­szył do domu.

Na­stęp­nego dnia obu­dził się tak chory, że trzeba było we­zwać dok­tora, który po oglę­dzi­nach oznaj­mił, iż młody czło­wiek ko­ła­cze do drzwi śmierci i jak naj­szyb­ciej musi się zna­leźć w szpi­talu. Enzo le­d­wie był w sta­nie mó­wić, tak bar­dzo bo­lał go brzuch, ale zrzą­dze­niem opatrz­no­ści Bo­żej szpi­tal wy­po­sa­żony był w nowy sprzęt rent­ge­now­ski. Prze­pi­sano mu środki prze­ciw­bó­lowe i gdy po­czuł się le­piej, po­ja­wił się spe­cja­li­sta z dia­gnozą.

– Obej­rza­łem zdję­cia rent­ge­now­skie – po­wie­dział.

– I co, nic mi nie jest?

– Oba­wiam się, że nie. Zna­leź­li­śmy cień.

– To zna­czy?

– Cień. Rak, młody czło­wieku. Roz­siał się po ca­łych je­li­tach. Ni­gdy cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem. Nie dzi­wota, że cier­pisz. Są­dząc po zdję­ciach, to cud, że jesz­cze sto­isz o wła­snych si­łach.

– Ależ, dok­to­rze – jęk­nął Enzo. – Wy­sy­łają mnie na wojnę!

– Młody czło­wieku. Nie mu­sisz ni­g­dzie je­chać, żeby umrzeć. Nie są­dzę, abyś prze­żył do końca mie­siąca. Wra­caj do domu.

Enzo za­ło­żył ka­pe­lusz i wy­glą­dało, jakby chciał się wy­co­fać. Le­karz usiadł za biur­kiem, osa­dził oku­lary na no­sie i na­skro­bał coś na kar­te­luszku.

– Nie ma sensu mło­dzień­cowi, który drżący stoi u wrót śmierci, wkła­dać do rąk ka­ra­bin. Przy pierw­szym ataku kaszlu wy­pu­ścisz go i od­strze­lisz mę­skość naj­bliż­szemu to­wa­rzy­szowi.

Enzo nie pod­niósł wzroku, ale ski­nął głową.

– Po­ka­żesz to swo­jemu zwierzch­ni­kowi – za­le­cił spe­cja­li­sta i po­dał chło­pa­kowi list, w któ­rym za­świad­czał, iż Enzo Co­ni­glio jest nie­zdolny do peł­nie­nia służby woj­sko­wej z po­wodu nie­ule­czal­nego raka, który nie­ba­wem do­pro­wa­dzi do jego śmierci.

Enzo po­dzię­ko­wał le­ka­rzowi za wy­rok śmierci, po­że­gnał się, po­szedł do domu i za­mknął się w wy­chodku, gdzie wy­da­lił z sie­bie po­nad kilo nie­straw­nych oli­wek.

W ten oto spo­sób wy­wi­nął się Enzo świa­to­wej ma­chi­nie wo­jen­nej, która nie­chyb­nie po­ma­lutku by go zmie­liła i po­sta­wiła kropkę pod hi­sto­rią ro­dziny. Oboje z Be­ne­dettą wy­pro­wa­dzili się do Pen­syl­wa­nii w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie jego stryj pra­co­wał w ko­palni. Tam do­cze­kali się swo­jego je­dy­nego dziecka, Fe­de­rica, któ­rego ko­chali rów­nie go­rąco, jak ko­cha­liby całą gro­madkę dzieci, którą im obie­cano. Wie­dli pro­ste ży­cie, lecz w więk­szym do­statku niż ten, który byłby ich udzia­łem na wło­skiej wsi.

Do­póki nie za­częła się druga wojna świa­towa i je­dy­nak Fe­de­rico nie otrzy­mał po­wo­ła­nia. Ze stra­chu od­cho­dził od zmy­słów i gdy Enzo wró­cił do domu, za­stał chło­paka nie­po­cie­szo­nego na ka­na­pie.

– Co się dzieje? – za­py­tał Enzo.

– Wy­sy­łają mnie na wojnę, tato – od­parł Fe­de­rico.

– Nie, do­póki ja mam coś do ga­da­nia – oznaj­mił Enzo i zroz­pa­czony za­czął wy­dzwa­niać po bliż­szych i dal­szych krew­nych za nie­doj­rza­łymi oliw­kami. Wresz­cie zna­lazł pro­du­centa, który zgo­dził się wy­słać mu całą skrzynkę po nie­wy­gó­ro­wa­nej ce­nie. Kilka dni póź­niej oj­ciec po­sta­wił lśniący stos czar­nych owo­ców na stole przed sy­nem.

– Żryj, je­śli chcesz żyć – roz­ka­zał.

Syn bał się po­stą­pić ina­czej, więc po­słu­chał ojca, i nie­ba­wem Enzo od­wiózł go do szpi­tala, gdzie Fe­de­rico skar­żył się na ból brzu­cha i bo­le­sne wy­próż­nie­nia. Zle­cono rent­gen, i coś nie­by­wa­łego: zdia­gno­zo­wano u niego nie­ule­czal­nego raka. Nie­zdolny do służby woj­sko­wej.

W ten oto spo­sób wy­wi­nął się śmierci i mógł prze­dłu­żyć ist­nie­nie rodu Co­ni­glio o ko­lejne po­ko­le­nie.

Fe­de­rico oże­nił się z Sarą, wło­ską dziew­czyną z dziel­nicy, i z nią do­cze­kał się jed­nego dziecka, do­kład­nie tak jak jego oj­ciec – miał syna. Chłopcu dano na imię An­thony. Po­dob­nie jak oj­ciec i dzia­dek, tak i An­thony do­stał po­wo­ła­nie do ar­mii. Działo się to pod ko­niec roku 1972, i tym ra­zem przed­sta­wi­ciel rodu Co­ni­glio miał wal­czyć z ko­mu­ni­stami w Wiet­na­mie.

An­thony cze­kał na ten dzień w pod­szy­tym lę­kiem na­pię­ciu, po­nie­waż uczta oliwna stała się ob­rzę­dem wkra­cza­nia w do­ro­słość dla mę­skich człon­ków rodu. Całe ży­cie do­ra­stał wśród opo­wie­ści o dziadku i ta­cie, które za­wsze koń­czyły się tym, że wska­zy­wano na po­kryty pa­tyną słój z oliw­kami wy­soko na półce, gdzie zaj­mo­wały ho­no­rowe miej­sce.

Te lśniące małe kulki ozna­czały ży­cie i śmierć, po­dróż po­przez hi­sto­rię ro­dziny – i ciała jego ojca i dziadka. Po­dróż, która brała swój po­czą­tek w ich mla­ska­ją­cych gę­bach, skąd wio­dła przez je­lita i rent­gen, aby wresz­cie wyjść w ca­ło­ści w ak­cie swo­iście wy­na­tu­rzo­nej re­in­kar­na­cji.

To zro­zu­miałe, że chło­pa­kowi trudno było wło­żyć do ust tak na­brzmiałą zna­cze­niem karmę, zwłasz­cza że do­tych­czas wzbra­niał się sta­now­czo przed kon­sump­cją oli­wek.

Kiedy na­de­szła pora, oj­ciec i dzia­dek we­szli do jego po­koju ze sło­jem peł­nym nie­doj­rza­łych owo­ców, do­kład­nie tak, jak to wi­dział w swo­ich kosz­ma­rach.

– Synu drogi – ode­zwał się oj­ciec. – Na­de­szła ta chwila.

– Oliwki – do­dał dzia­dek Enzo. – Te­raz twoja ko­lej.

– Tato... dziadku... – rzu­cił blady jak śmierć An­thony. – Nie mogę.

– Jak to? – zdu­miał się Enzo.

– Nie mogę jeść oli­wek.

– Co to za bred­nie, chłop­cze – rzekł Fe­de­rico i pod­su­nął mu słój. – Ro­bi­li­śmy to i ja, i twój dzia­dek. To tylko oliwki.

– One są ohydne.

– Co on mówi? – za­py­tał Enzo.

– Nie chce ich jeść!

– Nie chce... Ro­zum chło­pa­kowi ode­brało?

– Otwórz usta, synu drogi.

An­thony od­mó­wił. Po krót­kiej awan­tu­rze oj­ciec i dzia­dek unie­ru­cho­mili chło­paka i za­częli wpy­chać mu do ust oliwki, które ten na­tych­miast wy­plu­wał.

– Nie gryź, cho­lero. Nie gryź – darł się dzia­dek, pod­czas gdy Fe­de­rico wpy­chał sy­nowi owoce do ust, po czym obaj mu je za­my­kali, do­póki An­thony nie prze­łknął. Jed­nej oliwki za drugą; dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści. Po­ły­kał, po­ły­kał, po­ły­kał. Na twa­rzy An­thony’ego po­ja­wiły się cętki i nim się obej­rzeli, chło­pak prze­stał od­dy­chać.

– Mój ty Boże drogi – wrzesz­czała matka, gdy zo­ba­czyła, co mąż z te­ściem mu ro­bią. – On się dusi, za­bi­je­cie mi chło­paka!

Pu­ścili go, lecz jego stan się nie po­pra­wił. Wargi zro­biły się grube, oczy spu­chły ni­czym po ude­rze­niu pię­ścią. On się nie du­sił. To była re­ak­cja aler­giczna. Pę­dem od­wieźli go do szpi­tala, gdzie wy­płu­kano mu to całe gówno z żo­łądka.

Ce­re­mo­nia wkro­cze­nia w do­ro­słość się nie udała. Ro­dzina była w szoku. Żad­nego raka. Żad­nego świa­dec­twa od le­ka­rza. Chło­pak był uczu­lony na je­dyne re­me­dium.

– To wszystko przez te de­ter­genty – ża­lił się Fe­de­rico swej mał­żonce Sa­rze. – Za­szcze­pi­łaś mu ner­wicę na­tręctw, która za­biła w nim od­por­ność na rze­czy na­tu­ralne.

– Moja wina?

– Tak, je­steś dla niego na­do­pie­kuń­cza.

– Ale to wy­ście się nad nim znę­cali!

– Znę­cali, sta­ra­li­śmy się ra­to­wać jego ży­cie.

– Cią­gle te prze­ra­ża­jące opo­wie­ści o oliw­kach.

– W oliw­kach nie ma ni­czego prze­ra­ża­ją­cego, czy wy­ście wszy­scy po­sza­leli?

– To spo­wo­do­wało u niego szkody psy­cho­so­ma­tyczne, je­stem tego pewna.

– Psy­cho­so­ma­tyczne? Cho­lerne bred­nie.

– Cho­roby mają swoje ko­rze­nie w psy­chice, co­raz czę­ściej do­wo­dzą tego ba­da­nia.

Oliwki za­wio­dły i mu­sieli po­go­dzić się z fak­tem, że ich syn znik­nął w wiet­nam­skiej dżun­gli. Przez kilka lat nie było z nim kon­taktu, nie otrzy­my­wali też żad­nych li­stów.

Aż któ­re­goś pięk­nego dnia po­ja­wił się z wiet­nam­ską żoną u boku.

– No – oznaj­mił. – To wró­ci­łem z wojny.

Ale nie do końca była to prawda. Nie udał się do ko­szar, zgod­nie z pla­nem, ani tym bar­dziej do Wiet­namu. An­thony uciekł przez gra­nicę do Ka­nady, gdzie prze­by­wał cztery lata, bo nie miał od­wagi wró­cić do domu. Zro­bił to, do­piero gdy pre­zy­dent Car­ter ogło­sił amne­stię dla de­zer­te­rów wo­jen­nych. W mię­dzy­cza­sie go­ścił w schro­ni­skach or­ga­ni­za­cji po­mo­co­wych, pa­nicz­nie oba­wia­jąc się władz ame­ry­kań­skich – na równi z lę­kiem przed swoim oj­cem i dziad­kiem. Włó­czył się tu i tam, nie­kiedy wio­dąc ży­cie ja­kie­goś wa­ga­bundy. Wszystko do czasu, gdy zli­to­wała się nad nim ro­dzina uchodź­ców w To­ronto.

Wszystko do czasu, gdy młoda ko­bieta nie za­ko­chała się w nim na od­le­głość.

Ro­dzina, którą po­znał An­thony, cie­szyła się spe­cjal­nymi wzglę­dami wśród Wiet­nam­czy­ków za­miesz­ku­ją­cych tę dziel­nicę. Jako lu­dziom wy­kształ­co­nym wy­zna­nia ka­to­lic­kiego ła­twiej im się było za­adap­to­wać niż więk­szo­ści współ­dzie­lą­cych ich dolę tu­ła­czą. Fa­mi­lii do­brze się wio­dło, kiedy ich kraj znaj­do­wał się pod pa­no­wa­niem Fran­cu­zów, bo Bảo Lộc i jego brat w mło­do­ści wy­słani zo­stali do szkół w Pa­ryżu. Brat uczył się na den­ty­stę, a Bảo Lộc stu­dio­wał eko­no­mię. Pod­czas stu­diów uległ uro­kowi ko­mu­ni­zmu i po po­wro­cie stał się jego rzecz­ni­kiem, przeto ku utra­pie­niu wła­snego ojca wspie­rał ruch wol­no­ściowy – ten sam, który po­ło­żył pod­wa­liny pod li­kwi­da­cję ich wła­snej klasy.

Bảo Lộc i jego mał­żonkę Lieu fra­so­wało bar­dzo, że wy­lą­do­wali w To­ronto, a nie we fran­cu­skiej czę­ści Ka­nady, co jed­nak nie prze­szko­dziło obojgu wy­ra­żać się przy każ­dej oka­zji po fran­cu­sku – na­wet pod­czas kursu an­giel­skiego, na który uczęsz­czali wraz ze swą córką Thảo.

– Good mor­ning class – po­wi­tał ich wy­kła­dowca od drzwi, pa­trząc wprost na sie­dzą­cego w pierw­szym rzę­dzie Bảo Lộca, a ten, nie spo­dzie­wa­jąc się ta­kiej bez­po­śred­nio­ści, w ner­wach ze­rwał się na równe nogi i od­po­wie­dział na­uczy­cie­lowi gło­śno i wy­raź­nie:

– Bon­jour!

Bảo Lộc i Lieu jesz­cze bar­dziej za nic mieli tę nie­pi­saną za­sadę, by się nie od­zy­wać do przy­by­szów z pół­noc­nej czę­ści Wiet­namu, tych, któ­rzy wy­strze­gali się zbyt gło­śnych roz­mów na ulicy z obawy przed roz­po­zna­niem ak­centu. Po­goda du­cha mał­żon­ków wzbu­dzała do nich nie­chęć, jakby miała być oznaką aro­gan­cji, a nie du­cha szcze­rej przy­jaźni – nie­mniej ich otwar­tość miała się jesz­cze z cza­sem opła­cić, po­nie­waż szybko na­wią­zali kon­takty z tymi, któ­rzy to­ro­wali im drogę i po­mo­gli stwo­rzyć firmę. Kiedy Bảo Lộc na­ty­kał się na swo­ich są­sia­dów w ogro­dzie, gdzie ba­wili się przy kar­tach, ci nie­zmien­nie czy­nili so­bie żarty jego kosz­tem.

– Bon­jour! – wo­łali iro­nicz­nie.

– Ach, bon­jour – od­po­wia­dał im na­tych­miast z ra­do­ścią.

– Gdzież to mon­sieur się ukry­wał?

– Tu i ów­dzie, za­jęty by­łem sta­wa­niem na nogi, mes­sieurs.

– Czyżby! Aż tak! I co tam masz, bu­te­leczkę al­ko­holu?

– W isto­cie. Musi być naj­przed­niej­szy. Wy­pro­du­ko­wany tu, w Ka­na­dzie.

– To może za­pro­sisz swo­ich przy­ja­ciół z Wiet­kongu?

– Nie – ro­ze­śmiał się Bảo Lộc ra­do­śnie. – To do przy­pra­wie­nia coq au vin, które dziś bę­dziemy spo­ży­wać. Pa­no­wie wy­ba­czą. Au re­voir!

Bảo Lộc i Lieu ni­gdy nie brali tych zło­śli­wo­ści swo­ich ro­da­ków na­zbyt po­waż­nie. I za­miast pła­kać nad utratą po­zy­cji kla­so­wej, ze sto­ic­kim spo­ko­jem przy­jęli nową rolę daną im przez los – rolę ka­pi­ta­li­stów – bo w wieku śred­nim po raz pierw­szy w ży­ciu za­ło­żyli firmę, z po­mocą róż­nych osób wspie­ra­ją­cych uchodź­ców. Kiedy roz­pie­rani dumą za­je­chali sa­mo­cho­dem do­staw­czym ozna­czo­nym z każ­dej strony na­zwą Nguyen’s Cle­aning Se­rvi­ces, cała dziel­nica osza­lała. Lu­dzie zbie­gli się z wszyst­kich stron, wo­łali tych, któ­rzy po­zo­stali w do­mach, żeby po­de­szli do okien po­pa­trzeć, jak mał­żon­ko­wie wy­ko­nują bez końca rundy ho­no­rowe wo­kół Ale­xan­dra Park, po to by nikt nie prze­ga­pił po­czątku ich trium­fal­nego po­chodu. Wtedy roz­le­gły się pierw­sze salwy śmie­chu, ktoś rzu­cił:

– To lo­dziar­nia.

Mał­żon­ko­wie w sło­necz­nych oku­la­rach pusz­czali te słowa mimo uszu, w każ­dym ra­zie tak na­le­żało są­dzić z ich po­waż­nych min pod­czas jazdy.

– Wci­śnięto wam stary sa­mo­chód, z któ­rego sprze­da­wano lody – roz­legł się po­now­nie czyjś głos, któ­remu to­wa­rzy­szył gromki śmiech, a chwilę póź­niej auto skrę­ciło za róg i znik­nęło.

– To nie­prawda – usły­szała Thảo od ojca po po­wro­cie do domu – to nie jest lo­dziar­nia, skąd im coś ta­kiego przy­szło do głowy?

Lecz gdy Lieu wy­była gdzieś z domu, po­ta­jem­nie wy­ko­nał on te­le­fon do ko­goś i po dłu­gim, peł­nym pu­stych słów wstę­pie wresz­cie prze­szedł do rze­czy i Thảo usły­szała, jak oj­ciec ci­cho pyta, czy to moż­liwe, że sa­mo­chód wy­ko­rzy­sty­wany był w celu sprze­daży dziel­ni­co­wym dzie­cia­kom lo­dów na pa­tyku. Nie sły­szała, co od­po­wie­dział czło­wiek po dru­giej stro­nie li­nii, ale Bảo Lộc po­mru­ki­wał oui, oui albo bien, a na­wet très bien, tak ro­bił jed­nak za­wsze, nie­za­leż­nie od kon­tek­stu roz­mowy, więc nie spo­sób było się do­my­ślić, jak brzmiała od­po­wiedź.

W po­cząt­ko­wych mie­sią­cach ich po­bytu w To­ronto córka Thảo sia­dy­wała na pa­ra­pe­cie, po­zba­wiona ape­tytu i sa­motna, i ob­ser­wo­wała ży­cie ludz­kie i barwy je­sieni w parku pod do­mem. Miesz­kali w nie­du­żym, lecz schlud­nym miesz­kanku w bloku nie­da­leko dziel­nicy chiń­skiej, gdzie uczęsz­czała na na­ukę ję­zyka, ale poza tym ra­czej nie wy­cho­dziła z domu.

Miała trud­no­ści z je­dze­niem, czego się wsty­dziła i co ukry­wała, na ile się dało, a gdy jej matka Lieu pa­trzyła w inną stronę, wy­plu­wała kęsy je­dze­nia w ser­wetkę.

Po­mimo wol­no­ści, jaką się cie­szyli, Thảo czuła się, jakby żyła w za­mknię­tej klatce, nie tylko dla­tego, że mu­siała ślę­czeć nad książ­kami, lecz rów­nież z tego po­wodu, że jej ro­dzice do­pro­wa­dzali ją do szew­skiej pa­sji – kło­po­tliwe fran­cu­zy­zmy i wy­jazdy biz­ne­sowe tym idio­tycz­nym lo­do­va­nem uczy­niły z jej ro­dziny po­śmie­wi­sko wszyst­kich Wiet­nam­czy­ków z China Town.

I tak umie­ra­jąca z nu­dów Thảo za­sty­gła na pa­ra­pe­cie ze skryp­tem do gra­ma­tyki, za­częła przy­glą­dać się mło­demu czło­wie­kowi, który czę­sto przy­sia­dał sa­mot­nie na ławce w Ale­xan­dra Park, z dłońmi wci­śnię­tymi w kie­sze­niach cien­kiej ka­tany. Oto zja­wił się An­thony Co­ni­glio ze swymi dłu­gimi do ra­mion pió­rami, wiel­kim no­sem i smut­nymi oczami, przy­po­mi­na­ją­cymi nieco Ringa Starra.

Nie­spe­cjal­nie ro­zu­miała, dla­czego mło­dzi ka­na­dyj­scy chłopcy w jej wieku no­szą taką fry­zurę, jakby chcieli do­dać so­bie ko­bie­co­ści, i uwa­żała ich czę­sto za dość skre­ty­nia­łych, a cza­sem też tro­chę nie­bez­piecz­nych.

Zja­wi­sko nar­ko­ma­nii prze­ra­żało ją tak bar­dzo, że gdy na­po­ty­kała grupę mło­dzień­ców z tlą­cymi się pa­pie­ro­sami, wstrzy­my­wała od­dech, tak dla pew­no­ści. A jed­nak ten bez­domny sa­mot­nik z nie­ogo­lo­nymi po­licz­kami, spę­dza­jący dzień za dniem w parku, ją ocza­ro­wał. Z każ­dym mi­ja­ją­cym dniem jej za­chwyt sta­wał się co­raz więk­szy. Kiedy nie było go ni­g­dzie w po­bliżu, trudno jej było się sku­pić na na­uce, wciąż od­ry­wała wzrok od ksią­żek, w na­dziei, że za chwilę go uj­rzy. A gdy wresz­cie go za­uwa­żyła, tak się cie­szyła w sercu, jakby ćwier­ka­jący pta­szek usiadł na ga­łęzi przed jej oknem – i po­tem już ani li­terki ze swo­ich pod­ręcz­ni­ków nie była w sta­nie prze­czy­tać.

W ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób on był taki jak ona, za­błą­kany w parku ni­czym po­eta w głę­bo­kim na­tchnie­niu. Na pewno czeka ich ten sam los. W tego mło­dego czło­wieka wrzu­ciła wszyst­kich ro­man­tycz­nych bo­ha­te­rów, o któ­rych czy­tała. On był za­gu­biony, tak samo jak ona. Oboje przy­na­le­żeli do tej sa­mej sa­mot­nej eg­zy­sten­cji.

On był rów­nie głodny, co ona po­zba­wiona ape­tytu. Wy­obra­żała so­bie, że za­wija resztki strawy w ga­zetę i mu za­nosi – w wy­obraźni na klatce ni­kogo nie spo­ty­kała, a park był wy­lud­niony poza nimi – on sam, a ona do niego przy­cho­dzi...

Tu koń­czyła się jej wi­zja.

Nie dla­tego, że wsty­dziła się my­śleć o po­ca­łun­kach. Ona ich nie chciała. Chciała go tylko na­kar­mić. Żeby może na nią spoj­rzał, naj­pierw z nie­do­wie­rza­niem, a po­tem z wzbie­ra­jącą wdzięcz­no­ścią.

Jej ma­rze­nie było rów­nie skromne co ona i po­ja­wiało się tylko w strzę­pach, za­nim wy­pa­ro­wało. Co mia­łaby mu po­wie­dzieć? Oba­wiała się, że nie zro­zu­mie jego słów lub że nie bę­dzie w sta­nie od­po­wie­dzieć i w ten spo­sób się zbłaźni.

Dzień za dniem spę­dzała na pa­ra­pe­cie, pa­trząc urze­czona na mło­dego czło­wieka. Była roz­cza­ro­wana, gdy wi­działa włó­czą­cego się mło­dzieńca z ka­napką i kawą. Wtedy wy­rzu­cała dru­gie śnia­da­nie do śmieci i wszystko jej było jedno, czy matka to wi­dzi, czy nie, za­sta­na­wiała się tylko, kto dał mu jeść.

To była mi­łość. Pu­ste cier­pie­nie.

Mu­siała zna­leźć pre­tekst, by wyjść z domu, nie na­ra­ża­jąc się na prze­słu­cha­nia matki, lecz nic nie była w sta­nie wy­my­ślić. Wszystko zda­wało się rów­nie nie­wia­ry­godne. Przy­pra­wiało ją to o ból głowy. I po­śród tych zmar­twień zo­rien­to­wała się, że włó­częga nie po­ka­zał się przez cały dzień.

Ostatni raz wi­działa go dwa czy trzy dni temu? Znik­nął, kiedy wresz­cie zde­cy­do­wała się do niego pójść? A może miał wy­pa­dek?

– Roz­pa­dasz się z wy­chu­dze­nia – po­wie­działa Lieu. – Może masz ane­mię?

Thảo było wszystko jedno, co mówi matka. Już nic nie miało zna­cze­nia.

– Co ci jest? – do­cie­kała Lieu, ale córka nie chciała od­po­wie­dzieć albo nie mo­gła. Wresz­cie matka za­częła po­dej­rze­wać, co jej do­lega. To nie mo­gło być nic in­nego. Usia­dła na łóżku, na któ­rym jej córka le­żała sku­lona, po­grą­żona w swo­jej co­dzien­nej mi­ło­snej roz­pa­czy, i po­gła­skała ją po de­li­kat­nych bar­kach.

– Có­ruś ko­chana.

Ta za­mru­czała.

– Có­reczko...

Znów za­mru­czała.

– Thảo!

– Mamo.

– Jak on się na­zywa?

– ...nic.

– To syn Bian, ten wy­soki?

– ...nie.

– To ten cały Phuc, który sie­dzi w ostat­niej ławce na kur­sie ję­zy­ko­wym i wy­ciera gile w ścianę, kiedy mu się zdaje, że nikt nie wi­dzi?

– Oj, nie.

– To ten Duc Lu­ong, co go zgar­nęła po­li­cja, tylko dla­tego, że wy­gląda na cwa­niaka?

– Nie!

– No... to może ten stary par­szy­wiec, który mieszka za skle­pem ko­lo­nial­nym, co przy­rósł do swo­jego ubra­nia i zrywa cza­sem z sie­bie ła­chy, jak mu jest go­rąco? To jego ko­chasz?

– Nie! Mamo!

– No to kto?

– Ja... nie wiem, jak on się na­zywa.

– Aj.

– On jest taki śliczny.

– Aj, aj.

Wes­tchnęła.

– Có­ruś moja, czy on może już...

– Nie, mamo. Ni­gdy z nim nie roz­ma­wia­łam. Nie wiem, kim jest.

Lieu nie zwy­kła była oka­zy­wać czu­ło­ści, po­cie­szyła jed­nak córkę, po­gła­skała, po­pra­wiła włosy, za­do­wo­lona.

– Bę­dzie na­stępny.

– Ja go nie chcę!

Tak mi­jały dni i dłu­gie noce. Z każ­dym wol­nym rod­ni­kiem utle­nio­nym ze wspo­mnie­nia o czer­wo­no­no­sym włó­czę­dze zni­kała cząstka sa­mej Thảo. Sta­wała się ni­co­ścią.

Wresz­cie i oj­ciec za­czął to do­strze­gać.

Córka pa­trzyła przed sie­bie pu­stym wzro­kiem znad lun­chu, zsza­rzała i zmi­zer­niała.

– Miała lo­bo­to­mię? – spy­tał Bảo Lộc swą żonę. – Nic nie je, nie mówi. Co się dzieje? Czyżby to było to samo, co się stało z Lu­kiem Du­okiem?

– Nie, Bảo Lộc.

– Mar­niał nie­za­leż­nie od tego, ile jadł, nikt nic z tego nie ro­zu­miał...

– Nie mówmy o tym te­raz – ode­zwała się Lieu.

– Był co­raz chud­szy i chud­szy. Jakby klą­twę na niego kto rzu­cił.

– Prze­stań ga­dać i wsadź je­dze­nie w ja­daczkę.

– A po­tem za­brali go do le­ka­rza. Ten od razu wie­dział, co się dzieje, po­pro­sił go, żeby zdjął spodnie i się wy­piął. I tu Luc Duoc się ode­zwał: „Tego nie zwy­kłem ro­bić dla każ­dego”, ale oczy­wi­ście le­ka­rzowi za­ufał.

– Prze­stań, Bảo Lộc.

– I jak my­śli­cie, co zo­ba­czył...?

– My­ślisz, że twoja córka za­cznie jeść, jak bę­dziesz opo­wia­dał ta­kie obrzy­dliwe hi­sto­rie?

– Wy­cią­gnął ta­kiego dłu­giego, ohyd­nego...

– Ty i te twoje opo­wie­ści, ga­da­nina bez składu.

– Bia­łego, ta­kiego prze­zro­czy­stego ta­siemca...

– Tato?

– ...z jego... Tak, ko­cha­nie?

– Mogę iść do sie­bie?

– Ależ tak – od­parł Bảo Lộc. – Tak, oczy­wi­ście.

Thảo wstała i zo­sta­wiła ro­dzi­ców w mil­cze­niu.

– Ona jest za­ko­chana, głupku – wy­tłu­ma­czyła mu Lieu.

– Za­ko­chana – po­wtó­rzył Bảo Lộc i zmarsz­czył brwi.

– Tak, naj­wy­raź­niej za­ko­chana.

Pa­trzyła na niego.

Bảo Lộc spoj­rzał w su­fit, jakby chciał so­bie coś przy­po­mnieć.

– I jak on się na­zywa – za­py­tał – ...ten ta­sie­miec?

Thảo po­szła do po­koju i za­mknęła za sobą drzwi, już prze­stała pła­kać. W tym mo­men­cie chciała tylko prze­kart­ko­wać no­tatki z an­giel­skiego.

Sta­nęła przed lu­strem i za­częła re­cy­to­wać wiersz, żeby so­bie utrwa­lić. Ostat­nia strofa jej się po­my­liła, więc wró­ciła do książki przy­po­mnieć so­bie. Spoj­rzała na park. A tam stał on, w swo­jej ka­ta­nie ko­loru żół­tego curry, prze­cha­dzał się, jakby ni­gdy się stam­tąd nie ru­szał. Pa­trzyła jak za­mu­ro­wana, osu­nęła się na pa­ra­pet i wy­dała z sie­bie stłu­miony krzyk. On zaś znik­nął z za­sięgu wzroku, za drze­wami i krza­kami.

Nim się zo­rien­to­wała, już chwy­ciła kurtkę i prze­mknęła ni­czym strzała obok swo­ich ro­dzi­ców i za drzwi – oni sie­dzieli nie­ru­chomo, słu­cha­jąc od­da­la­ją­cych się na scho­dach kro­ków, po czym ru­szyli do okna zo­ba­czyć, do­kąd po­bie­gła córka.

Thảo wpa­ro­wała pro­sto do parku i ro­zej­rzała się na wszyst­kie strony, ale ni­g­dzie nie było jego śladu, więc udała się do miej­sca, gdzie ro­ślin­ność po­zo­stała nie­okieł­znana i krzaki plą­tały się swo­bod­nie. Znaj­do­wał się tam nie­wielki za­gaj­nik, a za nim pole błota, ogro­dze­nia, ko­lejne bloki. W je­sien­nych bar­wach żółta ka­tana była nie­wi­doczna. Dziew­czyna za­trzy­mała się i za­częła na­słu­chi­wać, usły­szała ja­kiś trzask su­chej ga­łązki i zaj­rzała w gę­stwinę. Za­uwa­żyła cień.

Słońce prze­biło się zza gę­stych chmur i wy­słało pro­mie­nie w mrok, oświe­ca­jąc po­śród ga­łą­zek i ro­ślin­no­ści coś bla­do­ró­żo­wego. Thảo nie zo­rien­to­wała się, co to, do­póki ja­skra­wo­żółty stru­mień nie zwil­żył pod­łoża. Za­marła w bez­ru­chu, wga­piona w to dyn­da­jące ciało, tak brzyd­kie i jed­no­cze­śnie nie­winne, pod­czas gdy on lał w krzaki. Na­gle wy­chy­nął spo­mię­dzy splą­ta­nych ro­ślin, ską­pany w cie­niach i świe­tle, a wtedy ona wrza­snęła tak gło­śno, że on śmier­tel­nie się prze­ra­ził i nie­mal upadł, choć trzeba przy­znać, że dziel­nie wal­czył z nie­chęt­nym za­mknię­ciu roz­por­kiem. Kiedy wresz­cie zła­pał rów­no­wagę, roz­dzia­wił gębę i wbił w nią wzrok, za­ru­mie­niony i za­że­no­wany wi­do­kiem sto­ją­cej przed nim smar­kuli, rów­nie za­gu­bio­nej co on. Wtedy się uśmiech­nęła.

Ro­dzice sie­dzieli przy­kle­jeni do okien w sy­pialni i wi­dzieli, jak zja­wiła się z mło­dym męż­czy­zną u boku, wy­chu­dzoną szczapą z wiel­kim ki­no­lem. Ściana chmur się roz­rze­dziła, więc na zmianę ką­pali się w świe­tle lub to­nęli w cie­niu, jakby sama wszech­moc chciała im bło­go­sła­wić.

Lieu i Bảo Lộc nie przy­jęli no­wego przy­ja­ciela córki z otwar­tymi ra­mio­nami, ale kiedy Thảo wy­ja­śniła, że on ucieka przed służbą woj­skową, ich sto­su­nek do niego zła­god­niał. Chło­pak po­ja­wił się na po­czątku Święta Środka Je­sieni – i mimo że uwa­żali się za ka­to­li­ków, to uznali, iż młody czło­wiek musi być zwia­stu­nem cze­goś do­brego. Kiedy im po­wie­dział, że na­zwi­sko Co­ni­glio ozna­cza „kró­lika”, Thảo wska­zała na szybko pnący się po nie­bo­skło­nie księ­życ i spy­tała:

– Tego kró­lika?

On się w ża­den spo­sób nie zo­rien­to­wał, o co jej cho­dzi.

Thảo zga­siła świa­tło i przy­nio­sła pa­pier ry­żowy, który przy­ło­żyła do szyby. A on pa­trzył przez jej ra­mię, czuł jej za­pach, za­uwa­żył, jak lśnią jej włosy w bla­sku tego ogrom­nego mie­siąca.

Ona zaś na­szki­co­wała koło na kartce, a na­stęp­nie od­wzo­ro­wy­wała kształty księ­życa, ry­so­wała wolno i spo­koj­nie. Nie­wy­raźny uśmiech błą­kał się jej na ustach, a je­dyne, co było sły­chać, to ci­chy szmer ołówka. Kiedy uznała dzieło za za­do­wa­la­jące, po­ło­żyła kartkę na pa­ra­pe­cie. Wo­kół cieni księ­życa na­ry­so­wała kon­tury kró­lika – dwoje dłu­gich uszu, mały łe­bek, skoki i ogon.

An­thony pod­niósł wzrok i spo­glą­da­jąc na ry­su­nek, bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał od­na­leźć kształt w ob­ra­zie księ­życa. Przez chwilę w mil­cze­niu przy­glą­dali się księ­ży­cowi. Miej­sce nie­win­nego kró­lika po­woli w za­ka­mar­kach umy­słu An­thony’ego za­częły zaj­mo­wać bar­dziej prze­ra­ża­jące ob­razy. Sza­rawe zdję­cie rent­ge­now­skie z nie­przy­jem­nymi czar­nymi pla­mami oraz oliwki, któ­rymi jego przod­ko­wie na­py­chali so­bie je­lita.

Po­tem te cie­nie przy­brały inne zna­cze­nia. Przy­po­mi­nały mu wy­druk z ul­tra­so­no­grafu, otrzy­ma­nego od je­dy­nej osoby wie­dzą­cej, do­kąd uciekł. Dziew­czyny, z którą prze­spał się na wieść, że mają go wy­słać do Wiet­namu.

Po kilku sa­mot­nych mie­sią­cach w Ka­na­dzie zro­bił to, czego nie miał za­miaru. Wy­słał do niej list. Dziew­czyna o imie­niu Le­onor od­po­wie­działa na­tych­miast, wy­sy­ła­jąc ów wy­druk. No­sił go w kie­szeni ka­tany. Nie mógł na niego pa­trzeć, ale wy­rzu­cić też nie po­tra­fił.

Spo­dzie­wała się ma­łego Co­ni­glio. Od tam­tego czasu mi­nęły już jed­nak trzy lata i nic wię­cej nie wie­dział.

Te­raz pod­no­sił wzrok do nieba.

Oto tam utknął, kró­lik na księ­życu.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: