Pod niebem Hiszpanii - ebook
Lena od dwóch lat pracuje w znanym i szanowanym wydawnictwie Codziennym. Na szacunek w biurze jednak nie może liczyć. Ma dość swoich współpracowników, którzy nie szczędzą jej niewybrednych komentarzy tylko dlatego, że jest kobietą. Natrafiwszy przypadkowo na ogłoszenie swojej imienniczki o sprzedaży biletów do stolicy Hiszpanii, niewiele myśląc, postanawia wyruszyć w samotną podróż. Jest to nie lada wyzwanie, bowiem Lena nie zna języków obcych, nigdy nie latała samolotem, nie była za granicą i boi się wracać sama po zmroku. Na szczęście w Madrycie poznaje dwie szalone Polki – Romkę i Matyldę. Zaprzyjaźniają się, a po kilku dniach w stolicy wyrusza z nimi na południe kraju. Tam poznaje przystojnego Carlosa. Po bolesnych doświadczeniach z byłym narzeczonym ma ogromną awersję do mężczyzn, ale na widok Hiszpana jej serce absolutnie nie chce słuchać rozumu. Czy miłość do Carlosa będzie miała happy end? Czy Lena stawi w końcu czoła problemom w pracy? Jaki wpływ na jej wybory będzie miał Kamil, chłopak, którego poznała podczas krótkiego pobytu w Madrycie? Jedno jest pewne – w słonecznej Hiszpanii wszystko może się zdarzyć, a decyzje Leny zafundują jej prawdziwy rollercoaster emocji! Zwariowana, zabawna, świeża i kusząca historia, która wyrywa główną bohaterkę Lenę z ramion ekscentrycznych rodziców oraz nachalnego szefa i zabiera ją wprost do skąpanej gorącym słońcem, pachnącej jedzeniem i dobrą zabawą Hiszpanii! To niesamowita podróż pełna niespodzianek, zwrotów akcji i zmieniających się jak w kalejdoskopie emocji! Powieść o przygodzie życia, poszukaniu swojej drogi oraz trudnych wyborach. Idealna lektura na nadchodzące upalne dni. Kolejna cudowna perełka od Kasi. Gorąco polecam! Magdalena Szary, meggi.books
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8290-779-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lena zmięła w dłoni małą karteczkę i dyskretnie poprawiła ramiączka sukienki. Kupiła ją kilka miesięcy temu na wyprzedaży. Była to swobodna, sięgająca do kolan sukienka z nadrukiem arbuza i niedużym dekoltem. Jej piersi też były niewielkie, ale nie zaskoczyła ją nakreślona ręcznie wiadomość o treści: „Fajne masz cycki”, którą ktoś podrzucił jej rano na biurko. Ktoś, czyli Bogdan, zastępca kierownika wydawnictwa Codziennego.
Już na rozmowie o pracę, gdy po raz pierwszy weszła do tego przeszklonego wieżowca, zauważyła, że mężczyzna przygląda się jej z nadmiernym entuzjazmem. Ona – dziennikarka, dopiero po studiach – myślała, że złapała Pana Boga za nogi. Praca w renomowanym, znanym wydawnictwie była marzeniem każdego świeżo upieczonego absolwenta wyższej uczelni.
Napędzana optymizmem i wdzięcznością za tę szansę początkowo nawet nie zwracała uwagi na niewybredne komentarze większości pracowników. Zespół zdominowany był przez mężczyzn w wieku od dwudziestu do sześćdziesięciu lat, co wydawało jej się korzystne, bo podobno z mężczyznami pracowało się najlepiej. Podobno. Dopóki nie odkryła, że wszyscy ci mężczyźni mają myśli brudniejsze niż toalety, które zostawiają po sobie, gdy wychodzą z kabiny po dwudziestu minutach posiedzenia.
Jedynymi kobietami pracującymi tutaj były: Mariola, księgowa, która większość czasu spędzała zamknięta w swoim biurze, paląc bez przerwy papierosa elektrycznego o zapachu mango; Danuta, niezwykle wredna asystentka właściciela, której pracoholizm od trzech lat nie pozwalał odejść na emeryturę, oraz pani Alona, pochodząca z Ukrainy sprzątaczka, pojawiająca się na ogół po siedemnastej, gdy większość zespołu szła do domu.
Była też ona – Lena, dziennikarka, tworząca artykuły do rubryki zdrowie i uroda.
Gdy objęła to stanowisko miała marzenia o zrobieniu wielkiej kariery, tworzeniu poważnych wpisów o polityce, opowiadaniu o problemach trzeciego świata czy ekologii. Szybko jednak pogrzebała te fantazje razem z sięgającymi przed kolano spódnicami, dekoltami w serek i sukienkami z wyciętymi plecami. Bo jej współpracownicy byli jak sępy. Krążyli wokół niej, szukając tylko okazji do zerknięcia w zagłębienie dekoltu, niby-mimochodem muśnięcia jej pośladków lub sypnięcia głupimi seksistowskimi żartami.
Chciała lubić swoją pracę. Naprawdę chciała!
Nawet gdy musiała pisać o walce z upławami, zaletach powiększania biustu czy trikach: jak sprawić, żeby mężczyzna czuł się spełniony seksualnie.
Ale oni jej tego nie ułatwiali, co więcej sprawili, że na myśl o kolejnym dniu w redakcji miała uczucia podobne do tych, gdy czeka się na skok na bungee, mając paraliżujący lęk wysokości.
Wyrzuciła karteczkę do śmietnika i zerknęła ze złością w stronę gabinetu Bogdana, który znajdował się za przeszkloną szybą naprzeciw jej stanowiska.
Siedział w fotelu biurowym, nonszalancko odchylając oparcie, z nogą wspartą o kolano. Rozmawiał przez telefon, a gdy napotkał wzrok Leny przybrał minę niewiniątka.
Lena podskoczyła na krześle, kiedy jego donośny wybuch śmiechu rozniósł się po całym piętrze. Jej poruszenie nie uszło uwadze przechodzącego obok programisty Franka, który rzucił jej przelotne spojrzenie i zbyt długo zatrzymał wzrok na jej wyprostowanych pod biurkiem nogach. Podciągnęła je i przeklinając pod nosem cały gatunek męski, popatrzyła w monitor.
Na wyświetlaczu mignęło powiadomienie o otrzymaniu nowego maila.
„Kwiatuszku, zajrzyj do mnie. Prędziutko!”
Kiedy przeczytała te słowa, na jej twarzy pojawił się grymas podobny do grymasu dziecka, gdy oferuje mu się lecący samolocik z gotowanym szpinakiem na łyżce stołowej.
Najchętniej udałaby, że nie zauważyła migającej wiadomości, ale na niewiele by się to zdało. Nadawca maila zacząłby do niej wydzwaniać a tego zignorować już by nie mogła.
Niechętnie odszukała pod biurkiem klapki, które zdjęła po przyjściu do biura, wstała z fotela i poszła do gabinetu właściciela redakcji – Pierre’a. Grube plastikowe obcasy jej klapek uderzały o podłogę, dudniąc jak końskie kopyta i sprawiając, że inni pracownicy wychylili się ze swoich stanowisk patrząc wprost na idącą Lenę. Onieśmielona ich ciekawskimi spojrzeniami przyspieszyła kroku. Stanęła pod drzwiami i cicho zapukała.
Po krótkiej chwili drzwi się otworzyły, a ona zmierzyła wzrokiem wysokiego mężczyznę. Miał jasne oczy, mocno zarysowaną szczękę, wąskie usta i delikatnie wystający podbródek w szpic. Zlustrował ją od góry na dół i gestem zaprosił do środka. Objęła się ramionami, które podświadomie miały ją ochronić przed jego zbyt natarczywym spojrzeniem, i posłusznie przekroczyła próg pomieszczenia.
– No nareszcie! – Pierre, zadbany sześćdziesięciolatek w gustownym markowym garniturze, wstał z obitego skórą fotela i z uśmiechem tak sztucznym, jak jego nowiuteńkie tureckie zęby, podszedł do Leny.
– Michelle, poznaj naszego cudownego kwiatuszka. – Położył jej rękę na plecach i skinął do mężczyzny, który wpuścił Lenę do środka.
– Mademoiselle, c’est un plaisir de vous rencontrer. Quel est ton nom? – Nieznajomy ujął jej dłoń i podniósłszy ją do swojej twarzy, musnął ustami. Nie spuszczał z niej wzroku.
Lena przyzwyczaiła się już, że ludzie na ogół zbyt długo jej się przyglądają, ale spojrzenie tego mężczyzny wyjątkowo ją zmieszało.
– Nie wysilaj się. Ona i tak nie zna francuskiego. Języki nie są jej mocną stroną, prawda, kwiatuszku? – wtrącił po polsku Pierre, obserwując, jak jej twarz nabiera koloru sycylijskiej pomarańczy.
Zdenerwowała się.
Rzadko kiedy puszczały jej nerwy, ale wcześniejsza wiadomość od Bogdana i teraz jeszcze to… spotkanie z tym Francuzikiem, który już zaczął łypać na nią dziwnym wzrokiem, to było za wiele. Stanowczo zabrała dłoń z jego uścisku i skrzyżowała ręce na piersiach.
– Je suis Lena – odparła odważnie, rzucając mu twarde spojrzenie.
Mężczyźni zawiesili na chwilę wzrok na jej zaciśniętych ustach, a potem wybuchnęli śmiechem. Pierre pokręcił głową, przecierając dłonią oczy.
– Mówiłem ci, taki ten nasz kwiatuszek nieporadny. To taki nasz kolorowy ptak. Z dobrym piórem – powiedział do Michelle’a i zaśmiał się rubasznie z własnego kiepskiego porównania.
Gdy już opanował ostatni chichot, gestem zaprosił ich, żeby usiedli na kanapie. Michelle puścił Lenę przodem z dziwnym błyskiem w oczach. Usiedli. Nowo poznany Francuz trochę za blisko Leny, co krępowało jej ruchy. Właściciel redakcji zajął miejsce w fotelu naprzeciw nich i wyciągnął paczkę z papierosami. Poczęstował Michelle’a i chwilę później pomieszczenie wypełniło się duszącym dymem. Szare, piekące obłoki sprawiły, że oczy Leny się zaszkliły. Energicznym ruchem dłoni starała się odpędzić dym z twarzy.
– Michelle mówi po polsku, nie musisz się martwić – oznajmił jej szef, a Michelle posłał jej kpiący uśmiech.
Odpowiedziała mu wyniosłym spojrzeniem.
– Ale do rzeczy. Zaprosiłem cię tutaj, kwiatuszku, bo mam dla ciebie niespodziankę. Wiem, że uwielbiasz swoją babską rubryczkę, pisanie o sposobach na przetłuszczające się włosy, domowych trikach na pozbycie się plam z wina, pazurów rysia w muszli klozetowej i takich tam. Ale chwila odpoczynku od tych… – mrugnął do niej – jakże istotnych tematów dobrze ci zrobi.
Puszczając mimo uszu ironiczny ton głosu przełożonego – do którego była przyzwyczajona – Lena słuchała go z zainteresowaniem. Pracowała tu już dwa lata i nigdy nie pozwolił jej stworzyć żadnego poważnego artykułu. Może to był ten moment? Może w końcu uda jej się dowieść swojej wartości. Może…
– Będziesz asystentką Michelle’a.
Kolejne słowa przedarły się do świadomości Leny, przydeptując jej nadzieję, jakby była wypalonym w pośpiechu papierosem. Pierre utkwił wzrok w jej unoszących się brwiach i pochylił się, opierając łokcie na kolanach. Widziała, jak na rozżarzonym ruloniku w jego dłoni zbiera się coraz więcej popiołu.
Po chwili milczenia, podczas której była przekonana, że napawał się widokiem zawodu na jej twarzy, kontynuował:
– Michelle jest wziętym dziennikarzem, dużo czasu zajęło mi namówienie go do współpracy. Ale ma swoje standardy, więc przyjął tę posadę pod kilkoma warunkami. Jednym z nich jest to, że będzie miał asystentkę. Masz napisanych kilka artykułów na zapas, co sprawia, że jesteś idealną kandydatką. Zresztą zatrudnienie kogoś nowego mogłoby być kłopotliwe. Wiesz… koszty – dodał teatralnym szeptem.
Nie mogła oderwać wzroku od tego przeklętego popiołu. Pierre poruszył dłonią, a szary pył opadł na parkiet. Dopiero wtedy zaczęła do niej docierać waga jego słów.
– Co to znaczy… asystentką? – zapytała z niesmakiem.
Myśli pogalopowały w jej głowie.
Może mężczyzna ma napisać jakiś artykuł, a ona ma mu w tym pomóc? Doradzić? Może mają napisać go wspólnie?
Nie porzucała nadziei, choć coś z tyłu głowy jej podpowiadało, że zupełnie nie o to chodziło.
– Będziesz parzyć mu kawę, przynosić gazetę, sprzątać dokumenty z biurka. Pogadaj z Danutą, poinstruuje cię. W skrócie: masz robić wszystko, co możesz, żeby się nie rozpraszał. Choć przy tobie to szczególnie trudne. – Zaśmiał się gardłowo.
Nadzieja ulotniła się z Leny jak powietrze z balonika, który otrzymała dwa tygodnie temu na dwudzieste ósme urodziny. Poruszyła się nerwowo na kanapie. Przez przypadek dotknęła ręki siedzącego obok mężczyzny, który ochoczo pogłaskał ją po dłoni, przeszywając spojrzeniem. Wzdrygnęła się i przeniosła wzrok na Pierre’a.
– Ale ja nie jestem asystentką. Jestem dziennikarką!
– Czasem musimy przyjąć na klatę nowe wyzwania. Odejść od utartych schematów…
– To nie należy do moich obowiązków – oponowała niezrażona.
Pierre w końcu skupił wzrok na jej twarzy. Głupkowaty uśmiech już mu nie towarzyszył. Zaciągnął się głęboko papierosem i pokręcił głową.
– Obecnie nie mam dla ciebie innych obowiązków. Artykuły masz napisane, więc o ile nie chcesz iść na przymusowy urlop, jest to jedyna fucha, którą mogę ci zaoferować. Zaczynasz w przyszłym tygodniu, zatem dokończ, co tam masz, i lepiej kup sobie jakąś przyzwoitą kieckę na tę okazję. Potraktuj to jako premię uznaniową. – Mężczyzna pogrzebał w kieszeni marynarki i podał Lenie kilka banknotów stuzłotowych.
Nie chciała ich przyjąć, ale szef posłał jej groźne spojrzenie. Wyciągnęła więc rękę po pieniądze i przez chwilę przekładała je w dłoni. Wydawały jej się śliskie.
– A teraz uciekaj, mam kilka ważnych tematów do obgadania z Michelle’em. No już, myk, myk. – Pstryknął kilkukrotnie palcami.
Wróciwszy do swojego biurka, z trudem wykonywała kolejne kroki. Jej nogi zamieniły się w dwa betonowe słupy uniemożliwiające zginanie kolan. Była wściekła.
Jak ten okropny, zadufany w sobie, gogusiowaty, podstarzały podrywacz mógł ją tak traktować?! Najchętniej oskarżyłaby go o mobbing i molestowanie. Może gdyby do biura zapukali funkcjonariusze policji, zmyłoby to z jego twarzy ten paskudny uśmieszek!
W końcu tak zrobi! Bo miała już tego po dziurki w nosie!
Opadła na krzesło, chwyciła torebkę i przytknęła ją do twarzy, krzycząc niemo do jej środka.
Zastygła w tej pozycji przez dłuższą chwilę. W głowie kłębiło jej się milion myśli. Wiedziała, że nic nie poradzi na zachowanie pracowników redakcji, i chociaż powinna ich zgłosić do Państwowej Inspekcji Pracy albo do innej specjalizującej się w takich sprawach instytucji, nie zrobiłaby tego. Oni to wiedzieli, ona też. Dlatego pozwalali sobie na te wszystkie zagrywki.
Poczuła wibracje telefonu. Odwiodła torebkę od twarzy i wyciągnęła go z kieszeni. Na wyświetlaczu zauważyła nową wiadomość. Zmarszczyła groźnie brwi, gdy zobaczyła, że jej nadawcą jest Bogdan.
Bogdan: Już wiesz? Na pewno będziesz świetną asystentką! Szkoda, że nie moją. PS Sutki ci sterczą. Może wyskoczymy na kawę?
Wydała głośny warkot. Nie potrafiła tu dzisiaj zostać dłużej. Dochodziła dopiero trzecia, a pracowała do piątej, ale w tym momencie niewiele obchodziło ją, co sobie o niej pomyślą. Odpisała Bogdanowi krótkie „Wal się!”, zgarnęła z biurka kilka swoich rzeczy i poszła do windy.
Po drodze jak na złość torebka wypadła jej z rąk i cała zawartość rozsypała się na korytarzu.
Gdy na kolanach zbierała rzeczy z podłogi, usłyszała tylko cichy gwizd za plecami. Nawet nie chciała sprawdzać, kto wydawał te denerwujące dźwięki.
Wychodząc z budynku, poczuła ulgę, że przynajmniej do jutra nie będzie musiała ich wszystkich oglądać.
– Dwa lata w tym burdelu! – mówiła ze złością, mijając kolejne ulice miasta. – Kwiatuszek. Ja mu dam kwiatuszka! Odechce mu się gadania tych głupot! – złorzeczyła swojemu przełożonemu, aż mały kamyczek, który bezwiednie kopała, wpadł w krzaki.
Gdy emocje zaczęły opadać, poczuła chłód. Zapomniała kurtki z pracy, a było za zimno na paradowanie w letniej sukience. Wcześniej nie odczuwała niskiej temperatury, bo rozgrzewała ją złość na Pierre’a. I Michelle’a. I Bogdana. I wszystkich innych mężczyzn, którzy z nią pracowali. Ba! Na wszystkich mężczyzn, z którymi miała ostatnio do czynienia.
Zaczynając od Jeremiego, z którym spotykała się od czasów licealnych, a którego nakryła kilka miesięcy temu z inną kobietą.
Wynajmowali wtedy wspólnie mieszkanie, ale z racji tego, że Jeremi od samego początku twierdził, iż przymusiła go do wspólnego zamieszkania, nie zamierzał łożyć na ich utrzymanie. Dlatego oprócz pracy w wydawnictwie przez kilka miesięcy dorabiała jako hostessa w supermarkecie na drugim końcu miasta.
Prawdopodobnie była najstarszą w całej Warszawie hostessą wciskającą ludziom darmowe parówki. Jej koleżanki z pracy uczyły się jeszcze w liceum. Nie lubiły Leny. Według nich miała dziwaczny styl, bo nosiła dwa różne buty – w tamtym czasie miała dwie ulubione pary i nigdy nie mogła zdecydować się, które włożyć, więc często je mieszała. Stwierdziły również, że jak na swój wiek miała zdecydowanie za dużo zmarszczek na twarzy. I za małe usta. A tak poza tym powinna dostać kartę stałego klienta do salonu medycyny estetycznej: zliftingować czoło, wypełnić policzki i uformować całkiem nowy podbródek.
Z powodu dwóch miejsc pracy często nie było jej w domu, a Jeremi – o czym później brutalnie się przekonała – miał ręce pełne roboty. Nieodpłatnej. Bo gdyby przynajmniej te jego kochanki płaciły mu za seks! Dawały chociaż jakieś vouchery! Bony do Lidla! Cokolwiek! Może by mu nawet wybaczała te zdrady. Ale niestety tak nie było.
Wcześniej tego nie dostrzegała, lecz w ciągu ostatnich miesięcy, podczas których analizowała w kółko swój zakończony związek z Jeremim, z goryczą doszła do wniosku, że być może miał rację, mówiąc, że zmusiła go do wspólnego mieszkania. Spakowanie walizek i przewiezienie ich zaledwie kilka ulic dalej zajęło mu trzy miesiące. A przecież mieszkał z rodzicami, więc nie miał kilkumiesięcznego okresu wypowiedzenia. Często też znikał na noc, twierdząc, że potrzebuje trochę czasu dla siebie. Lena uważała, że dawała mu całkiem dużo przestrzeni. Nawet w łóżku starała się spać w taki sposób, żeby miał dla siebie większą połowę materaca.
Nie rozumiała więc jego niezadowolenia. Dla niej był on całym światem i absolutnie nie potrzebowała od niego odpoczywać.
Jedynym wkładem Jeremiego w domowy budżet było zamawianie od czasu do czasu chińszczyzny z pobliskiej knajpy, gdy Lena wracała na tyle padnięta, że nie miała siły gotować, oraz kupowanie proszku do prania, bo miał dziwną nerwicę natręctw prania swoich rzeczy już po jednym użyciu. Nawet gdy miał na sobie koszulkę ledwie przez dwie godziny oglądania meczu na kanapie, od razu wrzucał ją do kosza na brudy.
Ich związek trwał o wiele za długo. Poniekąd więc dobrze się stało, że któregoś dnia, gdy wróciła wcześniej do domu, spotkała go obściskującego wysoką ciemnowłosą dziewczynę. Pod ich blokiem!
Kiedy po przyłapaniu go na tym to on zaczął jej robić awanturę, że powinna go informować o wcześniejszych powrotach do domu, coś w niej pękło. Wbiegła na górę, gdzie na domiar złego okazało się, że robili to w ich pościeli, a zużyta po ich miłosnych uniesieniach prezerwatywa leżała tuż obok jej poduszki. Tego było już za wiele. Zgarnęła brudną pościel z łóżka i wyrzuciła ją przez balkon, wykrzykując bardzo niecenzuralne słowa.
Zaskoczyła wtedy samą siebie znajomością kilkunastu synonimów słowa „chuj”. Nawet była z tego dumna. Choć pewnie parę z nich wymyśliła.
A tamten karli zwiędły fiflok – tak, to było jedno z tych określeń – nawet nie starał się wytłumaczyć.
Bo niby po co? Miała dowody. Grube dowody, w postaci śmierdzącej zdradliwym seksem sypialni.
Po związku z Jeremim postanowiła nie wiązać się już z nikim. Nigdy! Zapisała to uroczyście na kartce, którą przywiesiła na drzwi lodówki. Mężczyźni nie będą już kierować jej życiem! Oprócz Pierre’a, bo na odejście z redakcji nie była jeszcze gotowa. Miała niewielką szansę na pracę w zawodzie bez znajomości choć podstawowych zwrotów w języku angielskim, więc praca w Codziennym była jej szalupą ratunkową przed bezrobociem i zmarnowaniem pięciu lat studiowania.
Minął ją autobus.
Zaczęła biec. Potknęła się o swoje klapki. Dlaczego do cholery nie mogła włożyć dzisiaj zwykłych adidasów, tylko te przeklęte, plastikowe klapki? Zresztą ojciec zawsze jej mówił, że wyglądały, jakby przyczepiły się do nich kłęby kociej sierści – miały przyklejone urocze pompony na paskach. W dodatku były tak twarde, że gdy biegła, odbijały się boleśnie o jej pięty.
Czy można mieć siniaki na piętach? Zaczęła się nad tym zastanawiać.
Na szczęście pojazd zatrzymał się na światłach, więc ściągnęła klapki i chwyciwszy je w dłoń, pokonała kolejne metry boso, dzięki czemu miała sporą szansę zdążyć na autobus.
Była już bardzo blisko wiaty autobusowej, gdy poczuła, jak coś mokrego uderzyło ją w twarz. Przetarła policzek dłonią i zauważyła szarą maź, która pokryła jej palce. Na ułamek sekundy zatrzymała się i przyjrzała swojej dłoni. Ptasia kupa. Chyba jakiegoś jastrzębia, bo była ogromna. Czy ten dzień mógł być jeszcze gorszy?
Czystą dłonią potarła policzek, przez co ptasie odchody rozmazały się na drugiej dłoni i całym policzku. W tym samym momencie minął ją żółto-czerwony solaris. Zerwała się z miejsca, mając nadzieję na dogonienie go, ale kierowca zamknął jej drzwi przed nosem i szybko odjechał z przystanku.
– Kurwa mać! – przeklęła dosadnie i na tyle głośno, że jakaś starsza kobieta siedząca na ławce pod wiatą autobusową poczuła się w obowiązku zwrócić jej uwagę.
Pomimo całej nagromadzonej złości Lena wyraziła skruchę i poprosiła stojącą obok dziewczynę z niemowlakiem w wózku o mokrą chusteczkę do wytarcia ptasich odchodów. Na szczęście młoda matka miała ich aż nadto, a do tego posłała Lenie współczujący uśmiech, co trochę ją pokrzepiło. Przynajmniej jedna osoba jej współczuła.
Kolejny autobus miał być za dwadzieścia pięć minut, więc zrezygnowana wróciła pieszo.
I na boso, bo była pewna, że miała już spore siniaki na piętach.
Po drodze zaszła jeszcze do sklepu osiedlowego mieszczącego się nieopodal jej mieszkania.
Nie lubiła tego sklepu, bo asortyment był ubogi, ceny dwa razy wyższe niż w supermarkecie, a produkty wątpliwej świeżości. W dodatku sprzedawczyni była niesympatyczna i za każdym razem, gdy Lena wchodziła do środka, krzywiła się, jakby dziewczyna wywoływała w niej niechciany tik nerwowy. Ale zbierało się na deszcz i Lena chciała oszczędzić sobie przemoczenia cienkiej sukienki w drodze do dużego dyskontu – wystarczająco dzisiaj wycierpiała. Poprosiła o paczkę sera w plasterkach, pomidora i dwie kajzerki. To, co stało się dzisiaj, tak ją zdołowało, że nic więcej by nie przełknęła.
Wyszła ze sklepu z małą reklamówką i poczuła, jak na jej przedramionach pojawia się gęsia skórka wywołana przez wiatr zwiastujący nadchodzący deszcz. Przyspieszyła kroku. Podchodząc pod blok, czuła się zmęczona, jakby pracowała fizycznie w pełnym słońcu przez dwanaście godzin, a nie pięć godzin przy biurku w klimatyzowanym biurze w centrum Warszawy.
Wjechała windą na drugie piętro, odłożyła siatkę z zakupami i zaczęła grzebać w torebce. Przez dłuższy czas dotykała po omacku dłonią przedmiotów. Gdy nie namierzyła puchatego breloka z kluczami ukucnęła i wyrzuciła zawartość torebki na posadzkę klatki schodowej.
Kluczy nie było.
– Cholera jasna, tylko nie to… – pisnęła.
Klucze musiały wypaść jej, gdy przed windą upuściła torebkę.
Przez chwilę zastanawiała się, co zrobić. Nie zamierzała wracać do biura, co to to nie!
Nagle pojawiła się pokrzepiająca myśl. Rodzice. Mieli zapasowy komplet, więc przy odrobinie szczęścia ojciec niedługo przywiezie klucze pod drzwi. Nacisnęła zieloną słuchawkę i przez chwilę słuchała jednego z utworów Metalliki, który ojciec ustawił jako granie na czekanie. Moda na ustawianie melodii, gdy ktoś stara się połączyć, już dawno minęła, ale ojciec Leny nie zamierzał z tego zrezygnować. Codziennie wybierał nowy utwór, więc za każdym razem czekał na nią inny kawałek, na ogół były to ciężkie brzmienia. Lena była przekonana, że był już ostatnim użytkownikiem grania na czekanie. Takim namolnym, którego to nikt nie lubi, ale z racji na generowanie zysków nie chce go spławić.
Mężczyzna odebrał, gdy rozbrzmiewała właśnie solówka na gitarze Jamesa Hetfielda.
– Cześć, Lenko, co słychać? – rzucił.
– Hej, tato – powiedziała, siląc się na lekki ton, choć miała wrażenie, jakby kilkukrotnie przejechał ją autobus szkolny. – Zostawiłam w pracy klucze od mieszkania. Stoję pod drzwiami i nie mogę się dostać do środka, może mógłbyś mi przywieźć wasz komplet?
Usłyszała, jak ojciec wypuszcza przeciągle powietrze.
– Córuś, przykro mi, ale nie dam rady. Piłem wino.
– A mama?
– Mama też. W dodatku jakiś czas temu zamknęła się w łazience.
Lena oparła plecy o drzwi i powoli osunęła się na podłogę. Ostatnim, na co miała ochotę, było przemierzanie Warszawy i okolic, w dodatku w deszczu. Ale nie miała innego wyjścia.
Powiedziała ojcu, że niedługo się pojawi, i się rozłączyła. O wiele bliżej miała do pracy, więc zabranie stamtąd kluczy poszłoby jej na pewno sprawniej niż przedostanie się w godzinach szczytu na przedmieścia, ale była tak wściekła, że ani myślała się dzisiaj pokazywać w Codziennym.
Niedługo później była w autobusie, którym miała dotrzeć w okolice domu rodziców.
Pojazd był zapchany, na próżno było szukać miejsca siedzącego, a swoje Lena odstąpiła jakiejś starszej kobiecie, więc stała teraz przyciśnięta do metalowej rurki, z uprzejmości kasując bilety pasażerom wsiadającym na kolejnych przystankach.
Dojechała do domu rodziców chwilę po osiemnastej. Ulice były mokre od deszczu, który chwilę temu przestał padać, w okolicy unosił się dyskretny zapach jaśminu rozpościerający się z okolicznych ogrodów. Spacerując, Lena uspokoiła trochę emocje.
Podeszła do furtki. Była otwarta, jak zwykle. Drzwi domu również.
Lena zawsze strofowała rodziców, aby zamykali je na klucz, zresztą raz nawet zdarzyło się, że jakiś złodziejaszek zakradł się do ich domu, gdy byli na górze, i zabrał portfel ojca, który ten zawsze kładł na niewielkim stoliku przy drzwiach. Niestety nawet takie przykre doświadczenie nie sprawiło, że zrobili się ostrożniejsi, choć Lena z satysfakcją zauważyła, że portfel ojca teraz miał nowe miejsce, w kuchennym kredensie. Chociaż tyle i aż tyle, biorąc pod uwagę ich lekkomyślność.
Zostawiła klapki w przedpokoju i po cichu przemknęła do salonu. Zza zamkniętych drzwi dochodziło do jej uszu głośne podśpiewywanie ojca. Otworzyła je z rozmachem.
I od razu pożałowała.
– Tato! – wykrzyknęła, zasłaniając oczy dłońmi, gdy stanęła twarzą w twarz z… gołymi pośladkami ojca.
Mężczyzna stał na taborecie w stroju Adama i wykręcał przepaloną żarówkę lampy.
– Lenko, ty już tutaj? – odparł wesoło, nie przerywając pracy. – Poczekaj, już prawie kończę.
Dziewczyna odwróciła się tyłem i nieśmiało otworzyła oczy. Wpatrywała się w brązową framugę drzwi, bojąc się zboczyć wzrokiem choćby o milimetr. Nasłuchiwała jednocześnie, jak ojciec dokręca żarówkę, po czym energicznie zeskakuje z taboretu i z głośnym szurnięciem przesuwa go pod ścianę.
– Ubrałeś się już? – jęknęła, gdy dźwięki za jej plecami ucichły.
– A, no tak. Zaczekaj – odparł pospiesznie Jędrzej Damięcki. – Już – dodał po krótkiej chwili.
Lena odwróciła się ostrożnie, mrużąc oczy na wypadek, gdyby ojciec jednak nie włożył ubrań. Na szczęście miał na sobie slipy. Zbyt obcisłe, niż chciałaby zobaczyć, ale przynajmniej nie świecił już golizną.
Podszedł do córki i przytulił ją serdecznie.
– Dobrze, że zgubiłaś te klucze, przynajmniej w końcu mogę zobaczyć moją dziewczynkę – szepnął jej do ucha i pocałował w czoło.
– Nie przesadzaj, tato – odparła znużonym głosem. – Wiesz, że mam dużo pracy.
– Gdybyś zdecydowała się na dołączenie do rodzinnego biznesu, nie musiałabyś tyle pracować. Ani martwić się o pieniądze, wiesz przecież. Nie wiem, co cię powstrzymuje – stwierdził i zmierzwił jej pieszczotliwie włosy.
Lena wiedziała. Praca w redakcji Codziennego była żałosna i wielokrotnie przekraczała granice jej wstydu, ale kobieta wychodziła z założenia, że są to tylko kolejne kroki do uzyskania dobrej pozycji w branży. No i przede wszystkim mogła pracować w wyuczonym zawodzie bez znajomości angielskiego. Niewiele miejsc by na to przystało, więc trzymała się kurczowo tego stanowiska.
U rodziców natomiast… U rodziców granice nie istniały. Zresztą nazwa sieci sklepów z gadżetami erotycznymi, który prowadzili od połowy lat dziewięćdziesiątych – Przekraczać granice – zdecydowanie nie nawiązywała do wizyty na pasie dzielącym dwa sąsiadujące ze sobą państwa.
Ewa i Jędrzej Damięccy byli jednymi z prekursorów sklepów erotycznych w Polsce. Pierwszy otworzyli w połowie lat dziewięćdziesiątych, dlatego po latach mieli ugruntowaną pozycję na rynku, a ich – już teraz – sieć butików cieszyła się niegasnącym zainteresowaniem klientów.
W sklepach Damięckich można było znaleźć wszystko, czego mógłby sobie wymarzyć najbardziej ekscentryczny miłośnik urozmaiceń seksualnych. Rodzice Leny często gościli na targach, prowadzili warsztaty biznesu erotycznego i zaopatrywali plany filmów dla dorosłych. Z pewnością działali także na wielu innych polach, o których nawet nie chciała wiedzieć. Jakby tego było mało, wyznawali filozofię naturyzmu, którą chcieli zaszczepić w Lenie już od dziecka, paradując przy niej tak, jak ich Pan Bóg stworzył.
Jej nie zmuszali do nagości, ale gdy była dzieckiem, bez skrępowania ganiała na golasa, nie widząc w tym niczego niewłaściwego. Wszystko zmieniło się, gdy rozpoczęła naukę w podstawówce. Pewnego dnia opowiedziała o stylu życia swojej rodziny koleżance z klasy, która przekazała to swoim rodzicom. Oburzeni tą informacją zgłosili to do wychowawczyni, a tamta do dyrektora szkoły.
Tym samym Lena straciła koleżankę z ławki, a w zamian za to wylądowała u szkolnego psychologa, który wypytywał ją o dziwne rzeczy: czy rodzice ją krzywdzą, czy dotykają jej miejsca, którym siusia, i takie tam. Lena nie rozumiała tych pytań i dziwiła się, dlaczego rodzice mieliby dotykać jej pusi, więc też poskarżyła się rodzicom.
Wybuchł jeszcze większy skandal, bo rodzice przyszli do szkoły półnadzy z transparentem: „Naturyzm = wolność”. Niestety tym gestem nie przekonali dyrekcji szkoły i grona pedagogicznego do swoich racji. Przenieśli za to Lenę do prywatnej szkoły, w której nauczyciele przymykali oko na ich ekscentryczny styl życia, sprawiając, że Lena zyskała nowe koleżanki. Ale nigdy więcej żadnej nie zaprosiła do domu. Nigdy też już nie paradowała nago, a golizna rodziców zaczęła ją krępować.
Nie pasowała do swojej rodziny. Gdyby któryś znajomy dowiedział się, że jej staruszkowie są tak frywolni, zaśmiałby się jej w twarz.
Swoje sprawy intymne trzymała dla siebie. Nawet w trakcie życia studenckiego, gdy koleżanki z roku co rusz sprowadzały sobie przygodnych partnerów na noc, ona dzielnie trwała u boku Jeremiego, kochając się z nim przy zgaszonym świetle, przebierając w łazience i absolutnie nie godząc na żadne łóżkowe urozmaicenia. Być może właśnie z tych powodów jej były chłopak znalazł sobie inną partnerkę. Prawdopodobnie bardziej wyuzdaną.
Ze swoim oryginalnym stylem Lena nie miała wielkiego powodzenia wśród chłopaków. A prawdę mówiąc, nie miała żadnego powodzenia. Jeremi był jej pierwszym chłopakiem i związał się z nią tylko dlatego, że po pijaku założył się z kolegami, iż ją poderwie. A przy bliższym poznaniu dużo zyskiwała. Nosiła dziwaczne stroje, lecz mocno stąpała po ziemi. Miała ciekawy pogląd na świat i już w liceum była całkiem mądra. Na przykład, w przeciwieństwie do większości jej rówieśników, wiedziała, że wypiwszy butelkę wódki, skończy, rzygając w krzakach. Musiała być dojrzała, bo rodzice byli w tym beznadziejni. Ale była też romantyczką.
Po zdradzie Jeremiego jej zaufanie do mężczyzn runęło niczym zamek z piasku w deszczowe popołudnie, ale mimo tego miała cichą nadzieję, że kiedyś znajdzie odpowiedniego mężczyznę, z którą stworzy ciepłą, pełną miłości rodzinę.
Do salonu weszła mama Leny.
Na szczęście, w przeciwieństwie do ojca, była w pełni ubrana. Miała długie kasztanowe włosy, duże, bystre oczy i pociągłą twarz, na której zawsze gościł dyskretny, przyjemny uśmiech. Jej figura, jak na pięćdziesiąt lat, które przeżyła, była marzeniem niejednej dwudziestolatki. Lena odziedziczyła urodę po matce, jedynie płomienny kolor włosów był prawdopodobnie wynikiem jakiegoś absolutnie nieśmiesznego żartu genetycznego. Nikt wcześniej w ich rodzinie nie miał rudych pukli, co jeszcze bardziej odróżniało Lenę od Damięckich.
– Coś cię trapi, córeczko? – zapytała matka, gdy tylko się przywitały.
Ewa miała nadprzyrodzone zdolności do wyczuwania jej nastroju. Nieważne, czy chodziło o pracę, kontakty z rówieśnikami, czy złamane serce. Lenie trudno było ukryć cokolwiek ze swojego życia prywatnego. Ale tym razem nie zamierzała się zwierzać. Rodzice nie wiedzieli, z kim przyszło jej pracować, inaczej już dawno zatrudniliby prawników, którzy pogoniliby całe seksistowskie towarzystwo, przy okazji grzebiąc ostatnią nadzieję na jej karierę w zawodzie.
Usiedli przy stole.
– Tata… – powiedziała lakonicznie i spojrzała znacząco na ojca, którego brwi automatycznie wystrzeliły do góry.
– Przecież już się ubrałem! – bronił się.
– Jędrzeju, znowu chodziłeś przy Lenie nago? – Kobieta spojrzała surowo na męża.
– Skąd miałem wiedzieć, że wparuje tu tak nagle? – zapytał z grymasem.
– Przecież wiedziałeś, że do was jadę! Po klucze, pamiętasz? – Lena przewróciła oczami i skrzyżowała ręce na piersiach.
Matka rzuciła jej przelotne spojrzenie, po czym ponownie zgromiła wzrokiem męża.
– Myślałem, że mam więcej czasu. – Mężczyzna naburmuszył się i wstał od stołu.
– Następnym razem po prostu się ubierz – zakończyła dyskusję matka i spojrzała na Lenę. – Co u ciebie, córciu? Jak w wydawnictwie?
– Dobrze – skłamała.
– Ciągle czekamy na wystrzałowy artykuł ujawniający jakąś polityczną aferkę. – Ojciec odzyskał humor i wrócił do stołu.
– Może kiedyś się uda – odpowiedziała wymijająco.
– A co u Jeremiego? – Zerknął na córkę z ukosa, zmieniając temat.
– Jędrzej! – syknęła Ewa.
– Dzwonił do mnie ostatnio – kontynuował ojciec, nie przejmując się upomnieniem żony.
– Po co? – zainteresowała się Lena.
– Pytał o… – Mężczyzna urwał, a jego pociągła twarz nagle się nadęła, jakby użądlił go szerszeń. Kaszlnął. – Wiesz co, nieważne.
Lena uniosła brwi.
– O co pytał? – dociekała.
Mężczyzna spojrzał błagalnie na żonę. Chyba w końcu do niego dotarło, że powinien był ugryźć się w język. Ale było już za późno.
– Tato?
– Lenka, daj już spokój – powiedziała łagodnie matka.
Lena zgromiła ją wzrokiem.
– O co pytał? – powtórzyła pytanie ze stoickim spokojem, choć w środku się gotowała.
Ojciec wykrzywił usta.
– Pytał o kajdanki.
– Kajdanki?
– No… – Mężczyzna odchylił się na krześle. – Nie mógł otworzyć kajdanek. Chciał zapytać, czy bez kupna nowego kompletu pożyczę mu kluczyk. Myślał, że może jego jest wadliwy, i nie mógł uwolnić… – Urwał.
– Czego uwolnić? – Lena nie rozumiała.
– Raczej kogo… – powiedział powoli i spojrzał na nią znacząco.
Gdy do Leny dotarło znaczenie tych słów, nie mogła ukryć zmieszania. Potrząsnęła głową.
– Ale dlaczego dzwonił akurat do ciebie?
– Herbaty? – zapytała nerwowo matka, zmieniając temat.
Puściła jej pytanie mimo uszu.
– Dlaczego? – naciskała, świdrując ojca wzrokiem.
– Bo dałem mu kiedyś… No te kajdanki. – Ojciec przygryzł wargę.
– Kiedyś?
– Jak jeszcze był z tobą. To był taki nowy model, ale wycofaliśmy go niedługo później, bo jak się okazało, zamki często się zacinały. Zresztą jak widać. – Zaśmiał się nerwowo, uciekając wzrokiem przed siebie. – W każdym razie kazałem mu spadać – zakończył, z wyraźną satysfakcją.
Krew w żyłach Leny zamarzła jak jezioro zimą. Zadrżała.
– Dałeś Jeremiemu kajdanki do zabaw z… ze mną? Przecież jestem twoją córką, to chore! – wykrzyknęła na koniec.
– Seks jest dla wszystkich, to nic takiego. Lenko, daj już spokój tacie, chciał dobrze – wtrąciła matka.
Lena posłała jej oburzone spojrzenie.
– Może zaparzę nam herbaty? – ponowiła pytanie, starając się brzmieć na pewną siebie.
– Mamo! – zaprotestowała dziewczyna.
– Lenko, co było, to było. Ojciec chciał dobrze i… – Urwała, zawieszając palec nad twarzą córki, która wyraźnie miała zupełnie inny pogląd na zachowanie ojca. – Odpuść – dodała bezgłośnie z błagalnym wyrazem twarzy.
Lena pokręciła głową zrezygnowana.
– Dziękuję za herbatę, ale chcę już wrócić do domu. Jestem wykończona.
– Za dużo pracujesz. Jesteś młoda, powinnaś korzystać z życia, zwiedzać świat, imprezować, poznawać nowe osoby, a zamiast tego ciągle tylko praca i praca. Jakbyś świata nie widziała poza tym Pirem i innymi – powiedział Jędrzej, ochoczo przekierowując temat na inne tory.
– Pierre’em – poprawiła go.
– Jak zwał, tak zwał.
– Ty już się lepiej nie odzywaj – powiedziała Ewa, ale mąż zbył ją machnięciem ręki.
– Lubię swoją pracę.
– Ja też lubię swoją pracę, ale to nie zmienia faktu, że lubię się też trochę rozerwać. Zresztą przypomina mi to, że mamy plany. Ewo… – Spojrzał na zegarek na nadgarstku.
Lena nie zdążyła zapytać o ich plany, bo odpowiedź nadeszła niemal natychmiastowo. Do domu Damięckich wparowali ludzie, którzy od progu przekrzykiwali się i pozdrawiali gospodarzy. Ewa podbiegła do drzwi salonu, ale zrobiła to niewystarczająco szybko, bo w tym samym momencie do pomieszczenia weszły trzy nieznane Lenie pary w średnim wieku. A wszystkie te pary były… nagie.
– Jezu… – jęknęła dziewczyna i poderwała się z krzesła.
Przywarła plecami do ściany i zamknęła oczy, jakby właśnie ustawiała się do rozstrzelania przez pluton egzekucyjny. Ewa szepnęła coś do gości, a ich roześmiane początkowo twarze stały się poważne, po czym wyszli za Jędrzejem do drugiego pokoju.
Ewa spojrzała na Lenę przepraszająco.
– Lenko, przepraszam, że się na nich natknęłaś. Tak rzadko nas odwiedzasz. – Posłała jej rozżalone spojrzenie, które starała się zamaskować zakłopotanym uśmiechem. – Nie zdążyliśmy ich uprzedzić.
Lena patrzyła na nią zmieszana. Matka miała rację, rzadko ich odwiedzała. Na ogół przyjeżdżała, żeby zgarnąć rzeczy, których nie zdążyła wziąć przy wyprowadzce: stare książki czy notatki ze studiów, które trzymała u nich, a które raz na jakiś czas przydawały jej się przy tworzeniu artykułów. Pochłonęło ją życie zawodowe.
– Nic się nie stało, mamo – zapewniła Ewę. – Wezmę kluczę i wracam do domu. Jestem padnięta.
Kobieta podeszła do córki i położyła jej delikatnie dłoń na plecach.
– Córeczko, ale gdyby coś się stało… – powiedziała po cichu i spojrzała w zielone tęczówki Leny, które były bliźniaczym odbiciem jej tęczówek. Nie odnajdując tam żadnych odpowiedzi dodała: – Powiedziałabyś mi, prawda? Wiesz, że możesz na mnie liczyć. Na ojca także. Zawsze jesteśmy po twojej stronie.
Lena uśmiechnęła się blado.
– Dziękuję, mamuś, ale wszystko jest dobrze, naprawdę.
Kobieta pokiwała głową.
– Mam nadzieję. I przepraszam za ojca. Wiesz, jaki on jest…
Po powrocie do domu opadła na kanapę, oparła szyję o zagłówek i przymknęła oczy, oddychając głęboko. Najchętniej zanurzyłaby się w wypełnionej gorącą wodą i białą pianą wannie. Delikatnie wymasowałaby całe ciało gąbką, zmywając z siebie wszystkie trudy dnia. Odpaliłaby spokojną muzykę, nalała wina do kieliszka… Ale niestety, nie miała wanny. Wina w barku również nie było. Ani kieliszków, ostatnie dwa stłukła, gdy pakowała rzeczy Jeremiego i niechcący pchnęła stolik, na którym stały. Cienkie szkło roztrzaskało się wówczas na kawałeczki, a gdy zbierała je z ziemi, na kilku z nich odbita była czerwona szminka kochanki Jeremiego. W złości całe szkło wylądowało między ubraniami byłego. Później dostała od niego MMS ze zdjęciem skaleczonej dłoni i podpisem, że jest popaprana.
Jej brzuch zaczął wydawać pomrukiwania niezadowolenia. Przypomniała sobie, że nic nie zjadła. Jej usta napełniły się śliną na myśl o kajzerce z serem i pomidorem, które kupiła wcześniej w sklepie osiedlowym.
Poszła do kuchni i zajrzała do siatki z zakupami leżącej na blacie. Teraz jej żołądek lamentował już tak głośno, że jedną dłoń położyła na brzuchu, aby stłumić krępujące dźwięki. Wolną ręką wyciągnęła kajzerkę, ser i pomidora. Już pod palcami czuła, że pieczywo nie jest pierwszej świeżości, ale gdy przekrajała bułkę i dotknęła suchego środka, po raz kolejny obiecała sobie, że już nigdy więcej nie kupi nic w tym sklepie.
– Gorzej być nie może… – Wykrzywiła usta, gdy smarowała pieczywo masłem.
Było gorzej. Otworzyła paczkę sera, wyciągnęła pierwszy plasterek i od razu zauważyła, że coś na nim było. Podsunęła plasterek bliżej oczu. Żółć sera ozdobiona była przez małe, szarozielone, włochate plamki. Zerknęła rozpaczliwie na paczkę i dokładnie przejrzała każdy plasterek. Poczuła się jak Bridget Jones, która w lodówce miała jedynie spleśniały ser. Tylko, w przeciwieństwie do bohaterki z książki Helen Fielding, ona nie zamierzała zeskrobać pleśni i skonsumować zepsutego sera. Zamiast tego całą paczkę wyrzuciła do śmietnika.
Spojrzała nieufnie na pomidora. Teraz tylko on był w stanie uratować jej kolację. Wzięła go w dłoń i przyjrzała mu się z bliska. Wydawał się zdrowy. Ukroiła kilka plastrów i położyła na suchej bułce. Ta kanapka na pewno nie zajmie żadnego miejsca wśród rankingu top 10, ale musiała ją zadowolić.
Kładąc się do łóżka, miała w głowie tylko jedną myśl: dobrze, że ten dzień już się skończył.