Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Podręcznik dla inkwizytorów - ebook

Data wydania:
12 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podręcznik dla inkwizytorów - ebook

„Podręcznik dla inkwizytorów” to przestroga dla wszystkich, którym zamarzyła się władza absolutna, oraz dla tych, którzy, nie zawsze świadomie, umożliwiają im rządzenie.

Antunes stworzył misterny kolaż fragmentów wspomnień (a może zeznań przed inkwizytorem?) składających się na portret psychologiczny głównego bohatera, wysokiego rangą dostojnika państwowego. Ten minister, którego rady cenił sam Salazar, człowiek pazerny i bezwzględny, stojący w cieniu tyrana, ale korzystający z każdej sposobności, by mścić się, zabijać, gwałcić, odzierać ludzi z godności i wykorzystywać ich strach, pod koniec życia trafia do domu starców. Nieświadomy tego, że stracił atrybuty władzy, wykrzykuje historię swojego życia. A jego groteskowa postać staje się symbolem dyktatury Salazara, która u schyłku zmieniła się we własną karykaturę. Co prawda reżim upadł, a wszystkie jego tajemnice zostały obnażone, lecz emocje i napięcia rozbudzone w ciągu 40 lat bezwzględnego panowania nie opadły. Wspomnienia minionych zbrodni wciąż wywołują strach, doprowadzając do paranoi nie tylko ofiary, ale także katów. To piętno władzy absolutnej odciśnięte tak mocno, że przetrwa pokolenia.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7392-987-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

opo­wia­da­nie

Wcho­dząc do sądu w Li­zbo­nie, my­śla­łem o dwo­rze. Nie o dwo­rze ta­kim, jaki jest w tej chwili, z po­kru­szo­nymi sta­tu­ami w ogro­dzie, pu­stym ba­se­nem, z trawą, która za­ro­sła psiar­nię i grządki, o domu bez da­chu, przez który deszcz pa­dał na pia­nino ze zdję­ciem kró­lo­wej z au­to­gra­fem, na stół do sza­chów, w któ­rych bra­ko­wało bie­rek, na po­dartą wy­kła­dzinę i alu­mi­niowe łóżko, które zmon­to­wa­łem w kuchni i usta­wi­łem obok pieca, gdzie sy­pia­łem, całe noce tra­piony śmie­chem kru­ków

wcho­dząc do sądu w Li­zbo­nie, nie my­śla­łem o dwo­rze w obec­nym sta­nie, tylko o domu i go­spo­dar­stwie z cza­sów mo­jego ojca, kiedy Se­túbal

(mia­sto tak mało zna­czące jak zwy­kła pro­win­cjo­nalna wio­ska, o świa­tłach tań­czą­cych wo­kół wiaty kon­cer­to­wej w drżą­cym mroku, roz­dzie­ra­nym uja­da­niem psów)

jesz­cze nie do­tarł do bramy i do wierzb przy mu­rze i biegł w dół, wzdłuż rzeki, wzdłuż kłę­bo­wi­ska ry­bac­kich ło­dzi i ta­wern, Se­túbal, do któ­rego och­mi­strzyni za­bie­rała mnie na za­kupy w nie­dzielne po­ranki, cią­gnąc za ło­kieć po­śród wrzawy go­łębi

o domu i go­spo­dar­stwie z cza­sów mego ojca, o scho­dach ozdo­bio­nych ka­mien­nymi anio­łami i o hia­cyn­tach ro­sną­cych wzdłuż ścian, o krzą­ta­ni­nie słu­żą­cych na ko­ry­ta­rzach, ta­kiej sa­mej jak krzą­ta­nina lu­dzi w hallu sądu

(był li­piec i drzewa na ulicy Ma­rquês da Fron­te­ira skrę­cały się w słońcu przy fa­sa­dach do­mów)

grona lu­dzi, zbie­ra­ją­cych się i roz­sy­pu­ją­cych koło wind w ner­wo­wym po­śpie­chu, i na­gle mój ad­wo­kat po­śród świad­ków i oskar­żo­nych, i straż­ni­ków są­do­wych, przy­trzy­muje mnie za ko­szulę i wska­zuje stop­nie

– Tędy pa­nie in­ży­nie­rze roz­wody tędy

a ja, obo­jętny na sąd, na niego, wspo­mi­na­łem ten dawny li­piec w Pal­meli

(mia­łem wtedy ja­kieś pięt­na­ście, szes­na­ście lat, bo wła­śnie bu­do­wali nowy ga­raż obok bu­ków, trak­tor krę­cił się za ogro­dem i że­la­zne ło­patki młyna skrzy­piały w upale)

kiedy na­gle usły­sza­łem szepty i kroki i szem­ra­nia w ka­plicy i nie były to kury nie były sy­no­gar­lice nie były wrony, byli to lu­dzie, może Cy­ga­nie z Aze­itão krad­nący świętą i drew­niane świecz­niki

(ko­biety w czar­nych spód­ni­cach, męż­czyźni dmu­cha­jący w sto­jące na ogniu czaj­niki, chude smutne muły)

i chwy­ci­łem jedną z la­sek sto­ją­cych przy wej­ściu w por­ce­la­no­wym sto­jaku i prze­bie­głem przez sa­lon

– Tędy pa­nie in­ży­nie­rze roz­wody tędy

z krysz­ta­ło­wym ży­ran­do­lem rzu­ca­ją­cym szklane cie­nie na ob­rus, prze­sko­czy­łem grządkę stre­li­cji, prze­sa­dzi­łem jed­nym su­sem pe­tu­nie, drzwi do ka­plicy były przy­mknięte, świece mi­go­tały we wnę­kach i nie zo­ba­czy­łem Cy­ga­nów z Aze­itão

(ko­biety w czar­nych spód­ni­cach, męż­czyźni dmu­cha­jący w sto­jące na ogniu czaj­niki, chude smutne muły)

zo­ba­czy­łem ku­charkę le­żącą na ple­cach na oł­ta­rzu, z ubra­niem w nie­ła­dzie i far­tu­chem na szyi, a mój oj­ciec pur­pu­rowy na twa­rzy, z cy­ga­retką w ustach i w ka­pe­lu­szu na gło­wie, trzy­mał ją za bio­dra i pa­trzył na mnie bez za­sko­cze­nia ni zło­ści, i tej nie­dzieli po udzie­le­niu od­po­wie­dzi na krzyki księ­dza po ła­ci­nie, przy chło­pach, och­mi­strzyni, słu­żą­cych, mój oj­ciec za­pa­lał cy­ga­retkę pod­czas ko­mu­nii

(wiatr wstrzą­sał da­liami i eu­ka­lip­tu­sami na ba­gnie, które sta­wały się wyż­sze lub niż­sze w za­leż­no­ści od po­ziomu błota)

za­wo­łał mnie do ga­bi­netu z oknem wy­cho­dzą­cym na szklar­nię z or­chi­de­ami i na mor­ską bryzę

– Oby pań­ska żona się nie spóź­niła pa­nie in­ży­nie­rze w prze­ciw­nym ra­zie sę­dzia prze­su­nie roz­prawę ad ca­len­das Gra­ecas

(jed­nak mimo to nie wi­dać było mew, nie ma mew po tej stro­nie gór)

i wstał, ob­szedł biurko, wy­cią­gnął z kie­szeni ka­mi­zelki ben­zy­nową za­pal­niczkę i po­ło­żył mi otwartą dłoń na karku ge­stem, ja­kim oce­niał owce i inne zwie­rzęta w obo­rze

– Ro­bię wszystko czego tylko one chcą ale ni­gdy nie ścią­gam z głowy ka­pe­lu­sza żeby było wia­domo kto tu rzą­dzi.

Oj­ciec z otwartą dło­nią na karku córki pa­robka, bo­sej na­sto­latki, brud­nej, ru­dej, wiecz­nie ucze­pio­nej kro­wich sut­ków, sku­lo­nej na drew­nia­nym stołku, trzyma ją za kark i zmu­sza do po­chy­le­nia się nad żło­bem bez po­sta­wie­nia na ziemi wia­der z mle­kiem, oj­ciec znowu pur­pu­rowy i ude­rza­jący pęp­kiem o jej po­śladki, z za­pa­loną cy­ga­retką skie­ro­waną w stronę be­lek po­wały, a córka pa­robka nie pro­te­sto­wała, pa­ro­bek nie pro­te­sto­wał, nikt nie pro­te­sto­wał ani na­wet nie wy­obra­żał so­bie, że mógłby to zro­bić, oj­ciec za­biera rękę z mego karku i z po­gardą wska­zuje kuch­nię, po­kój słu­żą­cych, sad, cały dwór, świat

– Ro­bię wszystko czego tylko one chcą ale ni­gdy nie ścią­gam z głowy ka­pe­lu­sza żeby było wia­domo kto tu rzą­dzi.

Oj­ciec, który w so­boty po sje­ście wy­sy­łał szo­fera po dwie­ście pięć­dzie­siąt gra­mów her­bat­ni­ków i ka­zał się za­wo­zić do Pal­meli, gdzie przy stro­mej dro­dze do zamku miesz­kała wdowa po ap­te­ka­rzu, w bliź­niaku z ro­bio­nymi na szy­dełku fi­ran­kami i z gip­so­wym ko­tem na kre­den­sie, i który nocą wra­cał do dworu, roz­sie­wa­jąc za­pach ta­nich per­fum, i naj­da­lej po pół­go­dzi­nie sły­sza­łem, jak chra­pał na fo­telu w sa­lo­nie z ka­pe­lu­szem na­cią­gnię­tym na oczy i z ostat­nią cy­ga­retką do­pa­la­jącą mu się w ustach, pod­czas gdy pu­cha­cze z ba­gna ga­wo­rzyły w ogro­dzie, a ad­wo­kat w ubra­niu dro­giego ad­wo­kata, z ko­szulą do­pa­so­waną ko­lo­rem do skar­pe­tek, ude­rzał w szkiełko ze­garka

– Je­śli pań­ska żona spóźni się na roz­prawę je­ste­śmy za­ła­twieni

ad­wo­kat, któ­rego opła­ciła mi naj­star­sza córka po tym, jak po­ja­wiła się we dwo­rze, żeby na mnie na­krzy­czeć po przej­rze­niu z obu­rze­niem okien bez szyb i spróch­nia­łych de­sek pod­łogi, po obej­rze­niu z obu­rze­niem garnka z zimną zupą sto­ją­cego na pia­ni­nie obok por­tretu kró­lo­wej, spo­glą­da­jąca w obu­rze­niu na łu­piny na dy­wa­nie

– Jak mo­żesz żyć w ta­kim chle­wie?

Drogi ad­wo­kat o wło­sach ostrzy­żo­nych u dro­giego fry­zjera przy­jął mnie w dro­gim ga­bi­ne­cie z dro­gimi ob­ra­zami z książ­kami w dro­gich opra­wach na dro­gich pół­kach droga żona i dzieci dro­gie uśmie­chają się ze srebr­nej oprawki a me­ble są nie­mal tak dro­gie jak me­ble mego ojca, ad­wo­kat uda­wał, że nie wi­dzi sznurka słu­żą­cego mi za pa­sek, nie­wy­pa­sto­wa­nych bu­tów, skar­pe­tek bez gumki, znisz­czo­nych spodni, ob­ser­wo­wał mnie ze znu­dzo­nym lek­ce­wa­że­niem, z ja­kim moja te­ściowa wpa­try­wała się we mnie, gdy po raz pierw­szy wsze­dłem za­wsty­dzony, prze­wra­ca­jąc bi­be­loty, do pa­ła­cyku w Es­to­ril, moja te­ściowa gra­jąca w bry­dża ze szwa­gier­kami w po­żo­dze pier­ścion­ków i uno­sząca brew po­nad pa­trzą­cym na mnie okiem, ja­kim mie­rzy się nie­kom­pe­tent­nego ogrod­nika win­nego znisz­cze­nia buksz­pa­nów na ta­ra­sie

– Chłop­cze czy ty masz pie­nią­dze żeby utrzy­mać So­fię na po­zio­mie do ja­kiego jest przy­zwy­cza­jona?

Ad­wo­kat za­że­no­wany moją zbyt krótką ma­ry­narką, mo­imi po­wy­py­cha­nymi spodniami, mo­imi ko­micz­nymi wą­si­kami, ba­wiący się srebr­nym dłu­go­pi­sem w ob­ło­kach wody po go­le­niu i usi­łu­jący jed­no­cze­śnie po­zbyć się sprawy i nie ura­zić mo­jej córki

– Zo­ba­czymy co się da zro­bić pa­nie in­ży­nie­rze ni­czego nie obie­cuję

a gdy wy­cho­dzi­łem, te­le­fo­nistka spoj­rzała na mnie, jak­bym był świad­kiem Je­howy albo jak­bym sprze­da­wał en­cy­klo­pe­die, a moja star­sza córka, grze­biąc w szu­fla­dach kuchni, gdzie majtki mie­szały się ze sztuć­cami, rze­kła

(po­wy­gi­nane wi­delce za­śnie­działe łyżki noże zbyt tępe by co­kol­wiek ukroić)

– Nie masz przy­naj­mniej ja­kie­goś po­rząd­nego gar­ni­turu?

i So­fia otrze­pu­jąca mi ra­miona wierz­chem dłoni

– Mógł­byś się tro­chę do­pro­wa­dzić do po­rządku idąc po­znać moją matkę

te­ściowa za­po­mniała o kar­tach, gdy tylko strą­ci­łem na pod­łogę lampę ze szkla­nym aba­żu­rem

– Chłop­cze je­steś głup­cem czy uda­jesz?

ja w są­dzie w Li­zbo­nie, eskor­to­wany przez ad­wo­kata, stu­ka­ją­cego pa­znok­ciem w szkiełko ze­garka, przy­po­mi­na­jący so­bie po­czer­niałe od rdzy ło­patki młyna, które prze­stały pra­co­wać po­mimo wia­tru, pu­stą psiar­nię i głodne owczarki al­zac­kie ga­lo­pu­jące bez celu po gó­rach albo wy­jące na ba­gnie w chwili, kiedy funk­cjo­na­riuszka sądu za­częła wy­czy­ty­wać na­zwi­ska i sta­wiać ołów­kiem krzy­żyk przy tych, któ­rzy od­po­wie­dzieli, przy­po­mi­na­łem so­bie, jak przy­wio­złem na­rze­czoną do dworu w sierp­niu, a mój oj­ciec znaj­do­wał się na pa­tio w bu­ja­nym fo­telu i pił le­mo­niadę z żoną sier­żanta, damą w ba­ro­ko­wych atła­sach, która przy­jeż­dżała au­to­bu­sem z Se­tu­balu, gdy jej mąż zo­sta­wał w ko­sza­rach na służ­bie, i po­wie­dzia­łem do ojca

– Tato So­fia

a oj­ciec przy­glą­dał się jej z przy­mru­żo­nym okiem tak samo jak pa­trzył na ku­charkę córkę pa­robka Cy­ganki słu­żące, dwoma pal­cami zsu­wa­jąc ka­pe­lusz na oczy

– Rób wszystko czego ona tylko chce ale ni­gdy nie ścią­gaj ka­pe­lu­sza z głowy żeby wie­działa kto tu rzą­dzi

a ad­wo­kat nie­spo­koj­nie po­ka­zuje mi ze­ga­rek

– Co też mo­gło się stać z pań­ską żoną?

So­fia po­pra­wia­jąca opa­skę we wło­sach, czer­wie­niąca się ze wstydu, kruki skrze­czące na bu­kach, od­bi­cie domu drżące w ba­se­nie, żona sier­żanta wy­krzy­wia­jąca twarz do nas w uśmie­chu cioci, oj­ciec tak­su­jący So­fię, ode­zwał się roz­tar­gnio­nym gło­sem, ja­kim ma­wiał do zwie­rząt w obo­rze

– Wie­szak szkie­let ni­gdy się ni­czego nie na­uczy­łeś o ja­łów­kach

i ad­wo­kat na­gle uspo­ko­jony, na­gle po­ważny, przy­biera wy­pro­sto­waną po­stawę, pa­trzy w stronę windy i ob­ciąga man­kiety ko­szuli

– Wresz­cie pa­nie in­ży­nie­rze

i oto zbli­żała się So­fia bez opa­ski bez dwu­dzie­stu lat nie czer­wie­niąc się ze wstydu nie otrze­pu­jąc mi ra­mion wierz­chem dłoni, eskor­to­wana przez ad­wo­kata, tak po­dob­nego do mo­jego, że mo­gliby sie­bie uznać za lu­strzane od­bi­cia, za re­pliki, bliź­niaki, obaj z wło­sami ostrzy­żo­nymi u dro­giego fry­zjera, obaj w ma­ry­nar­kach z an­giel­skiej wełny szy­tych na miarę, obaj pewni sie­bie au­to­ry­tarni su­rowi, pła­wiący się w tej sa­mej wo­dzie ko­loń­skiej, z ma­je­sta­tem wę­go­rza, So­fia z pier­ścion­kiem mo­jej te­ścio­wej na palcu ser­decz­nym z po­gar­dliwą swo­bodą matki

(– Chłop­cze je­steś głup­cem czy uda­jesz?)

nie pa­trząc na mnie nie uśmie­cha­jąc się do mnie nie mó­wiąc

– Mógł­byś się tro­chę do­pro­wa­dzić do po­rządku João

a ja mó­wiąc do swo­jego, ale też do jej ad­wo­kata

– Ni­gdy nie po­wi­nie­nem był ścią­gać ka­pe­lu­sza żeby było wia­domo kto tu rzą­dzi

i ad­wo­kat z wy­żyn an­giel­skiej ma­ry­narki, nie ro­zu­mie­jąc

– Co pro­szę?

ad­wo­kat po­dobny do ad­wo­ka­tów, ban­kie­rów, dy­rek­to­rów, po­słów i mi­ni­strów, przy­jeż­dża­ją­cych do dworu w cza­sach mo­jego ojca, nie­ru­cho­mych za ma­to­wymi szy­bami po­su­wa­ją­cych się sznu­rem po­grze­bo­wych sa­mo­cho­dów, ja­dą­cych drogą wy­sa­dzaną cy­pry­sami, która łą­czyła bramę z do­mem, w roz­tar­gnie­niu brali mnie pod brodę, na­wet na mnie nie pa­trząc

– Aleś ty urósł

za­my­kali się w sa­lo­nie z pia­ni­nem na całe po­po­łu­dnie, ze słu­żą­cymi w bia­łych rę­ka­wicz­kach raz za ra­zem przy­no­szą­cymi ko­lejne tace z kuchni, och­mi­strzyni ka­zała mi się ba­wić na ty­łach domu, pa­ro­bek pło­szył kruki i uci­szał psy, ad­wo­kaci, ban­kie­rzy, dy­rek­to­rzy, po­sło­wie i mi­ni­stro­wie, wra­ca­jący już nocą do swych ogrom­nych sa­mo­cho­dów, ni­kli na dro­dze do Li­zbony i oj­ciec o nich za­po­mi­nał, zwró­cony do po­grą­żo­nego w opa­rach ba­gna, gdzie zni­kały ostat­nie sy­no­gar­lice, So­fia prze­cho­dząca obok mnie z po­gar­dliwą swo­bodą swej matki i ad­wo­kat, nic nie­ro­zu­mie­jący, który na­chyla się do mnie, żeby le­piej sły­szeć

– Co pro­szę?

a ja nie w są­dzie, we dwo­rze, kie­ru­jąc się do ojca po­śród łka­nia żab

– Ni­gdy nie po­wi­nie­nem był ścią­gać ka­pe­lu­sza żeby było wia­domo kto tu rzą­dzi

i ad­wo­kat z unie­sio­nymi ze zdu­mie­nia brwiami prze­suwa dło­nią po wło­sach

– Co pro­szę?

jakby po­wie­dział, opę­tany, nie tu­taj w są­dzie, ale w Es­to­ril, przy bry­dżu w Es­to­ril, przy oknie wy­cho­dzą­cym na palmy Ka­syna, pa­trząc na sko­rupy lampy, którą wła­śnie stłu­kłem

– Chłop­cze je­steś głup­cem czy uda­jesz?

pa­ła­cyk w Es­to­ril, do któ­rego po­sze­dłem z moim oj­cem, ubra­nym jak chłop, z mie­dzia­nym łań­cusz­kiem, w bu­tach z su­ro­wej skóry, w sta­rym ka­pe­lu­szu na gło­wie i z cy­ga­retką w zę­bach, moim oj­cem, który zo­sta­wił na­sha w ga­rażu z kie­rowcą w li­be­rii, po­le­ru­ją­cym chro­mo­wane czę­ści, i wziął je­dyną tak­sówkę w Pal­meli, którą pro­wa­dzi swego ro­dzaju klaun w czapce z dasz­kiem, za­trzy­mu­jący się we wszyst­kich ta­wer­nach pod pre­tek­stem ochło­dze­nia sil­nika i spę­dza­jący go­dziny po­śród wi­no­ro­śli i much, mój oj­ciec w to­wa­rzy­stwie wdowy po ap­te­ka­rzu, skry­wa­ją­cej się za ka­meą z masy per­ło­wej i za se­wil­skim wa­chla­rzem, w któ­rym brak było desz­czu­łek, z mi­kro­sko­pij­nym pie­skiem skam­lą­cym na jej ko­la­nach, wdowa i ja sma­ży­li­śmy się w tak­sówce śmier­dzą­cej sta­rym pu­dłem po bu­tach, a mój oj­ciec i klaun w czapce z dasz­kiem wy­chy­lali kie­li­szek za kie­lisz­kiem i wa­chlo­wa­niem chło­dzili chłod­nicę, po­pla­mieni sa­dzą, tak więc do­tar­li­śmy do Es­to­ril grubo po obie­dzie, kiedy już prze­stano na nas cze­kać i grano w bry­dża na ta­ra­sie nad plażą i me­wami, a moja te­ściowa za­miast się obu­rzyć na brak wy­cho­wa­nia mego ojca, wpy­cha­ją­cego do domu wdowę i jej mi­kro­sko­pij­nego pie­ska w weł­nia­nym wdzianku

– Chłop­cze je­steś głup­cem czy uda­jesz?

zo­sta­wiw­szy klauna na pa­tio, za­ta­cza­ją­cego się po­śród hor­ten­sji, skrę­ca­ją­cego i roz­krę­ca­ją­cego sil­nik tak­sówki, który wy­rzu­cał z sie­bie ago­nalne wy­bu­chy, mój oj­ciec z fi­li­żanką her­baty w dło­niach, spo­glą­da­jący na matkę So­fii i na jej szwa­gierki spod pół­przy­mknię­tych po­wiek, tak jak pa­trzył za­wsze na ku­charkę, na córkę pa­robka, na Cy­ganki, na słu­żące, nie ścią­gnąw­szy ka­pe­lu­sza i nie prze­sta­jąc pa­lić, bo za chwilę wcią­gnie któ­rąś z nich do pierw­szego wol­nego po­koju w celu pod­nie­sie­nia jej spód­nicy i spłasz­cze­nia po­ślad­ków o szafę albo ko­modę, któ­rej szu­flady skrzy­pią, in­for­mu­jąc każ­dego, kto wej­dzie

– Ro­bię wszystko czego ona chce ale ni­gdy nie ścią­gam ka­pe­lu­sza z głowy żeby było wia­domo kto tu rzą­dzi

oj­ciec z fi­li­żanką her­baty, wdowa po ap­te­ka­rzu kar­miąca ka­wa­łecz­kami bisz­kopta okrop­nego pie­ska, i moja te­ściowa nie wście­kła, nie obu­rzona, wy­ro­zu­miała

– Jaka szkoda że pań­ski syn nie odzie­dzi­czył pań­skiego po­czu­cia hu­moru Fran­ci­sco

mo­rze za pal­mami i mewy na po­mo­ście spo­kojne i białe, tak inne od roz­czo­chra­nych kru­ków ze dworu

– Jaka szkoda że pań­ski syn nie odzie­dzi­czył pań­skiego po­czu­cia hu­moru Fran­ci­sco

mój oj­ciec mil­czący, skru­pu­lat­nie tak­su­jący szwa­gierki od bry­dża ze znu­dzoną cier­pli­wo­ścią, z jaką oglą­dał krowy w obo­rze, scy­zo­ry­kiem zdra­pu­jący błoto z bu­tów, a jed­nak cie­bie lu­bi­łem, oj­cze, lu­bi­łem cię, nie po­tra­fi­łem ci tego po­wie­dzieć, ale lu­bi­łem cię, matka So­fii czę­sto­wała to­stami, za które oj­ciec na­wet nie po­kwa­pił się po­dzię­ko­wać, tak był za­jęty bło­tem na bu­tach, matka So­fii sta­rała się

– Mój brat Pe­dro roz­ma­wiał z pa­nem kilka razy z po­wodu kło­po­tów w banku kiedy był pan se­kre­ta­rzem stanu z pew­no­ścią pa­mięta pan Pe­dra

a w są­dzie w Li­zbo­nie ad­wo­kat do mnie

– Sę­dzia nas we­zwał pa­nie in­ży­nie­rze

ad­wo­kat za­nie­po­ko­jony, nie­spo­kojny, pro­szący, na­gle w ta­niej i pod­nisz­czo­nej an­giel­skiej ma­ry­narce, fry­zura na­gle po­spo­lita, mo­de­lo­wana przez fry­zjera z rogu na Penha de Fra­nça albo w Ama­do­rze

– Pro­szę nie otwie­rać ust pod­czas roz­prawy pa­nie in­ży­nie­rze niech pan nie za­czyna z tymi hi­sto­riami o rzą­dze­niu

ko­ry­tarz z pra­cow­ni­kami pi­szą­cymi na ma­szy­nie, na kor­ko­wej ta­blicy we­zwa­nia i ob­wiesz­cze­nia za­ka­zu­jące pa­le­nia, cze­ka­jący lu­dzie, a na końcu ko­ry­ta­rza półka z książ­kami, ka­len­darz na ścia­nie, akta na pod­ło­dze, pu­bliczny urzę­dowy stół za­wa­lony ko­dek­sami i ak­tami pro­ce­so­wymi i oko­pany sę­dzia z ołów­kiem, jakby pre­zen­to­wał broń za ba­ry­kadą praw, jakby to on miał się przed nami bro­nić, wy­glą­dał zu­peł­nie jak na­uczy­ciel w szkole pod­sta­wo­wej, z po­łową twa­rzy za­sło­niętą przez trak­taty z po­wty­ka­nymi kar­te­lusz­kami za­zna­cza­ją­cymi strony, pa­trzył na mnie, jakby pro­sił o wy­ba­cze­nie, tak samo jak ja pa­trzy­łem na mo­jego ojca ty­dzień albo dwa ty­go­dnie po re­wo­lu­cji

(żoł­nie­rze woj­skowe mar­sze broń wię­zie­nia moja te­ściowa i jej szwa­gierki w Hisz­pa­nii w ho­te­lach trze­ciej klasy na obrze­żach Ma­drytu bez wa­li­zek po­dróż­nych bez pasz­por­tów prze­ra­żone bez­sku­tecz­nie usi­łu­jące do­dzwo­nić się do Li­zbony usi­łu­jące do­dzwo­nić się do ma­jątku ziem­skiego i chłopi ob­ra­żali je krzy­cząc moja te­ściowa i jej szwa­gierki w Hisz­pa­nii z kil­koma fu­trami po­wkła­da­nymi jedno na dru­gie z kil­koma zło­tymi ze­gar­kami na każ­dym z nad­garst­ków i bra­cia mo­jej te­ścio­wej upo­ko­rzeni przez cy­wi­lów z pi­sto­le­tami w to­wa­rzy­stwie ubez­pie­cze­nio­wym upo­ko­rzeni przez cy­wi­lów z pi­sto­le­tami w Gu­in­cho bra­cia mo­jej te­ścio­wej trans­por­to­wani w cię­ża­rów­kach z rzeźni do Ca­xias do Pe­ni­che do Vale de Ju­deus)

tak jak pa­trzy­łem na mo­jego ojca, kiedy ty­dzień albo dwa ty­go­dnie po re­wo­lu­cji spro­wa­dził nas do dworu, So­fię, dzieci i mnie, i za­mknął drzwi na klucz, po­cho­wał ob­razy i sre­bra, wy­pu­ścił owczarki al­zac­kie z psiarni i zwol­nił służbę, i cze­kał na nas u szczytu scho­dów, ze strzelbą pod pa­chą i z kie­sze­niami wy­pcha­nymi ła­dun­kami, mój oj­ciec, który nie prze­sta­wał pa­lić cy­ga­re­tek, w ka­pe­lu­szu na gło­wie

– Pierw­szy ko­mu­ni­sta który od­waży się wejść do­sta­nie kulę mię­dzy rogi

wy­gra­żał strzelbą ba­gnu, spi­chle­rzowi, sa­dowi i cy­pry­so­wej alei, owczarki al­zac­kie ta­rzały się na klom­bach, wy­ko­pu­jąc nar­cyzy

– Pierw­szy ko­mu­ni­sta który od­waży się wejść do­sta­nie kulę mię­dzy rogi

a ad­wo­kat po ci­chu

– Może pan usiąść

owczarki al­zac­kie, które pę­dem umy­kały z domu, prze­wra­ca­jąc krze­sła, roz­dzie­ra­jąc fo­tele, nisz­cząc za­słony w drzwiach, wra­cały do ogrodu w bu­rzy garn­ków i ta­le­rzy, z ka­wał­kami po­du­szek, za­słon, ob­ru­sów, a mój oj­ciec strze­lał, stra­sząc kruki

– Pierw­szy ko­mu­ni­sta który od­waży się wejść do­sta­nie kulę mię­dzy rogi

zmu­szał mnie do pa­tro­lo­wa­nia ze sobą spi­chle­rza, ogrodu, ga­rażu, eu­ka­lip­tu­sów na ba­gnie, po­śród któ­rych łkały żaby, wy­cią­gał re­wol­wer zza pasa, po­da­wał mi re­wol­wer i mam­ro­tał pod ka­pe­lu­szem

– Je­śli zo­ba­czysz ja­kie­goś ko­mu­ni­stę strze­laj

mój oj­ciec bar­dziej sa­motny, niż wy­da­wał mi się przez całe ży­cie, bez żony, bez przy­ja­ciół, bez pod­wład­nych, bez wspól­ni­ków, cio­sami kolby od­ga­nia­jący krowy w obo­rze, żeby szu­kać re­wo­lu­cjo­ni­stów w żło­bach, w kan­kach z mle­kiem, w wor­kach z ziar­nem, w sło­mie, oj­ciec naj­pierw na ko­la­nach, a po­tem na brzu­chu, w ka­łuży od­cho­dów i uryny, grze­biący wśród na­rzę­dzi

– Nic nie sły­sza­łeś nic nie sły­sza­łeś?

i owcza­rek al­zacki za­wył na ze­wnątrz i oj­ciec, pró­bu­jąc wstać, po­śli­znął się

(– Jaka szkoda że pań­ski syn nie odzie­dzi­czył pań­skiego po­czu­cia hu­moru Fran­ci­sco)

po­now­nie pró­bo­wał wstać

– To oni

i ko­lejne uja­da­nie psów, wię­cej na­trzą­sa­nia się kru­ków, wię­cej wes­tchnień mię­dzy bu­kami, oj­ciec wpadł na be­czułkę, wpadł na gra­bie, na czwo­ra­kach zmie­rzał do wyj­ścia

– Strze­laj

So­fia za­częła od­po­wia­dać na py­ta­nia bry­dżo­wym to­nem, to­nem matki, jak­bym ja nie ist­niał, jak­bym ni­gdy nie ist­niał, i ad­wo­kat zro­bił znak do sę­dziego

– Pro­szę nie otwie­rać ust pa­nie in­ży­nie­rze pro­szę po­zwo­lić mó­wić mnie

ale we dwo­rze nie było ni­kogo, żad­nych cy­wi­lów z ka­ra­bi­nami ma­szy­no­wymi na dro­dze do Li­zbony, żad­nych ko­mu­ni­stów przy bra­mie, nie było ni­kogo, prócz kru­ków na eu­ka­lip­tu­sach i ka­mien­nych anioł­ków, a od chwili kiedy zna­la­złem się w se­pa­ra­cji, nie było we dwo­rze ni­kogo oprócz mnie, bu­du­ją­cego łódkę w ga­rażu, żeby któ­re­goś dnia od­pły­nąć, So­fia umil­kła, sę­dzia na­uczy­ciel po­ru­szył brodą zza oko­pów akt pro­ce­so­wych, jakby przy­rze­kał nie ob­le­wać jej na eg­za­mi­nie, i ad­wo­kat, któ­rego an­giel­ska ma­ry­narka znowu była droga, wtrą­cił się

– Je­dy­nym ma­jąt­kiem mo­jego klienta jest po­sia­dłość bez war­to­ści

moja te­ściowa w Es­to­ril, za­po­mniaw­szy o kar­tach, przy­gląda się memu ubra­niu, z nie­do­wie­rza­niem

– Chłop­cze czy ty masz pie­nią­dze żeby utrzy­mać So­fię na po­zio­mie do ja­kiego jest przy­zwy­cza­jona?

tak więc po ślu­bie za­pro­po­no­wali mi, że­bym pra­co­wał w banku, z tym że będę pod­pi­sy­wał li­stę płac na ko­niec mie­siąca i nie będę miał żad­nych za­chcia­nek ani po­my­słów, że nie będę za­bie­rał głosu na ze­bra­niach i nie będę po­ja­wiał się w pracy, a więc de facto pod wa­run­kiem, że nie będę ist­niał, tak jak nie ist­nia­łem dla mo­jej te­ścio­wej, jak nie ist­nia­łem dla mo­jej żony, jak nie ist­nia­łem dla mo­ich dzieci

– Jak mo­żesz żyć w ta­kim chle­wie?

ja bu­do­wa­łem łódkę w ru­inach ga­rażu, któ­remu za­gra­żał dąb też bli­ski ru­iny

(ga­łę­zie przy­gnia­tały dach, a ko­rze­nie pod­wa­żały pod­łogę)

bu­do­wa­łem łódkę, aby pew­nego dnia stąd od­pły­nąć, a nie zo­stać jak mój oj­ciec, roz­cią­gnięty w ka­łuży mo­czu i od­cho­dów w obo­rze, bez­sku­tecz­nie, na czwo­ra­kach usi­łu­jący do­stać się do wyj­ścia

– Strze­laj

a przy wyj­ściu na­tknę się na mar­twe pola, na am­pu­to­wane anioły, na okna bez szyb, na ogród stra­to­wany przez psy, łóżko opie­ra­jące się o piec na drewno bez drewna i na echo mego kaszlu w pu­stych po­ko­jach, na ad­wo­kata sta­ra­ją­cego się wspiąć na kor­dy­lierę ko­dek­sów, na któ­rej oku­lary sę­dziego od czasu do czasu pusz­czały umy­ka­ją­cego za­jączka

– Mój klient zre­zy­gno­wał z ate­lier pro­jek­tów aby przez lata zaj­mo­wać się jedną z firm ro­dziny swej żony za co nie otrzy­mał prze­wi­dzia­nych pra­wem na­leż­nych mu od­szko­do­wań w mo­men­cie zwol­nie­nia

prawda jed­nak jest taka, że oni mnie nie zwol­nili, ogra­ni­czyli się do na­ka­za­nia por­tie­rowi, żeby mnie nie wpusz­czał do bu­dynku, ja w hallu, a on z rę­koma pod­nie­sio­nymi ku gó­rze

– Bar­dzo mi przy­kro pa­nie in­ży­nie­rze mam ta­kie po­le­ce­nia niech się pan nie de­ner­wuje na pewno prze­ślą panu pen­sję cze­kiem do domu

do domu też nie po­zwo­lili mi wejść, tym ra­zem nie por­tier, tylko ku­zyni mo­jej żony cze­kali w Es­to­ril, żeby za­gro­dzić mi wej­ście do ogrodu, nie wro­dzy, nie agre­sywni, nie gwał­towni, obo­jętni

– So­fia chce się z tobą roz­wieść więc przy­je­chała fur­go­netka z firmy ubez­pie­cze­nio­wej i za­wieź­li­śmy twoje graty do Pal­meli

jedna wa­lizka, jedna torba z ubra­niami, al­bum ze zdję­ciami, krzy­żyk z ko­ści sło­nio­wej mo­jej matki, skrzynka z na­rzę­dziami i pla­nami stat­ków, była noc w Es­to­ril i pa­dało, palmy na­chy­lały się nad Ka­sy­nem, a ja jesz­cze z klu­czem w dłoni, nie­zdolny do żad­nej re­ak­cji

– Dla­czego?

w taki sam spo­sób, jak za­py­ta­łem por­tiera w hallu banku, pod­czas gdy te­le­fo­nistka i se­kre­tarki z ża­lem wo­dziły oczyma po pla­mach na mej ma­ry­narce

(a moja star­sza córka grze­bie w szu­fla­dach kuchni, gdzie le­żały prze­mie­szane majtki i sztućce

po­wy­gi­nane wi­delce za­śnie­działe łyżki noże zbyt tępe by co­kol­wiek ukroić

– Nie masz przy­naj­mniej ja­kie­goś po­rząd­nego gar­ni­turu?)

– Dla­czego?

i za­nim szkła sę­dziego po­now­nie za­częły się wy­nu­rzać spo­śród akt szpie­gu­jąc wszyst­kich ni­czym bo­jaź­liwe zwie­rzątka, drugi ad­wo­kat, jego lu­strzane od­bi­cie, re­plika, bliź­niak, przed­sta­wia do­wody księ­go­wo­ści, fo­to­ko­pie, ra­chunki, nu­mery, dia­gramy i ry­sunki z ko­lo­ro­wymi strzał­kami w górę po bo­kach

– Zaj­mo­wał się firmą która zban­kru­to­wała?

ja się ni­czym nie zaj­mo­wa­łem, ogra­ni­cza­łem się do wpi­sy­wa­nia mo­jego na­zwi­ska tam, gdzie mi wska­zali, oraz pod­pi­sy­wa­łem ra­chunki i po­kwi­to­wa­nia, które przed­sta­wiał mi dy­rek­tor per­so­nalny

– Nad pie­cząt­kami pa­nie in­ży­nie­rze bar­dzo dzię­kuję

bo ja w ogóle nie zna­łem się na po­życz­kach, ani na ra­chun­kach, ani na po­kwi­to­wa­niach, nie przy­szło mi do głowy, że dy­rek­tor per­so­nalny za­mie­rzał uciec do Jo­han­nes­burga z pie­niędzmi banku, a bra­cia mo­jej te­ścio­wej, już nie w Ca­xias albo Pe­ni­che, albo Vale de Ju­deus, we­zwali mnie na ze­bra­nie, nie po­pro­sili mnie, że­bym usiadł, i ma­chali mi przed oczyma pli­kiem dłu­gów

– Co to jest?

długi, we­ksle, umowy, ce­sje ak­cji, kupno, sprze­daż, fi­kołki wy­miany wa­luty, ka­ta­stro­falne ope­ra­cje

– Co to jest?

oku­lary sę­dziego wznio­sły się spo­nad ko­dek­sów, za­wi­sły przez chwilę, po­now­nie się ukryły, So­fia w wieku swej matki, do­kład­nie taka sama jak ona, prze­stała grać w karty, prze­stała grać w bry­dża

– Chłop­cze je­steś głup­cem czy uda­jesz?

i lu­strzane od­bi­cie, re­plika, bliź­niak, roz­cią­ga­jący się w swym akwa­rium wody ko­loń­skiej, wy­ciąga z kie­szeni ko­lejne za­świad­cze­nia, ko­lejne spra­woz­da­nia, ko­lejne hi­po­teki, ko­lejne po­życzki, ko­lejne do­wody na zde­frau­do­wane do­lary

– Zaj­mo­wał się firmą którą do­pro­wa­dził do upadku albo do­pu­ścił do tego by upa­dła ale wię­cej o tym nie mówmy wo­limy o tym za­po­mnieć je­dyne czego żąda moja klientka to za­ło­że­nie hi­po­teki na dwór na jej ko­rzyść

dwór obec­nie opusz­czony, bez krów, bez owiec, bez trak­tora, bez świń, które ba­gno stop­niowo po­że­rało ra­zem ze swymi mon­stru­al­nymi eu­ka­lip­tu­sami i ża­bim łka­niem, drzewa w sa­dzie po­krę­cone i bez­listne, ka­nały na­wad­nia­jące po­łknięte przez traw­nik, buki i cy­prysy osku­bane przez kruki, woda w ba­se­nie nie­przej­rzy­sta, gni­jąca ni­czym mar­twy oczo­dół, nie dawny dwór i dom, nie dwór i dom mo­jego ojca, obecny dwór i dom, pia­nino z pod­pi­sa­nym przez kró­lową zdję­ciem nie­zdolne do wy­da­nia z sie­bie ani jed­nego dźwięku, ob­razy na ziemi, spło­wiałe dy­wany, ka­plica za­ro­śnięta pną­czami, z jasz­czur­kami i ro­ba­kami w chrzciel­nicy, na oł­ta­rzu, w sza­fie z pa­ra­men­tami w strzę­pach, ad­wo­kat i So­fia, i ro­dzina So­fii, msz­czący się za coś, czego nie zro­bi­łem, czego na­wet gdy­bym chciał, nie po­tra­fił­bym zro­bić, i żą­dają hi­po­teki na nic, bo tak na­prawdę mam już tylko torbę z ubra­niem, al­bum ze zdję­ciami, krzyż z ko­ści sło­nio­wej i ten jacht w ga­rażu, bez sil­nika ni ża­gli, żeby któ­re­goś dnia od­pły­nąć, jacht tak samo bez­u­ży­teczny jak ze­psuty wę­glowy piec, jak młoc­kar­nia bez wia­traka, jak młyn ze sta­wami unie­ru­cho­mio­nymi rdzą, sę­dzia zre­du­ko­wany do krót­ko­wzrocz­nego gło­siku i do so­cze­wek scho­wa­nych za wzgó­rzami praw przy­znał im hi­po­tekę na dwór, na cie­nie nę­dzy i kra­ka­nie wron, a kiedy przy­jadą ją zre­ali­zo­wać z taką samą pompą, z jaką kie­dyś przy­jeż­dżały po­grze­bowe li­mu­zyny ad­wo­ka­tów, ban­kie­rów, dy­rek­to­rów, po­słów, mi­ni­strów, za­staną mnie sie­dzą­cego na scho­dach po­śród ło­dyg hia­cyn­tów i po­śród owczar­ków al­zac­kich, ści­ga­ją­cych kró­liki, py­skami i ła­pami roz­grze­bu­jąc im nory, albo za­miast spo­tkać mnie na scho­dach, cze­ka­ją­cego na nich, nie sły­szą­cego ich ani nie wi­dzą­cego, sku­pio­nego na go­łę­biach z Pal­meli, la­ta­ją­cych po­mię­dzy zam­kiem a gó­rami, może pójdę na czwo­ra­kach jak mój oj­ciec, unu­rzany w mo­czu i od­cho­dach obory

– Jaka szkoda że pań­ski syn nie odzie­dzi­czył pań­skiego po­czu­cia hu­moru Fran­ci­sco

wpa­da­jąc na wia­dra z mle­kiem, an­tałki, mie­rząc do nich z nie na­bi­tej strzelby, któ­rej bra­kuje spu­stu, ście­ra­jąc chu­s­teczką błoto i słomę z twa­rzy, wy­ta­rzany w mo­czu, wy­ta­rzany w gnoju, wrzesz­czący do re­wo­lu­cjo­ni­stów z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym z Se­tu­balu albo z Aze­itão, któ­rzy na­pa­dali na mój dom, po­ka­zu­jąc na­kaz są­dowy, na­kaz prawny

– Odejdź­cie stąd nie do­ty­kaj­cie mnie pierw­szy ko­mu­ni­sta który tu wej­dzie do­sta­nie kulę mię­dzy rogi.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: