Podziemie pamięci - ebook
Podziemie pamięci - ebook
Mieszkańcy bezimiennej wyspy żyją w świecie, z którego regularnie znikają najzwyklejsze przedmioty – kapelusze, róże, fotografie, wstążki. Jednego dnia są na wyciągnięcie ręki, drugiego zacierają się w pamięci, tracąc jakiekolwiek znaczenie. Większość poddaje się presji zapominania z całkowitą uległością, a nieliczni niepokorni trafiają pod nadzór policji pamięci. Młoda pisarka, która na rzecz tajemniczej instytucji straciła rodziców, postanawia ukryć w podziemiach domu przyjaciela, który potrzebuje ochrony. Ale czy życie w zamknięciu będzie miało kiedyś koniec?
Yōko Ogawa, autorka Ukochanego równania profesora, opowiada o świecie przerażająco smutnym, przywodzącym na myśl zarówno Rok 1984 George’a Orwella, jak i Dziennik Anne Frank. Podziemie pamięci to dystopijna wizja społeczeństwa ciemiężonego przez władzę, ale także metafora opresyjnych relacji na wielu różnych płaszczyznach.
Powieść znalazła się na short-liście Międzynarodowego Bookera w 2020 roku; była również finalistką 2019 National Book Award for Translated Literature i 2020 World Fantasy Award.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67034-01-2 |
Rozmiar pliku: | 782 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasami się zastanawiam, co zniknęło z wyspy jako pierwsze.
— Dawno temu, długo zanim pojawiłaś się na świecie, wszystkiego było tu pełno. Pamiętam te prześwity, aromaty, trzepoty, lśnienia… Nawet sobie nie wyobrażasz — mawiała mama, gdy byłam dzieckiem. — Ale niestety, na tej wyspie ludziom nic nie zostaje w sercach na zawsze. Kto tu mieszka, ten wciąż będzie coś tracił. Niedługo pewnie i tobie to się przydarzy.
— To coś strasznego? — zaniepokoiłam się.
— Nie, nie masz się czego bać. To nic przykrego i wcale nie boli. Pewnego ranka obudzisz się i ot, będzie po wszystkim. Nie ruszaj się wtedy z łóżka, zamknij powieki, nadstaw uszu i spróbuj wyczuć na skórze powiew porannego powietrza. Coś będzie inaczej, niż było. Tak poznasz, co straciłaś i co zniknęło z wyspy.
Mama opowiadała mi takie rzeczy tylko w swojej podziemnej pracowni. Urządziła ją w obszernej piwnicy, mierzącej ponad trzydzieści metrów kwadratowych, pełnej kurzu i pokrytej chropowatą, niewykończoną podłogą. Tuż za północną ścianą płynęła rzeka, wypełniając pracownię bezustannym szmerem wody. Ja siadywałam na swoim osobistym stołeczku, a mama ostrzyła dłuta, szlifowała kamienie tarnikiem — była bowiem rzeźbiarką — i po cichu snuła opowieści.
— Każde zniknięcie wywołuje na wyspie pewne poruszenie. Ludzie gromadzą się po ulicach na wspominki. Wiele jest wzruszeń, smutków i wzajemnego pocieszania. Jeżeli znika jakaś rzecz materialna, wszyscy przynoszą swoje, by je spalić, zakopać albo rzucić do rzeki. Jednak nawet to lekkie zamieszanie ustaje w ciągu kilku dni. Każdy wraca do swoich zajęć i nie potrafi sobie przypomnieć, co stracił.
Po takiej opowieści mama robiła sobie przerwę, żeby dać dłoniom odpocząć. Prowadziła mnie wtedy pod schody, gdzie stała stara komoda z mnóstwem małych szufladek.
— Otwórz, którą chcesz.
Za każdym razem długo wodziłam wzrokiem po zardzewiałych owalnych gałkach.
Nie mogłam się zdecydować. Wiedziałam przecież, że w środku znajdują się same cuda i dziwy. Mama trzymała bowiem w tej kryjówce wszystko, co zniknęło z wyspy.
Wreszcie dokonywałam wyboru. Pociągałam za jedną z gałek, a mama z uśmiechem kładła mi w otwartych dłoniach jakiś przedmiot.
— To jest „wstążka”, czyli taki specjalny pasek materiału, który zniknął, jak miałam siedem lat. Wplatało się go we włosy albo zawiązywało na ubraniu.
— To jest „dzwonek”. Spróbuj go potoczyć po dłoni. Słyszysz, jaki ładny dźwięk?
— Ale świetnie dziś wybrałaś! To mój największy skarb — „szmaragd”. Pamiątka po babci. „Szmaragdy” były piękne, szlachetne i bardzo drogie. Kiedyś wszyscy mieli je za najwspanialsze klejnoty na wyspie, ale teraz już nikt nie pamięta ich urody.
— To bardzo ważna rzecz, chociaż mała i cienka. Powiedzmy, że masz komuś wiadomość do przekazania. Spisujesz ją na kartce, a potem doklejasz „znaczek”. I proszę, twoja wiadomość zostanie dostarczona, gdzie tylko zechcesz. W każdym razie tak było w dawnych czasach.
Wstążka, dzwonek, szmaragd, znaczek… Samo brzmienie tych słów przeszywało mnie dreszczem emocji. Każde z nich było jak imię dziewczyny z obcego kraju albo nazwa nieznanej dotąd rośliny. Uwielbiałam słuchać maminych opowieści i wyobrażać sobie czasy, gdy wszystkie te rzeczy były częścią życia na wyspie.
Bywało to trudne. Kolejne przedmioty skrywały się we wnętrzu moich dłoni niczym małe zwierzątka pogrążone w zimowym śnie. Nie dawały żadnych wskazówek, aż chwilami ogarniała mnie bezsilność. Miałam poczucie, że próbuję chwytać płynące po niebie chmury i lepić z nich jak z gliny. Mimo to zawsze gdy stałam przed sekretnymi szufladami, jakiś wewnętrzny przymus kazał mi chłonąć każde słowo mamy.
Najbardziej podobała mi się opowieść o „perfumach”. Chodziło o przezroczysty płyn w małym szklanym flakoniku. Za pierwszym razem prawie się ich napiłam, w przekonaniu, że widzę wodę z cukrem.
— Tego się nie łyka — upomniała mnie mama pospiesznie, parskając śmiechem. — Perfum używa się po kropelce. O, tak. — Przyłożyła sobie flakonik za uchem, a odrobina płynu powoli spłynęła jej na skórę.
— Ale po co? — zapytałam w osłupieniu.
— Esencja perfum jest nieuchwytna wzrokiem — na te słowa wlepiłam oczy we wnętrze flakonu — a jednak da się ją zamknąć w butelce. Nadaje skórze piękny zapach, który potrafi zawrócić w głowie. W czasach mojej młodości dziewczęta z taką samą starannością dobierały perfumy co sukienki. Zależało nam, żeby chłopcom, których lubimy, spodobał się nasz zapach. Tą konkretną kompozycją skrapiałam się na wyjścia z twoim tatą. Akurat często umawialiśmy się w rozarium na zboczu południowego wzgórza. Ileż ja się naszukałam perfum, które przebiłyby aromat rozkwitłych róż! Pamiętam, jak wiatr na wzgórzu rozwiewa mi włosy, twój tata wyrasta jak spod ziemi tuż obok, a ja się zastanawiam, czy cokolwiek wyczuł… — Mama przy tej opowieści ożywiała się najbardziej. — Kiedyś każdy mógł się zachwycić pięknym zapachem. Nie to co teraz. Perfum już się nie sprzedaje, bo nikt by ich nie chciał. Zniknęły w roku mojego ślubu, jesienią. Ludzie zgromadzili się wtedy nad brzegiem rzeki. W rękach trzymali flakoniki. Otworzyli je i wylali zawartość do wody. Niektórym dziewczynom z takim trudem przyszło to rozstanie, że po wszystkim ostatni raz podniosły puste buteleczki do nosów. Ale żadna już nic nie czuła. Wspomnienia związane z zapachami też przepadły. Została sama woda, na nic nikomu niepotrzebna. Potem przez kilka dni od rzeki niosła się mocna, dławiąca woń. Zdechło trochę ryb. Ludzie nie zwracali na to uwagi, bo perfumy zniknęły już z ich serc.
Mama skończyła opowieść z błyskiem samotności w oczach. A potem wzięła mnie na ręce, bym mogła powąchać jej skórę.
— I jak? — spytała.
Żadna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy. Faktycznie unosił się tam jakiś zapach, zupełnie inny niż przy pieczeniu chleba czy podczas dezynfekcji w basenie. Rozpoznawałam w powietrzu jego obecność. Lecz na tym koniec — mimo wszelkich starań nie umiałam powiązać go z żadną myślą, żadnym uczuciem.
W przedłużającej się ciszy mama wydała lekkie westchnienie rezygnacji.
— No nic. Dla ciebie to tylko kilka kropel wody. Niestety… Na tej wyspie niezwykle trudno jest odzyskać stracone wspomnienia — skwitowała, po czym odłożyła flakonik do szuflady.
Zegar na ścianie wybił dziewiątą. Nadszedł czas, bym zbierała się spać. Mama chwyciła za młotek czy dłuto i wróciła do pracy. Za oknem pod sufitem lśnił ostry sierp księżyca.
Gdy mama przyszła pocałować mnie na dobranoc, wreszcie udało mi się zadać pytanie, które od dawna miałam na końcu języka.
— Mamo, dlaczego ty tak dobrze pamiętasz te wszystkie rzeczy, które zniknęły? Dlaczego jako jedyna nadal czujesz zapach perfum?
Mama zawiesiła wzrok na księżycu, a potem strząsnęła drobinki kamienia z fartucha.
— Też wciąż zadaję sobie te pytania — odparła lekko ochrypłym głosem.
— Nie rozumiem, dlaczego tylko tobie nic nie znika. Wszystko, wszystko pamiętasz…
Po jej spuszczonym wzroku poznałam, że musiałam trafić w bolesny punkt. Z nadzieją, że dodam jej trochę otuchy, pocałowałam ją jeszcze raz.
°2
Mama umarła, tata poszedł w ślad za nią, a ja całe życie mieszkam tutaj sama. Nawet niania, która opiekowała się mną od kołyski, odeszła dwa lata temu na zawał.
Podobno za północnym wzgórzem, w wiosce nieopodal źródła, mam kilkoro kuzynów. Nigdy ich nie poznałam. Północne wzgórze porastają setki kłujących drzew, a jego wierzchołek zawsze tonie we mgle, toteż nikt w tamte strony się nie zapuszcza. Poza tym na wyspie nie ma już „map” — zapewne zniknęły w dawnych czasach — nie wiadomo zatem, co się kryje za wzgórzem ani jaki kształt ma wyspa.
Mój tata był badaczem dzikich ptaków. Pracował w obserwatorium ornitologicznym, które znajdowało się niegdyś na szczycie południowego wzgórza. Mniej więcej przez jedną trzecią roku mieszkał na miejscu, gromadząc dane, robiąc zdjęcia i inkubując jaja.
Zachodziłam na wzgórze tak często, jak się dało, zwykle pod pretekstem noszenia lunchu dla taty. Wszyscy młodsi pracownicy mnie rozpieszczali, częstując to herbatnikiem, to kubkiem gorącej czekolady.
Tata brał mnie na kolana i pozwalał podglądać ptaki przez lornetkę. Zwracał mi uwagę na każdy szczegół — kształt dzioba, kolor obwódki dookoła oczu, rozpiętość skrzydeł. Umiał podać nazwę każdego gatunku. A kiedy po krótkiej chwili moje dziecięce dłonie słabły od ciężaru lornetki, podtrzymywał ją delikatnie lewą ręką. Tak sobie siedzieliśmy, twarz przy twarzy, zapatrzeni w ptaki.
Raz przyszło mi do głowy pytanie.
„Czy wiesz, co mama chowa w szufladach starej komody, która stoi w jej pracowni?”
Już otwierałam usta, kiedy w oczach stanął mi profil jej twarzy w bladej poświacie księżyca lejącej się przez okno piwnicy. Głos uwiązł mi w gardle.
— Nie zostawiaj lunchu na później, bo się zepsuje — wyrecytowałam w zamian suchą wiadomość, którą kazała mi przekazać.
Gdy nadeszła pora powrotu, tata odprowadził mnie na przystanek. Po drodze zdążyłam jeszcze rozkruszyć jeden z herbatników w przydrożnym karmniku.
— Kiedy przyjedziesz do domu? — zapytałam.
— Bo ja wiem, chyba w sobotę wieczorem… — bąknął wymijająco. — Pozdrów mamę.
Pomachał mi ręką na pożegnanie tak zamaszyście, że czerwony ołówek, kompas, zakreślacz, linijka, pęsetka, słowem wszystko, co trzymał w kieszeni, niemal powypadało na ziemię.
•
Naprawdę się cieszę, że ptaki zniknęły z wyspy już po śmierci taty. Z reguły gdy ktoś traci pracę z powodu zniknięcia, bez trudu znajduje nową, lecz tata mógłby się okazać wyjątkiem. Poza rozpoznawaniem gatunków mało co mu wychodziło.
Sąsiad z naprzeciwka był kapelusznikiem — jest wytwórcą parasolek. Mąż mojej niani najpierw pracował jako mechanik przy promie, a potem stróżował w magazynie. Moja szkolna koleżanka z tej samej klasy, niegdyś kosmetyczka, została położną. Nikt nie narzeka. Nawet jeśli nowe zajęcie przynosi mniejszy zarobek, nie tęsknią za dawnym i nie żałują zmiany. Poza tym każdy wie, że zbyt długie nieróbstwo może zwrócić uwagę tajnej policji.
Wszystkim, ze mną włącznie, zapominanie przychodzi z najwyższą łatwością. Aż sobie myślę, że nasza wyspa nie mogłaby istnieć nigdzie indziej, jak tylko na tym morskim pustkowiu ciągnącym się po horyzont.
Ptaki zniknęły jak wszystko inne — raptownie, z samego rana. Obudziłam się, a w powietrzu wyczułam ledwo uchwytną szorstkość. Po tym poznałam, że coś zniknęło. Wciąż zawinięta w koc, wnikliwie zbadałam wzrokiem pokój. Kosmetyki na toaletce, porozrzucane po biurku spinacze i kartki do notatek, koronkowe wzory na firance, półka z winylami… Mogło chodzić o każdy drobiazg. Ustalenie, czego brakuje, wymagało cierpliwości i skupienia.
Wstałam z łóżka, narzuciłam kardigan i poszłam sprawdzić ogród. Okazało się, że z domów wyległa już cała okolica. Ludzie niespokojnie rozglądali się dokoła. Pies sąsiada wydawał z siebie ciche warczenie.
W tym momencie wysoko na niebie dostrzegłam brązowego ptaszka. Na krągłym brzuszku lśniła mu plamka bieli.
Spróbowałam sobie przypomnieć, czy razem z tatą widzieliśmy ten gatunek w obserwatorium, i w tej sekundzie wszystko stało się jasne. Zniknęło to, co miało związek z ptakami — wspomnienia, uczucia, nawet sens samego słowa „ptak”.
— A więc tym razem ptaki — skwitował sąsiad, były kapelusznik. — Mogło być gorzej. Chyba nikt nie będzie po nich płakał? Latały sobie po niebie i tyle.
Poprawił szalik na szyi i lekko kichnął. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, chyba sobie przypomniał, że rozmawia z córką ornitologa, bo posłał mi zakłopotany uśmiech, po czym prędko poszedł do pracy.
Inni też wyraźnie się rozluźnili po takim rozstrzygnięciu sprawy. Wszyscy powoli ruszyli do swoich porannych zajęć. Tylko ja jeszcze długo patrzyłam w niebo.
Brązowy ptaszek zatoczył w powietrzu ogromny krąg, by następnie odlecieć na północ. Nie mogłam sobie przypomnieć, co to za gatunek. Zrobiło mi się szkoda, że nie przykładałam się bardziej do nauki, kiedy w obserwatorium podglądaliśmy z tatą ptaki przez lornetkę.
Próbowałam zachować w sercu chociaż łopot skrzydeł, świergot, kolor. Na próżno. Hasło „ptak”, które powinno wypełnić mi głowę wspomnieniami o tacie, nie poruszało już żadnej wrażliwszej struny. Wiedziałam, że tak się mówi na stworzenia, które bijąc skrzydłami, unoszą się w powietrzu. Więcej nic.
Po południu wybrałam się na zakupy. Po drodze na targ mijałam grupki ludzi dzierżących w dłoniach ptasie klatki. Papugi, ryżowce i kanarki trzepotały się w środku, być może coś przeczuwając. Ich właściciele milczeli. Miny mieli niewyraźne. Chyba jeszcze nie pogodzili się z tym zniknięciem.
Każdy żegnał się po swojemu. Jeden mówił do ptaka po imieniu, drugi pocierał twarzą o opierzoną główkę, trzeci urządzał ostatnie karmienie — z ust prosto do dzioba. Po zakończeniu tej ceremonii wszyscy skierowali klatki ku niebu i pootwierali drzwiczki na całą szerokość. Oszołomione wolnością ptaki latały przez chwilę dookoła swoich opiekunów, by wkrótce zniknąć w oddali, pochłonięte przez przestwór błękitu.
Gdy ostatni zginął nam z pola widzenia, zapadła absolutna cisza, jak gdyby samo powietrze wstrzymało dech. Właściciele — każdy z pustką klatką w ręku — rozeszli się do domów.
Tak zniknęły ptaki.
•
Następnego dnia zdarzenia przybrały niespodziewany obrót.
Akurat oglądałam telewizję przy śniadaniu, gdy usłyszałam dzwonek u drzwi. Po natarczywości dźwięku od razu wiedziałam, że zanosi się na kłopoty.
— Proszę prowadzić do gabinetu pani ojca.
Na moim ganku stała tajna policja. Pięciu agentów. Mieli ciemnozielone mundury z szerokim paskiem, czarne buty, skórzane rękawiczki, a przy biodrze broń. Wszyscy wyglądali jednakowo. Różnili się chyba tylko zestawem odznak na kołnierzykach, ale nie było czasu się przyglądać.
— Proszę prowadzić do gabinetu pani ojca — powtórzył identycznym tonem ten z przodu, z odznakami w kształcie rombu, trapezu i ziarna fasoli.
— Tata zmarł pięć lat temu — odparłam. Każde słowo wymawiałam powoli, by w międzyczasie uspokoić nerwy.
— Orientujemy się — wtrącił agent z odznakami w kształcie klina, heksagonu i litery T. Na ten sygnał cała grupa wtargnęła do środka. Po korytarzu poniósł się tupot pięciu par butów i szczęk pięciu sztuk broni.
— Proszę zdjąć buty, dopiero co oddałam dywany do prania.
Wiedziałam, że nie o to powinnam się kłócić, ale słowa same spłynęły mi z ust. Na nic innego nie potrafiłam się zdobyć. Agenci zresztą i tak mnie zignorowali. Gęsiego wspięli się po schodach na piętro.
Rozkład pomieszczeń mieli w małym palcu. Trafili wprost do gabinetu taty we wschodniej części domu. Tam zaś z popisową wprawą przystąpili do dzieła.
Jeden otworzył na oścież wszystkie okna, których nie tknęłam od śmierci taty. Drugi wyłamał zamki w kredensie i szufladach biurka jakimś podłużnym narzędziem o kształcie skalpela. Reszta wodziła palcami po ścianach w poszukiwaniu tajnych schowków.
Potem zaś wszyscy zabrali się do segregacji rękopisów, notatek, albumów z wycinkami, książek i zdjęć, które zostały po tacie. Rzeczy ich zdaniem niebezpieczne — czyli te, na których znaleźli gdziekolwiek słowo „ptak” — rzucali na podłogę. Oparta o futrynę przyglądałam się ich poczynaniom, raz po raz wciskając przycisk gałki do drzwi.
Jeśli wierzyć plotkom, agenci żyli w niekończącym się kieracie szkoleń. Zespół przed moimi oczami dopracował podział zadań w każdym calu pod kątem maksymalnej efektywności. Wzrok mieli czujny, ruchy oszczędne, a usta zamknięte na kłódkę. W ciszy gabinetu słychać było tylko szelest papieru, niewiele inny od szelestu skrzydeł.
W mgnieniu oka na podłodze urósł pokaźny stos. W zasadzie wszystko, co trzymaliśmy w tym pokoju, dotyczyło ptaków. Były tam notatki taty, pisane charakterystycznie zadartymi w górę znakami, na których widok robiło mi się miękko na sercu. Były zdjęcia wykonywane z poświęceniem podczas pobytów w obserwatorium. Teraz z trzepotem sfruwały z rąk agentów na podłogę.
Wirtuozeria agentów podczas tej absurdalnej operacji powodowała, że wyglądali do złudzenia jak mile widziani goście. Chciałam ich jak najszybciej wyprosić, ale nie wiedziałam jak. Tylko serce łomotało mi w piersi.
— Proszę się z tym obchodzić ostrożniej — powiedziałam na próbę, ale nie zrobiło to na nich najmniejszego wrażenia. — To moje pamiątki po tacie.
Żaden nawet się nie odwrócił, jak gdyby mój głos grzązł gdzieś w górze przedmiotów piętrzącej się na podłodze.
Jeden z agentów sięgnął w kierunku najniższej szuflady biurka.
— Tam nie ma nic o ptakach — powiedziałam pospiesznie. Tata od zawsze przechowywał w tym miejscu rodzinne listy i fotografie. Agent z odznakami w kształcie podwójnego okręgu, prostokąta i kropli wody bez ceregieli wyciągnął szufladę i przystąpił do pracy. Zabrał tylko jedno. Zdjęcie przedstawiające całą rodzinę z rzadkim ptakiem o jaskrawym upierzeniu — nazwy gatunku zapomniałam — który wylągł się z inkubowanego przez tatę jaja. Resztę wraz z listami ułożył na stole w równy stos, po czym schował z powrotem na miejsce. Był to jedyny moment, kiedy tajna policja zachowała się tamtego dnia przyzwoicie.
Ostatecznie wszystko zostało posortowane. Agenci zaczęli ładować papiery z podłogi do czarnych plastikowych worków, które wyciągnęli z wewnętrznych kieszeni kurtek od munduru. Upychali papiery jak popadło, tak ściśle, że nie dało się szpilki wetknąć. Zrozumiałam wtedy, że wszystko to idzie na zniszczenie. Nie planowali szukać niczego wśród pogniecionych zdjęć. Chodziło im wyłącznie o zatarcie ostatnich śladów po obecności ptaków. Główna misja tajnej policji polega bowiem na pilnowaniu, by każda rzecz zniknęła aż do cna.
W tamtej chwili cały nalot wydawał mi się niegodną uwagi błahostką w porównaniu z dniem, w którym tajna policja zabrała mamę. Sądziłam, że agenci wypchają rzeczami ostatni worek, a potem pójdą, by nigdy więcej nie przestąpić mojego progu. Zresztą od śmierci taty wspomnienia o ptakach w tym domu i tak tylko blakły.
Cała operacja trwała ledwo godzinę, lecz w tym czasie intruzi zdążyli zapełnić dziesięć wielkich worów. Wypucowane odznaki na kołnierzykach błyszczały w promieniach porannego słońca, które niemiłosiernie nagrzewało cały pokój. Mimo to żaden agent nie dostał zadyszki ani nawet się nie spocił.
Wreszcie dźwignęli po dwa worki na ramionach i ponieśli je do zaparkowanej na dworze ciężarówki.
W jedną godzinę gabinet zrobił się nie ten sam. Echa obecności taty, pieczołowicie chronione za zamkniętymi drzwiami, pierzchły, zastąpione nieodwracalną pustką. Stanęłam na samym środku. Teraz byłam już pewna. Z głębi pokoju ziała czarna dziura zdolna pochłonąć wszystko, co znajdzie się w jej zasięgu.
°3
Żyję z pisania książek. Wydałam już trzy. Pierwsza opowiada o stroicielce fortepianów zakochanej w pianiście, który zaginął bez wieści. Bohaterka błąka się po sklepach muzycznych i salach koncertowych, nasłuchując za jego muzyką, która wciąż rozbrzmiewa jej w pamięci. Druga o balerinie, która traci w wypadku prawą nogę i postanawia zamieszkać w szklarni razem ze swoim wybrankiem, botanikiem. Trzecia o dziewczynie opiekującej się młodszym bratem, którego dotknęła szczególna choroba — jego chromosomy rozpływają się od pierwszego do ostatniego.
Każda z książek traktuje o utracie. Wszyscy tutaj lubią takie historie.
Niemniej jednak powieściopisarstwo zalicza się do najbardziej kameralnych zawodów na wyspie, wykonywanych ukradkiem. Trudno powiedzieć, żebyśmy mieli książek pod dostatkiem. Biblioteka mieści się obok rozarium, w jednopiętrowym budynku z próchniejącego drewna. Przy każdej wizycie widuję tam zaledwie parę osób. Książki są tak zetlałe, że strach uchylić okładkę, by nie obrócić jej w pył. Drzemią sobie na końcach bibliotecznych półek, z dala od ludzkich spojrzeń.
Biblioteka nie zajmuje się renowacją zbiorów, więc każdy egzemplarz prędzej czy później trafia na śmietnik. Księgozbiór wcale się nie rozrasta. Nikomu to jednak nie przeszkadza.
Księgarnia dzieli podobny los. W całym pasażu handlowym nie ma bardziej zacisznego kąta. Właściciel to niemrawy mruk, książki zalegają na półkach, a ich grzbiety powoli tracą kolory.
Ludzi, którzy potrzebują książek, mieszka na wyspie tyle, co kot napłakał.
Zazwyczaj siedzę nad brulionem od drugiej po południu do północy. Mimo to zapisuję tylko około pięciu arkuszy, bo lubię zapełniać kolejne kratki powolutku*. Nigdzie mi się nie spieszy. Daję sobie czas, by odnaleźć znak, który najlepiej pasuje do każdego pola.
Urządziłam gabinet w dawnym pokoju ojca. Zrobiło się tu teraz przestronniej, bo do pisania powieści nie potrzebuję dzieł naukowych ani notatek. Na stole poniewierają się tylko rulony brulionu, ołówki, nożyki do temperowania i gumki. Nic z tego nie jest w stanie zapełnić próżni, którą pozostawiła tajna policja.
Wieczorem wychodzę na godzinny spacer wybrzeżem. Docieram do przystani dla promów, z powrotem zaś wybieram ścieżkę prowadzącą przez wzgórze, mijam obserwatorium ornitologiczne i wracam do domu.
Prom zacumowany w porcie dawno już przeżarła rdza. Nikt nie wsiądzie na pokład, by odpłynąć stąd w siną dal. Prom, tak jak ptaki, należy do rzeczy utraconych.
Kiedyś na burcie widniała nazwa jednostki, lecz farba zmyła się pod falami kolejnych przypływów. Nie da się jej już odczytać. Okna pokryły się kurzem, a dolną część kadłuba, łańcuch kotwicy i śrubę napędową oblepiła warstwa muszelek i wodorostów. Wydaje się, że to gigantyczny stwór morski wyczekuje chwili, gdy jego truchło obróci się w kamień.
W dawnych czasach mąż mojej niani był serwisantem promów. Po ich zniknięciu został stróżem w portowym magazynie. Teraz, już jako emeryt, mieszka samotnie na nieczynnej łajbie. Podczas spaceru zwykle zachodzę do niego na pogawędkę.
— Jak ci idzie praca nad powieścią? — spytał pewnego razu, wskazując mi krzesło. Na promie jest mnóstwo miejsc do siedzenia, więc w zależności od pogody i nastroju mościmy się albo na ławce pokładowej, albo na sofie w kabinie pierwszej klasy.
— Powoli, ale do przodu — odparłam.
— Tylko nie zaniedbuj zdrowia — napomniał mnie swoim zwyczajem. — Mało kto umiałby całymi dniami ślęczeć za biurkiem i brać z głowy pomysły na zawiłe intrygi. Rodzice byliby dumni.
Pokiwał głową.
— Już nie mów, dziadku, że pisanie to taka trudna sztuka. Znam o wiele bardziej zawiłe i tajemnicze przedsięwzięcie: rozebrać silnik promu na części, wymienić, co trzeba, i poskładać wszystko z powrotem.
— Dajże spokój. Promy zniknęły, więc nie ma o czym gadać.
Po tych słowach na chwilę zapadła cisza.
— Swoją drogą, dostałem dzisiaj rewelacyjne brzoskwinie. Masz ochotę?
Staruszek zajrzał do małej kuchenki zorganizowanej zaraz obok kotłowni. Wysypał na talerzyk kostki lodu, nakładł na nie pokrojonych brzoskwiń, przystroił całość listkami mięty, po czym zaparzył nam pełen dzbanek mocnej herbaty. Ma rękę i do maszyn, i do jedzenia, i do roślin.
Pierwsze, co robię po każdej premierze, to idę prosto do staruszka, by podarować mu egzemplarz.
— Ach, twoja nowa powieść!
Wypowiada słowo „powieść” delikatnie i z szacunkiem. A potem składa mi głęboki ukłon i ujmuje książkę w obie dłonie jak relikwię.
— Dziękuję, bardzo dziękuję — powtarza łamiącym się głosem, aż nie wiem, co ze sobą począć.
Mimo to nigdy nie przeczytał ani strony.
— Chciałabym usłyszeć, jak ci się podobało.
— Po moim trupie. Co będzie, jeśli skończę całą powieść i nic nie zostanie na później? Serce pęknie mi z żalu. Wolę trzymać ją na widoku i celebrować każdego dnia.
Z tymi słowy odkłada książkę na ołtarzyk boga mórz, który znajduje się w kabinie kapitańskiej, i składa poorane zmarszczkami dłonie jak do modlitwy.
Przy późnym podwieczorku rozmawiamy sobie o wszystkim i o niczym. Najczęściej zbiera się nam na wspomnienia: o mamie, tacie, mojej niani, obserwatorium ornitologicznym, rzeźbach i dalekiej przeszłości, gdy prom mógł zabrać każdego do odległych krain… Lecz wspomnień ubywa z każdym dniem, z każdym zniknięciem. Łamiemy więc na pół ostatnie kawałki słodyczy, a gdy powolutku rozpuszczają się nam w ustach, opowiadamy sobie w kółko te same historie.
O zachodzie słońca opuszczam pokład. Drabinka nie jest stroma, ale staruszek i tak zawsze podaje mi rękę przy trapie. Dla niego wciąż jestem małą dziewczynką.
— Uważaj na siebie po drodze.
— Będę. Do jutra.
Nie ruszy się z miejsca, póki całkiem nie zniknę mu z oczu.
W drodze powrotnej zatrzymuję się przy obserwatorium ornitologicznym na szczycie wzgórza. Ale nigdy nie zostaję na długo. Obejmuję spojrzeniem morze, robię kilka głębokich wdechów i prędko idę dalej.
Agenci przeczesali teren tak jak pokój taty, zmieniając budynki obserwatorium w anonimowe pustostany. Nikt by nie zgadł, co tu się kiedyś mieściło. Ornitolodzy rozpierzchli się po wyspie.
Staję w tym samym oknie, w którym kiedyś tata podtrzymywał mi lornetkę. Czasem przefrunie jakiś ptak, co tylko mi przypomina, że żaden ptak już nic dla mnie nie znaczy.
Schodzę powrotną ścieżką, która szybko pogrąża się w ciemnościach. Wieczory na wyspie są szczególnie ciche. Dorośli wracają z pracy ze wzrokiem wbitym w ziemię. Dzieci pędzą do domów co sił w nogach. Pusta ciężarówka obwoźnego handlarza telepie się ulicą, rzężąc silnikiem, by wkrótce mnie wyprzedzić.
Wielka cisza spowija całą okolicę. Mieszkańcy zbierają siły na zniknięcie, które może czekać ich następnego ranka.
Tak na wyspie zapada noc.
°
* Typowy japoński arkusz do pisania mieści około 400 kratek, które zapełnia się pojedynczymi znakami.YŌKO OGAWA – urodzona w 1962 roku w Okayamie, absolwentka Wydziału literatury na Uniwersytecie Waseda. Zadebiutowała w 1988 roku. W 1990 roku nagrodzona prestiżową nagrodą im. Akutagawy za zbiór opowiadań _Ninshin Karendā_ (obecnie zasiada w komisji przyznającej tę nagrodę). W Tajfunach dotychczas ukazały się jej książki _Ukochane równanie profesora_ oraz _Grobowa cisza, żałobny zgiełk_. „Profesor” do dzisiaj pozostaje bestsellerem i jedną z ulubionych powieści japońskich czytelników. _Podziemie pamięci_ – wydane w 2019 roku pod angielskim tytułem _The Memory Police_ w tłumaczeniu Stephena Snydera – otrzymało nominacje do National Book Award, International Booker Prize i World Fantasy Award.
ANNA KARPIUK - tłumaczka, absolwentka warszawskiej japonistyki i lingwistyki stosowanej. Zajmuje się przekładami współczesnej prozy japońskiej oraz komiksów. W Tajfunach ukazało się jej tłumaczenie _Grobowej ciszy, żałobnego zgiełku_ Yōko Ogawy oraz zbioru opowiadań _Cytryna_ Motojirō Kajiego.