Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Północ i południe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Północ i południe - ebook

Wymarzona lektura dla miłośników Jane Austen i sióstr Brontë.

Niezapomniana historia o miłości, w której dobroć serca staje naprzeciw bezwzględnej walki o przetrwanie. Margaret Hale i John Thornton to niezwykła para. Ona, dobra i wrażliwa na ludzką krzywdę, pochodzi z zamożnego południa Anglii. On, przemysłowiec z północy, uważa, że światem rządzą prawa ekonomii. Poznają się, gdy Margaret wraz z rodziną przenosi się z zielonego Helstone do robotniczego Milton. W zadymionym mieście młoda kobieta odkrywa świat, o jakim nie miała pojęcia: pełen biedy, chorób i nieustannego wiązania końca z końcem. Tak właśnie wygląda życie pracującej dla Thorntona rodziny Higginsów, z którą się zaprzyjaźniła. Gdy w fabryce wybucha strajk, Margaret nie ma wątpliwości, po czyjej stanąć stronie. Ale w dramatycznej sytuacji to właśnie Thornton będzie potrzebował jej pomocy. Poruszająca powieść o spokojnym, ale gnuśnym i zacofanym południu i nowoczesnej, ale drapieżnej i niespokojnej północy przypomina klimatem… naszą Ziemię obiecaną.

)>(>

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-999-9
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PRZEDŚLUBNA KRZĄTANINA

ROZ­DZIAŁ I

Przed­ślubna krzą­ta­nina

Zaloty, mał­żeń­stwo i tak dalej.

Frag­ment pie­śni Joanny Bail­lie

– Edith – powie­działa łagod­nie Mar­ga­ret. – Edith.

Tak jak przy­pusz­czała, Edith zasnęła. Zwi­nięta w kłę­bek, leżała na sofie w tyl­nym salo­nie na Har­ley Street i wyglą­dała uro­czo w bia­łym muśli­nie i błę­kit­nych wstąż­kach. Gdyby Tyta­nii zda­rzyło się kie­dy­kol­wiek przy­stroić w biały muślin i błę­kitne wstążki oraz zasnąć na kry­tej pur­pu­ro­wym ada­masz­kiem sofie, Edith z powo­dze­niem można by wziąć za tę boginkę. Jej uroda na nowo ude­rzyła Mar­ga­ret. Dora­stały razem i wszy­scy poza nią dostrze­gali piękno Edith. Mar­ga­ret nato­miast zaczęła o tym myśleć dopiero kilka dni temu, gdy per­spek­tywa zbli­ża­ją­cej się roz­łąki przy­dała mocy wszyst­kim zale­tom i uro­kowi kuzynki. Roz­ma­wiały o tylu róż­nych spra­wach: o ślub­nej sukni i o samej cere­mo­nii, o kapi­ta­nie Len­nok­sie i o tym, co opo­wie­dział Edith o jej przy­szłym życiu na Korfu, gdzie sta­cjo­no­wał jego regi­ment. Potem omó­wiły kło­poty z utrzy­ma­niem odpo­wied­nio nastro­jo­nego pia­nina i wyda­wało się, że ta kwe­stia jest dla dziew­czyny jedną z naj­waż­niej­szych w jej przy­szłym mał­żeń­skim życiu, a na koniec zajęły się sprawą sukien, które przy­szła pani Len­nox zamie­rzała zabrać ze sobą w podróż poślubną do Szko­cji. Z każdą chwilą przy­ci­szony głos Edith sta­wał się coraz bar­dziej senny, aż wresz­cie, po kil­ku­mi­nu­to­wej ciszy, Mar­ga­ret upew­niła się, że pomimo gwaru w sąsied­nim pokoju jej kuzynka, zwi­nięta w miękki kłę­bek muślinu, wstą­żek i jedwa­bi­stych loków, zapa­dła w spo­kojną poobied­nią drzemkę.

Mar­ga­ret zamie­rzała wła­śnie podzie­lić się z nią pla­nami zwią­za­nymi z życiem na cichej wiej­skiej ple­ba­nii, gdzie miesz­kali jej rodzice. Tam spę­dzała cudowne waka­cje i święta, choć przez ostat­nie dzie­sięć lat prze­by­wała na stałe w domu swej ciotki Shaw. Z braku słu­cha­cza musiała teraz, tak jak dotych­czas, roz­my­ślać w ciszy nad zbli­ża­ją­cymi się w jej życiu zmia­nami. Myśli te były jed­nak rado­sne, jak­kol­wiek zabar­wione żalem z powodu roz­sta­nia z łagodną ciotką i uko­chaną kuzynką na bli­żej nie­okre­ślony czas. Gdy roz­ko­szo­wała się wyobra­ża­niem sobie uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji jedy­naczki, jaką zaj­mie na ple­ba­nii w Hel­stone, do jej uszu docie­rały urywki roz­mowy pro­wa­dzo­nej w przy­le­głym pokoju. Ciotka gawę­dziła z pię­cioma lub sze­ścioma damami, które zapro­siła na obiad; ich mężo­wie na­dal gościli w jadalni. Wszy­scy byli sąsia­dami nazy­wa­nymi przez panią Shaw przy­ja­ciółmi, ponie­waż jadała z nimi czę­ściej niż z innymi ludźmi, a ich wza­jemna zaży­łość pozwa­lała na skła­da­nie sobie wizyt rów­nież przed lun­chem. Damy te i ich mężo­wie zostali zapro­szeni na poże­gnalny obiad z oka­zji zbli­ża­ją­cego się ślubu Edith. Sama narze­czona dość nie­chęt­nie przy­jęła ten pomysł, ponie­waż na ten dzień zapo­wie­dział swój przy­jazd wie­czor­nym pocią­giem kapi­tan Len­nox. Była roz­piesz­czoną panienką, ale jed­no­cze­śnie zbyt nie­dbałą i leniwą, by wyka­zać wolę i chęć dzia­ła­nia, łatwo zatem ustą­piła matce, zwłasz­cza gdy dowie­działa się, że zamó­wiono sezo­nowe spe­cjały, uwa­żane za sku­teczne reme­dium na melan­cho­lię poże­gnalnych obia­dów. Pod­czas posiłku roz­pie­rała się w krze­śle, prze­su­wa­jąc jedze­nie po całym tale­rzu z uro­czy­stą i jakby nie­obecną miną. Pozo­stali zebrani świet­nie się bawili żar­tami pana Greya, dżen­tel­mena zaj­mu­ją­cego drugi koniec stołu pod­czas przy­jęć u pani Shaw, a po posiłku upro­sili Edith, aby uprzy­jem­niła im czas muzyką. Jeśli cho­dzi o pana Greya, był tak dow­cipny przy stole, że pano­wie pozo­stali tam dłu­żej niż zazwy­czaj, co oka­zało się nader sprzy­ja­jącą oko­licz­no­ścią dla pań, przy­naj­mniej sądząc z frag­men­tów ich roz­mowy dosły­sza­nych przez Mar­ga­ret.

– Sama zbyt wiele przez to wycier­pia­łam. Nie cho­dzi o to, że nie byłam nie­biań­sko szczę­śliwa z bied­nym gene­ra­łem, ale tak czy owak duża róż­nica wieku to istotna prze­szkoda w mał­żeń­stwie. Już dawno zatem posta­no­wi­łam, że oszczę­dzę mojej Edith takich prze­żyć. Oczy­wi­ście, bez cie­nia mat­czy­nej zaro­zu­mia­ło­ści prze­wi­dy­wa­łam, że moje dro­gie dzie­cię wcze­śnie wyj­dzie za mąż. W rze­czy samej po wie­lo­kroć powta­rza­łam, że nastąpi to, zanim córka skoń­czy dzie­więt­na­ście lat. Naprawdę mia­łam pro­ro­cze prze­czu­cia, kiedy kapi­tan Len­nox… – Tu głos ciotki zamie­nił się w szept, ale Mar­ga­ret z łatwo­ścią potra­fiła dopo­wie­dzieć koń­cówkę tego zda­nia.

Roz­kwit wiel­kiej miło­ści nastą­pił w wypadku Edith bez żad­nych prze­szkód. Pani Shaw pod­dała się sile prze­czuć, jak to sama okre­śliła, i naci­skała na zawar­cie mał­żeń­stwa, choć przez wielu zna­jo­mych uwa­żane było ono za nie­godne pozy­cji mło­dej i ślicz­nej dzie­dziczki. Kobieta jed­nak powta­rzała, że jej jedyne dziecko wyj­dzie za mąż z miło­ści, i zawsze po tym stwier­dze­niu zna­cząco wzdy­chała, jak gdyby ona sama nie wyszła za gene­rała, kie­ru­jąc się uczu­ciem. W ogóle wyda­wało się, że matka delek­tuje się tym narze­czeń­stwem bar­dziej niż córka. Oczy­wi­ście, Edith była zako­chana bez reszty i tak jak należy, ale z pew­no­ścią wola­łaby ładny dom w Bel­gra­vii od owego malow­ni­czego życia na Korfu, które przy­obie­cał jej kapi­tan Len­nox. To, co eks­cy­to­wało Mar­ga­ret, u jej kuzynki powo­do­wało wzdry­gnię­cia i marsz­cze­nie nosa, czę­ściowo uda­wane dla przy­jem­no­ści, którą znaj­do­wała w usil­nych zabie­gach swego czu­łego narze­czo­nego, by zachę­cić ją do wyjazdu, a czę­ściowo wyni­ka­jące z praw­dzi­wej nie­chęci do cygań­skiego, wędrow­nego trybu życia. Gdyby poja­wił się ktoś z pięk­nym domem, impo­nu­jącą posia­dło­ścią i waż­nym tytu­łem na doda­tek, Edith mimo to trwa­łaby przy kapi­tanie, dopóki odczu­wa­łaby pokusę zerwa­nia. Nie­wy­klu­czone nato­miast, że potem czy­ni­łaby mu wyrzuty, iż nie jest skoń­czoną dosko­na­ło­ścią. Dowio­dłaby tą postawą, że jest nie­odrodną córką swej matki, która z wyra­cho­wa­nia poślu­biła gene­rała Shawa, nie żywiąc dla niego żad­nych cie­plej­szych uczuć poza sza­cun­kiem dla jego cha­rak­teru i majątku, a potem stale, choć trzeba przy­znać: w ukry­ciu, uża­lała się nad swym cięż­kim losem kobiety zwią­za­nej z nie­ko­cha­nym czło­wie­kiem.

– Nie oszczę­dza­łam ani tro­chę na jej wypra­wie – to były następne słowa, które usły­szała Mar­ga­ret. – Otrzyma wszyst­kie te piękne indyj­skie szale i chu­sty, które dosta­łam od gene­rała, a któ­rych już nie noszę.

– Szczę­śliwa z niej dziew­czyna – odpo­wie­dział głos, jak zorien­to­wała się Mar­ga­ret, nale­żący do pani Gib­son, która żywiła szcze­gólne zain­te­re­so­wa­nie tema­tem roz­mowy, ponie­waż kilka tygo­dni wcze­śniej wydała za mąż jedną z córek. – Helena upie­rała się przy indyj­skim szalu, ale musia­łam jej odmó­wić, gdy usły­sza­łam tę osza­ła­mia­jącą kwotę, jaką sobie za niego zaży­czyli. Pew­nie będzie zazdro­ściła Edith tych cudow­no­ści. A co to w ogóle za styl? Delhi? Z tą śliczną małą bor­diurą?

Mar­ga­ret ponow­nie usły­szała głos ciotki, ale tym razem brzmiał tak, jakby unio­sła się lekko ze swej pół­le­żą­cej pozy­cji i wychy­liła w stronę sła­biej oświe­tlo­nego salo­niku.

– Edith! Edith! – wołała, ale potem chyba osu­nęła się z powro­tem na opar­cie, jakby znu­żona tym wysił­kiem. Mar­ga­ret postą­piła krok do przodu.

– Edith usnęła, cio­ciu. Może ja mogła­bym pomóc?

Na tę przy­gnę­bia­jącą wia­do­mość o narze­czo­nej damy jed­no­gło­śnie stwier­dziły:

– Biedne dziecko.

Minia­tu­rowy kana­po­wiec, któ­rego pani Shaw trzy­mała w ramio­nach, zaczął szcze­kać, jakby w odru­chu współ­czu­cia.

– Cicho, Tiny! Ty nie­grzeczna dziew­czynko! Obu­dzisz swoją panią. Chcia­łam tylko, aby Edith popro­siła New­ton o przy­nie­sie­nie na dół tych szali. A może ty zechcia­ła­byś po nie pójść, droga Mar­ga­ret?

Dziew­czyna weszła na naj­wyż­sze pię­tro domu do sta­rego pokoju dzie­cię­cego, gdzie New­ton zaj­mo­wała się dzier­ga­niem koro­nek potrzeb­nych do ślubu. Nia­nia poszła po szale, zrzę­dząc pod nosem, bo musiała je roz­pa­ko­wy­wać po raz czwarty lub piąty tego dnia. W tym cza­sie Mar­ga­ret roz­glą­dała się po pomiesz­cze­niu, pierw­szym, z któ­rym się zaprzy­jaź­niła, gdy dzie­więć lat temu przy­była tu jako nie­okieł­znana pół­dzi­ku­ska, by od tej chwili dzie­lić dom, zabawy i naukę ze swą kuzynką Edith. Do dziś miała przed oczyma przy­ciem­niony pokój, któ­rym zarzą­dzała surowa i uro­czy­sta nia­nia, szcze­gól­nie wraż­liwa na punk­cie czy­stych rąk i podar­tych sukie­nek. Mar­ga­ret pamię­tała też ten pierw­szy pod­wie­czo­rek, gdy oddzie­lono ją od ojca i ciotki, któ­rzy jedli obiad gdzieś tam, na samym dole nie­koń­czą­cych się scho­dów; uwa­żała wtedy, że skoro ona prze­bywa na wyso­ko­ści nieba, oni muszą się znaj­do­wać we wnę­trzu ziemi. W domu rodzin­nym, przed przy­by­ciem na Har­ley Street, jej poko­jem dzie­cin­nym była goto­wal­nia matki, a ponie­waż na ple­ba­nii życie zaczy­nało się toczyć wcze­śniej niż w mie­ście, dziew­czynka jadała posiłki razem z rodzi­cami. Dzi­siaj ta wysoka, dorodna osiem­na­sto­latka dosko­nale pamię­tała pierw­szą noc i łzy żalu wyle­wane z dziką pasją przez dzie­wię­cio­latkę ukrytą pod koł­drą. Potem jed­nak nia­nia kazała jej się uspo­koić, aby płacz nie obu­dził panienki Edith. Pła­kała dalej tak samo gorzko, ale już zde­cy­do­wa­nie ciszej, dopóki nie przy­szła jej nowo poznana, śliczna i impo­nu­jąca ciotka, która miękko wspięła się po scho­dach, aby poka­zać panu Hale’owi jego słodko śpiącą córeczkę. Wtedy mała Mar­ga­ret stłu­miła łka­nia i sta­rała się leżeć tak cicho, jakby spała, aby nie uniesz­czę­śli­wić ojca swą żało­ścią, któ­rej nie ośmie­liła się oka­zy­wać także przed ciotką. Uwa­żała w ogóle, że ten jej smu­tek to coś złego, zwłasz­cza po tylu nadzie­jach, pla­nach, przy­go­to­wa­niach i sta­ra­niach, aby dosto­so­wać jej gar­de­robę do nowych, lep­szych warun­ków, w jakich miała się zna­leźć, i po ocze­ki­wa­niu na moment, gdy papa będzie mógł choć na kilka dni odda­lić się z para­fii i odwieźć ją do Lon­dynu.

Teraz kochała ten stary pokój, choć jego urzą­dze­nie zostało zde­mon­to­wane, i na myśl, że już za trzy dni go opu­ści, roz­glą­dała się dookoła z uczu­ciem żalu, zupeł­nie jak domowy kot, któ­rego ktoś wypę­dza z ulu­bio­nego miej­sca.

– Ach New­ton! – wes­tchnęła. – Myślę, że wszyst­kim nam będzie przy­kro opusz­czać ten stary, kochany pokój!

– Wła­ści­wie, panienko, jeśli o mnie cho­dzi, to ja nie będę żało­wać. Moje oczy nie są już takie jak daw­niej, a tu takie marne świa­tło, że koronki to mogę napra­wiać tylko przy oknie, a znowu tam jest taki okropny prze­ciąg, że można się prze­zię­bić na śmierć.

– Cóż, przy­pusz­czam, że w Neapolu znaj­dziesz wystar­cza­jąco dużo i świa­tła, i cie­pła. Musisz po pro­stu odło­żyć więk­szość cero­wa­nia do czasu, gdy tam dotrze­cie. Dzię­kuję, New­ton, zabiorę je na dół, jesteś prze­cież zajęta.

I Mar­ga­ret zeszła do salonu obła­do­wana sza­lami, roz­sie­wa­jąc wokół ich korzenny zapach Orientu.

Ciotka popro­siła ją, aby wystą­piła w roli mane­kina do zapre­zen­to­wa­nia przy­nie­sio­nych skar­bów, ponie­waż Edith na­dal spała. Nikt nie zwró­cił uwagi na to, że wysoka, dosko­nale ukształ­to­wana figura modelki, ubra­nej w czarną jedwabną suk­nię na znak żałoby po jed­nym z krew­nych ojca, wspa­niale pod­kre­ślała piękno dłu­gich osza­ła­mia­ją­cych szali, w któ­rych Edith z pew­no­ścią by uto­nęła. Mar­ga­ret, cicha i bierna, stała bez­po­śred­nio pod kan­de­la­brem, pod­czas gdy ciotka upi­nała na niej tka­niny. Tylko od czasu do czasu pod­czas obra­ca­nia się widziała swe odbi­cie w lustrze wiszą­cym nad komin­kiem i uśmie­chała się na widok wła­snej, dobrze zna­nej postaci, teraz wystę­pu­ją­cej w sza­tach księż­niczki. Deli­kat­nie doty­kała owi­nię­tych wokół sie­bie zwo­jów, delek­tu­jąc się ich mięk­ko­ścią i zachwy­ca­jąc cudow­nymi kolo­rami, i z cichym, zado­wo­lo­nym uśmie­chem przyj­mo­wała to przy­stra­ja­nie w owe wspa­nia­ło­ści, zupeł­nie jak dziecko cie­szące się z zabawy w prze­bie­ra­nie. W tej wła­śnie chwili drzwi się otwo­rzyły i oznaj­miono przy­by­cie pana Henry’ego Len­noxa, brata narze­czo­nego Edith. Nie­które panie lekko się cof­nęły, jakby zawsty­dzone swym kobie­cym zain­te­re­so­wa­niem stro­jami, nato­miast pani Shaw wycią­gnęła do nowo przy­by­łego dłoń. Mar­ga­ret pozo­stała nie­ru­choma, przy­pusz­cza­jąc, że może być jesz­cze potrzebna do pre­zen­to­wa­nia szali, ale z roz­ja­śnioną roz­ba­wie­niem twa­rzą spo­glą­dała na męż­czy­znę, pewna chyba, że on rów­nież dostrzeże nie­do­rzecz­ność sytu­acji, w któ­rej ją zastał.

Pan Henry Len­nox nie zdo­łał przy­być na obiad i teraz pani Shaw była pochło­nięta wypy­ty­wa­niem go o jego brata, a swego przy­szłego zię­cia, o sio­strę, druhnę przy­byłą spe­cjal­nie na uro­czy­stość ze Szko­cji razem z kapi­ta­nem, i o innych człon­ków rodziny Len­noxów. Widząc to, Mar­ga­ret uznała, że nie będzie już potrzebna przy sza­lach, i zajęła się zaba­wia­niem pozo­sta­łych gości, o któ­rych jej ciotka chwi­lowo zapo­mniała. Pra­wie natych­miast z tyl­nego salonu wyło­niła się Edith, mru­żąc oczy od sil­niej­szego świa­tła i odrzu­ca­jąc do tyłu lekko potar­gane loki. Przy­po­mi­nała Śpiącą Kró­lewnę wła­śnie wyrwaną ze snu. Nawet drze­miąc, wyczu­wała instynk­tow­nie, że pan Len­nox jest kimś, dla kogo warto się pod­nieść, i teraz zada­wała mu dzie­siątki pytań o drogą Janet, przy­szłą, a nie­znaną jesz­cze szwa­gierkę, dla któ­rej dekla­ro­wała taki afekt, że gdyby nie duma, Mar­ga­ret bez wąt­pie­nia odczu­wa­łaby zazdrość o tę rywalkę, tak nagle i nie­spo­dzie­wa­nie poja­wia­jącą się na hory­zon­cie. Po przy­łą­cze­niu się ciotki do ogól­nej roz­mowy dziew­czyna wyco­fała się z kręgu gości i wtedy dostrze­gła, że Henry Len­nox patrzy na wolne miej­sce koło niej. Dosko­nale wie­działa, że gdy tylko Edith uwolni go od lawiny pytań, on zaj­mie to wypa­trzone krze­sło. Nie była cał­kiem pewna, czy zoba­czy go tego wie­czoru, ponie­waż ciotka dosyć zawile rela­cjo­no­wała jego plany; w grun­cie rze­czy przy­by­cie pana Henry’ego było raczej nie­spo­dzianką. Teraz Mar­ga­ret poczuła pew­ność, że to będzie udany wie­czór, bo oboje mieli pra­wie te same upodo­ba­nia. Jej twarz zaja­śniała szcze­ro­ścią i otwar­to­ścią. Po chwili pod­szedł, a ona przy­wi­tała go uśmie­chem, bez cie­nia nie­śmia­ło­ści czy zaże­no­wa­nia.

– Przy­pusz­czam, że były­ście pogrą­żone w inte­re­sach, to zna­czy dam­skich inte­re­sach. Cał­ko­wi­cie to odmienne od moich zajęć, tych praw­dzi­wych, praw­nych inte­re­sów. Zabawa sza­lami różni się tro­chę od spo­rzą­dza­nia umów i zapi­sów nota­rial­nych.

– Byłam pewna, że roz­bawi to pana, gdy zasta­nie nas podzi­wia­jące kobiece fata­łaszki, ale przy­zna pan, że indyj­skie szale są szczy­tem dosko­na­ło­ści.

– Nie wąt­pię. Ich cena jest także dosko­nała. Niczego jej doprawdy nie bra­kuje. – Tym­cza­sem wcho­dzili kolejno inni dżen­tel­meni i dźwięki roz­mów stały się niż­sze w tonie. – To ostatni obiad, jaki wyda­je­cie, prawda? Ostatni przed czwart­kiem?

– Zga­dza się. Myślę, że po tym wie­czo­rze naresz­cie zaznamy odpo­czynku, nie­zna­nego w tym domu od wielu tygo­dni. Cho­dzi mi o ten rodzaj spo­koju, kiedy nie ma już wresz­cie nic wię­cej do zro­bie­nia ani usta­le­nia w spra­wie, która cał­ko­wi­cie zaj­mo­wała głowy i serca. W końcu będę miała czas, aby spo­koj­nie pomy­śleć. To samo można chyba powie­dzieć o Edith.

– Jeśli o nią cho­dzi, to nie był­bym tego taki pewien, nato­miast mogę to sobie wyobra­zić odno­śnie do pani. Kie­dy­kol­wiek panią ostat­nio widzia­łem, gnał panią praw­dziwy wir wyda­rzeń, i to zawsze stwo­rzony przez innych.

– Tak – przy­znała smutno Mar­ga­ret, wspo­mi­na­jąc nie­koń­czące się zamie­sza­nie wokół każ­dej bła­hostki, które roz­pę­ty­wano w ciągu ostat­niego mie­siąca. – Zasta­na­wiam się, czy mał­żeń­stwo naprawdę musi być poprze­dzone tym, co pan nazwał wirem wyda­rzeń lub raczej trąbą powietrzną? Czy nie mógłby to być czas spo­koju i wyci­sze­nia?

– Rozu­miem, że to dobra wróżka zamó­wi­łaby wyprawę, przy­go­to­wała wesele i wypi­sała zapro­sze­nia? – zauwa­żył, śmie­jąc się, pan Len­nox.

– Ale czy ta cała mitręga jest naprawdę potrzebna? – spy­tała, patrząc mu pro­sto w oczy w ocze­ki­wa­niu odpo­wie­dzi.

Uczu­cie nie­opi­sa­nego znu­że­nia wszyst­kimi przy­go­to­wa­niami, mają­cymi na celu wywo­ła­nie jak naj­lep­szego wra­że­nia, jakimi przez ostat­nie sześć tygo­dni zaj­mo­wała się Edith jako naj­wyż­szy auto­ry­tet, dopa­dło w tej chwili Mar­ga­ret. Potrze­bo­wała teraz kogoś, z kim mogłaby omó­wić kilka swo­ich cichych prze­my­śleń na temat mał­żeń­stwa.

– Ależ oczy­wi­ście – odpo­wie­dział, nagle poważ­nie­jąc. – Są formy i pro­ce­dury, przez które trzeba prze­brnąć, i to nie tyle dla wła­snej satys­fak­cji, ile po to, aby zamknąć usta bliź­nim, bo bez owego zamknię­cia spo­tka­łoby nas potem w życiu nie­wiele przy­jem­no­ści. A jak pani zor­ga­ni­zo­wa­łaby ślub?

– Och, nie myśla­łam o tym zbyt wiele. Wiem tylko, że chcia­ła­bym, aby to był piękny letni pora­nek. I chcia­ła­bym iść do kościoła w cie­niu drzew. I żeby nie było tylu dru­hen. I naj­le­piej, by w ogóle nie było uczty wesel­nej. Oba­wiam się, że moje roz­wią­za­nie pole­ga­łoby przede wszyst­kim na wyklu­cze­niu tych ele­men­tów, które ostat­nio spra­wiały mi tyle kło­po­tów.

– Nie, myślę, że to nie jest kwe­stia zmę­cze­nia tym, co pani obec­nie prze­żywa. Idea peł­nej pro­stoty cał­ko­wi­cie zga­dza się z pani cha­rak­te­rem.

Mar­ga­ret nie bar­dzo spodo­bało się to stwier­dze­nie. Skrzy­wiła się. Pamię­tała poprzed­nie sytu­acje, kiedy pan Len­nox pró­bo­wał skie­ro­wać roz­mowę na cechy jej cha­rak­teru i spo­sób postę­po­wa­nia, przy czym wyra­żane przez niego opi­nie były nieco nad­mier­nie pochlebne. Ucięła ten temat, mówiąc:

– To natu­ralne, że myślę raczej o spa­ce­rze do kościoła w Hel­stone, a nie o kare­cie jadą­cej wybru­ko­waną ulicą na ślub w Lon­dy­nie.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć o Hel­stone. Nic prze­cież nie wiem o pani domu. Chciał­bym mieć jakieś wyobra­że­nie o miej­scu, gdzie będzie pani miesz­kać, kiedy Har­ley Street 96 sta­nie się ciemne, brudne, nudne i zamknięte na cztery spu­sty. Przede wszyst­kim pro­szę mi powie­dzieć, czy Hel­stone to wio­ska, czy mia­sto.

– To raczej tylko osada. Nawet nie zasłu­guje na miano wio­ski. Jest kościół, a wokół niego wśród zie­leni stoi kilka domów, choć wła­ści­wie powin­nam je nazwać chat­kami, poro­śnię­tych pną­cymi różami.

– Które kwitną przez okrą­gły rok, zwłasz­cza na Boże Naro­dze­nie. Tak powinna pani uzu­peł­nić ten obra­zek – odrzekł.

– Nie – zaprze­czyła lekko roz­draż­niona Mar­ga­ret. – Nie maluję obrazka. Sta­ram się po pro­stu opi­sać Hel­stone takim, jakie jest. Nie powi­nien pan kpić.

– Jestem pełen skru­chy – odpo­wie­dział. – Tylko że to naprawdę zabrzmiało jak opis wio­ski z bajki, a nie rze­czy­wi­stej.

– Bo taka wła­śnie jest – zapew­niła żar­li­wie. – Wszyst­kie inne miej­sca, które widzia­łam, wydają się w porów­na­niu z oko­li­cami New Forest surowe i pro­za­iczne. Hel­stone przy­po­mina miej­sce z poematu, i to z poematu Ten­ny­sona. Ale na tym koniec, nie będę dalej pró­bo­wała go opi­sy­wać. Śmiałby się pan, gdy­bym powie­działa, co naprawdę myślę o Hel­stone.

– Wcale nie. Ale widzę, że już pani pod­jęła decy­zję. W takim razie pro­szę mi opo­wie­dzieć o ple­ba­nii, bo jej rów­nież jestem cie­kaw.

– Prze­cież nie była­bym w sta­nie jej opi­sać. To mój dom. Nie mogła­bym ująć jego czaru w sło­wach.

– Pod­daję się. Bar­dzo pani dzi­siaj surowa, Mar­ga­ret.

– Jak to? – spy­tała, kie­ru­jąc na niego swe łagodne, wiel­kie oczy, w tej chwili aż okrą­głe ze zdu­mie­nia. – Nie przy­szłoby mi to do głowy.

– Cóż, z powodu mojej jed­nej nie­for­tun­nej uwagi nie chce mi pani nic opo­wie­dzieć ani o Hel­stone, ani o samej ple­ba­nii, choć powie­dzia­łem prze­cież, jak bar­dzo mi zależy, aby coś o nich usły­szeć, zwłasz­cza o pani domu.

– Ale ja naprawdę nie potra­fię nic powie­dzieć o wła­snym domu. Myślę w ogóle, że nie można o tym roz­ma­wiać z kimś, kto tam nie był.

– W takim razie – tu zatrzy­mał się na moment – pro­szę mi powie­dzieć, co pani tam robi. Tutaj do połu­dnia pani czyta, bie­rze lek­cje lub w inny spo­sób dosko­nali swój umysł. Przed lun­chem jest spa­cer, a potem prze­jażdżka z ciotką. Wie­czo­rem zwy­kle gdzieś pani wycho­dzi. A teraz pro­szę w taki sam spo­sób wypeł­nić swój dzień w Hel­stone. Jeź­dzi pani konno, powo­zem czy raczej spa­ceruje?

– Wyłącz­nie spa­ce­ruję. Nie mamy konia, nawet dla papy, który cho­dzi pie­szo także w naj­od­le­glej­sze zakątki para­fii. Spa­cery są takie cudowne, że poru­sza­nie się powo­zem byłoby stratą. Nawet jazda konno nie byłaby rów­nie przy­jemna.

– Zaj­mie się pani ogrod­nic­twem? To, jak przy­pusz­czam, byłoby sto­sow­nym zaję­ciem dla mło­dej damy na wsi?

– Nie wiem. Oba­wiam się, że nie lubi­ła­bym takiej cięż­kiej pracy.

– Spo­tka­nia łucz­ni­cze? Pik­niki? Bale po wyści­gach? Po polo­wa­niach?

– Ależ skąd! – Roze­śmiała się. – Ojciec ma naprawdę bar­dzo nie­wiel­kie dochody, a nawet gdyby nas było stać na takie atrak­cje, wąt­pię, bym brała w nich udział.

– Widzę, że nic mi pani nie powie. Tylko mi pani powta­rza, że nie będzie robiła tej czy tam­tej rze­czy. Myślę, że zanim skoń­czy się prze­rwa w pracy sądu, złożę pani wizytę i zoba­czę, czym się pani zaj­muje.

– Mam nadzieję, że naprawdę pan przy­je­dzie. Wtedy na wła­sne oczy zoba­czy pan, jak piękne jest Hel­stone. Ale teraz muszę już pana opu­ścić. Edith zasiada do gry, a tylko ja znam się na tyle na muzyce, aby prze­wra­cać jej kartki z nutami. Poza tym ciotka nie będzie zado­wo­lona, że tak długo roz­ma­wiamy.

Edith grała wyśmie­ni­cie. W poło­wie utworu drzwi się uchy­liły i dziew­czyna ujrzała w nich kapi­tana Len­noxa, waha­ją­cego się, czy powi­nien wejść. Porzu­ciła muzykę i pospiesz­nie wybie­gła z pokoju, pozo­sta­wia­jąc zmie­sza­nej i zaru­mie­nio­nej Mar­ga­ret wyja­śnie­nie zdu­mio­nym gościom, czy­jeż to poja­wie­nie się spo­wo­do­wało tak nagłą ucieczkę kuzynki. Kapi­tan Len­nox dotarł wcze­śniej, niż się go spo­dzie­wano. A może już było tak późno? Goście spoj­rzeli zasko­czeni na zegarki i zaczęli się żegnać.

Edith wró­ciła jed­nak i pro­mie­nie­jąc z rado­ści, z mie­sza­niną nie­śmia­ło­ści i dumy, wpro­wa­dziła do salonu swego wyso­kiego przy­stoj­nego kapi­tana. Bra­cia wymie­nili uści­ski dłoni, a pani Shaw powi­tała narze­czo­nego córki w swój zwy­kły uprzejmy spo­sób, w któ­rym zawsze pobrzmie­wały tony skargi, wyni­ka­jące z dłu­go­let­niego trwa­nia w prze­ko­na­niu, że była ofiarą nie­od­po­wied­niego mał­żeń­stwa. Teraz, kiedy gene­rał prze­niósł się do wiecz­no­ści, jej życie wypeł­niały co prawda tylko przy­jem­no­ści, ujemne strony wła­ści­wie nie ist­niały, ale dama z zakło­po­ta­niem pró­bo­wała zna­leźć sobie powód do zmar­twie­nia lub cho­ciażby obawy. Na szczę­ście już dawno temu posta­no­wiła, że przed­mio­tem nie­po­koju będzie jej wła­sne zdro­wie, i na samą myśl o nim zaczy­nała ner­wowo poka­sły­wać. Dobrze się stało, że jeden z owych uprze­dza­jąco grzecz­nych leka­rzy zaor­dy­no­wał jej dokład­nie to, czego sobie życzyła – zimę we Wło­szech. Cho­ciaż pani Shaw, podob­nie jak więk­szość ludzi, miała pra­gnie­nia, to jed­nak nie lubiła robić cze­go­kol­wiek otwar­cie, dla­tego nie­chęt­nie wyra­żała swą wolę lub poda­wała przy­jem­ność jako motyw postę­po­wa­nia. Wolała czuć się zmu­szona do dzia­ła­nia zgod­nego z naka­zem lub pra­gnie­niem innych osób. I naprawdę potra­fiła sobie wmó­wić, że pod­daje się twar­dym zewnętrz­nym naci­skom lub koniecz­no­ści. W ten oto spo­sób, skar­żąc się i narze­ka­jąc, robiła cały czas dokład­nie to, co sama chciała.

Teraz też zaczęła przed­sta­wiać w tym świe­tle swą zamie­rzoną podróż kapi­ta­nowi, który, jak naka­zy­wał obo­wią­zek, przy­ta­ki­wał każ­demu słowu przy­szłej teścio­wej, poszu­ku­jąc jed­no­cze­śnie wzro­kiem Edith. Narze­czona zajęta była wła­śnie nakry­wa­niem sto­lika do her­baty i dys­po­no­wa­niem przy­sma­ków dla kapi­tana, mimo iż zapew­nił ją, że jadł obiad nie­całe dwie godziny wcze­śniej.

Pan Henry Len­nox stał nie­da­leko swego przy­stoj­nego brata i, oparty o komi­nek, bawił się roz­gry­wa­jącą się przed nim rodzinną sceną. Jako jedyny w tej rodzi­nie zło­żo­nej z atrak­cyj­nych ludzi wyglą­dał prze­cięt­nie, za to jego twarz była inte­li­gentna i żywa. Chwi­lami Mar­ga­ret zasta­na­wiała się, o czym myślał, gdy tak stał w mil­cze­niu i z zain­te­re­so­wa­niem zabar­wio­nym iro­nią obser­wo­wał poczy­na­nia jej i Edith. Roz­mowa pani Shaw z jego bra­tem wywo­łała sar­kazm, nato­miast wra­że­nia wzro­kowe nie pro­wo­ko­wały takiego odczu­cia, gdyż Henry uwa­żał, że dwie kuzynki zajęte przy sto­liku z zastawą do her­baty sta­no­wią śliczny obra­zek. Edith zde­cy­do­wała, że sama się wszyst­kim zaj­mie – była aku­rat w odpo­wied­nim nastroju, aby poka­zać swemu lubemu, jak wspa­niale spraw­dzi się w roli żony żoł­nie­rza. Stwier­dziła, że woda na her­batę jest zimna, i posłała do kuchni po wielki imbryk z wrząt­kiem. Efekt był taki, że gdy odbie­rała go przy drzwiach i pró­bo­wała przy­nieść, oka­zał się dla niej zbyt ciężki. Wró­ciła zatem do pokoju z nadą­saną minką, ciem­nym śla­dem na muśli­no­wej sukience i odci­śniętą od uchwytu pręgą na maleń­kiej, krą­głej dłoni. Wszystko to zade­mon­stro­wała narze­czo­nemu, dokład­nie tak samo jak robią dzieci w wypadku ska­le­cze­nia, i lekar­stwo rów­nież zasto­so­wano podobne. Mar­ga­ret wyka­zała się inwen­cją, szybko zapa­la­jąc pal­nik spi­ry­tu­sowy, choć roz­wią­za­nie to nie do końca odpo­wia­dało wizji cygań­skiego obo­zo­wi­ska, które Edith uwa­żała cza­sami za naj­bar­dziej zbli­żone do kosza­ro­wego życia.

Od tego wie­czoru aż do ślubu wszę­dzie pano­wał roz­gar­diasz i nie­ustanna krzą­ta­nina.II. RÓŻE I CIERNIE

ROZ­DZIAŁ II

Róże i cier­nie

W leśnej polany cie­niu zie­lo­nym,
Dzie­cię­cym wzro­kiem zachwy­co­nym,
W prze­świ­tach liści drzewa sta­rego
Szu­ka­łaś nieba błę­kit­nego.

Feli­cia Hemans, _The Spells of Home,_
przeł. Joanna Puchal­ska

Mar­ga­ret, ubrana w swą przed­po­łu­dniową suk­nię, wra­cała spo­koj­nie do domu z ojcem, który przy­je­chał, aby wziąć udział w uro­czy­sto­ści ślub­nej. Matkę zatrzy­mało w domu mnó­stwo pół­po­wo­dów, któ­rych tak naprawdę nikt poza panem Hale’em nie rozu­miał. On jeden wie­dział, że wszyst­kie jego argu­menty na korzyść sza­rej atła­so­wej sukni, któ­rej stan wska­zy­wał na to, że nie była nowa, ale też nie stara, oka­zały się nie­sku­teczne. Rozu­miał też, że skoro nie może zapew­nić dosta­tecz­nych środ­ków, aby jego żona ubrała się od stóp do głów w nowe stroje, będzie wolała nie poka­zy­wać się na ślu­bie jedy­nego dziecka swej jedy­nej sio­stry. Gdyby pani Shaw odga­dła praw­dziwy powód nie­obec­no­ści sio­stry, obsy­pa­łaby ją suk­niami. Upły­nęło już jed­nakże pra­wie dwa­dzie­ścia lat od czasu, gdy była ubogą, ale śliczną panną Beres­ford, i zdą­żyła zapo­mnieć o wszyst­kich smut­kach, poza bólem nie­do­bra­nego wie­kowo mał­żeń­stwa, o któ­rym potra­fiła deba­to­wać przez pół godziny. Jej naj­droż­sza sio­stra Maria wyszła za swego uko­cha­nego, który nie dosyć, że był od niej tylko o osiem lat star­szy, to jesz­cze miał łagodne uspo­so­bie­nie i włosy w rzadko spo­ty­ka­nym czar­no­gra­na­to­wym odcie­niu, a ponadto był jed­nym z naj­bar­dziej fascy­nu­ją­cych kazno­dzie­jów, jakich kie­dy­kol­wiek sły­szała, i wcie­lo­nym ide­ałem pro­bosz­cza. Być może nie był to bar­dzo logiczny wnio­sek wypro­wa­dzony z powyż­szych prze­sła­nek, ale pani Shaw zawsze jed­na­kowo pod­su­mo­wy­wała los swej sio­stry: „Mał­żeń­stwo z miło­ści, cze­góż wię­cej Maria mogłaby chcieć od życia?”. Gdyby spy­tać o to samą panią Hale i gdyby zde­cy­do­wała się powie­dzieć prawdę, mogłaby wyrzu­cić z sie­bie gotową listę życzeń: sre­brzy­sty poły­sku­jący jedwab, biały ple­ciony cze­pek, och, tuziny rze­czy na sam ślub, a dla domu – po pro­stu setki.

Mar­ga­ret zda­wała sobie sprawę, że matka uznała swój przy­jazd na uro­czy­stość za zbyt kło­po­tliwy, i w grun­cie rze­czy cie­szyła się, że ich spo­tka­nie nastąpi na ple­ba­nii w Hel­stone, a nie na Har­ley Street, w cza­sie panu­ją­cego przez minione dwa lub trzy dni nie­ziem­skiego zamie­sza­nia, w któ­rym ona sama odgry­wała rolę Figara, będąc jak on nie­zbędna w kil­ku­na­stu miej­scach jed­no­cze­śnie. Na samo wspo­mnie­nie tego, co zro­biła i powie­działa w ciągu ostat­nich czter­dzie­stu ośmiu godzin, wciąż jesz­cze odczu­wała znu­że­nie umy­słu i ciała. Tyle razy wypowie­działa słowa „do widze­nia”, że uto­nęły w nich pospieszne poże­gna­nia z tymi, z któ­rymi żyła tak długo pod jed­nym dachem. Teraz ogar­nął ją żal za minio­nym cza­sem i nie miało zna­cze­nia, jakie były te lata. Liczyło się tylko to, że prze­mi­nęły, by ni­gdy nie wró­cić. Mar­ga­ret czuła w sercu cię­żar więk­szy, niż kie­dy­kol­wiek sobie wyobra­żała, że może odczu­wać w chwili powrotu do uko­cha­nego domu. To było prze­cież miej­sce i życie, do któ­rych wzdy­chała od wielu lat w momen­tach tęsk­noty i melan­cho­lii, zanim zacie­rał je sen. Zmu­siła się, by ode­rwać myśli od wspo­mnień prze­szło­ści i zająć je jasną i nie­zmą­coną per­spek­tywą nad­cho­dzą­cej przy­szło­ści. Dostrze­gła naraz nie wizje minio­nych zda­rzeń, ale to, co fak­tycz­nie miała przed oczami: swego ojca śpią­cego w prze­dziale kole­jo­wym. Jego włosy nie były już gra­na­to­wo­czarne, lecz siwe i prze­rze­dzone. Pod cienką skórą twa­rzy prze­zie­rały zarysy kości, co razi­łoby przy gorzej ukształ­to­wa­nych rysach, w jego wypadku jed­nakże miało swój wdzięk, żeby nie powie­dzieć: urodę. Na jego twa­rzy malo­wał się wyraz wyci­sze­nia, ale był to raczej wypo­czy­nek kogoś znu­żo­nego, a nie wolny od trosk spo­kój czło­wieka wio­dą­cego bez­tro­skie i satys­fak­cjo­nu­jące życie. Mar­ga­ret ude­rzyło bole­śnie to zmę­cze­nie i nie­po­kój ojca. Prze­bie­gła w myślach znane sobie oko­licz­no­ści życia pana Hale’a, które mogły przy­czy­nić się do nazna­cze­nia jego twa­rzy liniami świad­czą­cymi o nie­ustan­nym stra­pie­niu i zgry­zo­cie.

Biedny Fre­de­rick! Mój biedny brat! – pomy­ślała, wzdy­cha­jąc. Och, gdyby tylko został duchow­nym, zamiast zacią­gać się do mary­narki! Nie stra­ci­li­by­śmy go! Szkoda, że tak mało o tym wiem. Ni­gdy do końca nie zro­zu­mia­łam tego, co opo­wia­dała ciotka Shaw. Wiem tylko, że przez tę okropną sprawę nie może wró­cić do Anglii. Biedny drogi papa! Jak smutno wygląda. Dobrze, że wra­cam do domu. Będę mogła pocie­szyć i jego, i mamę.

Kiedy ojciec się obu­dził, przy­wi­tała go jasna i pro­mienna, bez śladu poprzed­niego zmę­cze­nia. Odpo­wie­dział jej uśmie­chem, ale tak sła­bym, jakby to był dla niego nie­co­dzienny wysi­łek, po czym na twarz wró­ciły natych­miast zmarszczki wiecz­nego nie­po­koju. Miał nawyk utrzy­my­wa­nia ust na wpół otwar­tych, przez co cią­gle się wyda­wało, że zamie­rza wła­śnie coś powie­dzieć; zwy­czaj ten nada­wał jego twa­rzy wyraz nie­zde­cy­do­wa­nia i defor­mo­wał kształt warg.

Jego oczy były takie jak oczy Mar­ga­ret, wiel­kie i łagodne. Poru­szał nimi powoli i nie­sa­mo­wi­cie sze­roko, a powieki nie­mal je przy­sła­niały. Dziew­czyna bar­dziej przy­po­mi­nała ojca niż matkę i ludzie czę­sto się zasta­na­wiali, jak to się stało, że dwoje uro­dzi­wych ludzi ma córkę, któ­rej wygląd tak odbiega od kla­sycz­nych kano­nów piękna, a według nie­któ­rych nie ma z pięk­nem nic wspól­nego. Miała sze­ro­kie usta, zupeł­nie nie­przy­po­mi­na­jące warg w kształ­cie pąka róż, zdol­nych wypo­wie­dzieć tylko „tak”, „nie” ewen­tu­al­nie „jak pan sobie życzy”. Ale linia jej czer­wo­nych warg była nie­skoń­cze­nie miękka, a cera, choć nie­przej­rzy­sta i biała, zachwy­cała gład­ko­ścią i deli­katną barwą kości sło­nio­wej. Cho­ciaż zazwy­czaj na jej twa­rzy gościł wyraz zbyt poważny i dostojny jak na tak młodą osobę, to teraz, patrząc na ojca, przy­po­mi­nała jasny pora­nek. Na jej policz­kach poja­wiły się dołeczki, rzu­cała spoj­rze­nia pełne dzie­cię­cej rado­ści i bez­gra­nicz­nej wiary w przy­szłość.

Gdy Mar­ga­ret wró­ciła do domu, lipiec zbli­żał się ku koń­cowi. Drzewa w lasach przy­brały nasy­cony, mroczny odcień zie­leni, a papro­cie rosnące u ich stóp wychwy­ty­wały uko­śnie pada­jące pro­mie­nie sło­neczne. Powie­trze było parne i nie­po­ko­jąco nie­ru­chome. Mar­ga­ret włó­czyła się u boku ojca, a pod­czas tych wędró­wek dep­tała papro­cie z nie­mal okrutną rado­ścią, czu­jąc, jak ustę­pują pod napo­rem jej pew­nego kroku i roz­sie­wają wokół cha­rak­te­ry­styczny aro­mat. Potem wycho­dziła na roz­le­głe bło­nia zalane cie­płym świa­tłem i wszę­dzie dostrze­gała wolne, dzi­kie stwo­rze­nia, bawiące się w bla­sku słońca pośród traw i kwia­tów. To życie, a raczej te spa­cery poma­gały jej uświa­do­mić sobie wła­sne ocze­ki­wa­nia. Była dumna z tej leśnej kra­iny, a wśród tutej­szego ludu czuła się jak wśród swo­ich. Zawarła z oko­licz­nymi miesz­kań­cami szczere przy­jaź­nie, nauczyła się ich słow­nic­twa i czer­pała przy­jem­ność z uży­wa­nia go. Prze­by­wa­jąc z nimi, miała poczu­cie wol­no­ści. Pie­lę­gno­wała ich dzieci, czy­ty­wała star­szym ludziom, cier­pli­wie z nimi roz­ma­wiała, zano­siła przy­smaki cho­rym. Wkrótce posta­no­wiła uczyć w szkole, do któ­rej jej ojciec cho­dził codzien­nie z obo­wiązku, zawsze jed­nak któ­ryś z przy­ja­ciół – męż­czy­zna, kobieta lub dziecko – odcią­gnął ją od tego zamiaru, zapra­sza­jąc do sie­bie w odwie­dziny.

O ile jej życie poza domem było nie­mal dosko­nałe, domowe miało pewne wady. Z zakło­po­ta­niem dziecka, oskar­ża­ją­cego się o zbyt­nią prze­ni­kli­wość, dostrze­gała, że nie wszystko prze­biega tak, jak powinno. Jej matka, tak zawsze czuła i uprzejma w sto­sunku do niej, wyda­wała się coraz bar­dziej nie­za­do­wo­lona z ich poło­że­nia. Uwa­żała, że biskup, z nie­zna­nych przy­czyn nie przy­dzie­la­jąc panu Hale’owi bar­dziej docho­do­wej para­fii, dopusz­cza się zanie­dba­nia obo­wiąz­ków epi­sko­pal­nych. Winiła także męża, że nie potra­fił sam wyra­zić życze­nia zmiany obec­nego sta­no­wi­ska na lep­sze. Na takie zarzuty pan Hale wzdy­chał i odpo­wia­dał, że wystar­czy­łoby mu, gdyby w małym Hel­stone zdo­łał zro­bić to, co jest jego powin­no­ścią. Doda­wał, że świat z każ­dym dniem staje się coraz bar­dziej zdu­mie­wa­jący, a on sam czuje się bez­silny. Mar­ga­ret widziała, jak przy każ­dym pona­wia­nym naci­sku żony doty­czą­cym sta­rań o awans ojciec coraz bar­dziej się kur­czył. W takich momen­tach pró­bo­wała prze­ko­nać matkę do Hel­stone, ale pani Hale twier­dziła, że oto­cze­nie tylu drzew nega­tyw­nie wpływa na jej zdro­wie. Wtedy Mar­ga­ret zabie­rała ją na wspa­niałe, sze­ro­kie pła­sko­wyże, na zalane słoń­cem lub ocie­nione chmu­rami rów­niny w prze­ko­na­niu, że matka zbyt­nio przy­wy­kła do życia wśród czte­rech ścian domu, wycho­dząc tylko do kościoła, szkoły i kilku naj­bliż­szych domostw. Spa­cery przy­no­siły dobry sku­tek, ale tylko latem. Gdy nade­szła jesień i pogoda stała się zmienna, prze­świad­cze­nie pani Hale o szko­dli­wo­ści warun­ków panu­ją­cych w oko­licy wyraź­nie się pogłę­biło. Coraz czę­ściej też narze­kała, że jej męża, który miał lep­sze wykształ­ce­nie niż pan Hume i który był lep­szym pro­bosz­czem niż pan Hould­sworth, nie spo­tkały zaszczyty będące udzia­łem owych panów.

Mar­ga­ret nie była przy­go­to­wana do życia w cięż­kiej atmos­fe­rze spo­wo­do­wa­nej trwa­ją­cymi wiele godzin napa­dami nie­za­do­wo­le­nia. Jesz­cze w Lon­dy­nie wie­działa, a wręcz cie­szyła się myślą, że będzie musiała zre­zy­gno­wać z wielu luk­su­sów dostęp­nych na Har­ley Street, które z jej punktu widze­nia były tylko utrud­nie­niem lub ogra­ni­cze­niem swo­body. Radość z każ­dej miej­skiej przy­jem­no­ści dosko­nale rów­no­wa­żyła, a nawet może prze­wa­żała świa­doma duma, że w razie koniecz­no­ści dziew­czyna dosko­nale potra­fi­łaby się obyć bez tych atrak­cji. Chmury jed­nak ni­gdy nie zasnu­wają nam tej czę­ści nieba, gdzie się ich spo­dzie­wamy. Gdy Mar­ga­ret spę­dzała waka­cje w domu, kil­ka­krot­nie sły­szała łagodne skargi i żale matki na jakieś drobne nie­do­god­no­ści w Hel­stone czy na pozy­cję zaj­mo­waną przez pana Hale’a, ale w ogól­nej masie szczę­śli­wych wspo­mnień nie pamię­tała o mniej przy­jem­nych deta­lach.

W dru­giej poło­wie wrze­śnia nade­szły jesienne słoty i burze, które zmu­siły Mar­ga­ret do spę­dza­nia w domu wię­cej czasu niż dotych­czas, tym bar­dziej że w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie nie miesz­kała żadna rodzina o pozy­cji zbli­żo­nej do sta­tusu pań­stwa Hale’ów.

– To bez wąt­pie­nia jedno z naj­bar­dziej zapo­mnia­nych przez Boga i ludzi miejsc w Anglii – stwier­dziła pani Hale pod­czas trwa­nia jed­nego ze swych płacz­li­wych humo­rów. – Nie mogę odża­ło­wać, że ojciec nie ma tu kogoś, z kim mógłby prze­sta­wać. Jest taki odizo­lo­wany. Przez cały tydzień nie widuje nikogo poza far­me­rami i parob­kami. Gdy­by­śmy tylko mogli zamiesz­kać w dru­giej czę­ści para­fii, to już by było znacz­nie lepiej. Do Stans­fiel­dów mogli­by­śmy dojść nie­mal pie­szo, a już do Gor­ma­nów z pew­no­ścią tak.

– Gor­ma­no­wie? – spy­tała Mar­ga­ret. – Czy to nie ci, któ­rzy doro­bili się na han­dlu w Southamp­ton? Cie­szę się, że ich nie odwie­dzamy. Nie zno­szę skle­pi­ka­rzy. Dobrze, że trzy­mamy się od nich z daleka i utrzy­mu­jemy raczej kon­takty z wie­śnia­kami i robot­ni­kami rol­nymi, bo oni przy­naj­mniej są pozba­wieni pre­ten­sji.

– Nie powin­naś być taka wybredna, droga Mar­ga­ret – odpo­wie­działa matka, która w skry­to­ści myślała o przy­stoj­nym mło­dym Gor­ma­nie spo­tka­nym swego czasu u pana Hume’a.

– Ależ skąd! Mój gust można doprawdy nazwać róż­no­rod­nym. Lubię ludzi, któ­rzy zaj­mują się zie­mią. Lubię żoł­nie­rzy i żegla­rzy. Lubię też wyko­naw­ców trzech wyuczo­nych pro­fe­sji, jak sami się nazy­wają, przed­sta­wi­cieli prawa, Kościoła i medy­cyny. I jestem pewna, że nie chcia­ła­byś, abym podzi­wiała rzeź­ni­ków, pie­ka­rzy i wytwór­ców świec. Mam rację, mamo?

– Ale Gor­ma­no­wie nie byli ani rzeź­ni­kami, ani pie­ka­rzami, tylko ogól­nie sza­no­wa­nymi pro­du­cen­tami powo­zów.

– Dosko­nale. Pro­duk­cja powo­zów to takie samo kupiec­two jak pozo­stałe, a przy tym, moim zda­niem, to zde­cy­do­wa­nie mniej ważne dla spo­łe­czeń­stwa niż bycie pie­ka­rzem lub rzeź­ni­kiem. Och, jakże mnie męczyły te codzienne prze­jażdżki z ciotką Shaw i jak marzy­łam o spa­ce­rze!

Mar­ga­ret chęt­nie cho­dziła na spa­cery, nawet przy nie­sprzy­ja­ją­cej aurze. Była tak roz­ra­do­wana, że pra­wie tań­czyła u boku ojca. Gdy szła przez wrzo­so­wi­sko, a zachodni wiatr łagod­nie wiał jej w plecy, popy­cha­jąc do przodu, czuła się lekka jak liść uno­szony jesien­nymi podmu­chami wia­tru. Znacz­nie trud­niej było spę­dzać przy­jem­nie wie­czory. Natych­miast po her­ba­cie ojciec wyco­fy­wał się do swej małej biblio­teki i dziew­czyna zosta­wała sama z matką. Pani Hale ni­gdy nie gusto­wała w książ­kach i już na samym początku mał­żeń­stwa sku­tecz­nie znie­chę­ciła męża do czy­ta­nia jej na głos, pod­czas gdy ona zajęta była robót­kami. Spró­bo­wali też kie­dyś gry w tryk­traka, ale to rów­nież nie spo­tkało się z jej apro­batą. W miarę jak wzra­stało zaan­ga­żo­wa­nie pana Hale’a pracą w szkole i w para­fii, odkrył, że spo­wo­do­wane tymi obo­wiąz­kami zakłó­ce­nia w ich przy­ję­tym roz­kła­dzie dnia trak­to­wane są przez jego żonę jako poważna uciąż­li­wość. Uwa­żała je za nie­na­le­żące do jego pro­fe­sji i w wielu sytu­acjach podej­mo­wała z nimi walkę. Dla­tego, gdy dzieci były jesz­cze małe, pan Hale usu­nął się do biblio­teki i, o ile był w domu, tam wła­śnie spę­dzał wie­czory na lek­tu­rze swych uko­cha­nych ksiąg o tema­tyce spe­ku­la­tyw­nej i meta­fi­zycz­nej.

Kiedy Mar­ga­ret była tu poprzed­nim razem, przy­wio­zła ze sobą wiel­kie pudło ksią­żek zale­co­nych przez nauczy­cieli i guwer­nantkę. Wtedy let­nie dni wyda­wały jej się zbyt krót­kie, by prze­brnąć przez te wszyst­kie lek­tury przed powro­tem do mia­sta. Teraz jed­nak miała do dys­po­zy­cji tylko kie­szon­kową serię angiel­skiej kla­syki w pięk­nej opra­wie. Tomy te eks­mi­to­wano z biblio­teki ojca, aby zapeł­nić regał w salo­nie, a wśród tych ksią­żek dzieła Thom­sona, Hay­leya i Mid­dle­tona były zde­cy­do­wa­nie naj­lżej­sze, naj­now­sze i naj­za­baw­niej­sze. Można zatem przy­jąć, że ten zbiór nie zapew­niał zaję­cia na zbyt długo. Mar­ga­ret opo­wie­działa więc matce każdy szcze­gół swego lon­dyń­skiego życia, a pani Hale słu­chała tego z zain­te­re­so­wa­niem. Cza­sami była roz­ba­wiona, nie­kiedy zada­wała pyta­nia, ale naj­czę­ściej porów­ny­wała życie swej sio­stry, swo­bodne i wygodne, ze skrom­nymi moż­li­wo­ściami ple­ba­nii w Hel­stone. Pod­czas tych wypeł­nio­nych narze­ka­niem wie­czo­rów córka była skłonna nagle prze­ry­wać roz­mowę i wsłu­chi­wać się w kro­ple desz­czu, rów­no­mier­nie kapiące na oło­wianą ramkę wyku­szo­wego okna. Raz czy dwa zła­pała się na odru­cho­wym licze­niu tego mono­ton­nego kapa­nia, pod­czas gdy świa­doma część jej umy­słu zajęta była roz­wa­ża­niem, czy odważy się zadać pyta­nie w kwe­stii tak bli­skiej jej sercu, a mia­no­wi­cie: gdzie znaj­duje się obec­nie Fre­de­rick. I co robi? I kiedy ostat­nio mieli od niego wia­do­mo­ści? Była świa­doma, że począ­tek kło­po­tów ze zdro­wiem matki i jej nie­chęci do Hel­stone datuje się od czasu owego buntu, w który zaan­ga­żo­wał się Fre­de­rick. Mar­ga­ret wie­działa o tym bar­dzo nie­wiele, a dodat­kowo odno­siła wra­że­nie, że ten epi­zod ska­zany został na zapo­mnie­nie. To wszystko spra­wiało, że ile­kroć zbli­żyła się do tego tematu, coś powstrzy­my­wało ją od zada­wa­nia pytań. Gdy była z matką, wyda­wało jej się, że naj­wła­ściw­szym part­ne­rem do takiej roz­mowy byłby ojciec, jed­nak gdy była z nim, czuła, że to z nią roz­ma­wia­łaby swo­bod­niej.

Praw­do­po­dob­nie i tak nie dowie­dzia­łaby się niczego nowego. W jed­nym z listów, które otrzy­mała pod­czas pobytu na Har­ley Street, ojciec pisał, że mieli wie­ści od Fre­de­ricka. Ponoć na­dal miesz­kał w Rio, cie­szył się dobrym zdro­wiem i prze­sy­łał jej uca­ło­wa­nia. Ale to były tylko suche fakty, a nie żywa, szcze­gó­łowa rela­cja, o jakiej marzyła. W tych rzad­kich chwi­lach, gdy się go wspo­mi­nało, zawsze nazy­wali go bied­nym Fre­de­ric­kiem. Jego pokój utrzy­my­wany był dokład­nie w takim sta­nie, w jakim się znaj­do­wał, gdy jego wła­ści­ciel wyjeż­dżał, a Dixon, poko­jówka pani Hale, regu­lar­nie go odku­rzała. Była to jedyna praca w gospo­dar­stwie domo­wym, którą Dixon wyko­ny­wała, zawsze pamię­ta­jąc dzień, kiedy lady Beres­ford zatrud­niła ją jako oso­bi­stą poko­jówkę dla pod­opiecz­nych sir Johna, ślicz­nych panien Beres­ford, pięk­no­ści z Rutland­shire. Słu­żąca nie­zmien­nie uwa­żała pana Hale’a za plagę, która spa­dła na jej młodą panią i prze­kre­śliła jej szanse życiowe. Nie wia­domo, jak daleko mogłaby zajść panna Beres­ford, gdyby się tak nie spie­szyła do mał­żeń­stwa z ubo­gim wiej­skim duchow­nym. Ale Dixon była zbyt lojalna, by opu­ścić swą panią w nie­szczę­ściu i upadku (czyli w mał­żeń­stwie). Została z panią Hale i poświę­ciła się jej spra­wom, uwa­ża­jąc się za dobrą i opie­kuń­czą wróżkę, któ­rej zada­niem jest uniesz­ko­dli­wia­nie nie­na­wist­nego olbrzyma, pana Hale’a. Jej ulu­bień­cem i dumą był panicz Fre­de­rick. Dla­tego, odstę­pu­jąc lekko od przy­ję­tych przez sie­bie zasad i z pomi­nię­ciem swej god­no­ści, pre­zen­cji i spo­sobu bycia, raz w tygo­dniu uda­wała się, by przy­go­to­wać jego kom­natę, jakby młody pan miał się zja­wić jesz­cze tego samego wie­czoru.

Mar­ga­ret nie mogła pozbyć się myśli, że nade­szła jakaś wia­do­mość o Fre­de­ricku, która nie­znana była matce, ale wywo­łała na twa­rzy ojca ów wyraz nie­po­koju i tro­ski. Pani Hale naj­wy­raź­niej nie odno­to­wała jakiej­kol­wiek zmiany w wyglą­dzie czy zacho­wa­niu męża. Był zawsze wraż­liwy i łagodny, a jego nastrój zale­żał od każ­dej infor­ma­cji o losie bliź­nich – w wie­lo­dniowe przy­gnę­bie­nie wpę­dzało go asy­sto­wa­nie przy czy­jejś śmierci lub wia­do­mość o popeł­nio­nej zbrodni. Teraz jed­nak Mar­ga­ret zauwa­żyła u niego pewien rodzaj roz­tar­gnie­nia, nie­obec­ność, jakby jego myśli były zajęte sprawą, od któ­rej nie potra­fił się uwol­nić nawet w toku codzien­nych dzia­łań, takich jak pocie­sza­nie osie­ro­co­nych rodzin czy naucza­nie w szkole, gdzie miał nadzieję zwal­czyć zło w mło­dym poko­le­niu. Ogra­ni­czył nawet swe wizyty u para­fian i czę­ściej zamy­kał się w biblio­tece, nie­cier­pli­wie ocze­ku­jąc nadej­ścia listo­no­sza.

Sygna­łem, że poczta dotarła, był stu­kot w okien­nice kuchni, i jesz­cze nie tak dawno listo­nosz musiał powta­rzać puka­nie, zanim kto­kol­wiek uświa­do­mił sobie, co ten dźwięk ozna­cza, i pofa­ty­go­wał się, aby ode­brać listy. Teraz, jeśli ranek był pogodny, pan Hale krę­cił się w ogro­dzie, nato­miast w desz­czowe dni wysta­wał w oknie swego pokoju, cze­ka­jąc, aż listo­nosz zjawi się na ple­ba­nii lub minie ją, kiwa­jąc duchow­nemu głową na wpół z usza­no­wa­niem, na wpół z poufa­ło­ścią. Pan Hale odpro­wa­dzał go wzro­kiem aż poza różany żywo­płot i zimo­zie­lony krzew chru­ściny, a potem, z wszel­kimi ozna­kami cięż­kiego serca i zafra­so­wa­nego umy­słu, wra­cał do swego pokoju, aby zająć się codzienną pracą.

Mar­ga­ret była w wieku, kiedy obawy nie­oparte na bez­względ­nych fak­tach łatwo na pewien czas wygnać z pamięci, zwłasz­cza pod wpły­wem jasnego sło­necz­nego dnia lub jakichś szczę­śli­wych zewnętrz­nych oko­licz­no­ści. A kiedy w paź­dzier­niku nastało czter­na­ście wspa­nia­łych, pogod­nych dni, jej tro­ski roz­wiały się tak lekko jak dmu­chawce i myślała już tylko o cudach lasu. Sezon paproci się zakoń­czył, a teraz, gdy minęły desz­cze, zyskała dostęp do wielu ukry­tych pośród drzew polan, które w lipcu i sierp­niu mogła podzi­wiać tylko z oddali. Razem z Edith pobie­rały lek­cje rysunku i teraz żało­wała, że pod­czas let­nich dni tyle czasu stra­wiła na czczym upa­ja­niu się pięk­nem ostę­pów leśnych. Posta­no­wiła zatem naszki­co­wać to, co jesz­cze zdoła, zanim w Hel­stone na stałe zago­ści zima. Pew­nego ranka zajęła się przy­go­to­wa­niem szta­lug, gdy poko­jówka Sara otwo­rzyła sze­roko drzwi do salonu i zaanon­so­wała:

– Pan Henry Len­nox.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W wol­nym prze­kła­dzie: „Wspo­mnij o słońcu, a ujrzysz jego pro­mie­nie” (fr.).

2. Cytat z _A Wish_ Samu­ela Rogersa.

3. Op_owieść o Checu Cha­ha­bed­di­nie_, z _Bajek turec­kich_.

4. Prawdy wiary ogło­szone w 1563 r. jako dok­try­nalna defi­ni­cja wyzna­nia angli­kań­skiego, potwier­dza­jąca nie­za­leż­ność Kościoła angli­kań­skiego w sto­sunku do dok­tryny kal­wi­ni­zmu i reli­gii kato­lic­kiej.

5. Fik­cyjna nazwa mia­sta, któ­rego pier­wo­wzo­rem jest Man­che­ster.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: