- promocja
Początki - ebook
Początki - ebook
Hipnotyzujący portret destrukcyjnego idealisty.
Ilekroć zdarzało mi się fantazjować o tym, że z sobą kończę, wyobrażałem sobie uroczysty, rytualny wręcz czyn – w tym list pożegnalny, garnitur i ważne dla mnie miejsce. Dlatego ostatnią moją myślą, która przyszła, gdy w nagłym ataku paniki próbowałem ostro skręcić, było to, że mogłem trochę bardziej się postarać.
Historia Terjego musiała skończyć się samobójstwem. Przez całe życie tłumił swoje uczucia, był ironiczny i szorstki, a naturę rozumiał lepiej niż innych ludzi. Carl Frode Tiller stopniowo cofa się do coraz wcześniejszych wydarzeń i wnika w psychikę swojego bohatera, by stworzyć fascynujący obraz jego dramatu egzystencjalnego i walki z wewnętrznymi demonami.
Początki to przenikliwa diagnoza dysfunkcyjnej rodziny i kryzysu więzi międzyludzkich nominowana do Nagrody Rady Nordyckiej i Nagrody Norweskich Krytyków Literackich.
Fascynująca kompozycja, czarny humor, poruszające sceny, psychologiczna głębia i poetycki sznyt.
„Aftenposten”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66381-30-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otworzyłem oczy, zamknąłem je, otworzyłem ponownie. Wciąż padał śnieg. Ciężkie, mokre płatki uderzały w okno; mniejsze od razu się roztapiały, a większe pomału osuwały się na parapet, gdzie wyrósł już cienki, lecz dość wysoki pas śniegu, który wyglądał, jakby za chwilę miał odkleić się od szyby i odpaść.
— Obcięłaś je? — zapytała mama, nie spuszczając wzroku z robótki.
— Co miałam obciąć? — zdziwiła się Anita.
— A jak myślisz? — odburknęła mama.
Anita stała i patrzyła na nią. Widziałem, że nadal nie rozumie, o czym mówi mama. Najwyraźniej nie wiedziała, że przed wstawieniem kwiatów do wody trzeba obciąć końcówki łodyg.
— Boże — odezwała się mama. Odłożyła robótkę i wzór na puste łóżko obok siebie, po drugiej stronie pokoju, a następnie wstała. — Niedługo skończysz pięćdziesiąt lat — powiedziała. Kręciła głową, podchodząc do Anity.
— Powiedz mi tylko, co mam zrobić, a to zrobię — broniła się Anita.
— Sama się tym zajmę — ucięła mama. Mrugała i jednocześnie wyciągnęła rękę po bukiet róż.
— Sama? — Anita nie chciała ich oddać.
— Co?
— Sama się tym zajmiesz? Jakbyś to ty zapłaciła za kwiaty.
— Na miłość boską! — Mama przekrzywiła głowę i spojrzała na Anitę z na wpół otwartymi ustami. — Co za drażliwość, to już szczyt! Daj mi kwiaty, to pokażę ci, jak to się robi.
Anita prychnęła, podając bukiet mamie, która zabrała go do swojego fotela. Podniosła z podłogi reklamówkę z motkiem włóczki i włożyła rękę do środka. Chwilę tam czegoś szukała, po czym wyjęła nożyczki i podeszła do stojącego pod umywalką kosza na śmieci. Wtedy otworzyły się drzwi i do sali zajrzał lekarz w średnim wieku, o wyjątkowo aroganckim wyrazie twarzy. Mama wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale lekarz pewnie pomylił pokoje, bo poszedł sobie, zanim zdążyła odezwać się choć słowem. Z pomieszczenia socjalnego doleciał śmiech, zabrzęczał toczący się korytarzem wózek do rozwożenia posiłków, ciężkie drzwi zamknęły się ze szczękiem i znowu nastała cisza.
Mama odwróciła się do Anity.
— Patrz teraz — powiedziała, trzymając bukiet nad koszem, żeby odciąć końce łodyg — to następnym razem będziesz umiała.
Ale Anita nie patrzyła, tylko usiadła w fotelu, schowana za ostatnim numerem pisma „Se og Hør”. Oczywiście wszystko słyszała, ale udawała, że tak nie jest.
— Anito! — zawołała mama.
— Hm? — mruknęła Anita.
— Patrz!
— Na co?
— Na c… — Mama urwała w pół słowa. Kilka sekund wpatrywała się w Anitę, wreszcie pokręciła głową. — Już nieważne.
— Okej — przytaknęła Anita nieco radośniejszym głosem niż zwykle. Znów zasłoniła twarz „Se og Hør”.
Mama zaczęła obcinać łodygi.
— Nic dziwnego, że taka jesteś — odezwała się. — Skoro wszystkie braki w swojej wiedzy czy umiejętnościach bierzesz za objaw własnej niekompetencji, zamiast się cieszyć, że masz okazję nauczyć się czegoś nowego.
— Przepraszam — odpowiedziała Anita, nie opuszczając magazynu.
— Za co?
— Że jestem, jaka jestem.
— Przestań już, do cholery — obruszyła się mama. — Mam już tego dosyć.
Anita wpatrywała się w tygodnik, a mama dalej obcinała łodygi. Ilekroć kawałek rośliny wpadał do foliowego worka w śmietniku, rozlegał się cichy szmer. Zamknąłem oczy, otworzyłem je, zamknąłem ponownie. Niech już przestaną, pomyślałem, nie zniosę więcej kłótni. Otworzyłem oczy.
— Co zrobiłaś z wazonem? — zapytała mama.
— Hm? — Anita nie opuszczała tygodnika.
Mama spojrzała na nią. Oczywiście rozumiała, że to tylko demonstracja, więc nie powtórzyła pytania, tylko odwróciła się, żeby poszukać wazonu. Od razu go zauważyła — stał na parapecie po drugiej stronie pokoju. Poszła tam. Bąknęła pod nosem coś o okropnej śnieżycy, po czym włożyła bukiet do wazonu, nalała wody i zbliżyła się do mojego łóżka. Zerknąłem na nią i posłałem jej uśmiech, ale ona nie odwzajemniła go, tylko z kamienną twarzą pochyliła się, aby ostrożnie odstawić róże na stolik nocny. Nawet na mnie nie patrzy, pomyślałem; dlaczego tego nie robi, dlaczego nie spojrzy mi w oczy, czy nie widzi, że się obudziłem? Przestawiła kilka kwiatów i wróciła na swoje miejsce, do robótki. Stykające się czasem druty cicho stukały, poza tym panowała całkowita cisza.
Niedługo później Anita odłożyła tygodnik, odwróciła się w bok i zaczęła szperać w przewieszonej przez oparcie torebce. Po chwili szukania wyjęła papierosy i zapalniczkę, zdjęła płaszcz z poręczy drugiego łóżka i wstała.
— Dokąd idziesz? — zapytała mama.
— A jak myślisz? — odpowiedziała Anita.
— Przecież dwadzieścia minut temu byłaś zapalić.
— Przyganiał kocioł garnkowi.
— Hę?
— Jesteś ostatnią osobą, od której przyjmę porady zdrowotne — powiedziała Anita.
— Nie miałam zamiaru dawać ci żadnych porad.
— Gdzieś mam twoje zamiary. — Anita podeszła do drzwi.
Mama odprowadziła ją wzrokiem.
— Poczekaj — odezwała się w chwili, kiedy tamta dotknęła klamki. Jej głos nagle się zmienił, posmutniał. Nawet wyglądała na smutną — zamknęła oczy, wciągając powietrze, wreszcie wypuściła je z westchnieniem. Odczekała chwilę, otworzyła oczy i spojrzała na Anitę.
— Przepraszam — rzuciła, dotykając ręką czoła i jednocześnie odwracając się od niej. Przez jakiś czas wpatrywała się w ścianę, aż opuściła rękę i zwróciła się do Anity: — Ja… ja… — zaczęła, ale nie potrafiła powiedzieć więcej. Powoli pokręciła głową, z wzrokiem wbitym we własne dłonie.
Anita patrzyła na nią bez słowa. Po chwili zsunęła rękę z klamki. Paczkę papierosów włożyła do kieszeni płaszcza i wróciła na swój fotel. Spojrzała na mamę, przełknęła ślinę.
— To ja przepraszam — powiedziała.
Mama podniosła na nią wzrok. Przelotnie się uśmiechnęła i znów utkwiła spojrzenie w dłoniach. Jakiś czas tak siedziała, ponownie zamknęła oczy. Mocno zacisnęła powieki, poznawałem to po lekkim drżeniu mięśni w kąciku oka.
— Bardzo się boję, Anito — odezwała się.
Anita skinęła głową.
— Tak — odparła cicho. — Ja też.
Mama otworzyła oczy. Głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je, najpierw raz, potem drugi, i znów. Oddychała jak człowiek, który próbuje dojść do siebie po wstrząsie albo ataku paniki.
— Och — prawie jęknęła.
Anita wstała i podeszła do niej, dotknęła jej ramienia, a podbródek przycisnęła do piersi. Powoli odwróciła się do mnie, ostrożnie głaszcząc mamę po włosach. Ona też mnie nie widzi, pomyślałem, patrzy prosto na mnie, ale mnie nie widzi. Nie spuszczałem z niej wzroku. Uśmiechnąłem się, lecz nie zareagowała, patrzyła na wskroś przeze mnie. Czy tak właśnie wygląda śmierć? — pomyślałem. Czy ja umieram?
— Gdzie te Marit i Turid? — zapytała Anita. Zasłoniła usta dłonią i kaszlnęła.
— Są godziny szczytu — odparła mama.
— No tak — zgodziła się Anita. — A w tej śnieżycy na pewno jest chaos na drogach — dodała. Odczekała chwilę i sięgnęła do kieszeni płaszcza, żeby wyjąć z niej paczkę papierosów. Już chciała iść, ale tego nie zrobiła. — Może ty chcesz pójść pierwsza? — zaproponowała.
Mama znów przelotnie się uśmiechnęła.
— Idź — odpowiedziała.
— Dopiero co byłam.
— Nie szkodzi.
— Na pewno? Mogę poczekać.
— Na pewno — potwierdziła mama.
Anita skinęła głową z uśmiechem. Skierowała się do drzwi. Kładąc dłoń na klamce, odwróciła się do mnie. Spojrzałem prosto na nią, ale i tym razem mnie nie widziała, patrzyła na wskroś przeze mnie. Rzeczywiście umieram, pomyślałem, tak właśnie wygląda śmierć.Dwa dni wcześniej
— Ale pada — powiedziała mama.
Odwróciłem się. Siedziała, wyglądając przez okno w kuchni. Zjadła jajko sadzone — na talerzu przed nią widniały resztki żółtka i keczupu. Nie odezwałem się.
— Prawie nie widać garażu, tak sypie — ciągnęła.
Podkręciłem głośność w telewizorze. Na tyle, by uwiarygodnić swoją odpowiedź, że jej nie usłyszałem, ale nie dość, by mogła oskarżyć mnie o próbę zagłuszenia jej słów.
— Nie zanosi się, żeby miało przestać — dodała.
Zamknąłem oczy i je otworzyłem.
— Chcę najpierw trochę odpocząć — powiedziałem.
— Co?
— Odśnieżę podwórko — wyjaśniłem. — Ale krótko dziś spałem. Poza tym właśnie wróciłem z pracy, cały dzień czytałem raporty badawcze, jestem zmęczony.
— Byle to było zrobione — skwitowała.
Jeszcze bardziej podkręciłem głośność. W samą porę, bo chwilę potem znów coś powiedziała. Nie spuszczałem wzroku z ekranu. Nie powtórzyła swoich słów, tylko wstała, wzięła talerz i szklankę i podeszła z nimi do zlewu. Słyszałem, jak odkręciła wodę i opłukała talerz. Odczekałem, aż wróci do salonu, a następnie sam poszedłem do kuchni. Byłem głodny, więc wyjąłem z lodówki wytłaczankę z jajkami i masło. Zbliżyłem się do kuchenki, położyłem na patelni kawałek masła, włączyłem płytę grzewczą i otworzyłem wytłaczankę.
— Czy mógłbyś zostawić parę jaj? — zapytała mama. Wróciła do kuchni. Chwyciła dzbanek termiczny i nalała kawy do zielonego kubka. — Przychodzi Reidar i chciałam zrobić gofry — dodała. Mówiła podejrzanie pogodnym głosem, więc na pewno wiedziała, że zostały tylko dwa jajka. Nie odezwałem się słowem. Wyłączyłem płytę, zamknąłem wytłaczankę i razem z masłem odłożyłem ją do lodówki.
— Może zrobisz sobie kanapkę z serem? — zasugerowała.
— Już nieważne — odpowiedziałem. Słoiki z dżemem brzęknęły cicho, kiedy zamknąłem lodówkę. Wyszedłem do przedpokoju.
— To weź już te jajka — zmieniła zdanie.
Odwróciłem się do niej.
— Na pewno? — zapytałem.
Chyba się nie spodziewała, że jej posłucham, bo nagle wydała się lekko stropiona.
— Tyle że nie będę mogła zrobić gofrów. — Uniosła kubek z kawą do ust.
— Więc jednak nie mogę ich wziąć?
Westchnęła, opuszczając kubek, z którego nic nie wypiła.
— Boże drogi, to weź już te jajka — poddała się. — Mówię tylko, że nie będę miała poczęstunku do kawy.
Zaśmiałem się i pokręciłem głową.
— Powiedziałam coś śmiesznego?
— Zrób te gofry, mamo.
— Nie rozumiem, dlaczego musisz taki być — powiedziała. — Przecież tylko się przyjaźnimy.
Z początku nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale po chwili zrozumiałem. Zaśmiałem się, choć nie tak mocno, jakbym chciał.
— Przepraszam, ale nie jestem zazdrosny, mamo — odparowałem.
Odpowiedź okazała się dla niej chyba zbyt bezpośrednia, bo posłała mi wściekłe spojrzenie. Jej oczy przypominały te należące do dziewczynki, którą kiedyś widziałem na okładce horroru, byłem wprost pod wrażeniem. Nie odezwała się, tylko wróciła do pokoju. Ja poszedłem do kuchni, gdzie wziąłem sobie banana z miski na blacie. Odłamałem czubek, oderwałem trzy szerokie pasy skórki i zacząłem jeść. Po chwili usłyszałem płacz mamy. Najpierw jedno chlipnięcie, potem drugie. Próbowałem zbyć to uśmiechem, lecz mimo wszystko było mi jej żal. Przełknąłem ostatni kęs banana, otworzyłem szafkę pod zlewem i wyrzuciłem skórkę do wiadra. Ruszyłem w stronę pokoju, ale od razu stanąłem. Nie potrafiłem do niej wejść. Nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć, gdybym musiał spojrzeć w jej zapłakaną twarz; lepiej, a na pewno łatwiej było udać, że nic nie usłyszałem.
— Dobra — odezwałem się. — To pójdę już sprzątnąć podwórko.
Odczekałem chwilę, ale nic nie powiedziała. Wyszedłem do przedpokoju, narzuciłem kurtkę, wsunąłem buty, zdjąłem z półki na kapelusze nowe skórzane rękawiczki i wyszedłem. Włożyłem je, naciągnąłem kaptur na głowę, wyjąłem łopatę z komórki i zacząłem odśnieżać. Równiarka zostawiła mnóstwo lodu na podjeździe, więc chociaż śnieg na podwórku był lekki i suchy, praca zajęła mi więcej czasu niż zwykle. Kiedy skończyłem i oparłem łopatę o ścianę garażu, zadzwonił telefon. Na ogół nie odbierałem połączeń z nieznanego numeru, ale czasami Marit pożyczała komórkę którejś przyjaciółki, więc mimo wszystko zdecydowałem się to zrobić. Usłyszałem jednak nie Marit, tylko jakiegoś mężczyznę. Nie przedstawił się, a ja nie rozpoznałem głosu, ale zorientowałem się, że chodzi o pracę. Był wzburzony.
— Sypia pan w ogóle w nocy? — zapytał.
— Kto mówi? — chciałem wiedzieć.
— Może pan być z siebie dumny — powiedział. — W zeszłym roku zrezygnował ostatni hodowca owiec. A cztery miesiące temu zlikwidowali sklep.
Odczekałem chwilę. Nadal nie rozumiałem, kto to, aż nagle pojąłem, że to stary wójt Dovre, ten sam, który zrugał mnie na spotkaniu negocjacyjnym kilka lat temu. Przeczytał raport w sprawie obszaru chronionego, pomyślałem, wie, że podgatunek Draba cacuminum cacuminum zniknął.
— Mam teraz wolne — powiedziałem. — Proszę zadzwonić w godzinach pracy.
Rozłączyłem się, wyłączyłem komórkę i schowałem ją do kieszeni. Już chciałem wrócić do środka, ale włożyłem rękawiczkę, chwyciłem szpadel i zacząłem rąbać lód przed kubłem na śmieci. Posypałem wcześniej piaskiem, więc w sumie nie musiałem robić tego ponownie, ale czułem, że powinienem. Kiedy wróciłem do domu, mama zrobiła już gofry, które leżały na ruszcie na kuchennym stole, przykryte ręcznikiem w kratę. Ścierała z blatu plamy ciasta. Uśmiechnęła się do mnie. Pewnie chciała dać mi do zrozumienia, że mi wybaczyła.
— Skończyłeś już?
— Tak. — Zdjąłem rękawiczkę.
— Wielkie nieba — powiedziała.
Wiedziałem, że wcale nie zrobiło to na niej aż takiego wrażenia, ale nie potrafiłem ukryć radości. Zdejmując drugą rękawiczkę, posłałem jej uśmiech, po czym podszedłem do wieszaka i zostawiłem na nim kurtkę.
— Usunąłeś też lód z podjazdu? — zapytała.
— Jasne.
— Znakomicie — powiedziała. — Pług pewnie niedługo wróci, więc nie da się zaparkować przy drodze.
Gdy tylko to usłyszałem, pożałowałem odśnieżenia podwórka. Nie zdałem sobie sprawy, że to ze względu na Reidara chciała, abym się pospieszył, ale teraz to zrozumiałem. Poczułem się wykorzystany, a cień radości, który pojawił się przed chwilą, zniknął. Zdjąłem buty i odstawiłem je na półkę.
— Która godzina? — chciała wiedzieć.
— Na kuchence masz zegar — rzuciłem.
Nie zarejestrowała agresywnego tonu, którym to powiedziałem. Wyżymając szmatkę, zerknęła na kuchenkę.
— Oj, już tak późno!
— Spokojnie, zaraz pójdę sobie na dół — uspokoiłem ją.
— Dlaczego?
— A mogę tu zostać?
Zawahała się.
— Oczywiście. — Uśmiechnęła się nerwowo. — Ale jeśli chcesz odpocząć, chyba najlepiej będzie, jak pójdziesz do siebie. Tam będziesz miał spokój.
— A jeśli nie chcę odpocząć?
Chwilę wytrzymała mój wzrok, po czym odwróciła się bez słowa. Podeszła do ekspresu do kawy. Zdążyła już napełnić pojemnik wodą, a filtr kawą. Teraz wcisnęła włącznik i wróciła do salonu. Udałem się za nią. Nie miałem ochoty być tutaj podczas wizyty Reidara, ale chciałem, by mama myślała, że będę, więc wyłączyłem telewizor, położyłem się na kanapie i zamknąłem oczy. Niedługo potem mama uruchomiła radio. W odpowiedzi udałem, że śpię. Ciężko oddychałem, raz po raz wydając ciche, charkotliwe dźwięki, ale po jakimś czasie złapałem się na tym, że naprawdę zasypiam, więc otworzyłem oczy i podparłem głowę łokciem. Mama przyniosła dwie filiżanki, dwa talerzyki i wiklinowy koszyk z goframi. Wszystko ustawiła na stole.
Popatrzyłem na nią z uśmiechem.
— Dla kogo brakuje? — zapytałem.
Rzuciła mi wściekłe spojrzenie, szybko oddychając przez nos. Nic nie powiedziała. Odwróciła się, poszła do kuchni i wróciła z dodatkową filiżanką i talerzykiem. Całe lata nie widziałem, żeby chodziła tak szybkim krokiem.
— Spokojnie — dodałem. — Nie chcę.
Postawiła talerzyk i filiżankę na stole przede mną.
— Jasne, że będzie i dla ciebie — zaprzeczyła. Znów ruszyła w stronę kuchni.
— On jest żonaty, mamo — odezwałem się. — I choćbyś posiniała, nie odejdzie od żony.
Stanęła w pół drogi i odwróciła się do mnie. Nie krzyczała na mnie od czasu, gdy byłem nastolatkiem, a tupania nogą w jej wykonaniu nie przypominałem sobie w ogóle, teraz jednak zademonstrowała jedno i drugie. I to naraz.
— Tylko się przyjaźnimy! — wrzasnęła. — Tylko się przyjaźnimy! To już nie mam prawa mieć przyjaciół?
Roześmiałem się. Oczywiście nie było to miłe, ale przestraszył mnie ten potężny wybuch, a śmiech stanowił pewnie spontaniczną reakcję, próbę uspokojenia jej przez wmówienie sobie, że zachowała się komicznie. Można śmiało powiedzieć, że strategia nie odniosła skutku. Mama chwyciła najmniejszego z trzech szklanych wielbłądów stojących wraz z innymi bibelotami na regale i z całej siły nim we mnie cisnęła. Moją pierwszą myślą, kiedy wielbłąd śmignął mi nad głową i roztrzaskał się o ścianę, było: szkoda, że nie trafiła. Pewnie nie mogłaby sobie wybaczyć, gdyby uderzyła mnie nim na przykład w twarz albo w czoło. Spokojnie usiadłem na kanapie i chwyciłem talerzyk oraz filiżankę, które dla mnie ustawiła.
— Tylko się przyjaźnicie — powtórzyłem. — W końcu wszystko na to wskazuje.
Wstałem i minąłem ją w drodze do kuchni, gdzie wstawiłem filiżankę i talerzyk do szafki nad zlewem. Następnie wyszedłem do przedpokoju, włożyłem buty, kurtkę oraz rękawiczki i skierowałem się do przedsionka. Chciałem posłuchać, czy znów się rozpłacze, więc stałem jakiś czas za niedomkniętymi drzwiami do korytarza. Wyjąłem podszewkę z jednej rękawiczki, aby udać, że próbuję wsunąć ją na miejsce, gdyby nagle mama zjawiła się i zapytała, co tutaj robię. Powoli, palec po palcu, wtykałem kosmatą podszewkę na miejsce, lecz nie dobiegło mnie ani chlipnięcie. Poczułem zawód i ulgę jednocześnie. Zawód, ponieważ sądziłem, że mama zasługuje na odrobinę bólu po tym, co właśnie zrobiła, a ulgę, bo wiedziałem, że miałbym wyrzuty sumienia, gdybym zostawił ją zapłakaną. Może nawet nie dałbym rady sobie pójść. Teraz jednak wyszedłem bez większych skrupułów.
Udałem się do garażu, wsiadłem do samochodu i wycofałem na drogę. Rękawiczki słabo trzymały się kierownicy, więc zdjąłem je i odłożyłem na siedzenie pasażera, zanim ruszyłem dalej. Krążyłem po ulicach centrum. Nagle pomyślałem o rozmowie telefonicznej z wójtem, o jego wzburzeniu. Później wróciłem myślami do raportu w sprawie obszaru chronionego, do tego, że Draba cacuminum cacuminum zniknął stamtąd i najprawdopodobniej zniknie też z pozostałej części Dovre — to tylko kwestia czasu. Nagle zauważyłem ironię w tym, że smucę się z powodu rośliny bliskiej wyginięciu wskutek zmian klimatycznych, a sam jeżdżę bez celu po ulicach. Próbowałem się zaśmiać, na próżno.
Kilka razy okrążyłem centrum handlowe Byhaven, aż wpadłem na pomysł, że mógłbym pojechać do żony Reidara i powiedzieć jej o poczynaniach jej męża. Ze śródmieścia skierowałem się do dzielnicy Persaunet, gdzie mieszkali. Decyzję podjąłem tak szybko, że nie zdążyłem się rozmyślić. Zahamowałem przy wale śnieżnym przed wyjazdem z ich posesji i zostawiwszy samochód na jałowym biegu, wyjrzałem przez boczną szybę. Dom był stary, ale dobrze utrzymany. Podobnie jak podwórko i ogród sprawiał wrażenie, że ma porządnych, wręcz pedantycznych właścicieli. Krzewy w ogrodzie ściągnięto sznurkiem dla ochrony przed zimnem, drewno na opał ustawiono w równy stos, a ziemię odśnieżono według określonego systemu, poznawałem to po śladach łopaty.
— To tylko fasada — mruknąłem.
Wcisnąłem czerwony przycisk uwalniający pas bezpieczeństwa i już miałem wysiąść z samochodu, gdy usłyszałem znajomy dźwięk pługa śnieżnego. Spojrzałem w lusterko wsteczne. Pojazd znajdował się sto, może siedemdziesiąt pięć metrów za mną, jego lampa oświetlała okolicę, regularnie mrugając, a ilekroć pług dotykał asfaltu, z ziemi podnosił się snop iskier. Oczywiście musiałem przestawić auto, ale ponieważ nie widziałem żadnego miejsca parkingowego, postanowiłem objechać kwartał i wrócić. Gdy zbliżałem się znów do budynku, rozmyśliłem się i go minąłem. Skierowałem się w stronę domu, ale zamiast pojechać prosto na rondzie przy Skovgårdkrysset, skręciłem na drogę E6 prowadzącą na północ. Nie miałem pojęcia, dokąd zmierzam, wiedziałem jedynie, że nie do domu. Włączyłem radio. Ogłoszono, że Donald Trump został właśnie oficjalnie wybrany na prezydenta, nie zagłosowali na niego jedynie ci elektorzy demokratów, którzy popierali Sandersa, a nie Clinton. Wyłączyłem radio w momencie, kiedy sam Trump zaczął mówić. Nie byłem w tej chwili w wystarczająco wisielczym humorze, żeby słuchać jego wywodów.
Kiedy kilka godzin później przejeżdżałem przez Namdalseid, uderzyło mnie, że nie przypominam sobie, abym mijał Stjørdal, Levanger, Verdal czy Steinkjer. Nie pamiętałem też, o czym myślałem po drodze. To znaczy w pamięci utkwiło mi jedno — z jakiegoś powodu kilkakrotnie wracałem myślami do białego szumu, a dokładniej do szumu taśmy w składankach, które jako nastolatek tworzyłem na kasetach magnetofonowych. Czasami bywał tak głośny, że zagłuszał muzykę. W sumie to wszystko jedno — bąknąłem pod nosem, zjeżdżając z oświetlonego placu przed stacją Shell i sklepem spółdzielczym w głąb ciemnych lasów doliny Namdalen.
Ruch był znikomy, czasem tylko jakiś TIR nadjeżdżał z dudnieniem, jakby chcąc zdmuchnąć moje auto do rowu. Jechałem za szybko jak na tak wąską i oblodzoną drogę, ale nie dość szybko, by odebrano mi prawo jazdy, gdybym został zatrzymany. Stracić prawko to jak stracić dobrego przyjaciela, tylko gorzej — mruknąłem. Zaśmiałem się głośno, ale umilkłem, gdy zdałem sobie sprawę, że naprawdę tak myślę. Popatrzyłem chłodno przed siebie. Nagle zatęskniłem za kryzysem, ale wiedziałem, że nie mam na co liczyć, bo na nic się nie zanosiło. Po jakimś czasie zauważyłem, że zapomniałem zapiąć pas. Już chciałem to zrobić, ale gdy paręset metrów przed sobą na wzgórzu ujrzałem TIR-a, rozmyśliłem się. Odczekałem chwilę i zjechałem na przeciwległy pas ruchu. Ilekroć zdarzało mi się fantazjować o tym, że z sobą kończę, wyobrażałem sobie uroczysty, rytualny wręcz czyn — w tym list pożegnalny, garnitur i ważne dla mnie miejsce. Dlatego ostatnią moją myślą, która przyszła, gdy w nagłym ataku paniki próbowałem ostro skręcić, było to, że mogłem trochę bardziej się postarać.Miesiąc wcześniej
Skończyłem, ale zostałem na sedesie. Per, Hilde i kilka innych osób umawiało się w korytarzu na piątkowe wyjście na piwo. Chciałem odczekać, aż sobie pójdą, aby uniknąć pytań, czy do nich dołączę. Już tyle razy odpowiedziałem „może”, że stało się to żartem, swego rodzaju rytuałem. „Może spotkamy się w Dziewięciu Muzach, Terje?” — mawiali ze śmiechem. Nie robili mi w ten sposób przykrości, ale było to nudne. Po chwili zdałem sobie jednak sprawę, że tym razem mam dobrą wymówkę. Pierwszy raz od dawna się wyspałem, więc nie byłem zmęczony, ale właśnie wróciłem z trzydniowego seminarium w Stavanger — rano pojechałem do pracy prosto z lotniska, a zatem nikt by się nie zdziwił, gdybym powiedział, że jestem wyczerpany. Podtarłem się, spuściłem wodę i umyłem ręce, ale kiedy wyszedłem na korytarz, zdążyli już sobie pójść, więc uniknąłem składania wyjaśnień.
Wróciłem na swoje miejsce. Zadzwoniłem do Krajowego Zarządu Dróg i przedstawiciela gminy Meldal, żeby umówić inspekcję terenu, przez który miała przebiegać nowa trasa, następnie otworzyłem raport badawczy o wymyku szarawym oraz ten na temat obszaru chronionego w Dovre, wydrukowałem oba dokumenty i schowałem je do plecaka. Nie miałem siły czytać. Częściowo dlatego, że w domu łatwiej było mi się skupić, a częściowo ze względu na to, że chciałem wyjść wcześniej, aby zdążyć przed piątkowymi korkami. Wziąłem kurtkę i szalik i poszedłem do samochodu.
Korki już zaczęły się tworzyć. Śródmieście stało, ale od tunelu Strindheimstunnellen zator się rozluźnił. Kiedy włączyłem kierunkowskaz i już miałem skręcić do Lade, przypomniałem sobie, że kilka minut wcześniej Marit skończyła lekcje, więc bez zastanowienia wyłączyłem migacz i pojechałem prosto. Bardzo chciałem ją zobaczyć. Podwózka ze szkoły do domu trwa jedynie pięć minut, ale lepsze to niż nic.
Dotarłszy do Skovgård, chciałem wjechać na wzgórze i dalej do szkoły, ale zmieniłem zdanie i skręciłem na stację benzynową. Wolałem, żeby wyglądało, jakbym przypadkiem był w okolicy. Gdyby się dowiedziała, że aż tak nadłożyłem drogi tylko po to, by ją odebrać, zrozumiałaby, jak bardzo za nią tęsknię, a tego nie chciałem. Powinna móc robić, na co ma ochotę, bez wyrzutów sumienia z mojego powodu.
Miałem więcej niż pół baku paliwa, mimo to zatrzymałem się przy dystrybutorze i zacząłem tankować. Nie spuszczałem wzroku z chodnika, którym zwykle chodziła, lecz nie pojawiła się tam. Po zatankowaniu objechałem dystrybutory i stanąłem przy punkcie pomiaru ciśnienia opon. Nie chciało mi się sprawdzać ciśnienia, ale wysiadłem z auta, zdjąłem wąż i ukucnąłem przy tylnym kole, aby sprawić wrażenie, że to robię. Cały czas wpatrywałem się w chodnik, na próżno. Po chwili wsiadłem do samochodu i mimo wszystko podjechałem do szkoły. Przy hali sportowej zawróciłem. Pokonałem całą drogę, aż zobaczyłem dom. Wtedy dałem za wygraną i pojechałem do siebie.
Zaparkowałem przy skrzynkach na listy, chwyciłem plecak i walizkę, po czym wszedłem do przedpokoju. Zawołałem, ale mama nie odpowiedziała. Rozebrałem się, odstawiłem buty na półkę, a kurtkę i szalik odwiesiłem na wieszak. Jeszcze raz zawołałem, jednak i teraz nie odpowiedziała. Na pewno jest w sklepie, pomyślałem. Poszedłem do kuchni i otworzyłem lodówkę. Była prawie pusta. Tak, na pewno jest w sklepie, utwierdziłem się w przekonaniu. Zamknąłem lodówkę i nalałem sobie szklankę wody, którą wypiłem na poczekaniu, następnie wziąłem ostatni numer „Science”, z którym usiadłem w salonie. Gdy tylko otworzyłem czasopismo, poczułem, że nie jestem w pokoju sam. Wstałem i się rozejrzałem, ale mamy nigdzie nie było widać. Nikogo innego też nie, bo kto miałby to być? Usiadłem.
Czytałem o projekcie naukowców z niemieckiego Ulm. Zebrali oni grupę mrówek poszukujących pożywienia, którą później podzielili na dwie mniejsze. Mrówkom z pierwszej grupy odcięto dolną połowę każdego odnóża, a mrówkom z drugiej doczepiono szczudła ze świńskiej szczeciny, aby podwójnie wydłużyć im nogi. Kiedy owady wypuszczono dokładnie w tym samym miejscu, z którego zostały zabrane, okazało się, że mrówki z pierwszej grupy po przejściu połowy drogi zatrzymały się, myśląc, że są już przy mrowisku, natomiast te z drugiej zatrzymały się dopiero po przejściu dwa razy dłuższego odcinka, niż powinny. Innymi słowy mrówki potrafią liczyć swoje kroki, są wyposażone w coś jakby wbudowany krokomierz, dzięki któremu się nie gubią.
Po skończeniu lektury zorientowałem się, że się uśmiecham; byłem zwyczajnie podekscytowany.
Zaraz potem do domu wróciła mama.
— Cześć — powiedziała z radosnym wyrazem twarzy.
Spojrzałem na nią. Nie zrobiła zakupów — nie przyniosła żadnych toreb.
— Gdzie byłaś? — zapytałem.
— Na spacerze — odparła.
— Jeny.
Popatrzyła na mnie. Próbowała udać, że nie rozumie mojego zaskoczenia. Uznałem to za nieco komiczne. Zaśmiałem się, ale przyjaźnie.
— To… dobrze — powiedziałem. — Że byłaś na spacerze.
— Boże — obruszyła się. Nadal wyglądała, jakby nie rozumiała mojego zaskoczenia, ale pokręciła głową z uśmiechem. — Wolno mi chyba pójść na spacer?
— Jasne — zgodziłem się. — Pewnie, że wolno.
Uniosłem pismo, żeby dalej czytać, ale od razu je opuściłem.
— Musimy chyba zrobić zakupy na obiad — odezwałem się. Już chciałem zapytać, czy ma ochotę na pizzę, ale nie zdążyłem.
— Nie jem dzisiaj w domu — oznajmiła.
Jej słowa padły tak niespodziewanie, że nie zdążyłem ukryć zdziwienia.
— Nie? — zapytałem. — A gdzie?
Jej uśmiech zdradzał, że się cieszy.
— Jeszcze nie wiem. — Mówiła, jakby jedzenie poza domem było jej codziennością.
— Z kim? — dodałem. Usiłowałem sprawić wrażenie, jakby nie interesowała mnie odpowiedź, ale mnie przejrzała. Widziałem, jak bardzo jest zadowolona, nie potrafiła tego zataić.
— Z kimś znajomym — powiedziała.
Popatrzyłem na nią bez słowa.
— Co w tym dziwnego?
— Nic, zupełnie nic — odparłem.
Znowu uniosłem czasopismo. Zastanawiałem się, kim może być ta osoba. Z wyjątkiem wieczorów, kiedy grała w bingo, prawie nie wychodziła z domu, więc albo to tam ją poznała, albo to jakaś stara znajomość. Nie chciałem poniżać się dalszym wypytywaniem, ale nie mogłem się powstrzymać.
— No z kim się spotykasz? — rzuciłem, jednocześnie próbując ziewnąć. Oczywiście nie opuściłem też magazynu.
— Nie znasz go.
A więc to „on”, pomyślałem.
— Na imię ma Reidar — dodała.
— Jaki Reidar?
Zaśmiała się.
— Dlaczego pytasz?
Opuściłem czasopismo i na nią spojrzałem. Nie chciałem zdradzać, że zamierzam go wygooglować, więc nie powiedziałem ani słowa. Wzruszyłem tylko ramionami, chcąc sprawić wrażenie, że zapytałem bez powodu. Znów usiłowałem czytać. Nie przypuszczałem, że poda mi jego nazwisko, ale to zrobiła; pewnie chciała mi pokazać, że to prawdziwy człowiek, a nie ktoś wymyślony tylko po to, żeby mnie wystraszyć.
— Reidar Austbø — powiedziała.
Opuściłem magazyn.
— Hm? — mruknąłem. Udałem, że umknęła mi jej odpowiedź, bo byłem zbyt pochłonięty czytaniem. Przejrzała mnie. Patrzyła na mnie z szerokim uśmiechem. Zaczęło mnie to wszystko irytować.
— Co? — zapytałem.
Nadal szczerzyła się w uśmiechu.
— Nic.
Uniosłem czasopismo.
— Powiedziałam tylko, że nazywa się Reidar Austbø — powtórzyła.
— Ach tak — bąknąłem.
Krótką chwilę panowała cisza.
— Sam powinieneś gdzieś wyjść. — Próbowała przekonać mnie, że naprawdę tak myśli, ale nie całkiem jej się to udało, bo słowa padły trochę za szybko. — Zamiast siedzieć tu ze mną co wieczór.
Opuściłem magazyn i na nią popatrzyłem. Najpierw tylko siedziałem z otwartymi ustami, jednak po chwili wybuchnąłem śmiechem. Oczywiście rozumiała, skąd taka reakcja, ale starała się udać, że tak nie jest.
— Powiedziałam coś śmiesznego?
— Owszem — odparłem.
Rzuciła mi wściekłe spojrzenie. Prychnęła i poszła do kuchni. Zaraz potem wróciła z pałeczką nawozową, którą wetknęła w ziemię jednej z roślin doniczkowych na parapecie, nie dlatego że roślina tego potrzebowała, tylko żeby mieć pretekst, aby znów mi dociąć, doskonale to wiedziałem.
— Nadal nie rozumiem, dlaczego odszedłeś od Turid — powiedziała. — Myślałam, że jest wam z sobą dobrze.
Od razu zapragnąłem ją ukarać, ale się nie odezwałem, wystarczył mi uśmiech i przeczący ruch głowy. Wróciła do kuchni. Odczekałem chwilę, następnie odłożyłem czasopismo, wstałem i poszedłem do łazienki. Rozebrałem się, a ubrania położyłem na ławce, obok pustej torby z marketu Biltema i rozdartego opakowania po wentylatorze łazienkowym. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na ścianę nad prysznicem. Zepsuty wentylator zastąpiono nowym. Elektrycy nie kupują towarów w Biltema, pomyślałem, a więc to robota tego całego Reidara. Uchyliłem drzwi łazienki, wysunąłem rękę i włączyłem wentylator. Niestety działał. Zamknąłem drzwi na klucz i wszedłem pod prysznic. Namydlając się, przyglądałem się urządzeniu. Miałem nadzieję, że znajdę jakąś usterkę, ale niczego się nie dopatrzyłem, przynajmniej na razie. Skończyłem prysznic i się ubrałem. Zauważyłem plamę na swetrze, więc wrzuciłem go do kosza na brudną bieliznę. Kiedy wyszedłem, mama zaglądała do szafki w kuchni. Nie od razu zorientowała się, że wróciłem.
— Kurde! — zaklęła.
— Co się stało?
Zamknęła szafkę.
— Fajki mi się skończyły.
Nie odpowiedziałem. Podniosłem tylko dzbanek termiczny z blatu i ostrożnie nim potrząsnąłem. Był pusty. Chciałem zaparzyć nowej kawy, ale nie zrobiłem tego, bo najpierw wolałem pójść na zakupy. Odstawiłem dzbanek.
— Widziałem, że masz nowy wentylator w łazience — powiedziałem.
— Tak — odparła.
Skinąłem głową. Próbowałem nadać twarzy poważny wyraz, ale nie zapytała, czy coś nie tak, prawdopodobnie aby uniknąć krytyki, której z pewnością się spodziewała.
— Z jakiej firmy skorzystałaś?
— Dlaczego pytasz?
— Kiedy stary wentylator się zepsuł, czytałem trochę w necie — wyjaśniłem. — Ten nowy to tani model. Eksperci twierdzą, że absolutnie nie powinno się takich montować. Dlatego zdziwiłem się, że jakiś elektryk wybrał właśnie ten. Moim zdaniem to powód do reklamacji.
Mama lekko uniosła podbródek, usta miała mocno zaciśnięte.
— Jak dla mnie ten wentylator jest dobry — stwierdziła.
— Dobrze mieć wentylator, który odprowadza wilgoć z łazienki. — Uśmiechnąłem się, żeby pokazać jak najlepsze intencje. — I który nie zepsuje się po roku czy dwóch.
— Od kiedy tak właściwie jesteś ekspertem od wentylatorów łazienkowych? — zapytała.
— Nie jestem ekspertem od wentylatorów łazienkowych.
— No właśnie — ucięła.
Uniosłem brwi, udając, że nie rozumiem tej nagłej złości.
— Boże. — Roześmiałem się. — Powiedziałem przecież, że czytałem na ten temat w necie, kiedy stary wentylator się zepsuł.
— Od czytania o wentylatorach w łazience nie będzie sucho — skwitowała. — Trzeba też jakiś zamontować.
Popatrzyłem na nią, pokręciłem głową i znów się zaśmiałem.
— Masz głód nikotynowy czy jak?
— Co?
— Co ci jest?
— Zupełnie nic — odpowiedziała.
— Przecież widzę. — Odczekałem chwilę i znów pokręciłem głową. — Powiedziałem tylko, że powinnaś zareklamować wentylator. Nie trzeba zaraz odbierać tego jako obrazy majestatu.
— Obrazy majestatu! — prychnęła.
— Czy zniewagi — poprawiłem.
— Nie czuję się znieważona.
— Pewnie i nie — poddałem się.
— Poza tym to mój dom i mogę w nim robić, co chcę.
— Próbowałem jedynie pomóc — powiedziałem. — Przepraszam, to już się nie powtórzy.
Szeroko się uśmiechnęła.
— I kto tu się czuje znieważony? — rzuciła.
Nie miałem siły dalej dyskutować. Wyszedłem do przedpokoju, włożyłem kurtkę i okręciłem szyję szalikiem.
Mama spojrzała na mnie. Wyglądała, jakby chciała się jeszcze odezwać, ale tylko zasłoniła usta i dwa razy sucho kaszlnęła. Chce, żebym kupił jej fajki, ale nie poprosi mnie o to w tej sytuacji, pomyślałem. Musi pokazać, że znakomicie radzi sobie bez mojej pomocy.
Poszedłem do przedsionka i włożyłem buty. Przypuszczałem, że zatrzyma mnie w ostatniej chwili i poprosi o kupienie paczki prince’ów, ale nie zrobiła tego, była twarda. Wyszedłem z domu i wsiadłem do auta. Włączyłem radiową dwójkę. Mówili o amerykańskich i kanadyjskich klimatologach zajętych rozprzestrzenianiem w internecie wyników badań w obawie przed tym, że rząd Trumpa będzie chciał je skasować. Pomyślałem o wirusach, nie komputerowych, ale o mikroorganizmach wywołujących infekcje. Samego zarażenia się nie zauważa, jednak we właściwym czasie wiadomo, że jest się zarażonym — mruknąłem. Ruszyłem i podjechałem do Coopa. Wszedłem do sklepu, włożyłem do koszyka rostbef, brokuł, paczkę lekko solonych chipsów i butelkę bezalkoholowego piwa imbirowego, po czym udałem się do kasy i wyłożyłem towary na taśmę.
— Reklamówkę? — zapytała kasjerka.
— Nie, spakuję do kieszeni.
Spojrzała na towary, potem znów na mnie. Była całkiem poważna.
— Nie zmieści się — odpowiedziała.
Westchnąłem.
— Żartowałem — wyjaśniłem.
Nie zareagowała od razu, nadal zachowywała powagę.
— Ja też — odezwała się.
Zrozumiałem dopiero po chwili. Dawno już nie śmiałem się przy ludziach, jednak tym razem to zrobiłem. Albo jest inteligentna, albo pochodzi z Finlandii, pomyślałem. Wyjęła reklamówkę z kartonu pod ladą i położyła ją na moich produktach, a następnie spojrzała na mnie z uśmiechem. Reszta dnia będzie dobra, uznałem, więcej mi nie trzeba.
Zapłaciłem, zabrałem zakupy i poszedłem. W domu zastałem mamę rozwiązującą krzyżówkę w salonie. Odwiesiłem kurtkę i szalik na wieszak w przedpokoju i skierowałem się do kuchni, gdzie zacząłem rozpakowywać torbę. Chipsy włożyłem do szafki, wołowinę, brokuł i piwo imbirowe do lodówki, a papierosy zostawiłem na blacie. Wysunąłem szufladę, żeby schować reklamówkę razem z innymi foliowymi torbami, ale nie zrobiłem tego, tylko wpatrywałem się w paczkę papierosów. Nie przypominałem sobie, żebym je dla niej kupił. Oczywiście musiałem to zrobić, w końcu paczka leżała przede mną, ale całkiem wyparowało mi to z głowy. Odłożyłem torbę, zamknąłem szufladę i chwyciłem papierosy.
— Kupiłem ci też fajki — oznajmiłem.
Mama nie skomentowała tego od razu. Pewnie nie wiedziała, jak dużą wdzięczność może mi okazać albo ewentualnie jak bardzo może być jeszcze zła. Wszedłem do pokoju i podałem jej paczkę.
— Och — odezwała się, jakby udając, że wcześniej mnie nie usłyszała. — Dziękuję.
— Proszę — powiedziałem z uśmiechem.
Wróciłem do kuchni. Dobiegł mnie szelest zdejmowanego celofanu.
— Oddam ci, jak tylko wypłacę pieniądze — obiecała.
— Nie, nie, nie — odpowiedziałem.
— Oczywiście, że ci zapłacę.
— Przestań — poprosiłem. — Nie wezmę ani korony.
Odczekała chwilę.
— Uparty jak zawsze — mruknęła z udawaną rezygnacją. Uśmiechnąłem się pod nosem, zgniatając reklamówkę i odkładając ją do szafki. Usłyszałem, jak wstała i wyszła na balkon. Wstawiłem kawę, poszedłem do salonu i opadłem na fotel. Włączyłem NRK. Pokazywali reportaż o El Niño, więc od razu wyłączyłem; nie miałem siły, nie teraz. Oparłem się w fotelu i zamknąłem oczy. Zaraz potem mama wróciła. Obejmowała się ramionami, rozdygotana.
— Zimno na dworze — powiedziałem.
Popatrzyła na mnie i potwierdziła ruchem głowy.
— Tak. — Odczekała chwilę. — A ja nie czuję się najlepiej — dodała.
Od razu pojąłem, co próbuje powiedzieć, ale udałem, że nie wiem.
— Ach tak? — zapytałem. — Coś cię bierze?
— Mam takie wrażenie — powiedziała. — Ale nie wiem w sumie, może to też zwyczajne bóle mięśniowe. Pojawiają się na zmianę pogody.
— Niedobrze.
Lekko skrzywiła się z bólu. Poszła do kuchni i napełniła dzbanek kawą, wyjęła z szafki dwie filiżanki i wróciła.
— Zastanawiam się, czy nie zostać dzisiaj w domu.
Popatrzyłem na nią. Próbowałem wyglądać na szczerze zaskoczonego.
— O nie — powiedziałem.
— Jeśli mi się nie polepszy, będę musiała.
— Och, jaka szkoda. — Zabrzmiało, jakbym naprawdę tak sądził. Byłem wręcz pod wrażeniem swoich zdolności.
Postawiła dzbanek z kawą i filiżanki na stole.
— Zobaczę jeszcze — powiedziała. — Poza tym nie wiem, czy jestem już na to gotowa.
— Na co?
— Na spędzanie czasu z ludźmi, którzy piją.
— A on pije? — Zadając pytanie tak szybko, zdradziłem swoje obawy. Zasłoniłem usta dłonią i kaszlnąłem, żeby zmyć złe wrażenie, ale ona nie dała się zbić z tropu. Musiała się uśmiechnąć.
— Chyba nie więcej niż wszyscy — powiedziała. — Ale jest piątek, ludzie na mieście… wiesz, jak to jest.
Skinąłem głową bez słowa.
— Muszę iść do ubikacji — oznajmiła.
Poszła. Chwyciłem dzbanek i nalałem sobie filiżankę kawy. Poczułem rosnący niepokój. To jej życie, mówiłem sobie w duchu, nie mogę odpowiadać za jej wybory. Dorzuciłem do tego jeszcze kilka argumentów, z którymi nikt o zdrowych zmysłach nie mógł się nie zgodzić, ale nadal byłem niespokojny. Zaraz potem mama wróciła. Powoli siadając na kanapie, znowu skrzywiła się z bólu.
— Nie. — Dotknęła jednego ramienia, następnie drugiego. — Coraz bardziej czuję, że będę musiała zostać w domu.
Od razu mi ulżyło, niemal się ucieszyłem. Spiesznie upiłem łyk kawy, żeby ukryć wypływający na twarz uśmiech.
— W takim razie muszę pojechać po więcej jedzenia — powiedziałem.
— Mógłbyś? — poprosiła. — Na wszelki wypadek.
Nie podobał mi się ten „wszelki wypadek”, ale postanowiłem zignorować komentarz. Byłem całkiem pewien, że zostanie w domu.
— Może być wołowina? — zapytałem.
— Czy może być? — Pokręciła głową z krótkim śmiechem. — Rozpieszczasz mnie.
— No nie wiem.
— Och tak — upierała się. — Gdybyś tylko wiedział, co jadłam, zanim się wprowadziłeś. Jak by to ująć… Schodziło dużo chleba. A jak już miałam siłę zrobić obiad, zawsze korzystałam z czegoś gotowego, na ogół z puszek. Lekarz też mi powiedział: „Nie dostarcza pani organizmowi dość składników odżywczych. Musi pani zmienić dietę, bo jeszcze źle to się skończy”.
Spojrzałem na nią z uśmiechem. Chwilę rozmawialiśmy o gotowych daniach i przyrządzaniu potraw ze świeżych składników. Powiedziałem jej o MOM i glutaminianie sodu, o zawartości soli i tłuszczu w części gotowych dań, które — jak wiedziałem — zwykła kupować, a mama była coraz bardziej zszokowana, w każdym razie chciała, żebym tak myślał.
— Nigdy więcej — postanowiła. — Fuj!
Dopiłem kawę i odstawiłem filiżankę na spodek. Wstając, zauważyłem coś na dywanie. Schyliłem się i podniosłem cząstki skorupek orzechów.
— Chciałam odkurzyć i umyć podłogę w weekend — usprawiedliwiła się mama. — Ale… zobaczę, jak będę się czuła. Jeśli lepiej, możliwe, że się tym zajmę.
— Boże drogi, przecież ja mogę w tym pomóc.
— Dałbyś radę?
— Jasne — potwierdziłem. — Jutro.
Uśmiechnęła się.
— Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Popatrzyłem na nią z uśmiechem.
— Zaraz pojadę na zakupy — powiedziałem. — Najpierw przeczytam tylko kilka raportów. Jeżeli potrzebujemy czegoś poza wołowiną, możesz w tym czasie sporządzić listę.
Skinęła głową i posłała mi uśmiech. Wziąłem plecak i walizkę i zszedłem do siebie. Usiadłem przy biurku, włączyłem lampę i wyjąłem raporty. Ten w sprawie obszaru chronionego Dovre postanowiłem przeczytać jako pierwszy. To jego byłem najbardziej ciekaw.Trzy dni wcześniej
Gdy klasa Marit skończyła swój występ, w szkolnej stołówce zaserwowano kawę i ciastka. Dwoje innych rodziców właśnie wróciło z Paryża i podczas gdy oni dyskutowali o prostocie użytkowania i efektywności tamtejszego systemu metra, moje myśli zajęły śluzowce, obejmujące około sześciuset różnych gatunków, wśród których najbardziej znane w kraju to pianka okazała, wykwit piankowaty i rulik nadrzewny.
Śluzowce, czy też śluzorośla, to dziwne organizmy. Pomimo swojej nazwy oraz faktu, że wytwarzają narośle podobne do kwiatów, pąków lub małych owoców, nie są roślinami ani grzybami; chociaż potrafią wypuszczać długie, cieniuteńkie nici, przemieszczające się z pni na poszycie leśne w poszukiwaniu pożywienia, najczęściej bakterii lub pozostałości martwej materii organicznej, nie są zwierzętami; są czymś zupełnie innym — to tak zwane protisty.
Jakiś czas temu grupa japońskich naukowców umieściła śluzowca pośrodku labiryntu, aby następnie ułożyć pożywienie, konkretniej płatek owsiany, tuż przed jedynym wyjściem. Okazało się, że nici, które zapuściły się w ślepe uliczki, niedługo potem się wycofały, te zaś, które wybrały właściwą drogę, przemieszczały się dalej, aż do wyjścia, dokąd dotarły po czterech godzinach.
Później badacze wykorzystali model Japonii. Umieścili śluzowca w punkcie oznaczającym Tokio, a w miejscu największych japońskich miast ułożyli po płatku owsianym. Następnego dnia okazało się, że śluzorośla wytworzyły sieć nici zaskakująco podobną do wyjątkowo efektywnej japońskiej siatki połączeń kolejowych. Ta prosta, bezmózga istota w niecałą dobę wykonała zatem zadanie, na które wykształceni inżynierowie poświęcili całe lata.
Nie wspomniałem o tym, kiedy tamci rodzice rozmawiali o francuskim systemie metra, nie odezwałem się ani słowem, później też nie. Siedziałem tylko, popijając kawę. Kiedy właściwie do tego doszło? — pomyślałem, kiedy impreza wreszcie się skończyła i wracałem z Marit do samochodu. I dlaczego? Jak mogłem sobie pozwolić, by takim się stać? Otworzyłem drzwi i wsiadłem do auta. Przeciągając pas przez pierś i wpinając klamrę, poczułem się przygnębiony, wręcz smutny.
CIĄG DALSZY W WERSJI PEŁNEJ