- W empik go
Podręcznik do ludzi - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
22 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Podręcznik do ludzi - ebook
Znaki szczególne tej prozy to: wyobraźnia, by bawić się erudycją i poczucie humoru, żeby się z niej śmiać. W „Podręczniku do ludzi” cienka kreska uśmiechu oddziela rozsądek od paranoi, narratora od innych postaci.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-070-8 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw wypadł jej mały mleczny ząb z psodu. Przez dziurę po zębie można było dotknąć czaszki, trupiej czaszki, jak mówiły dzieci z podwórka. Następne zęby wyrywano nitką przywiązaną do klamki albo wybijano palcami. Ta pierwsza masakra, wyszczerbione dziąsła, to znak doroślenia. Rok później widziała w kostnicy babcię ze szczęką podwiązaną chustką.
- Żeby nie wypadły zęby - pomyślała - babcia jest dorosła, a nawet martwa.
Nie miała nigdy swojego psa, małego, sikającego i piszczącego. Wszystkie przybłąkane kundle zabierano jej po kilku dniach, żeby oddać w dobre ręce. Raz udało jej się przechować po kryjomu kotka. Bardzo małego kotka znalezionego w blaszanej wannie na strychu. Kotek był owinięty szmatkami, ciągle spał i nie chciał pić podsuwanych mu na palcu kropli mleka. Przypominał jej ukochaną babcię - rodzice włożyli go w pudełko i też zakopali, bo śmierdział i się rozpadał.
Dłubała w gliniastej ziemi, chciała znaleźć kotka albo inne przedpotopowe zwierzęta, o których mówiła pani w szkole. Wykopała olbrzymie, pękate muszle, srebrne łyżeczki. Łyżeczki niewiele ją obchodziły, nie szukała skarbu. Najważniejsze były spękane, pożółkłe muszle - dowód, że na Bałutach płynęło morze albo ocean. Muszle były duże, więc ocean musiał być ciepły, egzotyczny. Przekopała trawnik w ogrodzie, ale nie znalazła przedpotopowych szkieletów. Zaniosła do szkoły muszle, żeby ustawić je w gablocie biologicznej. Pani od przyrody pokazała znalezisko historykowi i kazała odnieść je do domu.
- Więcej mi tego nie przynoś na lekcje.
- Bo co? - spytał jeden z rozgarniętych uczniów.
- Bo te muszle nie są geologiczne, ale pożydowskie - nauczycielka obrysowała czerwonym paznokciem nacięcia na skorupie. - To są litery.
W świetlicy, po lekcjach oglądali znalezisko.
- Skorupa nie jest obłupana. To są żydowskie litery. Czyli że na Bałutach był ocean, którym przypłynęli Żydzi.
- Kiedy? - zapytał najmniejszy, z pękiem kluczy zawieszonych na szyi.
- Jak był potop albo za karę, ksiądz mówił, pamiętacie? Żydów wyrzucili z ich kraju za ukrzyżowanie Jezusa.
- A gdzie są teraz ci Żydzi?
- Utonęli w oceanie, długo się na wodzie nie utrzymasz.
Zabrała muszle do tornistra, schowała je w ogrodzie. Matka by nakrzyczała, że przynosi żydowskie rupiecie, tak jak krzyczała na ojca, kiedy wracał z polowania na żydowskim cmentarzu.
- Łazisz na ten kirchol i milicja cię znów złapie. Po co mi te króliki, sam je patrosz - powtarzała za każdym razem, gdy ojciec przynosił ogłuszone zające i krwawiące ptaki.
Od kiedy zabrano mu broń - z pukawką obywatel będzie polował w środku Łodzi?! - łapał zające rękoma. Nikt oprócz rodziny pamiętającej jego pogonie za sarnami w fordońskich lasach nie wierzył, że można dogonić szaraka czy dopaść kuropatwę. Ojciec rozdawał sąsiadom to, co upolował, ale gospodynie po dokładnym obejrzeniu przetrąconego zająca oddawały go z obrzydzeniem.
- Ani zarżnięty, ani podziurawiony, pewnie zdechł, padlina.
Ojciec, od ósmej rano do szesnastej inspektor higieny, wieczorami pracował w ogrodzie albo polował.
- Gdzie mam w mieście łapać zające? - tłumaczył się na komendzie. - Do lasu daleko, samochodu nie mam, a parę ulic dalej hektary pustego cmentarza ze zwierzyną. Zawsze polowałem, w tym łódzkim kurzu siedzę tylko dla żony, ona stąd, ja znad Wisły, koło Fordonu, tam to są lasy...
Zanim zabrali mu broń, ojciec nauczył ją strzelać. Razem ze starszą siostrą celowały z wiatrówki w wycieraczkę zawieszoną na drzwiach. Dla wprawy strzeliły przez okno w kurę uwiązaną do drzewa. Oszalała z bólu kura zerwała się ze sznurka i przeraźliwie gdacząc, według sąsiadek skomląc, uciekła wzdłuż szyn tramwajowych w stronę Piotrkowskiej.
- Wściekła się - właścicielka kury pogodziła się ze stratą.
- Ptaki nie mają wścieklizny - ojciec nie wiedział, że kuper kury był nadziany śrutem.
- Co sąsiad będzie mnie gadał, sama widziałam, przegryzła sznurek i uciekła. Ja już nie mówię, kto tu wściekliznę mógł przywlec od tych zdechłych kuropatw i królików.
Wkrótce potem przeprowadzili się do bloków. Straciła jedyny na świecie ogród, podwórko i rynsztok parujący mydlinami zamarzniętymi zimą na ślizgawkę. Przyzwyczaiła się do nowego podwórka, domu, szkoły. Pewnego dnia nowy pokój stał się większy, siostra wyjechała do Australii. Przysyłała stamtąd paczki. Twarz siostry na zdjęciach pachniała czekoladą. Siostra zaczęła być Australijką.
- A my kim jesteśmy? - pytała ojca. - Rodzina dziadka zza Fordonu podpisała volkslistę, babcia chyba wołała mówić po losyjsku...
- Jak to kim jesteśmy? - ojciec znał odpowiedź, nie zadając sobie nigdy tego pytania. - Polakami.
- No tak, ale co to znaczy Polakami, skoro dziadek, babcia tak nie całkiem...
- Nie jesteśmy ani Niemcami, ani Rosjanami, więc jesteśmy Polakami, twoja siostra też nie jest Australijką.
Siostra była daleko, jeszcze dalej były statki kosmiczne i gwiazdy. Zainteresowała się więc astronomią. Przeraziła ją jednak prędkość światła - ludzie i rzeczy mogą się oddalać tak szybko? Porzuciła astronomię dla paleontologii - szkielety zwierząt w ziemi czekały wiernie na swych odkrywców. Szkielet kota w pudełku też na nią czekał.
Mając dwanaście lat, zrozumiała, że we wszechświecie są tylko szkielety zwierząt, babci i ona. Reszta ludzi i rzeczy porzucała ją według dziwnej reguły samotności. Zaczęła podejrzewać Boga, pomysł na to podsunął jej paxowsko wydany Pascal. Uspokojenie znalazła dopiero u Kanta - nie za bardzo pojęła jego definicję Boga, ale opisane jak w szkolnej czytance pojęcia czasu, przestrzeni i zmienności atrybutów dawały przeczucie zrozumienia.
W pierwszej klasie liceum poznała chłopaka. Kiedy zobaczyła go pierwszy raz, pomyślała: Będziesz moim mężem. Nie miała wcześniej narzeczonych, nie chodziła na randki, nie wiedziała, jak się całować, ale chciała, żeby właśnie on był jej mężem albo żoną, obojętne. Tak też się stało osiem lat później. Gdy byli narzeczonymi, nauczyła się palić ich listy, grypsy od niego z aresztu, więzienia. Przyjaciele knuli i znikali na kilka miesięcy. Nie bała się o siebie. Definicja samotności jest tak skonstruowana, że odchodzili zawsze oni, jej nic nie mogło się stać. Narzeczony wracał, wtedy mieszkali razem, studiowali, odkrywali przepisy kulinarne i teorie społeczne. Gdy skończyła drugi rok studiów, położyli się na sobie w wygrzanej wakacjami trawie - on twarzą do ziemi, ona twarzą do nieba, pomiędzy nimi ból.
- Miłość jest cierpieniem - powiedział narzeczony.
Wytłumaczył jej, że ona go nie kocha. Nie kochając, cierpiała, ale skoro miłość jest cierpieniem, to co było nią?
Narzeczony wrócił tego samego dnia, gdy zobaczył ją na ulicy, prawie wyleczoną z cierpienia. Uśmiechała się ze smutku do długowłosego chłopaka. Umierał, zostawiając ją, a ona bała się mu powiedzieć, że go kocha, tak naprawdę, dorośle, z przerażeniem. Odważyli się raz na pocałunek i wszystko wokół znikło - została znowu sama, na krakowskiej ulicy, trzymając pudełko na umierający od heroiny szkielet długowłosego chłopaka.
Aby nawrócony na miłość narzeczony nie musiał zostawiać jej przed bramą więzienia, wyjechali szybko po skończeniu studiów za granicę; byli najsamotniejsi. Próbowali żyć, gdzieś mieszkać, kochać się i pisać. Ona usłyszała kiedyś swój cień na paryskim chodniku. Okrążał ją chrzęszcząc - miał kształt szkieletu. Kości palców były krótsze od kiełkujących z nich pazurów, z pękniętej czaszki wystawały kły. Uciekła do domu. Niedzielny poranek spędziła z mężem na wydłubywaniu spomiędzy zębów tabletek, ziołowych tabletek, którymi chciała nocą uśpić swój tańczący szkielet.
Odeszła od chłopaka-narzeczonego-męża w smutek, śmiech. Przestała go o cokolwiek prosić, pytać. Malowała palcami po ścianach kolorowe zaklęcia i błagania. Pomóż mi, poczekaj, coś dzieje się z moją duszą, wyrastają jej trzecie zęby, zmieniam się, zobacz mój cień. Nocą w pokoju wymalowanym w czerwone znaki mąż brał ją na ręce i chciał ukraść. Nie udało mu się, nie miał więcej cierpliwości, miłość ma swoje granice, tak jak nieskończoność - odszedł trzaskając drzwiami. Próbowała ratować mieszkanie - dla nich. Szczęśliwa każdego miesiąca, gdy udało się jej zapłacić czynsz. Szczęśliwa po spakowaniu walizek, gdy zostawiła za sobą drzwi „Mme, Mr My”. Coraz szczęśliwsza po każdej przeprowadzce - znowu walizka, ulica, nowa podłoga, byle dalej od tamtego domu. Jej cień się uspokoił, nareszcie miał ją dla siebie. Pokazał wysuszone kości rąk - one służą tylko do pisania. Powoli rozpadała się na litery, zdania, myśli, jak rozpruć sobie żyły, jak się zabić, i czytanie Zoharu - opowieści o nieskończonym umieraniu. Powoli zapominała, czy wszystko traci, czy zostawia.
W Krakowie tłum facetów zwabiony do Krzysztoforów przyjazdem takiej z Paryża, co pisze o seksie. Opowiadają o spermie, chcą ją zaprosić do łóżka. Ona wychodzi z przyjacielem-gejem. Obydwoje smutni, żaden z tych mężczyzn nie jest dla nich. Chodzenie po krakowskich ulicach przypomina jej deptanie wspomnień. Mieszka w coraz dziwniejszych miejscach; mansardy, barka na Sekwanie, przestaje mieszkać. Przyjaciele machają rękoma, żeby szybciej przelecieć ocean i kanał La Manche, chociażby na dzień, dwa, bo rozumieją, czują, kochają. Nie odprowadza ich potem na lotnisko, bo jeszcze by się przekonała, że też ją oszukują, że nie mieszkają ani w Bostonie, ani w Londynie, po prostu koczują na Orły.
Z małym plecakiem, w wygodnych butach, włócząc się po knajpach, mogę udawać, że piszę. Zohar, Abulafia albo Potocki, pisanie albo myślenie o samobójstwie. Cień prowadzi moją rękę. Jestem odarta ze wszystkiego, tak jak chciałam, do szkieletu, do jego cienia. Gotowa zostać, odejść, żeby już tylko nie bolało.
- Myślenie jest wydzieliną mózgu, jak hormony z gruczołów, a geny, jak podejrzewam - rozejrzałam się po pustej knajpie i dorzuciłam cukru do wysychającej w obtłuczonej filiżance kawy - jak podejrzewam...
Kelner w białym fartuchu przypiętym do garnituru wychylił się zza kontuaru, słysząc moje podejrzenia.
-Jeszcze kawy? - skojarzył nieznany mu język z zamówieniem kolejnej filiżanki.
- No, no, merci, non - pozbyłam się kawowego natręta, by znowu być ze sobą, po polsku, udowadniając sobie samej genetyczną paranoję. - Geny, ich związek, żeby się związać, tworzą łańcuch przyczyn i skutków odciskających się w świadomości ciągiem wszechogarniających powiązań, czyli paranoi. Inteligencja według swej nazwy wywodzi się z genów. Czy wyraziłam się jasno? - uwielbiam przemowy w nieznanym tubylcom języku. Nie uważają mnie wtedy za stukniętą, ale za kogoś uczącego się tekstu; l'etudiante, może l'actrice. Muszę mówić do siebie bez usprawiedliwień, przecież Plotyn powiedział, że Trzeba, by inteligencja, kiedy myśli, była podwójna. To zdanie z Ennead olśniło mnie. Żałowałam, że nie znałam go przed kilkoma laty, pisząc książkę o tarocie.
W mojego paryskiego tarota grali Mag (a może Kuglarz), Śmierć i Szaleniec. Tak naprawdę grała nim druga karta - Papieżyca. Wystarczy mieć podwójną inteligencję drugiej karty, by opowiedzieć Tarot¹, bo każda z jego kart ma podwójne znaczenie. Jest sobą i swoim zaprzeczeniem. Papieżyca otwiera księgę. Gdyby była tylko kobietą, trzymałaby lustro. Jej lustrzanym odbiciem jest mądrość spisana w księdze. Papieżyca to podwójna inteligencja, bo jest nie tylko drugą kartą w Tarocie, ale też drugą emanacją kabalistycznego drzewa sefirotów. Nazywa się ją wtedy Binah, czyli inteligencja.
- Żeby nie wypadły zęby - pomyślała - babcia jest dorosła, a nawet martwa.
Nie miała nigdy swojego psa, małego, sikającego i piszczącego. Wszystkie przybłąkane kundle zabierano jej po kilku dniach, żeby oddać w dobre ręce. Raz udało jej się przechować po kryjomu kotka. Bardzo małego kotka znalezionego w blaszanej wannie na strychu. Kotek był owinięty szmatkami, ciągle spał i nie chciał pić podsuwanych mu na palcu kropli mleka. Przypominał jej ukochaną babcię - rodzice włożyli go w pudełko i też zakopali, bo śmierdział i się rozpadał.
Dłubała w gliniastej ziemi, chciała znaleźć kotka albo inne przedpotopowe zwierzęta, o których mówiła pani w szkole. Wykopała olbrzymie, pękate muszle, srebrne łyżeczki. Łyżeczki niewiele ją obchodziły, nie szukała skarbu. Najważniejsze były spękane, pożółkłe muszle - dowód, że na Bałutach płynęło morze albo ocean. Muszle były duże, więc ocean musiał być ciepły, egzotyczny. Przekopała trawnik w ogrodzie, ale nie znalazła przedpotopowych szkieletów. Zaniosła do szkoły muszle, żeby ustawić je w gablocie biologicznej. Pani od przyrody pokazała znalezisko historykowi i kazała odnieść je do domu.
- Więcej mi tego nie przynoś na lekcje.
- Bo co? - spytał jeden z rozgarniętych uczniów.
- Bo te muszle nie są geologiczne, ale pożydowskie - nauczycielka obrysowała czerwonym paznokciem nacięcia na skorupie. - To są litery.
W świetlicy, po lekcjach oglądali znalezisko.
- Skorupa nie jest obłupana. To są żydowskie litery. Czyli że na Bałutach był ocean, którym przypłynęli Żydzi.
- Kiedy? - zapytał najmniejszy, z pękiem kluczy zawieszonych na szyi.
- Jak był potop albo za karę, ksiądz mówił, pamiętacie? Żydów wyrzucili z ich kraju za ukrzyżowanie Jezusa.
- A gdzie są teraz ci Żydzi?
- Utonęli w oceanie, długo się na wodzie nie utrzymasz.
Zabrała muszle do tornistra, schowała je w ogrodzie. Matka by nakrzyczała, że przynosi żydowskie rupiecie, tak jak krzyczała na ojca, kiedy wracał z polowania na żydowskim cmentarzu.
- Łazisz na ten kirchol i milicja cię znów złapie. Po co mi te króliki, sam je patrosz - powtarzała za każdym razem, gdy ojciec przynosił ogłuszone zające i krwawiące ptaki.
Od kiedy zabrano mu broń - z pukawką obywatel będzie polował w środku Łodzi?! - łapał zające rękoma. Nikt oprócz rodziny pamiętającej jego pogonie za sarnami w fordońskich lasach nie wierzył, że można dogonić szaraka czy dopaść kuropatwę. Ojciec rozdawał sąsiadom to, co upolował, ale gospodynie po dokładnym obejrzeniu przetrąconego zająca oddawały go z obrzydzeniem.
- Ani zarżnięty, ani podziurawiony, pewnie zdechł, padlina.
Ojciec, od ósmej rano do szesnastej inspektor higieny, wieczorami pracował w ogrodzie albo polował.
- Gdzie mam w mieście łapać zające? - tłumaczył się na komendzie. - Do lasu daleko, samochodu nie mam, a parę ulic dalej hektary pustego cmentarza ze zwierzyną. Zawsze polowałem, w tym łódzkim kurzu siedzę tylko dla żony, ona stąd, ja znad Wisły, koło Fordonu, tam to są lasy...
Zanim zabrali mu broń, ojciec nauczył ją strzelać. Razem ze starszą siostrą celowały z wiatrówki w wycieraczkę zawieszoną na drzwiach. Dla wprawy strzeliły przez okno w kurę uwiązaną do drzewa. Oszalała z bólu kura zerwała się ze sznurka i przeraźliwie gdacząc, według sąsiadek skomląc, uciekła wzdłuż szyn tramwajowych w stronę Piotrkowskiej.
- Wściekła się - właścicielka kury pogodziła się ze stratą.
- Ptaki nie mają wścieklizny - ojciec nie wiedział, że kuper kury był nadziany śrutem.
- Co sąsiad będzie mnie gadał, sama widziałam, przegryzła sznurek i uciekła. Ja już nie mówię, kto tu wściekliznę mógł przywlec od tych zdechłych kuropatw i królików.
Wkrótce potem przeprowadzili się do bloków. Straciła jedyny na świecie ogród, podwórko i rynsztok parujący mydlinami zamarzniętymi zimą na ślizgawkę. Przyzwyczaiła się do nowego podwórka, domu, szkoły. Pewnego dnia nowy pokój stał się większy, siostra wyjechała do Australii. Przysyłała stamtąd paczki. Twarz siostry na zdjęciach pachniała czekoladą. Siostra zaczęła być Australijką.
- A my kim jesteśmy? - pytała ojca. - Rodzina dziadka zza Fordonu podpisała volkslistę, babcia chyba wołała mówić po losyjsku...
- Jak to kim jesteśmy? - ojciec znał odpowiedź, nie zadając sobie nigdy tego pytania. - Polakami.
- No tak, ale co to znaczy Polakami, skoro dziadek, babcia tak nie całkiem...
- Nie jesteśmy ani Niemcami, ani Rosjanami, więc jesteśmy Polakami, twoja siostra też nie jest Australijką.
Siostra była daleko, jeszcze dalej były statki kosmiczne i gwiazdy. Zainteresowała się więc astronomią. Przeraziła ją jednak prędkość światła - ludzie i rzeczy mogą się oddalać tak szybko? Porzuciła astronomię dla paleontologii - szkielety zwierząt w ziemi czekały wiernie na swych odkrywców. Szkielet kota w pudełku też na nią czekał.
Mając dwanaście lat, zrozumiała, że we wszechświecie są tylko szkielety zwierząt, babci i ona. Reszta ludzi i rzeczy porzucała ją według dziwnej reguły samotności. Zaczęła podejrzewać Boga, pomysł na to podsunął jej paxowsko wydany Pascal. Uspokojenie znalazła dopiero u Kanta - nie za bardzo pojęła jego definicję Boga, ale opisane jak w szkolnej czytance pojęcia czasu, przestrzeni i zmienności atrybutów dawały przeczucie zrozumienia.
W pierwszej klasie liceum poznała chłopaka. Kiedy zobaczyła go pierwszy raz, pomyślała: Będziesz moim mężem. Nie miała wcześniej narzeczonych, nie chodziła na randki, nie wiedziała, jak się całować, ale chciała, żeby właśnie on był jej mężem albo żoną, obojętne. Tak też się stało osiem lat później. Gdy byli narzeczonymi, nauczyła się palić ich listy, grypsy od niego z aresztu, więzienia. Przyjaciele knuli i znikali na kilka miesięcy. Nie bała się o siebie. Definicja samotności jest tak skonstruowana, że odchodzili zawsze oni, jej nic nie mogło się stać. Narzeczony wracał, wtedy mieszkali razem, studiowali, odkrywali przepisy kulinarne i teorie społeczne. Gdy skończyła drugi rok studiów, położyli się na sobie w wygrzanej wakacjami trawie - on twarzą do ziemi, ona twarzą do nieba, pomiędzy nimi ból.
- Miłość jest cierpieniem - powiedział narzeczony.
Wytłumaczył jej, że ona go nie kocha. Nie kochając, cierpiała, ale skoro miłość jest cierpieniem, to co było nią?
Narzeczony wrócił tego samego dnia, gdy zobaczył ją na ulicy, prawie wyleczoną z cierpienia. Uśmiechała się ze smutku do długowłosego chłopaka. Umierał, zostawiając ją, a ona bała się mu powiedzieć, że go kocha, tak naprawdę, dorośle, z przerażeniem. Odważyli się raz na pocałunek i wszystko wokół znikło - została znowu sama, na krakowskiej ulicy, trzymając pudełko na umierający od heroiny szkielet długowłosego chłopaka.
Aby nawrócony na miłość narzeczony nie musiał zostawiać jej przed bramą więzienia, wyjechali szybko po skończeniu studiów za granicę; byli najsamotniejsi. Próbowali żyć, gdzieś mieszkać, kochać się i pisać. Ona usłyszała kiedyś swój cień na paryskim chodniku. Okrążał ją chrzęszcząc - miał kształt szkieletu. Kości palców były krótsze od kiełkujących z nich pazurów, z pękniętej czaszki wystawały kły. Uciekła do domu. Niedzielny poranek spędziła z mężem na wydłubywaniu spomiędzy zębów tabletek, ziołowych tabletek, którymi chciała nocą uśpić swój tańczący szkielet.
Odeszła od chłopaka-narzeczonego-męża w smutek, śmiech. Przestała go o cokolwiek prosić, pytać. Malowała palcami po ścianach kolorowe zaklęcia i błagania. Pomóż mi, poczekaj, coś dzieje się z moją duszą, wyrastają jej trzecie zęby, zmieniam się, zobacz mój cień. Nocą w pokoju wymalowanym w czerwone znaki mąż brał ją na ręce i chciał ukraść. Nie udało mu się, nie miał więcej cierpliwości, miłość ma swoje granice, tak jak nieskończoność - odszedł trzaskając drzwiami. Próbowała ratować mieszkanie - dla nich. Szczęśliwa każdego miesiąca, gdy udało się jej zapłacić czynsz. Szczęśliwa po spakowaniu walizek, gdy zostawiła za sobą drzwi „Mme, Mr My”. Coraz szczęśliwsza po każdej przeprowadzce - znowu walizka, ulica, nowa podłoga, byle dalej od tamtego domu. Jej cień się uspokoił, nareszcie miał ją dla siebie. Pokazał wysuszone kości rąk - one służą tylko do pisania. Powoli rozpadała się na litery, zdania, myśli, jak rozpruć sobie żyły, jak się zabić, i czytanie Zoharu - opowieści o nieskończonym umieraniu. Powoli zapominała, czy wszystko traci, czy zostawia.
W Krakowie tłum facetów zwabiony do Krzysztoforów przyjazdem takiej z Paryża, co pisze o seksie. Opowiadają o spermie, chcą ją zaprosić do łóżka. Ona wychodzi z przyjacielem-gejem. Obydwoje smutni, żaden z tych mężczyzn nie jest dla nich. Chodzenie po krakowskich ulicach przypomina jej deptanie wspomnień. Mieszka w coraz dziwniejszych miejscach; mansardy, barka na Sekwanie, przestaje mieszkać. Przyjaciele machają rękoma, żeby szybciej przelecieć ocean i kanał La Manche, chociażby na dzień, dwa, bo rozumieją, czują, kochają. Nie odprowadza ich potem na lotnisko, bo jeszcze by się przekonała, że też ją oszukują, że nie mieszkają ani w Bostonie, ani w Londynie, po prostu koczują na Orły.
Z małym plecakiem, w wygodnych butach, włócząc się po knajpach, mogę udawać, że piszę. Zohar, Abulafia albo Potocki, pisanie albo myślenie o samobójstwie. Cień prowadzi moją rękę. Jestem odarta ze wszystkiego, tak jak chciałam, do szkieletu, do jego cienia. Gotowa zostać, odejść, żeby już tylko nie bolało.
- Myślenie jest wydzieliną mózgu, jak hormony z gruczołów, a geny, jak podejrzewam - rozejrzałam się po pustej knajpie i dorzuciłam cukru do wysychającej w obtłuczonej filiżance kawy - jak podejrzewam...
Kelner w białym fartuchu przypiętym do garnituru wychylił się zza kontuaru, słysząc moje podejrzenia.
-Jeszcze kawy? - skojarzył nieznany mu język z zamówieniem kolejnej filiżanki.
- No, no, merci, non - pozbyłam się kawowego natręta, by znowu być ze sobą, po polsku, udowadniając sobie samej genetyczną paranoję. - Geny, ich związek, żeby się związać, tworzą łańcuch przyczyn i skutków odciskających się w świadomości ciągiem wszechogarniających powiązań, czyli paranoi. Inteligencja według swej nazwy wywodzi się z genów. Czy wyraziłam się jasno? - uwielbiam przemowy w nieznanym tubylcom języku. Nie uważają mnie wtedy za stukniętą, ale za kogoś uczącego się tekstu; l'etudiante, może l'actrice. Muszę mówić do siebie bez usprawiedliwień, przecież Plotyn powiedział, że Trzeba, by inteligencja, kiedy myśli, była podwójna. To zdanie z Ennead olśniło mnie. Żałowałam, że nie znałam go przed kilkoma laty, pisząc książkę o tarocie.
W mojego paryskiego tarota grali Mag (a może Kuglarz), Śmierć i Szaleniec. Tak naprawdę grała nim druga karta - Papieżyca. Wystarczy mieć podwójną inteligencję drugiej karty, by opowiedzieć Tarot¹, bo każda z jego kart ma podwójne znaczenie. Jest sobą i swoim zaprzeczeniem. Papieżyca otwiera księgę. Gdyby była tylko kobietą, trzymałaby lustro. Jej lustrzanym odbiciem jest mądrość spisana w księdze. Papieżyca to podwójna inteligencja, bo jest nie tylko drugą kartą w Tarocie, ale też drugą emanacją kabalistycznego drzewa sefirotów. Nazywa się ją wtedy Binah, czyli inteligencja.
więcej..