- promocja
- W empik go
Po rozstaniu - ebook
Po rozstaniu - ebook
Trzydziestosześcioletnia mieszkanka Jerozolimy, archeolożka, bada historię tajemniczego zatopienia wyspy Tery, przez wielu historyków utożsamianej z mityczną Atlantydą. W życiu osobistym Elli również szykuje się kataklizm: w imię swoiście pojętej wolności i niezależności kobieta decyduje się porzucić męża. Odtąd musi samodzielnie stawiać czoła rzeczywistości, poradzić sobie z winą, żalem, rozczarowaniem, a ponadto z problemami synka, któremu trudno jest zaakceptować rozstanie rodziców. Ella podejmuje terapię, podczas której zbliża się do prowadzącego ją psychiatry. Czy tym razem zdoła stworzyć szczęśliwy związek? Czy uda jej się wymazać z pamięci trudną i bolesną przeszłość?
Zeruya Shalev porusza tematy, które ocierają się o melodramat, jednak dzięki wnikliwemu spojrzeniu, wrażliwości i wirtuozerii językowej nigdy nie przekracza granicy banału, swoje historie zamienia w solidną literaturę. Losy jednej kobiety stają się diagnozą współczesnej rodziny, małżeństwa, związku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7453-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja nie żyję, krzyczy, podskakując w podnieceniu, w ogóle mnie nie ma, na zawsze, otwiera szeroko buzię, odsłaniając chwiejące się mleczne zęby. Przyśniłem ci się, wyśpiewuje, to wszystko ci się śni, w końcu okaże się, że wcale nie masz dziecka, milknie i obserwuje mnie badawczo roziskrzonymi oczami, mój lęk wzmaga wesołość, nową przekorę, która pojawiła się rano i otuliła go w całości, niczym koszulki, które kiedyś lubił nosić. Otacza go krąg wytartych pluszowych zabawek, które mają na pyszczkach wyraz wiecznego oczekiwania, wiruje wśród nich lekki jak bańka mydlana, na piersi kołysze mu się kartonowe serce z imieniem wypisanym dużymi drukowanymi literami, żeby nowa pani wiedziała, żeby się nie pomyliła, żeby wiedziały wszystkie dzieci i nagie ściany w klasie, na których niebawem zawisną rysunki roślin i zwierząt, bohaterskich przygód i fantazji, w odcieniach ziemi, krwi i węgla, niczym rysunki pierwotnych ludów z epoki przed wynalezieniem pisma.
Zaciskam wyschnięte wargi, które smakują jak przypalona guma. Mam wrażenie, że w całym domu unosi się swąd spalenizny, jakby w jakimś kącie leżała żarząca się opona, wysyłając mgliste jęzory dymu. Spoglądam na półki z książkami, które wczoraj były pełne, a dziś zieją w nich puste miejsca, patrzące na mnie z wyrzutem niby oczodoły szkieletu. Jak niewiele zostawiamy po sobie, tylko jasny kurz został po książkach, które w milczeniu obserwowały nas latami.
Widząc, że traci moją uwagę, zaczyna znowu podskakiwać, testuje swoją moc, intensyfikuje przekaz, ty też nie żyjesz, oświadcza krzykliwie, naprawdę nie żyjesz, na zawsze, tylko ci się to śni, ten dom nie istnieje naprawdę, tego krzesła nie ma naprawdę, mnie też nie ma naprawdę. To wszystko jest w twoim śnie, sama zobaczysz.
Szuka drogi do mnie, wymachując wiecznie brudnymi, drobnymi rączkami o obgryzionych paznokciach. Pozornie pokonany kuca na dywanie u mych stóp, czubkiem głowy już muska moje kolana, ale natychmiast podrywa się, chwyta jedną z zabawek i z całej siły rzuca do mnie, łapię miękkiego, złocistego misia, przytulam go i kołyszę, żeby wzbudzić zazdrość, przywołać z powrotem, choćby w ten sposób, jego rozkoszną naiwność.
Oddaj mi go, on jest mój, tata mi przywiózł ze Szkodzji, żąda, lecz chowam misia za plecami. Szkocji, mówię ochryple, jakbym nie odzywała się od wieków. Powiedz: Szkocji. Podchodzi do mnie, jakby pragnął otrzymać cień dawnego uścisku, i od razu się poddaję, otwieram ramiona, ale wtedy skacze i chwyta zabawkę zwycięskim gestem. Ale cię nabrałem, woła ze sprytnym błyskiem w oku, zaczyna biegać wokół stołu w salonie niczym rabin tańczący ze starożytnymi zwojami Tory, mój miś ze Szkodzji tylko mi się śni, wyśpiewuje.
Przyglądam się zdziwiona, jakbym widziała go po raz pierwszy w życiu. Jego zdecydowana, realna egzystencja oszałamia mnie bardziej niż zwykle, okazuje się, że to prawdziwe dziecko, nie wytwór wyobraźni, nie figurka wycięta z książeczki o pożółkłych stronicach, nie słodki owoc miłości, którego kosztujemy od czasu do czasu, nie wyrafinowana zabawka. Chłopczyk, który się urodził, podkreślam, jakby jego narodziny różniły się od narodzin pozostałych śmiertelników, dzieci, które niebawem spotka w klasie o nagich ścianach, chłopiec, który przedarł się przez skorupę rzeczywistości z zaciśniętymi piąstkami. Staram się przywołać wszystkie spostrzeżenia, które zgromadziłam przez sześć lat, uporządkować ten kocioł, skupiając się raczej na marginalnych detalach, które – niczym w skomplikowanym śledztwie – przyniosą rozwiązanie zagadki: nie pozwala obcinać sobie włosów, które wpadają mu do ust, gdy śpi, lubi jeść w ruchu, macha rękami, bawi się posiłkiem niby drapieżnik zdobyczą. Po zmroku marszczy czoło, garbi się z troską, martwi się, jak uda mu się przetrwać zagrożenia nadchodzącej nocy. Rano cieszy się, jakby odniósł ostateczne, decydujące zwycięstwo. Całym sercem kocha dziesiątki swoich pluszowych zwierzątek, ubiera je w swoje dawne niemowlęce ubranka, porządkuje w rodziny, każdemu wymyśla własną, coraz bardziej skomplikowaną historię.
W albumach z fotografiami szuka tylko siebie, na widok zdjęcia, na którym go nie ma, łzy napływają mu do oczu, wydarzenia, w których nie brał udziału, budzą w nim złość, drażni go wszystko, co działo się przed jego narodzeniem, ciasta, które upiekłam, a on nie miał okazji ich skosztować, śnieżne dni, którymi nie mógł się cieszyć, wszystkie nasze wycieczki, zwłaszcza jeśli lecieliśmy samolotem. Gdzie wtedy byłem? – wypytuje przygnębiony. – W brzuchu? Jakby obecność w moim brzuchu mimo wszystko umożliwiała uczestnictwo w rozrywce. Nie, nie było cię jeszcze w brzuchu, przyznaję. Wtedy rozczula się nad sobą. To gdzie ja byłem? – pyta, przytłoczony wizją swego nieistnienia. Pocieszam go czym prędzej. Byłeś w moim sercu, przez całe moje życie byłeś w moim sercu.
Jest drobiazgowym, fanatycznym kronikarzem swego krótkiego życia. Uświęca swoje wspomnienia. Każde wydarzenie, w którym wziął udział, nabiera niezwykłej wagi, lubi w nieskończoność przypominać szczegóły. O której godzinie się urodziłem, kto mnie pierwszy zobaczył. To ja, cieszy się, kiedy maleńka buzia pojawia się po raz pierwszy w albumie, kto mi zrobił to zdjęcie, kto mi kupił tę czapeczkę. Zarazem wstydzi się swojego śledztwa. Wszystko pamiętam, tak tylko pytam, oświadcza, pamiętam też to, co się działo, zanim się urodziłem, bo w twoim sercu było okienko. Wyglądałem sobie na zewnątrz i widziałem wszystko, wszystko, podkreśla, prawie z naganą, jakby był świadkiem także niewłaściwych zachowań. Sypia w pokoju oświetlonym trzema lampkami nocnymi, w łóżku ma pełno pluszowych zwierzątek. Budzi się z jękiem. Jego oczy przypominają oczy tych zabawek: gładkie, czyste, pełne oczekiwania. Zazdrośnie strzeże swojej własności, starych smoczków, niemowlęcych ubranek, szydełkowanych butków, nie chce się z nimi rozstać, jakby cykl życia dało się odwrócić i niebawem znowu miał ich potrzebować. Nie cierpi zmian, ma swoje nawyki, każde jednorazowe wydarzenie zamienia się natychmiast w obowiązkowy rytuał. Pobyt na przypadkowym placu zabaw, gra w loteryjkę przed snem, wszystko, co robiliśmy raz, musimy robić już zawsze. Nie cierpi, kiedy ktoś przygląda mu się podczas zabawy, nienawidzi, jak słońce świeci mu w oczy, próbuje odpędzić je jak muchę, nie umie pływać, nie umie wiązać butów, boi się jeździć na rowerze, jego rodzice wczoraj się rozstali. Chodź do mnie, Gili, mówię, czując, że kręci mi się w głowie od tych okrążeń, ale on odbiega, jego uwagę przyciągnął zgrzyt w zamku do drzwi wejściowych. Mamo, złodzieje, szepcze z lękiem, zerkając pośpiesznie na rozrzucone zabawki. Którą z nich złodziej zabierze, z którą będzie musiał się rozstać? Idę do drzwi, zastanawiając się, gdzie położyłam klucze, ale ku memu zdumieniu otwierają się na oścież z gwałtownym skrzypnięciem. Tato, myślałem, że to złodzieje, woła Gili, niepotrzebny strach obraca się w ulgę i poczucie zwycięstwa, jakby własnymi rękami pokonał groźną szajkę. Natychmiast gaszę jego radość, pytając surowo: Amnon, jak właściwie wszedłeś? Uzgodniliśmy, że zostawisz mi klucze.
No cóż, Amnon udaje naiwnego, lecz odpowiedź ma gotową na zawołanie, zostawiłem, bo chciałaś mieć dodatkowe klucze, dorobiłem sobie drugie, od razu pochyla się nad dzieckiem, błyska oczami znad drobnej szyi Gilego, myślałaś, że nie będę miał kluczy do domu własnego syna? A jeśli, załóżmy, będę przechodził w nocy pod domem i usłyszę, że płacze, nie będę mógł wejść? A jeśli na przykład zobaczę dym w oknach, nie będę mógł się tu dostać i ugasić pożaru? Gili natychmiast popiera go entuzjastycznie, prawda, mamo, przecież moje misie mogłyby się spalić. Chcesz, żeby miś ze Szkodzji się spalił? Porozmawiamy o tym później, wzdycham, lepiej idźcie już, spóźni się do szkoły, ale Amnon prostuje się z trudem, patrzy na mnie z nieszczęśliwą miną, chwileczkę, o co ci chodzi, piłaś już kawę, prawda? Ja jeszcze nie, podchodzi do czajnika, napełnia go po brzegi, jakby zamierzał przygotować dziesiątki filiżanek kawy dla licznych gości, czekających w salonie. Nawet nie pytaj, mamrocze, nie zasnąłem ani na minutę, lodówka hałasuje jak buldożer. Patrzę na niego zdziwiona, nie potrafiąc rozszyfrować tonu, chyba naprawdę zapomniał, że nie odpowiadam już za jego problemy, i prostodusznie wtajemnicza mnie w swoje sprawy, jakby o naszym rozstaniu przesądziła siła wyższa.
Dzisiaj śpij tutaj, tato, jak zawsze, nasza lodówka nie hałasuje. Gili dumnie staje przed lodówką niczym profesjonalny sprzedawca, otwiera na oścież drzwi, aż ze środka bucha zimna para. Nasza lodówka jest cicha, tato – przykłada do niej ucho, nie obudzi cię, zobaczysz, ja też nie, obiecuje z wahaniem, ja też już nie będę was budził, jeśli znowu będziecie razem. Podchodzę do czajnika i wylewam prawie całą wodę, Gili, przecież tłumaczyliśmy ci, mówiliśmy o tym bez końca, nie rozstajemy się przez ciebie, a już na pewno nie przez to, że budzisz się w nocy, rodzice rozchodzą się przez własne kłopoty, nie z powodu dzieci, przeciwnie, zawsze będą kochać swoje dzieci, jak wygodnie schować się za tym słowem, rodzice, dojrzałe, pełne autorytetu i odpowiedzialności słowo, nie tata i mama, nie ja z tatą, nie my dwoje, Amnon i Ela.
Czajnik gniewnie posapuje. Szybko robię kawę, pilnując swojej roli gospodyni, dolewam zimnego mleka, pij prędzej, syczę, musi zdążyć na czas, nie zna nikogo w klasie, jak ma zintegrować się z grupą, jeśli ciągle będzie się spóźniał, Amnon śmieje się, nie wydaje mi się, że do wpół do dziewiątej grupa zdąży się zintegrować, nigdy nie przejmuje się cudzymi zmartwieniami, liczą się tylko jego problemy, jak ja będę dzisiaj wykładał, wzdycha, nie zasnąłem ani na chwilę, nie zwracam na niego uwagi, wbijam wzrok w jasnobrązowy płyn, zbyt jasny dla niego, kiedy się skończy, on sobie pójdzie, zabierając swoje narzekania, jak zabrał wczoraj wieczorem książki.
Gili, pora na was, oświadczam, ale on nie skacze już wokół nas, gdzie się właściwie podział, idę do jego pokoju, z dna szafy wystają tylko stopy, na dywanie leżą porozrzucane części dawnych przebrań, jestem tu, klaszcze w ręce, jestem czarodziejem, wychodzi z szafy w czarnoksięskim kapeluszu na głowie, z niebieską różdżką w ręku, na ramiona zarzucił pelerynę w gwiazdy, to jego ostatni kostium. Przypominam sobie, jak razem z Talią grzebałyśmy w stoiskach z kostiumami, wśród dziesiątków kobiet w handlowym zamieszaniu przed świętem Purim, dopiero wtedy odważyłam się jej powiedzieć, akurat tam, gdzie nie można spokojnie porozmawiać, wyszeptałam jej do ucha wyraźne słowa, a Talia zakryła usta ręką i krzyknęła, oszalałaś, Elu, ani mi się waż, chcesz zniszczyć życie dziecku?
Jestem wielkim czarodziejem, ogłasza znowu, kapelusz opada mu na czoło, zakrywając kasztanowe loki, jego twarz wydaje się w tym przebraniu dorosła, stoi przed nami niczym rabin w czarnym kapeluszu, malutki rabin, który chciałby odprawić ceremonię zaślubin, uświęcić na nowo nasz związek swoją różdżką, Amnon patrzy na niego ze złością, tak chcesz iść do szkoły? Co ci przyszło do głowy, dzisiaj nie Purim, zdejmij natychmiast to idiotyczne przebranie. Co z tego, ja tak chcę, buntuje się, w kącikach oczu błyska już roztwór nieszczęścia, który zawsze się tam kryje w oczekiwaniu na okazję, nieważne, niech tak idzie, mówię pośpiesznie, to nic takiego, oczami duszy widzę, jak z wahaniem otwiera drzwi klasy, dzieci patrzą na niego zaskoczone, na twarzach widać drwinę, patrzcie, czarodziej, to przecież nie Purim, zawstydzony i odrzucony czarodziej, który nie potrafi nic wyczarować.
Kiedy wreszcie wychodzą, Gili dumnie usadowiony na ramionach ojca niczym na tronie, naraz stają się stworzeniem o dwóch głowach, niższa jest odkryta, ogolona, wyższa przykryta kapeluszem, stworzeniem, które znika w głębi mrocznej klatki schodowej. Ta istota wytrąca mnie z równowagi, w napięciu nasłuchuję echa kroków, ptasiego, trochę krzykliwego szczebiotu, pełnej zapału paplaniny, wydaje mi się, że faktycznie odwiedził nas złodziej, zręczny i czarujący, który na moich oczach zrabował wszystko, co nagromadziłam, rodzinne skarby poprzednich pokoleń, pozostawiając puste szuflady, wybrakowane półki, dziecięcą piżamę, ukrytą w skotłowanej pościeli na małżeńskim łożu, przesiąkniętą zapachem nocnych strachów, znowu przypominam sobie chwilę, kiedy staliśmy się trojgiem, kiedy do tego mieszkania przywieźliśmy nowo narodzonego Gilego, w pożyczonej wiklinowej kołysce, z gołymi nóżkami, bo Amnon przez pomyłkę przyniósł dwie maleńkie bawełniane koszulki, zamiast koszulki i spodenek, moje gwałtowne, nieznane pragnienie, by położyć się na łóżku z nimi oboma, okryć cienkim kocem naszą nowo narodzoną rodzinę, ja po jednej stronie, on po drugiej, dziecko pośrodku, między nami, gładzimy z zachwytem jego przepiękną skórę, a łagodne jesienne słońce zakrada się pod pościel, rozpalając przejrzystym ogniem czubki palców.
Tylko że wcale tak nie było, byliśmy wtedy zajęci czymś innym, a teraz nie jesteśmy już we trójkę, nigdy nie będziemy, nagle wydaje mi się, że świeże rozdarcie zamienia nas w cztery osoby, dwie oddzielne pary, ja i mój Gili, Amnon i jego Gili, skazaliśmy go na to, aby stał się całkiem inny z każdym z nas, te pary będą z czasem oddalać się od siebie coraz bardziej, część mojego syna nie należy już do mnie, jakby został przepołowiony, którą wybierasz, mamo, górną czy dolną, prawą czy lewą, nie będę już nigdy cały, nawet jeśli tak będzie się wydawało, połowa zawsze pozostanie w wyobraźni.
To rana na całe życie, powiedziała, otwierając szeroko, z wyrzutem, czarne jak węgiel oczy, w ramionach trzymała naręcze strojów, królowa nocy albo panna młoda dla dziewczynki, wahała się, Robin Hood czy tygrysek dla chłopca, ucierpicie na tym oboje, ty i dziecko, będzie ci o wiele trudniej bez Amnona, jak można odejść od męża bez powodu, kiedy nikogo nie masz? Jak można rozbijać rodzinę, ot, tak sobie? Nie tak sobie, protestuję, przecież wiesz.
Nie masz pojęcia, o czym mówisz, upiera się, dziecięce przebrania w celofanowych pokrowcach wyślizgują się jej z rąk. Ten widok mnie hipnotyzuje, które upadnie pierwsze, jeśli panna młoda, to znak, że moje małżeństwo się kończy, jeśli królowa nocy, nie rozwiodę się. Talia przyciska stroje do piersi, nie odchodzi się od męża przez romantyczne marzenia, wyrokuje, gromadka kobiet przebierających w fatałaszkach przygląda się nam ciekawie, są gotowe skomentować, dodać coś od siebie do mojego życia, odciągam ją, nie krzycz, uspokój się, można pomyśleć, że odchodzę od ciebie.
To nie marzenia, próbowałam przekonać ją w drodze powrotnej, to coś całkiem innego, znacznie bardziej zasadniczego, to przestrzeń, brakuje mi powietrza, chcę tylko być bez niego, bez kłótni, bez awantur, bez obwiniania, nie obrażać i nie być obrażaną, nie czuć rozczarowania i nie rozczarowywać, dość mam tego konfliktu, jesteśmy jak kawałki papieru ściernego, które wciąż o siebie trą, po co mi to, powiedz sama, po co mi on?
Nie przekonujesz mnie, przygryzła w zdenerwowaniu paznokieć jak nastolatka, gdybyście nie mieli dziecka, powiedziałabym, proszę bardzo, nie ryzykujesz wiele, ale teraz, kiedy Gili ma dopiero sześć lat, chcesz odejść od Amnona, bo jest trochę męczący?
On nie jest trochę męczący, on mnie osacza, poprawiam, zadręcza mnie, wykańcza, kiedyś byłam nim zachwycona, teraz każde jego słowo wydaje mi się bezsensowne, nie tylko przestałam go kochać, przestałam go szanować. Mam dość jego wymagań, jego pretensji, źle mu ze sobą i wyładowuje się na mnie, od urodzenia Gilego jest o wiele gorzej. Brak mi sił i ochoty opiekować się nimi oboma, jeśli mam wybierać, wolę Gilego, i tak właściwie sama go wychowuję, po latach zrozumiałam, że Amnon się nie zmieni, nie chcę dłużej tak żyć, mam do tego prawo.
Ty mówisz o prawach, ja o obowiązkach, powiedziała szybko, kiedy zatrzymałam się pod jej domem, mnie wychowano, że rodzina to największa świętość, może jestem ograniczona, ale się z tym zgadzam. Boję się, że odkryjesz to za późno. Zamierzasz rozbić rodzinę, Elu, nawet nie masz pojęcia po co, nie masz pojęcia, ile stracisz, jak niewiele zyskasz. Wystarczy, Talia, powiedziałam, uspokój się, nie idę jutro do rabinatu, tylko się do tego przymierzam, tobie pierwszej w ogóle mówię. Z westchnieniem zebrała stroje, malutka suknia panny młodej irytuje mnie swoją idealną, falbaniastą bielą. Wolałabym być ostatnia, przerywa mi sucho, zobaczysz, że ci przejdzie, to jak wirus, który co jakiś czas nas atakuje. Wydaje nam się, że jeśli tylko uwolnimy się od męża, wszystkie kłopoty same się rozwiążą, ale zapomnij o tym, Elu, to złudzenie.
Skąd wziął się ten powiew, dziwię się, zbierając naręcze pluszowych zabawek, miękką ścieżkę złocistych śladów, którymi usłana jest podłoga, rzucam je na zapełniające się łóżko, nie ma już chyba na nim miejsca na ani jedno zwierzątko, a na pewno nie na całe, żywe dziecko, chłopca z krwi i kości, znowu ten chłodny powiew, który sprawia, że dostaję gęsiej skórki na szyi, dziwny, wczesny jesienny wiatr, skąd się tu wziął, okna pozamykane, drzwi zamknęłam po ich wyjściu, ale znowu otwierają się na oścież i do środka wchodzi on, zwinnie i bezszelestnie pomimo swego wzrostu, przekręca cicho klucz, zamyka pośpiesznie. Amnon, czuję nagły lęk, widząc go bez dziecka na ramionach, jak drzewo, z którego odleciały ptaki, co się stało? Gdzie Gili?
W szkole, a gdzie ma być, odpowiada z kwaśnym uśmiechem, opiera się o drzwi, czuję nieprzyjemne mrowienie na twarzy, po której wędruje wzrokiem. Ja jestem, przyniosłem ci kawę, podaje mi tekturową tackę z dwoma przykrytymi kubkami.
Właśnie o to chciałam zapytać, mówię oschle, co tu robisz? Swoim zwyczajem natychmiast atakuje, nie rozumiem, sama powiedziałaś, żebym przyszedł, nie pamiętasz, nie minęło pół godziny i już zapomniałaś? Czym prędzej zaprzeczam, nic podobnego, bardzo się śpieszę, nie powiedziałam, żebyś przyszedł teraz, coś ci się pomieszało. Kubki z kawą aż trzęsą się z obrazy, kiedy mówi, uznałaś, że porozmawiamy później, nie pamiętasz? Chciałaś, żebym przyszedł z tobą porozmawiać.
Amnon, daj spokój, denerwuję się, miałam na myśli, że kiedyś porozmawiamy, to nie było konkretne zaproszenie, niedługo wybieram się na spotkanie, nie czas teraz na rozmowy. Niecierpliwie wyjmuję mu tackę z rąk i stawiam na kuchennym stole, mrucząc gniewnie przy każdym kroku, tak wyrwę ci z rąk kontrakt ślubny, będę kroczyć ze spuszczoną głową wśród wrogich spojrzeń, długie, nastroszone białe brody na czarnych strojach, rozwiedziona, rozwiedziona, będą wołać, już nieuświęcona, a ty będziesz tam stał, szybko przyłączysz się do moich wrogów, w dole, na głównej ulicy, będą warczały samochody wspinające się na siebie niczym zwierzęta w rui.
Kiedy masz to spotkanie? – pyta, podchodząc do mnie ostrożnie, wędrując wzrokiem do ściennego zegara, który dostaliśmy w prezencie ślubnym. Tak stąpał wśród potrzaskanych skorup, po szarym od pyłu terenie wykopalisk, gdy ujrzałam go po raz pierwszy. Musimy być ostrożni niczym chirurdzy, przypominał wciąż, bo przeszłość, która rozpościera się przed nami, jest nie mniej bezbronna niż ciało chorego. Zerkałam na niego z podziwem z głębi wykopu, jak zwierzę z nory, modląc się, żeby mnie zauważył.
Za godzinę, mówię, wpatrując się z niepokojem w jego zmęczone oczy, błyskające błękitnymi iskrami, czemu pytasz? Mamy dość czasu, szepcze, wargi wykrzywia mu nerwowy uśmiech, guziki popielatej koszuli rozpinają się nieomal same, odsłaniając potężną, zaczerwienioną pierś. Cofam się i wpadam na stół, rozgniatając z chrzęstem kubki z ciepłą kawą, wylewa się pienista, wonna ciecz. Nie, nie usiądziemy razem przy stole, sącząc z przyjemnością kawę, obejmując palcami letnią tekturę, narzekając na wczesną jesień, nie wspomnimy przelotnie tego, co działo się w nocy, przywołując chwilę bliskości, cud, który znowu udało nam się sprawić, nie podsumujemy łagodnej tyranii naszego syna, ile razy się obudził i kogo wyrwał ze snu, nie będziemy rozkoszować się jego poranną paplaniną, szczegółowym opisem snu, nie spojrzymy na siebie z westchnieniem akceptacji, zanim każde z nas rozpocznie swój dzień, westchnieniem, w którym niepokój łączy się z ulgą, mówiącym: Jesteśmy tu razem, mimo wszystko, tak samo jak jutro, pojutrze, przyszłej jesieni.
Zostaw, mówi, potem posprzątam, jakby to wciąż był jego dom, ze wszystkimi prawami i obowiązkami, dotykam ciepłej plamy na spodniach, aromatyczny płyn łaskocze mnie w udo, spływa w dół, jeszcze szybciej do wszystkich członków ciała napływa gniew, po co przyniosłeś tę kawę, po co w ogóle przyszedłeś, popatrz, co narobiłeś, wybucham, starając się nie patrzeć na rosłą, zwalistą sylwetkę, bezsensowną przeszkodę, muszę znowu się wykąpać, znowu się przebrać, gdyby była tu Talia, może by wreszcie zrozumiała, jak męczące jest bezustanne natykanie się na kogoś, jak łatwo można komuś odebrać wolność, nawet jeśli chodzi tylko o zmianę spodni.
Muszę zmienić spodnie, cedzę przez zęby, odwracam się do niego, pokazując plamę, i z demonstracyjnym oburzeniem idę do sypialni, jego kroki podążają za mną korytarzem, towarzyszą mi jak zapach kawy, zatrzymują się przed szafą na ubrania, jego oddech jest coraz bliżej, daj, pomogę ci, mówi, klęka i ściąga mi z wysiłkiem spodnie, przyciskając ogoloną czaszkę do moich ud, wysuwa język, żeby zlizać kropelki kawy, ciepły oddech tworzy wilgotną mgiełkę na skórze, próbuję się wydostać z jego objęć, Amnon, puść mnie, co ty wyprawiasz, myję cię, odpowiada szeptem, chciałaś się umyć, prawda? Dosyć, przestań, proszę, wszystko utrudniasz, zostaw mnie, z nami skończone, umarło całkiem, na zawsze.
Jego ogolona czaszka znajduje się między moimi udami, jakby przed chwilą wychynęła stamtąd z wysiłkiem, dla ciebie może umarło, ale nie dla mnie, jego głos oplata mnie, lepki i nieprzyjazny niby złośliwy owad, dlaczego twoje pragnienie ma być ważniejsze od mojego, kim ty w ogóle jesteś, myślałam, że skończyliśmy z tymi rozmowami, mówię, myślałam, że zrozumiałeś, nie możesz mnie do niczego zmusić, cicho bądź, syczy, nie pytam cię o zdanie, tak jak ty mnie nie pytałaś, to, co mi zrobiłaś, jest dużo gorsze od zmiany spodni, przez ciebie muszę zmienić całe życie.
Amnon, puść mnie, odpycham jego głowę, ręce ślizgają się, jakby był pokryty folią, pozwól mi się ubrać, nie mam czasu, wyciągam ręce do szafy i udaje mi się wyjąć parę spodni, ale on przytrzymuje mi nogi, przyciska do swoich ramion, do grubej szyi, wysuwając naprzód wydłużoną głowę jak u żółwia. Pochwycił mnie ogromny żółw. Biję go po twardej skorupie pleców, usiłuję się wyswobodzić, dość, Amnon, wystarczy, nie chcę cię, nie rozumiesz, już cię nie chcę. W szafie widać puste miejsca po jego ubraniach. Wydaje mi się, że mebel utracił równowagę i zaraz się przechyli jak waga obciążona tylko z jednej strony.
Jesteś moją żoną, jesteśmy małżeństwem, mruczy z prostodusznym zdumieniem, poluzowując znienacka uścisk, próbuję przeskoczyć nad nim, rozstawiając szeroko nogi, odbijam się od jego czaszki, niczym od przyrządu gimnastycznego. O dziwo, nie reaguje, klęczy z opuszczoną głową, jakby błagał o zmiłowanie jakąś wyimaginowaną istotę, na szarej bawełnianej koszuli wykwitają zarysy kontynentów, plamy gorzkiego potu przyklejają materiał do ciała, ich nagły, krępujący widok mnie hipnotyzuje. Nie ja będę prała twoją koszulę, nie ja powieszę ją na wieszaku w słońcu, nie ja włożę ją do szafy, nie w tej szafie się znajdzie. Rozstanie z jego koszulą napełnia mnie nagle buntowniczą radością, jakby tylko ona od lat stała mi na drodze do szczęścia.
Amnon, posłuchaj, zwracam się do jego wilgotnych pleców, nie możesz mnie zmusić, żebym z tobą została, nie chcę tak dłużej żyć, tyle razy próbowałam ci to powiedzieć, prawie mnie nie słuchałeś, teraz sobie przypomniałeś, jest już za późno. Kiedy nie odpowiada, zostawiam go i idę po śladach kawy do pokoju Gilego, siadam wyczerpana na łóżku. Dziesiątki par szklanych, suchych oczu gapią się na mnie ciekawie, z naganą, jakbym to ja była kimś wyjątkowym, z ciałem niepokrytym sierścią, z wilgotnymi oczami. Zamiast pobiec do łazienki i zamknąć za sobą drzwi, niemal bezwiednie zaczynam układać je tak, jak mój syn lubi, rodzinami, lew, lwica i małe lwiątko, tygrys, tygrysica i małe tygrysiątko, policzek do policzka, futerko do futerka. Zaniepokojona zauważam brak ukochanego misia, który zawieruszył się gdzieś w bałaganie, strzepuję kołdrę, podnoszę poduszkę, zaglądam pod łóżko. Czego szukasz, pyta, jego goła, gładka pierś podnosi się i opada ciężko, w ręku trzyma wygniecioną jak szmata koszulę, tak ujrzałam go po raz pierwszy, dziesięć lat temu, półnagiego, obserwującego zmrużonymi oczami odsłaniany pałac, tyle że wtedy jego pierś pokrywał ciemny, gęsty pył i nie zauważyłam, że jest nagi.
Szkockiego misia, mówię. Jest w samochodzie, odpowiada, zabieram go, niech Gili ma się u mnie czym bawić. Ale Gili nie potrafi bez niego usnąć, prostuję się, dlaczego ma być u ciebie, nie możesz tak po prostu rozdzielać rodziny. Naprawdę? – cedzi szyderczo. Co ty powiesz, nie wolno rozdzielać rodziny misiów, a ludzką można? Może coś ci się pomyliło, i jest odwrotnie? Może w ogóle masz serce zabawki, jak one, chodź, chodź, zbliża się, z rozchylonymi wargami, z opuszczonymi powiekami, wyciąga ręce niczym ślepiec, rozchyla mi dekolt, sprawdźmy, co tam masz, serce zabawki, popsute serce zabawki, osuwam się pod jego ciężarem na zarzucone pluszakami łóżko, na którym nie ma miejsca nawet dla jednego małego chłopca, pociera rękami moją pierś, jakby chciał ją rozerwać, naprawię cię, mówi ochryple, zobaczysz, wymienię ci popsute serce, dam ci nowe, będziesz mnie kochać, będziesz mnie kochać jak dawniej.
Kiedy byłam małą dziewczynką, nie miałam męża. Spałam sama w wąskim, pojedynczym łóżeczku, budziłam się sama. Przed sobą widziałam zmieniające się niebo, gaszące błękitem ogień wschodzącego słońca, który płonął w pościeli. Kiedy szłam do szkoły, nie miałam męża, po powrocie ze szkoły nie miałam męża, kiedy odrabiałam lekcje na ciemnym blacie biurka z formiki, nie miałam męża, i kiedy leżałam w łóżku pod oknem i patrzyłam na księżyc, nie miałam męża, niebo wyciągało do mnie czarne, włochate ramiona, niby ogromne pierwotne stworzenie o jednym oku, które stopniowo się otwierało i zamykało, modliłam się o nadejście drugiego oka, niczym potężni kapłani, stojący boso na skale, wyglądający wschodzącego słońca, wiedziałam, że tylko wtedy nadejdzie sen, spadnie niczym manna z nieba, i wtedy także nie miałam męża.
Gorzki, męski pot wsiąka mi we włosy, które przechodzą jego zapachem ze zdradliwą intensywnością, Amnon z jękiem przyciska mi rękę ramieniem, mocuje się z moją piersią, pozwól mi naprawić sobie serce, dyszy, ciemna zasłona w oknie filtruje promienie słońca, które przygasają, jakby upłynęło już wiele czasu, wpatruję się w ścianę, ze zdjęcia zrobionego w ostatnie urodziny Gilego spoglądają na mnie smutne oczy w kolorze zwiędłych liści, obserwując nasze poczynania, mam wrażenie, że podobizna nie pochodzi sprzed kilku tygodni, lecz z przyszłości, to portret młodego mężczyzny, którym kiedyś się stanie, zgorzkniałego, zamkniętego w sobie, długie bolesne nici rozciągają się między nami, nici, które wyszły z mojego ciała, zamykam oczy, czuję szorstkie dłonie Amnona na twarzy, gładzą moje policzki, dotykają szyi, drapią brzuch, jakby szukały pod skórą decyzji obwieszczonej kilka miesięcy wcześniej, której jeszcze nie zdołał przetrawić, decyzji o rozstaniu, starają się wyciągnąć ją z ciała, jak usuwa się kolec. Nie staram się już wyrwać, bo rozgniata mnie sobą niczym bochen chleba na dnie koszyka, to nie tylko jego ciężar, lecz naszego wspólnego życia, dzień za dniem, rok po roku, od chwili gdy ujrzałam go po raz pierwszy w Tel Jezre’el, do dzisiejszego poranka w Jerozolimie, ciężar miłości i kłótni, wrogości i współczucia, przyciągania i odpychania, ciężar naszego syna i naszych nienarodzonych dzieci.
Jego łopatki są gładkie i wilgotne, oddech palący, twarz przybiera ciemnofioletowy odcień bakłażana, podobny do niepokojącej barwy skóry Gilego po urodzeniu. Leżąc na plecach, cierpię odwrotne skurcze porodowe, bo łyse, wyrośnięte i bardzo silne dziecko usiłuje się wedrzeć do mojego ciała, gwałci mnie niechciane dziecko, czy istnieje słowo, spojrzenie lub gest, które zabiorą go ode mnie, które sprawią, że to szorstkie, brutalne ciało opuści dziecinne łóżeczko, pełne pluszowych zwierzątek, wydaje się, że nie wymyślono takiego słowa, może to i lepiej, bo wspomnienie tego poranka to najlepszy bagaż, jaki zabiorę ze sobą w nowe życie, im bardziej będzie mnie odstręczał, im bardziej będzie mnie rozczarowywał, tym lepiej ochronię się przed żalem i tęsknotą, bo przecież nie obserwuję go teraz z obcością, wyraz jego ust, zmienny niczym niebo, to nie szok obcości, lecz szok bliskości, gdyż ten poranek nie różni się zasadniczo od pozostałych poranków naszego życia, chociaż nigdy do niczego mnie nie zmuszał, lecz oczywiście także zeszłej jesieni zdarzało się, że leżałam pod nim bez ruchu, myśląc w napięciu i wzruszeniu o czasach, kiedy nie miałam męża.
Zaciskam wargi pod spojrzeniem pluszowej lwicy. Nie dam ci nawet mojego głosu, wydaje mi się, że w plecy kłują mnie ostre kamienie, jak wtedy, w nasze pierwsze noce na wykopaliskach, w ciągu dnia szukamy skarbów pod powierzchnią ziemi, nocami pod skórą, jego jasne oczy lśniły nade mną, promieniując światłem skupionym w ciągu długich, upalnych dni, roztaczał zapach starej ziemi, ręce, które skrupulatnie sortowały znaleziska, wędrowały po moim ciele, jakby starały się odszyfrować wyryty napis, literę po literze, rozmyślałam o królowej Sydonu, która żyła tu przede mną, jakby dzieliło nas zaledwie jedno pokolenie, wyobrażałam sobie, jak wyglądała przez okno, z oczami umalowanymi henną, ufryzowana, czekając na nadchodzących wrogów, jak opuścili ją zdradzieccy eunuchowie i jej krew splamiła ściany pałacu. To, co było dla nich katastrofą, dla nas jest szczęściem, powiedział, osada została zniszczona niedługo po powstaniu, nigdy jej nie odbudowano, i właśnie dlatego, że tak krótko istniała, ma dla nas wielkie znaczenie. Chwyciłam go za rękę, w dzień jesteśmy dla siebie obcy, nocą stajemy się królewskimi dziećmi, kroczącymi wśród ruin, odtwarzając krótkotrwały złoty wiek królestwa, nie sądziłam, że jeszcze go zobaczę po zakończeniu sezonu, myślałam, że zniknie z mojego życia ukradkiem, tak jak się zjawił, przynosząc blask niezgłębionej przeszłości, ale on wskazał na mnie, gdy już miałam wsiadać do samochodu, i powiedział z absolutną powagą, niczym generał wybierający żołnierzy, pojedziesz ze mną.
Najwyraźniej ta dręcząca wizja staje także jemu przed oczami, lecz napełnia go wściekłością, kim ty w ogóle jesteś, że ośmielasz się ode mnie odejść, beze mnie byłabyś niczym, nędzną ochotniczką na wykopaliskach, dzięki mnie robisz karierę, tak się odpłacasz, teraz wszystko się skończy, zniszczę cię, tak jak cię zbudowałem, naraz, niczym w ostatniej raniącej obeldze, zsuwa się ze mnie, tryskając mi na brzuch jasnym niby białko płynem, natychmiast ukrywa twarz w futrze leżącej obok lwicy, jakby ktoś uderzył go pałką, dyszy i jęczy, nie odczuwając ulgi, Elu, wybacz mi, nie wiem, co się ze mną dzieje, ta rozpacz mnie zniszczy, spróbujmy jeszcze raz, wiem, że nie jest ci ze mną lekko, ale ja cię kocham, nie myśl, że tak łatwo znaleźć miłość, nie ma wiele miłości na ulicach, u nas w domu jest, nie lekceważ tego, Elu, odpowiedz mi, dotyka mojej twarzy, jego palce na moich wargach, jakby starały się wydobyć przemocą odpowiednie słowa, nie płacz, błaga, żałuję, że tak się na ciebie rzuciłem, to się nie powtórzy, daj nam jeszcze jedną szansę, Gili jest taki mały, chcesz mu teraz zniszczyć życie, milczę, wspomnienie tamtych czasów opada na mnie, przygniata jak osuwający się pył wulkaniczny, nieuporządkowany według warstw, zastygły w nim pomieszane, bezsensowne dane, których wyjaśnienie zajmie tysiące lat.
Zmrużonymi oczami przyglądam się jego zwodniczej twarzy, w jednej chwili wydaje się piękna, w następnej brzydka, jak bardzo zmienił się od tamtej pory, leżymy przyciśnięci do siebie na wąskim łóżeczku Gilego, przysięgam, nie zbliżysz się do mnie już nigdy ani na łokieć, mówię na głos i ze zdumiewającą lekkością zrywam się z łóżka, zrzucam z siebie jego ciało, które stało się miękkie i pozbawione wagi, jakby sam był pluszową zabawką, wypełnioną gąbką. Wciąż chowa twarz w szyi lwicy, plecami opiera się o misie, które przechodzą jego zapachem, będzie towarzyszył Gilemu śpiącemu w nocy, bawiącemu się w dzień, czego ty ode mnie chcesz, stęka, nie jestem taki straszny, mam czasami humory, co w tym takiego strasznego, co cię napadło, nie mam pojęcia, co cię napadło, wstań wreszcie, popędzam go, już nic od ciebie nie chcę, nie mam ochoty po raz kolejny ci tłumaczyć, co mnie napadło, czy ty w ogóle rozumiesz, co przed chwilą zrobiłeś? Przecież gdyby istniała jakakolwiek szansa, że do siebie wrócimy, właśnie ją zniszczyłeś, możesz winić tylko siebie. Z demonstracyjnym chłodem obserwuję, jak się powoli podnosi, okrywa pierś wygniecioną koszulą, ze złością podciąga dżinsy, ponury, obrażony, wysuwa do przodu szczękę, mam wrażenie, że obok niego ubiera się kobieta, która tu z nim żyła, przewrażliwiona, zgorzkniała, rozczarowana, sam fakt, że istnieje szansa, aby rozstać się także i z nią, zdumiewa mnie i przyprawia o zawrót głowy, niczym zjawisko nadprzyrodzone.
Żałuję tego, co zrobiłem, mówi z rosnącą pasją, ale to, co ty zrobiłaś, jest o wiele gorsze, nie masz pojęcia, jak bardzo będziesz żałować, igrasz z ogniem, Elu, nagle zyskałaś pewność siebie i igrasz z ogniem, jeszcze pożałujesz, oszczędź sobie tych gróźb, syczę, zostaw tylko klucze, wyjmuje klucze z kieszeni i macha mi nimi przed nosem, jakby były soczystą kością, a ja psem, tego chcesz? To wszystko, czego ode mnie chcesz? Wyobraź sobie, że nie dam ci ich, to także moje mieszkanie, jeśli nie chcesz mnie tu widzieć, będziesz musiała się wyprowadzić, natychmiast rusza do drzwi, otwiera je z rozmachem i zamyka za sobą na klucz, przekręcając go trzy razy energicznie, jakby wychodził z pustego domu.2
Znowu się spóźniłaś, oświadcza karcąco, jego gładka, jasna twarz przypomina posążek faraona z brązu, w srebrzystych oczach błyska ostrzeżenie, przepraszam, mamroczę, miałam pilne spotkanie w pracy, jak zawsze chwytam się wymyślonych obowiązków zawodowych, bo tylko takie uznaje. Staje w progu z zamaszystym gestem, niczym policjant kierujący ruchem, wchodzę za nim do jasno oświetlonego gabinetu, którego ściany aż pod wysoki, sklepiony sufit zapełniają książki, wydaje się, że nawet tam wspinają się jak bluszcz, przyglądają mi się z góry, irytują mnie swoją bezkarnością, nie może ich skrzywdzić, zawsze wolał je od nas. Siada za wielkim biurkiem, przed komputerem, obok jak zawsze stoi szklana salaterka, a w niej obrane, pokrojone na plasterki jabłko. Przeczesuje palcami białe włosy, zakłada jedną masywną nogę na drugą, a ja zerkam w stronę okna, gdzie wąska, smukła palma wygrzewa się beztrosko w coraz mocniejszym słońcu, potrząsa do mnie z sympatią swoją lwią grzywą.
Tak siadywałam przed nim w dzieciństwie, wiecznie napominana. Elu, muszę powiedzieć ci kilka rzeczy, informował mnie oficjalnie, zawsze „powiedzieć”, nigdy „porozmawiać z tobą” ani „wysłuchać”, zapraszał mnie do swego gabinetu, który wydawał mi się duszny i pozbawiony nadziei niczym podziemna cela przesłuchań, ukradkiem patrzyłam na matkę, co znowu zrobiłam? Czego on ode mnie chce? Przybierała minę pełną współczucia, nie mam pojęcia, ale zostawała za zamkniętymi drzwiami i tylko ja słyszałam ochrypły zgrzyt więziennego klucza w zamku. Rozpoczynał surowo, powoli i z naciskiem, jakby przemawiał do licznego audytorium, odnosi wrażenie, że nie poświęcam wystarczającej uwagi nauce, nie jest zadowolony z moich ocen, nie jest zadowolony ze sposobu, w jaki się ubieram. Z przyjaciółki, z którą ostatnio zaczęłam spędzać czas, z książek, które czytam. Odnosi wrażenie, zawsze tak to ujmował, jakby mieli z matką jakiś rodzaj ukrytego zrozumienia, jakby nie porozumiewali się słowami, ale milczącą, sekretną mową znaków i gestów, odnosi wrażenie, że mam już chłopaka i chciałby mnie ostrzec, abym nie posuwała się za daleko, abym nie robiła nic, czego mogłabym potem żałować.