- W empik go
Po rozwodzie - ebook
Po rozwodzie - ebook
"Po rozwodzie" autorstwa laureatki Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, Grazii Deleddy, to porywająca powieść wydana w 1902 roku, osadzona w kontekście intensywnej debaty nad legalizacją rozwodów we Włoszech. Opowieść śledzi losy Costantina Leddy i jego żony Giovanny Ery. Niesłusznie oskarżony o zamordowanie swojego wujka, Costantino zostaje skazany na więzienie. Chociaż jest niewinny, akceptuje wyrok, chcąc chronić ukochaną żonę. Bez męża Giovanna nie jest w stanie utrzymać rodziny i decyduje się na rozwód, po czym poślubia bogatego, ale okrutnego właściciela ziemskiego. Kiedy prawdziwy sprawca zbrodni przyznaje się do winy, Costantino odzyskuje wolność. Powrót do dawnych uczuć prowadzi go do zakazanego związku z Giovanną, który staje się centralnym motywem tej emocjonującej powieści. Grazia Deledda z wyjątkowym talentem przedstawia dramatyczne wybory swoich bohaterów, ich zmagania z losem oraz moralne dylematy. "Po rozwodzie" to niezwykła historia miłości, poświęcenia i społecznych przemian, która trzyma w napięciu do ostatniej strony.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-624-8 |
Rozmiar pliku: | 224 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grrazia Deledda, urodzona w r. 1878 w Nuoro (w Sardynii) z ojca adwokata i matki, przechowującej wiernie strój i obyczaj ludowy, wioski swej nie opuściła do wyjścia zamąż (za urzędnika w ministeryum wojny w Rzymie, p. Madesceni), a sił na polu piśmiennictwa zaczęła próbować wcześnie, czy nie w szesnastej wiośnie życia, odrazu zwracając na siebie uwagę krytyki i zyskując chętnych czytelników dla swych klasycznych iście w prostocie swej zwięzłej a poetycznej opowieści na wiernem aż do lokalności tle ojczystej swej Sardynii. Od paru lat sława jej przekroczyła granice Włoch. Nowele i powieści toczyły się szybko. Mowy w r. 1896 „Anime Oneste” poczem wnet następują: „La Via del Male”, „Il Teroro”, La Giuslizia”, „Le Tantazioni”, „Il Vecchio della Montagna”, „Elias Porlolu” (którego przekład, w 1903 pomieścił „Revue de Deux Mondes“) „Roeonti Sardi”, wreszcie „Dopo il Divorzio” — którego przekład tu podajemy — a po którym pismo peryodyczne, włoskie: „Nuova Antologia” drukuje „Cenere”.
Są tam arcydzieła prawdziwe, jak „Pecchio della Montagna”, takie perły obserwacyi i opisowości, jak „Il Marvu”, „Giumenta Nera”, są rzeczy słabsze, jak „Il Tesoro”, lecz całość odznacza się głębokiem wniknięciem w duszę ludzką i jej środowisko, wyborną charakterystyką, realistyczną plastyką, zgodną z tchnieniem szerokiej poezyi, zwłaszcza w odczuciu przyrody i oddziaływaniu jej na człowieka. Wybitnemi rysami Gracyi Deleddy jest: oryginalność, świeżość, prostota, dodałabym chętnie — i szczerość, to jest to właśnie, czem beletrystyka współczesna jaknajmniej grzeszy pod tchnieniem dekadentyzmu. Kto wie, czy rozbujałe to na przełomie dwóch naszych wieków tchnienie bliska już przyszłość nie nazwie „niemocą”, niemocy bowiem jałowej posiada znamienne cechy. Wszak nikt znający się choć trochę na rzeczy, w dobrej wierze i poza stronniczemi względami, za oryginalność poczytać nie może najpracowitszego bogdaj uganiania się za nowością po manowcach dziwactwa. O świeżość i prostotę to już modernistom najmniej chyba chodzi. A prawda, szczerość? Najgłośniejsze właśnie modernistyczne utwory grzeszą i własną, etyczną i artystyczną wartość obniżają, paraliżują rzut rzetelnego nieraz talentu tem właśnie, że są tak bardzo sztuczne, gdyż cóż sztuczność ze sztuką, w jej poważnem znaczeniu, mieć może wspólnego? We Włoszech, czy to dzięki klasycznym wzorom romańskiej jasności; czy właściwemu geniuszowi rasy, poczucie piękna, w połączeniu z ładem, porządkiem, czy klimatycznym wpływem: pogodzie nieba, przezroczystości wód i powietrza, niesprzyjających błąkaniu się północnych majaków, dekadentyzm, pomimo poetyckiej siły Gabryela d’Annunzio, najsłabsze zapuścił korzenie. Zmysłowo mistyczne rozbujałości autora „Il Piacere“, „Le Pergine della Boeche“, „Il Teroro“, równoważyły na szali smaku czytelników i krytyki podobnąż, a nawet na miejscu większą wziętością cieszące się powieści Fogazzaro. Dziś Grazzia Deledda zdaje się szalę przechylać jeszcze bardziej na stronę tradycyi..... Niech okrzyczane to dziś słowo nie płoszy czytelników. Tradycya godzi się wybornie z oryginalnością, świeżością i nowością samą, bez których sztuka, tak jak etyka, straciłyby swą żywotność. Pozostaje jednak gruntem, na którym sztuka, tak jak i etyka przerabiać winna formy swe i treść samą.
W „Dopo il Divorzio“ Gracya Deledda opanowała talent swój i formę, treść czerpiąc w starej jak świat głębi duszy człowieczej, w starciu się jej z niezmiennych konieczności wałem, z uosobionemi przez czar i obyczaj zasadami, tkwiącemi w środowiskach i sumieniu ludzi długo potem, aż niemi wstrząsną nowe prawodawstwa.
Wila Zyndram Kościałkowska.I.
W Porru, w gościnnym pokoju, siedziała płacząca kobieta. Siedziała na ziemi, przy łóżku, obejmując obiema rękami podniesione kolana, na które opuściła głowę. Łkając, wstrząsała nią od czasu do czasu, jakby dla stwierdzenia, że ostatnia nadzieja stracona. Jej pulchne, okrągłe ramiona, piersi uwięzione w ciasnym, żółtym gorsecie, wznosiły się i opadały, jak przypływające i odpływające fale.
W pokoju mrok panował: nie było okna, tylko przeze drzwi, otwierające się na balkon murowany, widać było głębie szarego, raz wraz to zaciemniającego się nieba. Na tle szarem połyskiwała het, precz, wysoko, daleko gwiazdeczka mała; niżej, w dziedzińcu, świerszcz się odzywał, a od czasu do czasu dychać było uderzenie końskiego kopyta o kamienie twarde.
Na progu, ze świecą zapaloną w czteroramiennym żelaznym świeczniku stanęła druga kobieta, nizka i gruba, z wielką, zmarszczoną, w tłuszczu nurzającą się twarzą.
— Giovanna Esa! — zawołała ostrym głosem — co robisz tu pociemku? Słyszysz! co robisz? Płaczesz jak widzę, głupia, szalona dziewczyno.
Lecz tamta zaszlochała tylko głośniej.
— Ah! ah! ah! — przedrzeźniała ją stara, wchodząc do izdebki. — Zgadłam! płaczesz! czego płaczesz? Matka twoja jest tu i czeka cię, a ty płaczesz szalona.
Ale tamta płakała coraz, coraz głośniej. Gruba kobieta zawiesiła świecznik na kruku, na ścianie, obejrzała się dokoła i zaczęła kręcić się około płaczącej, starając się ją uspokoić, pocieszyć, lecz nie znajdując słów odpowiednich, powtarzała tylko.
— Waryatką jesteś, Giovanno!
Pokój gościnny — a w każdym starodawnym domu w Nuoro znajduje się pokój tak zwany, a przeznaczony dla sąsiadów i przyjaciół przybywających do miasta — obszerny był, pomalowany na czerwono, z ogromnem drewnianem łóżkiem, stołem zasłanym perkalową serwetą w kwiaty, na którym stały filiżanki fajansowe i szklane wazoniki, z kilku obrazami w ciemnych ramach, zawieszonemi tak wysoko, że dotykały niemal drewnianych belek ledwie oheblowanego, drewnianego sufitu. Z belek zwieszały się gęsto grona przyschłych winogron i pęki żółtych gruszek, roniąc woń właściwą sobie, przenikliwą. Sakwy, pełne wełny, stały proste po kątach.
Gruba kobieta, widocznie pani domu, wzięła jednę z tych sakw, przestawiła w inne miejsce i znów odniosła na poprzednie.
— Ecco! skończyłam — rzekła, sapiąc ze zmęczenia. — Co ty myślisz, kobieto! Do czego to prowadzi? Po co rozpaczać, gołąbko! Złego nie zmienisz. Jeśli sąd przysięgłych skażę go do ciężkich robót, nie poradzisz, nie wmówisz w świat, że wszyscy przysięgli są tak, jak on, wściekłemi psami...
Ale tamta, zanosząc się od płaczu i energicznie wstrząsając głową, przeczyła.
— Nie! nie! nie!
— Tak, tak, tak! — twierdziła stara, podnosząc gwałtem z ziemi płaczącą. — Mówię ci, że tak. Wstawaj, bo zawołam twą matkę.
Teraz ukazała się dopiero twarz okrągła i rumiana, otoczona gęstemi, czarnemi, potarganemi włosami, o oczach czarnych, błyszczących, chociaż zapuchłych od płaczu, o brwiach czarnych, gęstych, zrosłych niemal.
— Nie! nie! — broniła się Giovanna — Dajcie mi się napłakać do woli, ciotko Porreda. .
— Wyjdziesz mi, czy nie wyjdziesz? Wstawaj!
— Nie wstanę! nie wstanę, ciotko! Skarżą go, wiem to, na lat trzydzieści, co najmniej. Czyż nie rozumiecie, ciotko, że go skarżą na lat trzydzieści?
— Zobaczymy jeszcze. Zresztą, wielka mi rzecz lat trzydzieści! Ach! jesteś jak kot dziki, słyszysz!
Ale tamta szlochała, rwała sobie włosy na głowie, w porywie dzikiej rozpaczy krzycząc:
— Trzydzieści lat! mała to rzecz lat trzydzieści, ależ to całe ludzkie życie! pomyśleć tylko, ciotko Porreducho! życie całe! Nie rozumiecie chyba. Odejdźcie! pozostawcie mnie w spokoju, dajcie mi wypłakać duszę...
— Nie odejdę, krokiem ztąd się nie ruszę — upierała się stara. — Mam spełniać rozkazy we własnym swym domu. Ja tu, czy nie ja gospodynią jestem? Wstawaj, mówię ci, dyabelska ty córko. Kto cię tu skrzywdził? Ot, poczekałabyś do jutra z rwaniem sobie włosów. Dziś jeszcze sąd na twego męża nie zapadł, jutro — to co innego...
Giovanna opuściła znów twarz na kolana, płacząc teraz cicho, skarżąc się rzewnie rozdzierającą serce skargą.
— O mój Konstanty, luby mój — zawodził jak nad świeżo usypaną mogiłą. — Jesteś już dla mnie jak umarły, stracony na zawsze. Obskoczyły cię te psy wściekłe, powaliły, związały, uwięziły. Pustą będzie nasza chata, puste, zimne łoże! Rodzina rozerwana, zniszczona. O skarbie ty mój, jagniątko moje białe! zamrzesz ty dla świata, ludzi... Niechby tak zamarli nieprzyjaciele nasi.
Boleść młodej kobiety wzruszyła Porreduchę. Nie wiedząc jednak, jak ma z tem sobie poradzić, wyszła na balkon, wołając:
— Bachisia Era, chodź tutaj, córka twoja postradała zmysły.
Na schodach rozległy się kroki. Porreducha wróciła do izby, a za nią weszła kobieta wysoka, tragiczna, odziana w czerni, w kapeluszu podwiązanym czarną wstążką, z pod którego wyglądała twarz żółta, z garbatym nosem drapieżnego ptaka, z dwoma małemi błyszczącemi zielonkawemi punkcikami oczu, okrążonych z dołu ciemnemi sińcami i krzaczastemi, czarnemi brwiami z góry.
Samo jej zjawienie się uspokoiło płaczącą kobietę.
— Wstawaj! — zawołała rozkazująco.
Na rozkaz matki Giovanna powstała. Urody była pięknej, pełna, choć wysmukła, cienka w pasie przy rozwiniętych biodrach. Suknia jej ciemno-czerwona, lamowana suknem zielonem, krótka była, odsłaniając nogi małe, obute w otwarte trzewiki i zawięź zgrabnych łydek.
— Czemu robisz tyle ambarasu poczciwym tym ludziom? — pytała srogo matka. — Skończ-no i zejdź na wieczerzę, nie psuj wesela w błogosławionym tym domu.
Wesele poczciwych tych ludzi spowodowane było powrotem do domu na wakacye syna, studyującego prawo na którymś z uniwersytetów.
Giovanna uspokoiła się. Słowa matki trafiły jej snąć do przekonania. Zrzuciła z głowy chustkę wełnianą, odkrywając kawał wstążki jedwabnej, z pod której wysuwały się pukle czarnych włosów i zbliżywszy się do miednicy z wodą, zaczęła myć twarz spłakaną. Porreducha spojrzała na ciotkę Bachisię i kładąc palec na ustach, wyszła na palcach z pokoju.
Bachisia milczała, patrząc, jak się córka myje i przygładza włosy, poczem obie razem wyszły na ganek i schody.
Noc zaszła spokojna, ciepła, pogodna i głęboka. Do pierwszej zeszłej na horyzont złotej gwiazdki przyłączyło się tysiące innych srebrnych droga mleczna rozlewała swe połyskujące przezrocza, a z ziemi podnosiły się w powietrzu zapachy skoszonego siana.
W dziedzińcu, pod szpalerem zielonym odzywały się niewidzialne świerszcze. Na bruku koń grzebał kopytem, gdzieś z dali doleciał śpiew smętny...
Drzwi kuchni, jako też izby przyległej, a służącej w potrzebie za stołową, wychodziły na dziedziniec i były naościeź otwarte. W kuchni, tuż przy kominie, Porreducha krajała makaron. Posługiwała jej dzieweczka, odziana jak panienka w sukienkę czarną, blondynka, ale z roztrzepanemi włosami, bosa, co chwila odpychając od siebie chłopca małego, równie tłustego i czerwonego, jak jego babunia.
Dziewczynka klęła, przyzywając wszystkich dyabłów, chłopiec to ciągnął ją za sukienkę, to trącał w łokieć.
— Czy skończycie choć raz, obrzydłe dzieci! — upominała Porreducha.
— Mama Porru! — wrzeszczał chłopiec, skarżąc się na dziewczynę. — Ona mnie łaje, wymyśla mi od dyabłów. Mówi: idź do czarta! który cię zrodził! Tak mówi.
— Ah Miniu! sama pewno pójdziesz żywcem do piekła — upomniała dziewczynkę babka, nie odrywając się od roboty.
— On to mnie szczypie za boki! hi! hi! jak szczypie! — lamentowała dziewczynka, a zwracając się rozzłoszczona do chłopca, wrzeszczała:
— A żeby cię ze skóry odarto, zatraceńcze przeklęty! Ażebyś tyle otrzymał szturchańców, ile masz włosów na głowie!
— Minia! czy to pięknie tak wrzeszczeć?
— Babciu! ukradł mi portmonetkę, tę z papieżem, którą mi przywiózł wujcio Paweł.
— Nie prawda, kłamiesz — oj ostrożnie, bo i ja powiem, co wiem — krzyczał chłopiec — powiem, kto kradnie...
Dziewczyna zamilkła, jak zaklęta; lecz po chwili chłopiec kijem zakrzywionym zaczął przyciągać ją za nogę. Minia rozpłakała się na dobre, babka zwróciła się z wałkiem w ręku.
— Ciszej! bo obiję oboje! — krzyknęła. — Złe, niegodziwe dzieci! Poczekajcie, dam wam.
Ale już dzieci nie było w kuchni. Wybiegając na dziedziniec, potrąciły wchodzącą we drzwi Giovannę i jej matkę.
— Co to, co to? — pytały.
— Ab! to te dzieciska! głowę przy nich stracić można — odpowiedziała Porreducha.
W tej samej chwili na progu stanęła postać w czerni i głos młody a wzruszony zawołał:
— Wrócili, babciu, są już tu!
— A! niech sobie wraca kto chce! — odparła stara. — Gracyo — dodała — pilnowałabyś lepiej młodszego rodzeństwa, bo drą się jak koty.
Gracya nic na to nie odpowiedziała, lecz dostrzegłszy, w ręku ciotki Bachisii czteroramienny świecznik, odebrała go śpiesznie, a chowając za kominem, mruczała:
— Wstydzilibyście się, babciu, takich świeczników, teraz zwłaszcza przy wujciu Pawełku.
— Co tam wujcio Pawełek. Myślałby kto, że się chował w pałacu.
— Ale... przybywa z Rzymu.
— Głupstwo. W Rzymie jeśli nie używają lamp podobnych, to tylko dlatego, że oliwa tam droga.
— Dobrze w to wierzyć — zawołała dziewczyna i wybiegła na dziedziniec, gdzie się już dawały słyszeć dwa męzkie głosy: jej dziadka i nowoprzybyłego wuja, studenta.
— Giovanna! witaj! — mówił chłodno student — witajcie ciotko Bachisia. Zdrów jestem, dziękuję. Oh! smucę się, wierzcie mi, waszem nieszczęściem. Cóż robić? Odwagi! Może to się skończy lepiej, niż przypuszczamy. Co, jutro wyrok?
Wszedł do izby, gdzie stał stół nakryty, zanim kobiety i dzieci tak rozbawione, jak i onieśmielone przybyciem wuja.
Wzrostu był małego, kulał trochę na jednę nogę, którą miał krótszą od drugiej. Nazywano go też pomiędzy kolegami kulasem, za co się Paweł Poderru bynajmniej nie gniewał, mówiąc, że lepiej mieć nogę przykrótką, niż głowę dla proporcyi na karku.
Jego okrągła, wygolona twarz, pomiędzy wązkiemi baczkami blond włosów, uśmiechała się z pod czarnego filcowego kapelusza. Doktór Poderra — jak go nazywano — mianował się socyalistą.
Wszedłszy do stancyi, usiadł na łóżku z nogami wiszącemi w powietrzu i przyciągnął do siebie siostrzana i siostrzenicę, przypatrujących mu się ciekawie, popychających się wzajemnie i nie zważających wcale na smutne opowiadania ciotki Bachisii. Od czasu do czasu doktór Poderra rzucał spojrzenie na Gracyę, której trzynastoletnią, długą i szczupłą figurę obciskał za ciasny czarny stanik. Jasne, o metalowych połyskach oczy z ciekawością patrzyły na wuja.
— Otóż — opowiadała grubym głosem ciotka Bachisia — rzecz tak się ma: Konstanty Ledda miał stryja, nazwiskiem Bazyli Ledda, przezwany: l’Aooltojo - Jastrząb Niech go Bóg przyjmie do swej chwały, chociaż, co prawda, skąpstwem swem zasłużył na dyabelskie szpony.
— Był to — ciągnęła — sknera całą gębą, żółty jak wosk na twarzy, zagłodził, słyszę, własną żonę. Otóż Konstanty Ledda był pod jego opieką jako sierota. Posiadał, słyszę, po rodzicach jakiś fundusik, lecz stryj to roztrwonił, obił go w dodatku, uwiązał do drzewa w polu, tak, że mu o mało osy nie wygryzły oczu. Dość, że Konstanty, nie-mogąc dłużej wytrzymać, uciekł od opiekuna, od którego same miał krzywdy. Liczył lat siedemnaście. Do pełnoletności brakło mu lat trzech. Mówi, że czas ten strawił w kopalniach. Nie wiem, tak mówi.
— Tak, tak, ciężko pracował, był górnikiem — wtrąciła żywo Giovanna.
— Nie wiem, tak mówi — skrzywiła z niedowierzaniem usta matka — dość, że już podczas nieobecności Konstantego ktoś strzelał do Bazyla, gdy był w polu. Snadź miał nieprzyjaciół stary sknera. Gdy Konstanty wrócił, nieraz odzywał się z tem, że nienawidzi stryja, że chętnieby go zgładził z tego świata, tymczasem jednak zdawało się, że gotów pogodzić się ze starym... Otóż słuchaj, Pawle Porru...
— Doktorze, doktorze Porra — a jeśli się wam lepiej podoba, „doktorze kulasie”! — poprawił staruj młodzieniec. Ta spojrzała nań ze złością, podnosząc rękę gotową do uderzenia. Widząc to Giovanna uśmiechnęła się; z kolei Gracya, dojrzawszy uśmiech na twarzy smutnej kobiety mającej męża w więzieniu, co ją otaczało jakąś romantyczną aureolą, wybuchnęła głośnym śmiechem, za Gracyą śmiać się poczęła Minia, wtórował jej braciszek, wuj Paweł wtórował, a ciotka Bachisia rzucała dokoła rozzłoszczone spojrzenie, sama nie wiedząc z czego ci się Śmieja? Ot powaryowali chyba, czy co? z podniesioną żółtą ręką, wahając się czy ma uderzyć które z niesfornych dzieci czy własną córkę, śmiejącą się Bóg wie czemu.
Ale w tej samej chwili wszedł do izby Efer Masia Porra, gospodarz domu, człek mocno otyły, napuszony, z gorsem obciśniętym błękitnym kaftanem. Był to wieśniak pozujący na literata, z twarzą ziemistą, podobną do marmurowej maski, z krótką, kędzierzawą brodą, dużemi otwartemi zawsze usty i wyłupiastemi jasnemi oczyma.
— Do stołu! do stołu! — wołała odedrzwi, wchodząc z półmiskiem makaronu, Porreducha. — Ah! śmiejecie się! wybornie! pewnie mój doktorek was rozbawił.
— Miałam uderzyć po twarzy twego wnuka — odrzekła ciotka Bachisia.
— Za co, duszko? Tymczasem prędzej do stołu. Giovanna tu. A ty doktorku tu.
Ale student wyciągnął się jak długi na łóżku z rękoma i nogami w powietrzu, zatrzepotał niemi, powstał, ziewnął.
Dzieci, Gracya, Giovanna śmiali się do rozpuku.
— Trochę gimnastyki nie zawadzi — mówił student. — Ach! jakże dziś wybornie spać będę! Wszystkie kości mnie bolą. Ho! ho! jakeś wyrosła, Grazietto, jak tyczka.
Dziewczyna zarumieniła się po uszy i spuściła oczy, Bachisia zagryzła usta, zagniewana na studenta za zwracanie tak mało uwagi na jej opowieść. Zła była. Wszyscy, ilu ich tam było, nie brali do serca sprawy jej zięcia. Sama Giovanna zdawała się zapominać o swej niedoli i dopiero twarz się jej zachmurzyła, gdy Porreducha, nakładając na talerz olbrzymią porcyę różowych, zalanych sosem pomidorowym makaronów, zachęcała ją do jedzenia.
— Nie będę, nie chcę — opierała się młoda kobieta.
— Nie dróż się — upomniała ją ostro matka — poco zakłócać radość gospodarzy.
A Efer Masia, obwiązując serwetę pod brodą, wygłosił literacką sentencyę:
— Cuor porte, coutro la sorte. — Stawmy czoło niedoli, mówi Dante Alighieri. Odwagi, Giovanno Era; pokaż, że chociaż górskiem jesteś kwieciem, posiadasz wytrzymałość kamienia. Czas wszystko łagodzi.
Giovanna zaczęła jeść, chociaż ją w gardle ściskało, łzy dusiły.
Student milczał, cały zajęty jadłem opróżnił talerz, zanim Giovanna połknęła pierwsze kęsy.
— Zmiatasz jak wicher! — mówiła do syna Porreducha — zdajesz się być zgłodniały jak pies. Chcesz więcej? Dobrze, jedz jeszcze, dobrze.
— Brawo! — potakiwał ojciec — chyba żeś tam w stolicy głodem się morzył.
— Zawszeni to myślała — zadecydowała matka! — Ulice szerokie, pałace, ale kęs chleba na wagę złota. Słyszałam, że po domach nie ma spiżarni, jak u nas, a gdzie brak spiżarni, czemże się nasycić można?
Ciotka Bachisia westchnęła. Wiedziała, oj wiedziała, co to dom bez spiżarni!
— Czy tak, mój doktorku? — pytała matka studenta.
— A tak, najzupełniej — odpowiadał jedząc, śmiejąc się, wymachując rękoma niespracowanemi, białemi o długich paznogciach.
— Dlatego też zmienił się w pijawkę, w wampira — mówił Efer Masia, zwracając się do gości. — Wysysa mi ostatnią krople krwi z pod serca. Oho! wiem dobrze, co ten Rzym kosztuje.
— Bo też — przerwał sobie jedzenie syn — wszystko szalenie drogie! Jedna brzoskwinia dwadzieścia centymów.
— Dwadzieścia centymów! — zdziwiono się jednogłośnie.
— A więc, ciotko Bachisio! jakże tam było... gdy Konstanty wrócił... — zwrócił się do gościa student.
— A więc Pawle Porru! — odrzekła kobieta — o mało co nie oberwałeś odemnie, chociaż masz zostać doktorem obojga praw, o mało nie oberwałeś, jak to kiedyś bywało...
— Nie pamiętam — odrzekł student, a nozdrza Gracyi zadrgały powstrzymywanym chichotem.
— Mówiłam, że Konstantego nie było przez trzy lata.
— Mówiliście. Był górnikiem. Potem wrócił i pogodził się ze stryjem.
— I spotkał się z Giovanną, córką moją, zakochał się w niej. Stary sknera ani chciał słyszeć o tem, bo dziewczyna nie miała posagu. Zaczęły się nowe kłótnie. Konstanty, widzisz, pracował dla sknery, a ten mu nie płacił grosza. Wówczas chłopiec przyszedł do mnie i mówi: Ubogi jestem, nie mogę kupić klejnotów dla narzeczonej, ani też sprawić wesela jak przystoi, biorąc ślub w kościele. I wyście nie bogate. Otóż, widzicie matko, nie możemy temu zaradzić inaczej, jak poprzestając tymczasem na ślubie cywilnym. Potem, da Bóg pracując wspólnie, zbierzemy, coś na gody weselne i pójdziemy do kościoła. — Nie my pierwsi, nie ostatni. Zrobiliśmy jak prosił i żyliśmy wszyscy w zgodzie. Stary sknera o mało nie pękł ze złości. Godzien przychodził wrzeszczeć na naszej ulicy, wyzywając i drażniąc Konstantego. A my nic, pracujemy. Aż po winobraniu, zeszłego roku, właśnie gdyśmy się gotowali do godów weselnych i piekli pierogi, znaleziono Bazyla Ledda zabitego we własnym domu. Z wieczora, w wigilię widziano wchodzącego tam Konstantego. Właśnie poszedł pogodzić się ze starym i zaprosić na ślub kościelny i weselne gody. Ah, nieszczęsny! wyobraź sobie, nie chciał uciekać jak mu doradzałam...
— Gdyż nie poczuwał się do winy, niewinny był — wtrąciła, zaczynając znów płakać córka.
— Znów się rozbeczała — ofuknęła stara. — Jeśli nie przestaniesz, głupia, nie będę dalej opowiadać. Otóż, Konstantego zaaresztowano, a teraz właśnie go sądzą i prokurator dopomina się o ciężkie roboty. Pies wściekły ten prokurator wraz ze wszystkimi tam tymi sędziami. Mówi, że widziano Konstantego gdy wchodził do stryja, który mieszkał sam jak prawdziwy ptak drapieżny. Konstanty bynajmniej nie przeczy temu — i to ma być poszlaką? Innych dowodów nie ma. Konstanty jest pełen sprzeczności, mówi, że stryja nie zabił, a płacze, wyrzeka na wyrzuty sumienia, oskarża się o spełnienie śmiertelnego grzechu. Słyszał kto coś podobnego! Utrzymuje, że zasłużył na karę, którą Bóg mu zesłał, gdyż żył z żoną bez kościelnego błogosławieństwa...
— Powiedzcież mi, ciotko...
— Poczekaj! wszystko powiem z kolei, jak przystało. Wyobraź sobie, że się pobrali w więzieniu, co za okropność! Znów beczysz, Giovanna! — zwróciła się do córki — jeżeli mi natychmiast nie przestaniesz, rzucę ci w twarz ten talerz. Ach! głupia! Wszyscy mówili, odradzali, nie bierz kościelnego ślubu. Jeżeli mąż twój okaże się winnym i skarżą go, będziesz wolna, wyjdziesz za drugiego...
— Ach, nikczemni! — zawołała z ogniem w oku młoda kobieta, lecz ją spiorunowało spojrzenie matki, zamilkła.
— Może to moje były słowa? — spytała rozgniewaną stara. — Nie moje. Mówili to inni, wszyscy, a mówili, gdyż ci życzyli dobrze.
— Dobrze, piękne mi dobrze! — szlochała Giovanna, kryjąc twarz w dłoniach. — Szczęście moje skończone, skończone, skończone!
— Czy masz dzieci? — spytał płaczącą Paweł.
— Mam jedno. Gdyby nie dziecko, niestety! gdyby nie dziecko, wyrok na Konstantego... — Nie skończyła, porwała się jak szalona za głowę.
— Utopiłabyś się, powiesiła, co może? pytała matka wzgardliwie. Studentowi zaś rozpacz i ruch Giovanny przypomniały jakąś sławną aktorkę, którą widział w jakiejś francuskiej komedyi, przywołując mu na usta wobec rozpaczy młodej kobiety, słowa pełne sceptycyzmu.
— Ecco!wszak już zapadło prawo o rozwodach, więc się nic tak złego nie stało. Każda żona sadzonego i przez sąd skazanego przestępcy zostaje zwolnioną z więzów małżeńskich.
Zdawało się, że młoda kobieta nie słyszy lub nie rozumie studenta, płakała z zatopioną w dłoniach twarzą. Ale Porreducha oburzyła się głośno.
— Furda, prawo! — Sam Bóg nie może rozwiązać, co raz zwiąże.
Efer Masia zauważył drwiąco:
— W gazetach stało, sam czytałem! Co prawda, działo się to zawsze, zwłaszcza na stałym lądzie, że się mężczyźni i kobiety pobierali niejednokrotnie, lecz co prawda bez księdza i syndyka. Teraz zaś...
— Nie, dziadku — wtrąciła Gracya — nie na stałym lądzie, lecz w Turcyi.
— A i tu, i tu — twierdziła stara Bachisia Era.
Skończono wieczerzać, a goście, matka i córka wyszły na miasto, do adwokata.
— Gdzie będę nocować? spytał student. — gościnnym pokoju?
— Nie inaczej — odrzekła matka — albo co?
— Bo wołałbym sam tam nocować. Tu tak duszno. Możeż być gość większy odemnie?
— Bądź cierpliwy do jutra, syneczku mój ukochany... Kobiety to biedne, w nieszczęściu, no i goście przecie.
— Ah! co za dzikie zwyczaje! Kiedyż się to skończy? — zauważył lekceważąco student.
— I mnie to nudzi — zauważył Efer Masia, rozkładając gazetę. — Dość mam tych bab. Co mówisz o nowem ministeryum?
— Drwię sobie z niego, jak i ze wszystkiego zaśmiał się syn, przypominając sobie „Damę od Maksyma” w teatrze Manzoni, gdzie najczęściej bywał.
Wstał i poszedł układać w szafie książki, które z sobą przywiózł. Minia z braciszkiem wyśliznęli się natychmiast po wieczerzy na dwór, Gracya siedziała rozparta łokciami na stole, z oka nie spuszczając młodego wuja. Zwrócił się do niej.
— Czytujesz romanse? — spytał.
— Ja nie — zająknęła się, płonąc rumieńcem.
— A ja ci mówię — ciągnął niewzruszony — że jeśli znajdę w twym ręku niektóre z tych moich tu książek, będziesz się miała zpyszna.
Wargi dziewczęcia drgnęły Chcąc skryć napływające jej do oczu łzy, wstała i wyszła na dwór, i słyszała jak braciszek i siostrzyczka wytaczali przed dziadkiem nierozstrzygnięty przed wieczerzą przez babkę proces o portmonetkę.
— Nie, to ona kradnie — wołał chłopiec. — Gracya milczała, sucha tyczka! bo i ona wówczas gdyście sprzedali wino, a brakło solda...
— Ah! ty łgarzu — zawołała Gracya i przechodząc targnęła brata za ucho. Malec zaczął głośno płakać.
Na dworze odzywały się świerszcze. O bruk uderzał koń kopytem. Gwiazdy roniły opalowe blaski na dziedziniec, pełen świeżej woni suchego, świeżego siana.
— Bądź dobrym dla naszej sieroty — wstawiała się do syna za Gracyą Porraducha. Gracya i jej rodzeństwo byli dziećmi starszego jej syna, bogatego hodowcy trzody — i młodej jego, zmarłej przed rokiem żony. — Nie broń jej czytać, co się jej podoba.
— Nie trzeba nigdy wzbraniać czytania odezwał się sentencyonalnie Efes Masia.
— Ach, czemuż — ciągnął z głębokiem westchnieniem — nie dano mi, w młodości mojej książki do rąk! Zostałbym może astronomem... ja ksiądz uczonym.
Astronom był w wyobrażeniu Efera Masii najwyższem słowem nauki. Nie odróżnia zresztą astronoma od filozofa.
— Widziałeś papieża, synku mój drogi, — pytała studenta Porreducha, której wzmianka o księżach przypomniała arcykapłana, Chrystusowego na ziemi namiestnika.
— Nie widziałem.
— Nie widziałeś? — zdziwiła się bardzo kobieta. — Nie widziałeś papieża?
— Co też matka myśli! Czy to tak łatwo. Papież siedzi zamknięty w szafie, za szkłem. Aby go zobaczyć, trzeba zapłacić, oho, grubo płacić.
— Oh! — oburzyła się matka — bezbożnik jesteś.
Wyszła na dziedziniec, gdzie wnukowie bili się i targali za włosy. Wpadła na nich, odepchnęła jednego w lewo, w prawo drugiego krzycząc:
— Skończcie raz przecie, złe, niegodziwe dzieci... wszyscyście nicponie! Wszyscy!
Długo w noc jasną, pogodną słychać było szlochanie dzieci, któremu wtórowały strzykania świerszczów pod gęstym szpalerem.II.
Nazajutrz rano Giovanna obudziła się pierwsza. Przez szkło wprawione w okno wdzierał się brzask jutrzenki, a w ciszy poranku słychać było świegot jaskółek.
Zbudziwszy się, młoda kobieta czuła zrazu jakąś błogość. Raptem przygniótł ją jakiś ciężar. Przypomniała sobie.
W dniu tym miały się rozstrzygnąć losy jej męża. Pomimo pewności, że wyrok będzie ostry, oddawała się nadziei.
Czy był, czy nie był winnym, o tem nie myślała teraz, jak nie myślała może nigdy. Odczuwali jedynie następstwa konkretne, bała się rozłączenia na zawsze z mężem młodym, smagłym, zwinnym, o dłoni miękkiej i ponsowych wargach. Teraz myśląc o tem, uczuła ból dotkliwy, porwała się z łóżka Wołając gorączkowo:
—Późno już, późno, późno!
Ciotka Bachisia otworzyła swoje małe, zaspane oczy i podniosła się też z pościeli. Ta świadomą była dostatecznie tego co będzie dziś i jutro i pojutrze, za rok, za lat dziesięć i nie płakała, ani też śpieszyła. Odziała się, umoczyła ręce w wodzie i przeciągnęła je po twarzy; z pewnem staraniem podwiązała pod brodą czarne wstążki kapelusza.
— Późno! — powtarzała Giovanna. — Boże mój, późno.
Ostatecznie oddziaływał i na nią spokój i chłód jej matki. Weszła za nią do kuchni, gdzie stara zgotowała kawy na mleku dla więźnia, gdyż udzielono kobietom pozwolenia dostarczania mu prowizyi, razem z chlebem schowała ją do kosza i wyszła na ulicę. Córka poszła za matką.
Ulica pusta była; słońce, wychylając się po nad wierzchołkiem granitowym Orthobene, rzucało w powietrze snop różowo-złotych promieni; niebo było tak błękitne, ptaki świegotały tak wesoło, tyle było świeżości i woni, że poranek ten zdawał się zapowiadać dzień świąteczny i tylko słuchać trzeba było, jak zagrają dzwony kościelne, a na ulice wysypią się rojnie, świątecznie przyodziane tłumy. Giovanna, idąc ulicą, co od stacyi kolei żelaznej — przy której zamieszkiwali Porru — wiedzie do więzienia, patrzyła na swoje rodzime góry, pochylające się niby olbrzymi ametystowy dyadem nad obrębem łąk zielonych; pełną piersią oddychała wonnem, porannem powietrzem, myśląc o swoim małym domku z kamienia łupkowego, o swym synku, o minionem szczęściu... Zdawało się jej, że niedoli swej nie przeżyje.
Matka szła naprzód, szybko, wyprostowana, niosąc kosz na głowie. Kobiety zbliżały się do okrągłego, pobielonego, obszernego budynku więziennego. U drzwi więziennych straż trzymający żołnierz zdawał się statuą kamienną, nieruchomą w ciszy i przezroczystej pogodzie poranku. Mały kawałek zielony, odbijając od nagich murów więziennych, wzmagał wrażenie pustki i smętku. Na zielono pomalowana furtka, przymykająca się od czasu do czasu, niby wargi sfinksa, otwarła się przed kobietami. Znane tu były wszystkim od głównego dozorcy więzienia, czerwonego na twarzy i napuszonego godnością swą, aż do ostatniego posługacza, bladego blondynka z pretensyami do dystynkcyi i elegancji.
W wejściu wązkiem, mrocznem, cuchnącem był już przedsmak więzienny. Tu się zatrzymały kobiety, a blady posługacz o blond wąsikach przyjął od nich kosz z prowizyami. Giovanna spytała go zcicha, jak mąż jej noc spędził.
— Spał — odpowiedział posługacz lecz niespokojne sny mieć musiał, gdyż zrywał się, mi licząc;
— Grzech, grzech śmiertelny!
— Pal go dyabli z tym jego „grzechem śmiertelnym” ofuknęła Bachisia. — Skończyłby raz przecie.
— Mamo! nie przeklinaj go! Nie dość, że już Jest nieszczęśliwy? — wstawiła się za mężem Giovanna.
Wyszedłszy na ulicę, obie kobiety postanowiły czekać tam na wyprowadzenie więźnia. Gdy Giovanna spostrzegła żandarmów i karabinierów, mających towarzyszyć więźniowi do sądu, zaczęła drżeć na całem ciele.
Było tak samo wówczas, gdy go aresztowano i prowadzono do więzienia. Czarne oczy, rozwarte szeroko, utkwiła w drzwiach zaryglowanych, z wyrazem obłąkania. Serce jej biło w piersiach gwałtownie, spazmatycznie. Minuty przedłużały się bez końca... Uchyliły się wreszcie wargi Sfinksa i pomiędzy żandarmami o kamiennych twarzach i czarnych bokobrodach zjawiła się postać jej męża. Smukły był i wysoki jak topola młoda, a pukle długich, czarnych, lśniących włosów otaczały twarz gołobrodą, delikatną i bladą, wydelikaconą jeszcze zamknięciem więziennem. Oczy miał duże, barwy kasztanowatej, a usta drobne, łagodne, jak u niewinnego dziecięcia. Rozdwojona broda czyniła go jeszcze bardziej podobnym do Apollina.
Spostrzegłszy Giovannę, chociaż spodziewał się ją widzieć, pobladł bardziej jeszcze i przystanął pomiędzy popychającymi go żołnierzami. Giovanna rzuciła się ku niemu, jęcząc i wyciągając dłonie.
— Stój! — powstrzymał ją łagodnie jeden z karabinierów. — Wiecie, kobieto, że to się nie dozwala.
Stara Bachisia przeszywała żołnierzy swemi przenikliwemi, zielonemi oczkami drapieżnego ptaka, wciskając się pomiędzy nich. Żołnierze przystanęli, formując zwarty czworobok dokoła więźnia; Konstanty skorzystał z tej chwili, aby pewnym głosem przemówić do kobiet:
— Odwagi! odwagi! — Miał przytem siłę uśmiechnąć się do żony.
— Adwokat oczekuje cię w sądzie — zawołała stara, a żołnierze usunęli łagodnie obie kobiety.
— Odejdźcie, odejdźcie, proszę — mówili ściskając szeregi dokoła więźnia. Ten rzucił znów uśmiech żonie, błysnął dwoma rzędami zębów białych pomiędzy pobladłemi wargami, dając się wieść straży.
Stara Bachisia z kolei odciągnęła córkę, co się upierała iść za mężem, i odwiodła ją do domu Porru dla zjedzenia śniadania przed udaniem się do sądu. Słońce zalewało dziedziniec, przenikając w szpaler, z którego zwieszały się grona niedojrzałych winogron. Wyglądały, jak wyciosane w marmurze szaro-zielonym. Jaskółki przerzynały powietrze, a Efer Massia, dosiadłszy gniadego konia, miał już odjechać w pole. Światło i wesoła pogoda zalewały dziedziniec, opasany nizkim murem, po za którym widać było szerokie, dalekie horyzonty. Dzieci, siedząc na progu kuchni zajadały z głębokich misek kawę mleczną, a Gracya spijała swoją gdzieś w kątku, może kryjąc się przed studentem z tem nazbyt prozaicznem zajęciem, gdy ten tymczasem, bez surduta, ze stopami w chodakach, zjadał z wazy olbrzymią porcyę zupy.
— A jak duży święty Piotr? — pytała syna Porreducha, piorąc w balii pończochy.
Po raz pierwszy Paweł wracał z Rzymu i matka opowiadań jego dość się nasłuchać nie mogła.
— Wielki, jak cała tańca. Nikt się tam też nie modli, bo i ktoby się modlił w takiej zagrodzie. Aniołowie, i to ci mali, co podtrzymują konchy z wodą święconą, większe będą od drzwi tych...
— Więc jakże? Trzeba przystawiać drabinę, aby palce umoczyć w święconej wodzie?
— Drabiny przystawiać nie trzeba, gdyż aniołowie klęczą, czy tam coś podobnego. Matko! prosiłbym o więcej kawy mlecznej. Patrz, już niema.
— Widzę, żeś wysuszył do dna. A toż cię tam, biedaku, zagłodzili! Pożerasz, jak pies morski.
— Domyśl się, ile taka misa kawy z mlekiem kosztuje w Rzymie? Chyba, że i za lira nie dostaniesz, a mleko, pożal się Boże, wodniste.
— Nie mieliby wstydu, złodzieje!
— Aha, jeszcze co? Widziałem w morzu delfiny. Ciekawe, bardzo ciekawe! Ale otóż i nasi goście! Dobry dzień! Gdzieście to były?
Giovanna opowiedziała spotkanie z mężem i zaczynała znów płakać, ale matka ujęła ją za ramię i wprowadziła do kuchni.
— Posilić się musisz, biedaczko! — zachęcała Porreducha, stawiając przed nią miskę gorącej kawy mlecznej.
Po śniadaniu obie kobiety wyszły do sądu, gdzie Paweł miał się zejść z niemi.
— Odwagi! — mówiła Porreducha, żegnając się z Giovanną.
Ten sam głos gospodyni domu zdawał zwiastować wyrok, zapadły na męża. Wyszła ze spuszczoną głową, ponura i zawstydzona niedolą swą, Jak pies niesłusznie obity. Paweł powiódł za nią okiem, a gdy się oddaliła, zbliżył się kulejąc, jak koń rozkuty, do swej matki i powiedział jej na ucho:
— Puh! dwa lata nie miną, — a wyjdzie znów zamąż.
— Bóg wie, co wygadujesz, kulasie! — zawołana matka w gniewie, nie szczędząca synowi przydomku, — Zwarjowałeś!
— Ho! ho! Matko! Zapominasz, że byłem za morzem! Poznałem nie mały kawał świata. Gdybyś mnie przynajmniej, idąc do rozwodu, wzięła za adwokata.
A tymczasem Giovanna, idąc szybko wzgórzystym zaułkiem, wróciła do swej matki:
— Student ten ma wilczy apetyt.
Bacchisia szła szybko, zamyślona i odparła przez zaciśnięte zęby:
— Tem lepszym będzie adwokatem, ogryzie klientów swych do samych kości, przełknie za jednym kęsem złych i dobrych.
Szły dalej milcząc. Na raz Bacchisia potknęła się o kamień, a potknęła się zamyślona nad tem, że gdy Giovanna zapotrzebuje rozwodu, dobrze będzie sprawę tę powierzyć doktorowi Pawłowi Porru.
Była już godzina ósma, gdy weszły na plac katedralny. Obok kościoła małe szyby okien trybunału połyskiwały w porannem słońcu.
Na placu stało wielu włościan, sąsiadowi znajomych pod sądnego. Niektórzy byli świadkami w rozstrzygającym się procesie. Podeszli do kobiet z dobrem słowem:
— Odwagi, odwagi! — mówili.
— Dobrze wam tak mówić — ofuknęła stara — ale nam nie łatwo zdobyć się na odwagę. Zostawilibyście nas w spokoju! — i szła prosto na schody, wiodące do ponurej, fatalnej sali.
Giovanna szła za matką, a za niemi obaj świadkowie, włościanie brodaci, w kapotach wiejskich; dalej zaś garstka ciekawych mieszczan i jakaś kobieta wysoka i chuda, kosooka.
Przysięgli, wszyscy niemal ludzie podżyli, otyli, zajęli już byli swe ławy. Jeden z nich miał ogromny nos garbaty, dwóch brody roztrzepane i wzrok dziki bandytów; trzech znów innych śmiało się, pochylając razem łyse głowy nad rozłożoną przed jednym z nich gazetą.
Wszedł prezydent, z twarzą czerwoną i brodą siwą; prokurator, młodzieniec o bakembardach jasnych, okalających twarz rumianą człowieka pewnego siebie i swej władzy. Wszedł sekretarz, woźny, a togi czarne nadawały im w oczach Giovanny i jej matki wygląd magów, mających nieodwołalnie potępić, zgubić, zniszczyć podsądnego.
Ten stał za baryerą podobny do ptaka pochwyconego, pomiędzy dwoma żołnierzami. Zwrócony w stronę żony, patrzył na nią, lecz się już nie uśmiechał. Zdawał się uginać pod ciężarem swej doli i wobec wszystkich tych ludzi, zebranych tu, aby go sądzić, oczy jego o słabem zwykle, jasnem spojrzeniu mgliły się łzami.
Giovannie zdawało się, że jakaś żelazna ręka ściska ją za serce. Czuła poprostu ból fizyczny.
Adwokat, młokos żółto-różowy, rozpoczął obronę głosem słabym, piszczącym. Obrona słaba była. Powtarzał rzeczy wiadome, wypowiedziane przedtem i słowa jego obijały się o sklepienia sali, puste, bezbarwne, padały monotonne, jak krople wody w morze głębokie.
Prokurator o jasnych, nastrzępionych baczkach, zachowywał się wyzywająco, wzgardliwie. Niektórzy przysięgli przybierali wyraz cierpliwego znudzenia, inni zapisywali coś sobie, widać jednak było, że nikt nie słucha uważnie. Sama Giovanna i jej matka, sam podsądny wsłuchiwali się duszą całą w głos i słowa obrońcy i, im dłużej mówił, tem pewniejsi byli — przegranej.
W sali niektórzy z publiczności spoglądali ustawicznie na żonę podsądnego, wyglądając niecierpliwie zjawienia się obok niej Pawła Porru. Zdawało się im, sami nie wiedzieli czemu, że przyjście studenta zaważyć winno na szali losów podsądnego.
Gdy adwokat skończył, Konstanty powstał i czerwieniąc się po uszy, prosił o głos.
— Bo... bo... — zaczął, jąkając się, wzruszony i onieśmielony — bo... pan adwokat bronił mnie... wniósł obronę.. za co mu nieskończenie wdzięczny jestem, ale., ale, nie mówił jakbym chciał, jak byłoby potrzeba... nie powiedział...
Tu zaciął się. Tchu biedakowi brakło.
Prezydent rzekł łaskawie:
— Dodaj wszystko, co dodać możesz do swej obrony.
Podsądny stał ze spuszczonemi powiekami. Znów zbladł bardzo. Konwulsyjnie przeciągnął parę razy ręką po czole, wzniósł wreszcie głowę:
— Bo... — zaczął zcicha — bo... ja.. ja...
Nie mógł mówić. Słowa mu więzły w gardle.. Zacisnął pięści, zwrócił się ruchem gwałtownym ku adwokatowi i ryknął:
— Ale powiedz-że, powiedz im, żem niewinny!
Adwokat uczynił ręką znak uspakajający; prezydent wzniósł brwi, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ależ to już tysiąckrotnie powiedziane było! i doprawdy nie nasza wina, jeśli w to wierzyć nie możemy;” prokurator odchrząknął tylko, a po sali rozległ się płacz kobiecy.
Giovanna płakała. Matka wyciągała płaczącą i opierającą się z sali, a wszystkie oczy, nie wyłączając prokuratora, zwróciły się na obie kobiety.
Przysięgli opuścili ławy, wychodząc na narady.
Bachissia z pomocą dwóch sąsiadów wyciągała córkę z sali na plac przed trybunałem i zamiast uspakajać ją i pocieszać, łajała, nazywała waryatką. Chciała chyba, aby i ją wyprowadzono przez żandarmów.
— No! — kończyła — jeśli nie zmilkniesz, stulę ci gębę.
— Mamo! oh, mamo! — szlochała młoda kobieta — osądzą go, zgubią, przeklęci, przeklęci! co pocznę nieszczęsna, jak go obronię! osłonię!
— Jakże go możesz obronić — mówił jeden z sąsiadów co możesz zrobić, biedna kobieto! Miej cierpliwość. Zresztą, czekajmy jeszcze.
W tej chwili właśnie na placu zjawiły się trzy postacie czarne, z tych jedna śmiejąca się głośno 1 kulawa. Był to Paweł Porru, pomiędzy dwoma młodymi księżmi, swymi przyjaciółmi.
— Oto jestem — wołał zdala do kobiet wyrok już wydany, co?
— Na sumienie — mówił jeden z księży — wygląda zajmująco...
Drugi ksiądz spojrzał ciekawie na zrozpaczoną żonę i wszyscy trzej zbliżyli się do kobiet, które Paweł pytał o wyniku sądu.
Jeden z księży spytał:
— Ten co zabił stryja?
Drugi nie spuszczał oczu z płaczącej młodej kobiety.
— Nie, nie! nie zabił nikogo — zaprzeczyła ze złością stara Bachisia.
Tymczasem Giovanna, uspokojona przez Pawła, obiecywała solennie zachowywać się cicho i spokojnie, byle ją wpuszczono napowrót do sali sądowej. Po chwili też wchodzili tam wszyscy razem, a jednocześnie przysięgli zajmowali swe ławy.
Głęboka cisza padła na zimną, obszerną salę. Giovanna słyszała przelatującą pod sufitem muchę, słyszała też jak biła skrzydłami o szybę okna. A potem — potem zdało się jej, że zdrętwiała cała i wzdłuż rąk jej, ramion, krzyża przelewa się strumień zamrożonego żelaza...
Prezydent czytał wyrok cichym, lecz obojętnym głosem. Podsądny wpatrzył się w niego rozszerzoną powieką, z oddechem zawieszonym na roztwartych ustach. A Giovanna? Giovanna słyszała brzęczenie muchy o szyby okna sali sądowej i czuła rosnącą w sercu nienawiść do czytającego wyrok starca o siwej brodzie, nie za to właściwie, co czytał, lecz za ten głos cichy, spokojny, obojętny, skazujący na dwadzieścia siedem lat ścisłego więzienia zabójcę, winnego rozmyślnej zbrodni, dokonanej na osobie stryja swego rodzonego i opiekuna.
Giovanna tak pewną była, że męża jej skażą na trzydzieści lat ciężkich robót, że dwadzieścia siedem więzienia zdało się jej zrazu czemś o wiele lżejszem. Nagle jednak obliczyła w myśli, że dwadzieścia siedem odjętych od trzydziestu, daje sumę lat trzech, marnych lat trzech. Zagryzła usta do krwi, tłumiąc wydzierające się z piersi wycie bólu. W oczach się jej zaćmiło. Zbierając całą siłę woli, spojrzała na męża i zdało się jej, że postarzał, skurczył się, zmalał, że mu zgasły oczy. Ach, nie patrzył na nią! nigdy już na nią nie spojrzy! Stracony, na wieki stracony! Zabili go, zabili cichem, spokojnem, obojętnem słowem, ci ludzie tak cisi, spokojni, czyhający na nowe ofiary! Czuła, że traci zmysły i jednocześnie posłyszała krzyk, co się rozległ w sali, i poczuła dłoń silną, wyciągającą ją na dwór, na słońce.
— Zwaryowałaś, córko! — wrzeszczała jej nad uchem matka, cisnąc z całych sił za ramię. — Krzyczysz, jak opętana! i czego, i poco? Nic nie rozumiesz. Pozostaje kasacya. Udamy się do kasacyi.
Wszystko to trwało zaledwie minut parę. Przysięgli, świadkowie, adwokat, Paweł Porru, wszyscy otaczali na placu kobiety, każdy pocieszał je jak mógł i umiał. Giovanna szlochała konwulsyjnie, bez łez, wymawiając słowa bez związku czułe i pieszczotliwe, śród których wracało imię Konstantego, to znów pełne gróźb, nienawiści, przekleństw na prezydenta, przysięgłych, żandarmów, tych, których uważała za wrogów męża, którym, w obłąkaniu żalu, przypisywała bezpośrednio jego niedolę.
Błagała przytem, by ją pozostawiono u drzwi trybunału do chwili wyprowadzenia ztamtąd Konstantego. Wkrótce też ukazał się pomiędzy dwoma karabinierami, blady, skulony jakiś, z oczami zapadłemi, naraz postarzały o lat kilkanaście.
Giovanna rzuciła się ku niemu, a chociaż żołnierze nie powstrzymali kroku, szła obok skazańca, uśmiechała się do niego, pocieszała, mówiła, że interes w kasacyi najlepszy weźmie obrót i że sprzeda choćby ostatnią koszulę, by go ratować. Patrzył na nią szeroko roztwartemi, osłupiałemi oczyma; żołnierze przynaglali go, a jeden radził łagodnie kobiecie:
— Odejdź, odejdź, kobieto! bądź cierpliwą.
— Odejdź, Giovanno — powtarzał Konstanty — postaraj się tylko widzieć ze mną, zanim mnie wyślą... i... przynieś dziecko i... bądź odważną.
Wróciła z matką do domu Porru. Porreducha ucałowała, płacząc, obie kobiety i natychmiast zaczęła je pocieszać po swojemu:
— Wielka rzecz dwadzieścia siedem lat więzienia! a gdyby i trzydzieści! Co! chcecie już odjeżdżać? Poczekajcie, niech słońce zajdzie! Zwaryowaliście chyba na taki upał! Nie, nie puszczę was.
— Musimy jechać — utrzymywała Bachisia — bo i inni sąsiedzi odjeżdżają, to pojedziemy w kompanii, ale Giovanno, jeśli pozwolicie, wrócimy za dni kilka z dzieckiem.
— Najchętniej, czekamy, dom nasz waszym domem.
Usiedli do stołu, lecz Giovanna, chociaż spokojna na pozór, nic przełknąć nie mogła. Rozmowa zresztą się nie kleiła. Parę razy Porreducha starała się potrącić o obojętne przedmioty: pytała Giovanny, czy się już zęby jej chłopakowi wyrzynają, dziwiła się, że sąsiedzi puszczają się w drogę na taki upał, pytała, jak się zapowiadają urodzaje w tamtych stronach.
Na dworze cicho było, pogodnie. Spokojem tchnęło południowe powietrze. Słońce zalewało dziedziniec, prążkając złotem i cieniem ścieżkę gubiącą się pod gęstym winnym szpalerem. Jaskółki świegocące przeszywały powietrze. Paweł jedząc czytał gazetę, Gaegata i Minia, (braciszek poszedł był szczęściem sobie w pole do dziadka), ściśnięte w czarnych sukienkach, w połowie obiadu przymykały już senne oczy i słowa Porreduchy padały bez echa, w tę południową, pogodną ciszę, od której tem tragiczniej odbijała postać starej Era i cicha boleść Giovanny.
Natychmiast po obiedzie kobiety osiodłały konie, złożyły swoje kobiałki i pożegnały gościnnych gospodarzy. Paweł upewniał, że się postara u adwokata o odwołania się do sądu kasacyjnego, a skoro wyszły, zaczął rozbudzać usypiające już dziecię; dokazywał, śmiał się do rozpuku, podskakiwał, to znów się przyczajał niemy, z osłupiałym wzrokiem by po chwili wybuchać nową gamą śmiechu.
Obie dziewczyny śmiały się do rozpuku i cały słoneczny dziedziniec z zielonym, cienistym szpalerem i całe spokojne skromne domostwo wpadało wpółsenność południa oswobodzone, rzekłbyś, z ciężaru, w miarę, jak się oddalały nieszczęsne kobiety.