- promocja
Północ i południe - ebook
Północ i południe - ebook
Wymarzona lektura dla miłośników Jane Austen i sióstr Brontë.
Niezapomniana historia o miłości, w której dobroć serca staje naprzeciw bezwzględnej walki o przetrwanie. Margaret Hale i John Thornton to niezwykła para. Ona, dobra i wrażliwa na ludzką krzywdę, pochodzi z zamożnego południa Anglii. On, przemysłowiec z północy, uważa, że światem rządzą prawa ekonomii. Poznają się, gdy Margaret wraz z rodziną przenosi się z zielonego Helstone do robotniczego Milton. W zadymionym mieście młoda kobieta odkrywa świat, o jakim nie miała pojęcia: pełen biedy, chorób i nieustannego wiązania końca z końcem. Tak właśnie wygląda życie pracującej dla Thorntona rodziny Higginsów, z którą się zaprzyjaźniła. Gdy w fabryce wybucha strajk, Margaret nie ma wątpliwości, po czyjej stanąć stronie. Ale w dramatycznej sytuacji to właśnie Thornton będzie potrzebował jej pomocy. Poruszająca powieść o spokojnym, ale gnuśnym i zacofanym południu i nowoczesnej, ale drapieżnej i niespokojnej północy przypomina klimatem… naszą Ziemię obiecaną.
)>(>
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-999-9 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Przedślubna krzątanina
Zaloty, małżeństwo i tak dalej.
Fragment pieśni Joanny Baillie
– Edith – powiedziała łagodnie Margaret. – Edith.
Tak jak przypuszczała, Edith zasnęła. Zwinięta w kłębek, leżała na sofie w tylnym salonie na Harley Street i wyglądała uroczo w białym muślinie i błękitnych wstążkach. Gdyby Tytanii zdarzyło się kiedykolwiek przystroić w biały muślin i błękitne wstążki oraz zasnąć na krytej purpurowym adamaszkiem sofie, Edith z powodzeniem można by wziąć za tę boginkę. Jej uroda na nowo uderzyła Margaret. Dorastały razem i wszyscy poza nią dostrzegali piękno Edith. Margaret natomiast zaczęła o tym myśleć dopiero kilka dni temu, gdy perspektywa zbliżającej się rozłąki przydała mocy wszystkim zaletom i urokowi kuzynki. Rozmawiały o tylu różnych sprawach: o ślubnej sukni i o samej ceremonii, o kapitanie Lennoksie i o tym, co opowiedział Edith o jej przyszłym życiu na Korfu, gdzie stacjonował jego regiment. Potem omówiły kłopoty z utrzymaniem odpowiednio nastrojonego pianina i wydawało się, że ta kwestia jest dla dziewczyny jedną z najważniejszych w jej przyszłym małżeńskim życiu, a na koniec zajęły się sprawą sukien, które przyszła pani Lennox zamierzała zabrać ze sobą w podróż poślubną do Szkocji. Z każdą chwilą przyciszony głos Edith stawał się coraz bardziej senny, aż wreszcie, po kilkuminutowej ciszy, Margaret upewniła się, że pomimo gwaru w sąsiednim pokoju jej kuzynka, zwinięta w miękki kłębek muślinu, wstążek i jedwabistych loków, zapadła w spokojną poobiednią drzemkę.
Margaret zamierzała właśnie podzielić się z nią planami związanymi z życiem na cichej wiejskiej plebanii, gdzie mieszkali jej rodzice. Tam spędzała cudowne wakacje i święta, choć przez ostatnie dziesięć lat przebywała na stałe w domu swej ciotki Shaw. Z braku słuchacza musiała teraz, tak jak dotychczas, rozmyślać w ciszy nad zbliżającymi się w jej życiu zmianami. Myśli te były jednak radosne, jakkolwiek zabarwione żalem z powodu rozstania z łagodną ciotką i ukochaną kuzynką na bliżej nieokreślony czas. Gdy rozkoszowała się wyobrażaniem sobie uprzywilejowanej pozycji jedynaczki, jaką zajmie na plebanii w Helstone, do jej uszu docierały urywki rozmowy prowadzonej w przyległym pokoju. Ciotka gawędziła z pięcioma lub sześcioma damami, które zaprosiła na obiad; ich mężowie nadal gościli w jadalni. Wszyscy byli sąsiadami nazywanymi przez panią Shaw przyjaciółmi, ponieważ jadała z nimi częściej niż z innymi ludźmi, a ich wzajemna zażyłość pozwalała na składanie sobie wizyt również przed lunchem. Damy te i ich mężowie zostali zaproszeni na pożegnalny obiad z okazji zbliżającego się ślubu Edith. Sama narzeczona dość niechętnie przyjęła ten pomysł, ponieważ na ten dzień zapowiedział swój przyjazd wieczornym pociągiem kapitan Lennox. Była rozpieszczoną panienką, ale jednocześnie zbyt niedbałą i leniwą, by wykazać wolę i chęć działania, łatwo zatem ustąpiła matce, zwłaszcza gdy dowiedziała się, że zamówiono sezonowe specjały, uważane za skuteczne remedium na melancholię pożegnalnych obiadów. Podczas posiłku rozpierała się w krześle, przesuwając jedzenie po całym talerzu z uroczystą i jakby nieobecną miną. Pozostali zebrani świetnie się bawili żartami pana Greya, dżentelmena zajmującego drugi koniec stołu podczas przyjęć u pani Shaw, a po posiłku uprosili Edith, aby uprzyjemniła im czas muzyką. Jeśli chodzi o pana Greya, był tak dowcipny przy stole, że panowie pozostali tam dłużej niż zazwyczaj, co okazało się nader sprzyjającą okolicznością dla pań, przynajmniej sądząc z fragmentów ich rozmowy dosłyszanych przez Margaret.
– Sama zbyt wiele przez to wycierpiałam. Nie chodzi o to, że nie byłam niebiańsko szczęśliwa z biednym generałem, ale tak czy owak duża różnica wieku to istotna przeszkoda w małżeństwie. Już dawno zatem postanowiłam, że oszczędzę mojej Edith takich przeżyć. Oczywiście, bez cienia matczynej zarozumiałości przewidywałam, że moje drogie dziecię wcześnie wyjdzie za mąż. W rzeczy samej po wielokroć powtarzałam, że nastąpi to, zanim córka skończy dziewiętnaście lat. Naprawdę miałam prorocze przeczucia, kiedy kapitan Lennox… – Tu głos ciotki zamienił się w szept, ale Margaret z łatwością potrafiła dopowiedzieć końcówkę tego zdania.
Rozkwit wielkiej miłości nastąpił w wypadku Edith bez żadnych przeszkód. Pani Shaw poddała się sile przeczuć, jak to sama określiła, i naciskała na zawarcie małżeństwa, choć przez wielu znajomych uważane było ono za niegodne pozycji młodej i ślicznej dziedziczki. Kobieta jednak powtarzała, że jej jedyne dziecko wyjdzie za mąż z miłości, i zawsze po tym stwierdzeniu znacząco wzdychała, jak gdyby ona sama nie wyszła za generała, kierując się uczuciem. W ogóle wydawało się, że matka delektuje się tym narzeczeństwem bardziej niż córka. Oczywiście, Edith była zakochana bez reszty i tak jak należy, ale z pewnością wolałaby ładny dom w Belgravii od owego malowniczego życia na Korfu, które przyobiecał jej kapitan Lennox. To, co ekscytowało Margaret, u jej kuzynki powodowało wzdrygnięcia i marszczenie nosa, częściowo udawane dla przyjemności, którą znajdowała w usilnych zabiegach swego czułego narzeczonego, by zachęcić ją do wyjazdu, a częściowo wynikające z prawdziwej niechęci do cygańskiego, wędrownego trybu życia. Gdyby pojawił się ktoś z pięknym domem, imponującą posiadłością i ważnym tytułem na dodatek, Edith mimo to trwałaby przy kapitanie, dopóki odczuwałaby pokusę zerwania. Niewykluczone natomiast, że potem czyniłaby mu wyrzuty, iż nie jest skończoną doskonałością. Dowiodłaby tą postawą, że jest nieodrodną córką swej matki, która z wyrachowania poślubiła generała Shawa, nie żywiąc dla niego żadnych cieplejszych uczuć poza szacunkiem dla jego charakteru i majątku, a potem stale, choć trzeba przyznać: w ukryciu, użalała się nad swym ciężkim losem kobiety związanej z niekochanym człowiekiem.
– Nie oszczędzałam ani trochę na jej wyprawie – to były następne słowa, które usłyszała Margaret. – Otrzyma wszystkie te piękne indyjskie szale i chusty, które dostałam od generała, a których już nie noszę.
– Szczęśliwa z niej dziewczyna – odpowiedział głos, jak zorientowała się Margaret, należący do pani Gibson, która żywiła szczególne zainteresowanie tematem rozmowy, ponieważ kilka tygodni wcześniej wydała za mąż jedną z córek. – Helena upierała się przy indyjskim szalu, ale musiałam jej odmówić, gdy usłyszałam tę oszałamiającą kwotę, jaką sobie za niego zażyczyli. Pewnie będzie zazdrościła Edith tych cudowności. A co to w ogóle za styl? Delhi? Z tą śliczną małą bordiurą?
Margaret ponownie usłyszała głos ciotki, ale tym razem brzmiał tak, jakby uniosła się lekko ze swej półleżącej pozycji i wychyliła w stronę słabiej oświetlonego saloniku.
– Edith! Edith! – wołała, ale potem chyba osunęła się z powrotem na oparcie, jakby znużona tym wysiłkiem. Margaret postąpiła krok do przodu.
– Edith usnęła, ciociu. Może ja mogłabym pomóc?
Na tę przygnębiającą wiadomość o narzeczonej damy jednogłośnie stwierdziły:
– Biedne dziecko.
Miniaturowy kanapowiec, którego pani Shaw trzymała w ramionach, zaczął szczekać, jakby w odruchu współczucia.
– Cicho, Tiny! Ty niegrzeczna dziewczynko! Obudzisz swoją panią. Chciałam tylko, aby Edith poprosiła Newton o przyniesienie na dół tych szali. A może ty zechciałabyś po nie pójść, droga Margaret?
Dziewczyna weszła na najwyższe piętro domu do starego pokoju dziecięcego, gdzie Newton zajmowała się dzierganiem koronek potrzebnych do ślubu. Niania poszła po szale, zrzędząc pod nosem, bo musiała je rozpakowywać po raz czwarty lub piąty tego dnia. W tym czasie Margaret rozglądała się po pomieszczeniu, pierwszym, z którym się zaprzyjaźniła, gdy dziewięć lat temu przybyła tu jako nieokiełznana półdzikuska, by od tej chwili dzielić dom, zabawy i naukę ze swą kuzynką Edith. Do dziś miała przed oczyma przyciemniony pokój, którym zarządzała surowa i uroczysta niania, szczególnie wrażliwa na punkcie czystych rąk i podartych sukienek. Margaret pamiętała też ten pierwszy podwieczorek, gdy oddzielono ją od ojca i ciotki, którzy jedli obiad gdzieś tam, na samym dole niekończących się schodów; uważała wtedy, że skoro ona przebywa na wysokości nieba, oni muszą się znajdować we wnętrzu ziemi. W domu rodzinnym, przed przybyciem na Harley Street, jej pokojem dziecinnym była gotowalnia matki, a ponieważ na plebanii życie zaczynało się toczyć wcześniej niż w mieście, dziewczynka jadała posiłki razem z rodzicami. Dzisiaj ta wysoka, dorodna osiemnastolatka doskonale pamiętała pierwszą noc i łzy żalu wylewane z dziką pasją przez dziewięciolatkę ukrytą pod kołdrą. Potem jednak niania kazała jej się uspokoić, aby płacz nie obudził panienki Edith. Płakała dalej tak samo gorzko, ale już zdecydowanie ciszej, dopóki nie przyszła jej nowo poznana, śliczna i imponująca ciotka, która miękko wspięła się po schodach, aby pokazać panu Hale’owi jego słodko śpiącą córeczkę. Wtedy mała Margaret stłumiła łkania i starała się leżeć tak cicho, jakby spała, aby nie unieszczęśliwić ojca swą żałością, której nie ośmieliła się okazywać także przed ciotką. Uważała w ogóle, że ten jej smutek to coś złego, zwłaszcza po tylu nadziejach, planach, przygotowaniach i staraniach, aby dostosować jej garderobę do nowych, lepszych warunków, w jakich miała się znaleźć, i po oczekiwaniu na moment, gdy papa będzie mógł choć na kilka dni oddalić się z parafii i odwieźć ją do Londynu.
Teraz kochała ten stary pokój, choć jego urządzenie zostało zdemontowane, i na myśl, że już za trzy dni go opuści, rozglądała się dookoła z uczuciem żalu, zupełnie jak domowy kot, którego ktoś wypędza z ulubionego miejsca.
– Ach Newton! – westchnęła. – Myślę, że wszystkim nam będzie przykro opuszczać ten stary, kochany pokój!
– Właściwie, panienko, jeśli o mnie chodzi, to ja nie będę żałować. Moje oczy nie są już takie jak dawniej, a tu takie marne światło, że koronki to mogę naprawiać tylko przy oknie, a znowu tam jest taki okropny przeciąg, że można się przeziębić na śmierć.
– Cóż, przypuszczam, że w Neapolu znajdziesz wystarczająco dużo i światła, i ciepła. Musisz po prostu odłożyć większość cerowania do czasu, gdy tam dotrzecie. Dziękuję, Newton, zabiorę je na dół, jesteś przecież zajęta.
I Margaret zeszła do salonu obładowana szalami, rozsiewając wokół ich korzenny zapach Orientu.
Ciotka poprosiła ją, aby wystąpiła w roli manekina do zaprezentowania przyniesionych skarbów, ponieważ Edith nadal spała. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że wysoka, doskonale ukształtowana figura modelki, ubranej w czarną jedwabną suknię na znak żałoby po jednym z krewnych ojca, wspaniale podkreślała piękno długich oszałamiających szali, w których Edith z pewnością by utonęła. Margaret, cicha i bierna, stała bezpośrednio pod kandelabrem, podczas gdy ciotka upinała na niej tkaniny. Tylko od czasu do czasu podczas obracania się widziała swe odbicie w lustrze wiszącym nad kominkiem i uśmiechała się na widok własnej, dobrze znanej postaci, teraz występującej w szatach księżniczki. Delikatnie dotykała owiniętych wokół siebie zwojów, delektując się ich miękkością i zachwycając cudownymi kolorami, i z cichym, zadowolonym uśmiechem przyjmowała to przystrajanie w owe wspaniałości, zupełnie jak dziecko cieszące się z zabawy w przebieranie. W tej właśnie chwili drzwi się otworzyły i oznajmiono przybycie pana Henry’ego Lennoxa, brata narzeczonego Edith. Niektóre panie lekko się cofnęły, jakby zawstydzone swym kobiecym zainteresowaniem strojami, natomiast pani Shaw wyciągnęła do nowo przybyłego dłoń. Margaret pozostała nieruchoma, przypuszczając, że może być jeszcze potrzebna do prezentowania szali, ale z rozjaśnioną rozbawieniem twarzą spoglądała na mężczyznę, pewna chyba, że on również dostrzeże niedorzeczność sytuacji, w której ją zastał.
Pan Henry Lennox nie zdołał przybyć na obiad i teraz pani Shaw była pochłonięta wypytywaniem go o jego brata, a swego przyszłego zięcia, o siostrę, druhnę przybyłą specjalnie na uroczystość ze Szkocji razem z kapitanem, i o innych członków rodziny Lennoxów. Widząc to, Margaret uznała, że nie będzie już potrzebna przy szalach, i zajęła się zabawianiem pozostałych gości, o których jej ciotka chwilowo zapomniała. Prawie natychmiast z tylnego salonu wyłoniła się Edith, mrużąc oczy od silniejszego światła i odrzucając do tyłu lekko potargane loki. Przypominała Śpiącą Królewnę właśnie wyrwaną ze snu. Nawet drzemiąc, wyczuwała instynktownie, że pan Lennox jest kimś, dla kogo warto się podnieść, i teraz zadawała mu dziesiątki pytań o drogą Janet, przyszłą, a nieznaną jeszcze szwagierkę, dla której deklarowała taki afekt, że gdyby nie duma, Margaret bez wątpienia odczuwałaby zazdrość o tę rywalkę, tak nagle i niespodziewanie pojawiającą się na horyzoncie. Po przyłączeniu się ciotki do ogólnej rozmowy dziewczyna wycofała się z kręgu gości i wtedy dostrzegła, że Henry Lennox patrzy na wolne miejsce koło niej. Doskonale wiedziała, że gdy tylko Edith uwolni go od lawiny pytań, on zajmie to wypatrzone krzesło. Nie była całkiem pewna, czy zobaczy go tego wieczoru, ponieważ ciotka dosyć zawile relacjonowała jego plany; w gruncie rzeczy przybycie pana Henry’ego było raczej niespodzianką. Teraz Margaret poczuła pewność, że to będzie udany wieczór, bo oboje mieli prawie te same upodobania. Jej twarz zajaśniała szczerością i otwartością. Po chwili podszedł, a ona przywitała go uśmiechem, bez cienia nieśmiałości czy zażenowania.
– Przypuszczam, że byłyście pogrążone w interesach, to znaczy damskich interesach. Całkowicie to odmienne od moich zajęć, tych prawdziwych, prawnych interesów. Zabawa szalami różni się trochę od sporządzania umów i zapisów notarialnych.
– Byłam pewna, że rozbawi to pana, gdy zastanie nas podziwiające kobiece fatałaszki, ale przyzna pan, że indyjskie szale są szczytem doskonałości.
– Nie wątpię. Ich cena jest także doskonała. Niczego jej doprawdy nie brakuje. – Tymczasem wchodzili kolejno inni dżentelmeni i dźwięki rozmów stały się niższe w tonie. – To ostatni obiad, jaki wydajecie, prawda? Ostatni przed czwartkiem?
– Zgadza się. Myślę, że po tym wieczorze nareszcie zaznamy odpoczynku, nieznanego w tym domu od wielu tygodni. Chodzi mi o ten rodzaj spokoju, kiedy nie ma już wreszcie nic więcej do zrobienia ani ustalenia w sprawie, która całkowicie zajmowała głowy i serca. W końcu będę miała czas, aby spokojnie pomyśleć. To samo można chyba powiedzieć o Edith.
– Jeśli o nią chodzi, to nie byłbym tego taki pewien, natomiast mogę to sobie wyobrazić odnośnie do pani. Kiedykolwiek panią ostatnio widziałem, gnał panią prawdziwy wir wydarzeń, i to zawsze stworzony przez innych.
– Tak – przyznała smutno Margaret, wspominając niekończące się zamieszanie wokół każdej błahostki, które rozpętywano w ciągu ostatniego miesiąca. – Zastanawiam się, czy małżeństwo naprawdę musi być poprzedzone tym, co pan nazwał wirem wydarzeń lub raczej trąbą powietrzną? Czy nie mógłby to być czas spokoju i wyciszenia?
– Rozumiem, że to dobra wróżka zamówiłaby wyprawę, przygotowała wesele i wypisała zaproszenia? – zauważył, śmiejąc się, pan Lennox.
– Ale czy ta cała mitręga jest naprawdę potrzebna? – spytała, patrząc mu prosto w oczy w oczekiwaniu odpowiedzi.
Uczucie nieopisanego znużenia wszystkimi przygotowaniami, mającymi na celu wywołanie jak najlepszego wrażenia, jakimi przez ostatnie sześć tygodni zajmowała się Edith jako najwyższy autorytet, dopadło w tej chwili Margaret. Potrzebowała teraz kogoś, z kim mogłaby omówić kilka swoich cichych przemyśleń na temat małżeństwa.
– Ależ oczywiście – odpowiedział, nagle poważniejąc. – Są formy i procedury, przez które trzeba przebrnąć, i to nie tyle dla własnej satysfakcji, ile po to, aby zamknąć usta bliźnim, bo bez owego zamknięcia spotkałoby nas potem w życiu niewiele przyjemności. A jak pani zorganizowałaby ślub?
– Och, nie myślałam o tym zbyt wiele. Wiem tylko, że chciałabym, aby to był piękny letni poranek. I chciałabym iść do kościoła w cieniu drzew. I żeby nie było tylu druhen. I najlepiej, by w ogóle nie było uczty weselnej. Obawiam się, że moje rozwiązanie polegałoby przede wszystkim na wykluczeniu tych elementów, które ostatnio sprawiały mi tyle kłopotów.
– Nie, myślę, że to nie jest kwestia zmęczenia tym, co pani obecnie przeżywa. Idea pełnej prostoty całkowicie zgadza się z pani charakterem.
Margaret nie bardzo spodobało się to stwierdzenie. Skrzywiła się. Pamiętała poprzednie sytuacje, kiedy pan Lennox próbował skierować rozmowę na cechy jej charakteru i sposób postępowania, przy czym wyrażane przez niego opinie były nieco nadmiernie pochlebne. Ucięła ten temat, mówiąc:
– To naturalne, że myślę raczej o spacerze do kościoła w Helstone, a nie o karecie jadącej wybrukowaną ulicą na ślub w Londynie.
– Proszę mi opowiedzieć o Helstone. Nic przecież nie wiem o pani domu. Chciałbym mieć jakieś wyobrażenie o miejscu, gdzie będzie pani mieszkać, kiedy Harley Street 96 stanie się ciemne, brudne, nudne i zamknięte na cztery spusty. Przede wszystkim proszę mi powiedzieć, czy Helstone to wioska, czy miasto.
– To raczej tylko osada. Nawet nie zasługuje na miano wioski. Jest kościół, a wokół niego wśród zieleni stoi kilka domów, choć właściwie powinnam je nazwać chatkami, porośniętych pnącymi różami.
– Które kwitną przez okrągły rok, zwłaszcza na Boże Narodzenie. Tak powinna pani uzupełnić ten obrazek – odrzekł.
– Nie – zaprzeczyła lekko rozdrażniona Margaret. – Nie maluję obrazka. Staram się po prostu opisać Helstone takim, jakie jest. Nie powinien pan kpić.
– Jestem pełen skruchy – odpowiedział. – Tylko że to naprawdę zabrzmiało jak opis wioski z bajki, a nie rzeczywistej.
– Bo taka właśnie jest – zapewniła żarliwie. – Wszystkie inne miejsca, które widziałam, wydają się w porównaniu z okolicami New Forest surowe i prozaiczne. Helstone przypomina miejsce z poematu, i to z poematu Tennysona. Ale na tym koniec, nie będę dalej próbowała go opisywać. Śmiałby się pan, gdybym powiedziała, co naprawdę myślę o Helstone.
– Wcale nie. Ale widzę, że już pani podjęła decyzję. W takim razie proszę mi opowiedzieć o plebanii, bo jej również jestem ciekaw.
– Przecież nie byłabym w stanie jej opisać. To mój dom. Nie mogłabym ująć jego czaru w słowach.
– Poddaję się. Bardzo pani dzisiaj surowa, Margaret.
– Jak to? – spytała, kierując na niego swe łagodne, wielkie oczy, w tej chwili aż okrągłe ze zdumienia. – Nie przyszłoby mi to do głowy.
– Cóż, z powodu mojej jednej niefortunnej uwagi nie chce mi pani nic opowiedzieć ani o Helstone, ani o samej plebanii, choć powiedziałem przecież, jak bardzo mi zależy, aby coś o nich usłyszeć, zwłaszcza o pani domu.
– Ale ja naprawdę nie potrafię nic powiedzieć o własnym domu. Myślę w ogóle, że nie można o tym rozmawiać z kimś, kto tam nie był.
– W takim razie – tu zatrzymał się na moment – proszę mi powiedzieć, co pani tam robi. Tutaj do południa pani czyta, bierze lekcje lub w inny sposób doskonali swój umysł. Przed lunchem jest spacer, a potem przejażdżka z ciotką. Wieczorem zwykle gdzieś pani wychodzi. A teraz proszę w taki sam sposób wypełnić swój dzień w Helstone. Jeździ pani konno, powozem czy raczej spaceruje?
– Wyłącznie spaceruję. Nie mamy konia, nawet dla papy, który chodzi pieszo także w najodleglejsze zakątki parafii. Spacery są takie cudowne, że poruszanie się powozem byłoby stratą. Nawet jazda konno nie byłaby równie przyjemna.
– Zajmie się pani ogrodnictwem? To, jak przypuszczam, byłoby stosownym zajęciem dla młodej damy na wsi?
– Nie wiem. Obawiam się, że nie lubiłabym takiej ciężkiej pracy.
– Spotkania łucznicze? Pikniki? Bale po wyścigach? Po polowaniach?
– Ależ skąd! – Roześmiała się. – Ojciec ma naprawdę bardzo niewielkie dochody, a nawet gdyby nas było stać na takie atrakcje, wątpię, bym brała w nich udział.
– Widzę, że nic mi pani nie powie. Tylko mi pani powtarza, że nie będzie robiła tej czy tamtej rzeczy. Myślę, że zanim skończy się przerwa w pracy sądu, złożę pani wizytę i zobaczę, czym się pani zajmuje.
– Mam nadzieję, że naprawdę pan przyjedzie. Wtedy na własne oczy zobaczy pan, jak piękne jest Helstone. Ale teraz muszę już pana opuścić. Edith zasiada do gry, a tylko ja znam się na tyle na muzyce, aby przewracać jej kartki z nutami. Poza tym ciotka nie będzie zadowolona, że tak długo rozmawiamy.
Edith grała wyśmienicie. W połowie utworu drzwi się uchyliły i dziewczyna ujrzała w nich kapitana Lennoxa, wahającego się, czy powinien wejść. Porzuciła muzykę i pospiesznie wybiegła z pokoju, pozostawiając zmieszanej i zarumienionej Margaret wyjaśnienie zdumionym gościom, czyjeż to pojawienie się spowodowało tak nagłą ucieczkę kuzynki. Kapitan Lennox dotarł wcześniej, niż się go spodziewano. A może już było tak późno? Goście spojrzeli zaskoczeni na zegarki i zaczęli się żegnać.
Edith wróciła jednak i promieniejąc z radości, z mieszaniną nieśmiałości i dumy, wprowadziła do salonu swego wysokiego przystojnego kapitana. Bracia wymienili uściski dłoni, a pani Shaw powitała narzeczonego córki w swój zwykły uprzejmy sposób, w którym zawsze pobrzmiewały tony skargi, wynikające z długoletniego trwania w przekonaniu, że była ofiarą nieodpowiedniego małżeństwa. Teraz, kiedy generał przeniósł się do wieczności, jej życie wypełniały co prawda tylko przyjemności, ujemne strony właściwie nie istniały, ale dama z zakłopotaniem próbowała znaleźć sobie powód do zmartwienia lub chociażby obawy. Na szczęście już dawno temu postanowiła, że przedmiotem niepokoju będzie jej własne zdrowie, i na samą myśl o nim zaczynała nerwowo pokasływać. Dobrze się stało, że jeden z owych uprzedzająco grzecznych lekarzy zaordynował jej dokładnie to, czego sobie życzyła – zimę we Włoszech. Chociaż pani Shaw, podobnie jak większość ludzi, miała pragnienia, to jednak nie lubiła robić czegokolwiek otwarcie, dlatego niechętnie wyrażała swą wolę lub podawała przyjemność jako motyw postępowania. Wolała czuć się zmuszona do działania zgodnego z nakazem lub pragnieniem innych osób. I naprawdę potrafiła sobie wmówić, że poddaje się twardym zewnętrznym naciskom lub konieczności. W ten oto sposób, skarżąc się i narzekając, robiła cały czas dokładnie to, co sama chciała.
Teraz też zaczęła przedstawiać w tym świetle swą zamierzoną podróż kapitanowi, który, jak nakazywał obowiązek, przytakiwał każdemu słowu przyszłej teściowej, poszukując jednocześnie wzrokiem Edith. Narzeczona zajęta była właśnie nakrywaniem stolika do herbaty i dysponowaniem przysmaków dla kapitana, mimo iż zapewnił ją, że jadł obiad niecałe dwie godziny wcześniej.
Pan Henry Lennox stał niedaleko swego przystojnego brata i, oparty o kominek, bawił się rozgrywającą się przed nim rodzinną sceną. Jako jedyny w tej rodzinie złożonej z atrakcyjnych ludzi wyglądał przeciętnie, za to jego twarz była inteligentna i żywa. Chwilami Margaret zastanawiała się, o czym myślał, gdy tak stał w milczeniu i z zainteresowaniem zabarwionym ironią obserwował poczynania jej i Edith. Rozmowa pani Shaw z jego bratem wywołała sarkazm, natomiast wrażenia wzrokowe nie prowokowały takiego odczucia, gdyż Henry uważał, że dwie kuzynki zajęte przy stoliku z zastawą do herbaty stanowią śliczny obrazek. Edith zdecydowała, że sama się wszystkim zajmie – była akurat w odpowiednim nastroju, aby pokazać swemu lubemu, jak wspaniale sprawdzi się w roli żony żołnierza. Stwierdziła, że woda na herbatę jest zimna, i posłała do kuchni po wielki imbryk z wrzątkiem. Efekt był taki, że gdy odbierała go przy drzwiach i próbowała przynieść, okazał się dla niej zbyt ciężki. Wróciła zatem do pokoju z nadąsaną minką, ciemnym śladem na muślinowej sukience i odciśniętą od uchwytu pręgą na maleńkiej, krągłej dłoni. Wszystko to zademonstrowała narzeczonemu, dokładnie tak samo jak robią dzieci w wypadku skaleczenia, i lekarstwo również zastosowano podobne. Margaret wykazała się inwencją, szybko zapalając palnik spirytusowy, choć rozwiązanie to nie do końca odpowiadało wizji cygańskiego obozowiska, które Edith uważała czasami za najbardziej zbliżone do koszarowego życia.
Od tego wieczoru aż do ślubu wszędzie panował rozgardiasz i nieustanna krzątanina.II. RÓŻE I CIERNIE
ROZDZIAŁ II
Róże i ciernie
W leśnej polany cieniu zielonym,
Dziecięcym wzrokiem zachwyconym,
W prześwitach liści drzewa starego
Szukałaś nieba błękitnego.
Felicia Hemans, _The Spells of Home,_
przeł. Joanna Puchalska
Margaret, ubrana w swą przedpołudniową suknię, wracała spokojnie do domu z ojcem, który przyjechał, aby wziąć udział w uroczystości ślubnej. Matkę zatrzymało w domu mnóstwo półpowodów, których tak naprawdę nikt poza panem Hale’em nie rozumiał. On jeden wiedział, że wszystkie jego argumenty na korzyść szarej atłasowej sukni, której stan wskazywał na to, że nie była nowa, ale też nie stara, okazały się nieskuteczne. Rozumiał też, że skoro nie może zapewnić dostatecznych środków, aby jego żona ubrała się od stóp do głów w nowe stroje, będzie wolała nie pokazywać się na ślubie jedynego dziecka swej jedynej siostry. Gdyby pani Shaw odgadła prawdziwy powód nieobecności siostry, obsypałaby ją sukniami. Upłynęło już jednakże prawie dwadzieścia lat od czasu, gdy była ubogą, ale śliczną panną Beresford, i zdążyła zapomnieć o wszystkich smutkach, poza bólem niedobranego wiekowo małżeństwa, o którym potrafiła debatować przez pół godziny. Jej najdroższa siostra Maria wyszła za swego ukochanego, który nie dosyć, że był od niej tylko o osiem lat starszy, to jeszcze miał łagodne usposobienie i włosy w rzadko spotykanym czarnogranatowym odcieniu, a ponadto był jednym z najbardziej fascynujących kaznodziejów, jakich kiedykolwiek słyszała, i wcielonym ideałem proboszcza. Być może nie był to bardzo logiczny wniosek wyprowadzony z powyższych przesłanek, ale pani Shaw zawsze jednakowo podsumowywała los swej siostry: „Małżeństwo z miłości, czegóż więcej Maria mogłaby chcieć od życia?”. Gdyby spytać o to samą panią Hale i gdyby zdecydowała się powiedzieć prawdę, mogłaby wyrzucić z siebie gotową listę życzeń: srebrzysty połyskujący jedwab, biały pleciony czepek, och, tuziny rzeczy na sam ślub, a dla domu – po prostu setki.
Margaret zdawała sobie sprawę, że matka uznała swój przyjazd na uroczystość za zbyt kłopotliwy, i w gruncie rzeczy cieszyła się, że ich spotkanie nastąpi na plebanii w Helstone, a nie na Harley Street, w czasie panującego przez minione dwa lub trzy dni nieziemskiego zamieszania, w którym ona sama odgrywała rolę Figara, będąc jak on niezbędna w kilkunastu miejscach jednocześnie. Na samo wspomnienie tego, co zrobiła i powiedziała w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, wciąż jeszcze odczuwała znużenie umysłu i ciała. Tyle razy wypowiedziała słowa „do widzenia”, że utonęły w nich pospieszne pożegnania z tymi, z którymi żyła tak długo pod jednym dachem. Teraz ogarnął ją żal za minionym czasem i nie miało znaczenia, jakie były te lata. Liczyło się tylko to, że przeminęły, by nigdy nie wrócić. Margaret czuła w sercu ciężar większy, niż kiedykolwiek sobie wyobrażała, że może odczuwać w chwili powrotu do ukochanego domu. To było przecież miejsce i życie, do których wzdychała od wielu lat w momentach tęsknoty i melancholii, zanim zacierał je sen. Zmusiła się, by oderwać myśli od wspomnień przeszłości i zająć je jasną i niezmąconą perspektywą nadchodzącej przyszłości. Dostrzegła naraz nie wizje minionych zdarzeń, ale to, co faktycznie miała przed oczami: swego ojca śpiącego w przedziale kolejowym. Jego włosy nie były już granatowoczarne, lecz siwe i przerzedzone. Pod cienką skórą twarzy przezierały zarysy kości, co raziłoby przy gorzej ukształtowanych rysach, w jego wypadku jednakże miało swój wdzięk, żeby nie powiedzieć: urodę. Na jego twarzy malował się wyraz wyciszenia, ale był to raczej wypoczynek kogoś znużonego, a nie wolny od trosk spokój człowieka wiodącego beztroskie i satysfakcjonujące życie. Margaret uderzyło boleśnie to zmęczenie i niepokój ojca. Przebiegła w myślach znane sobie okoliczności życia pana Hale’a, które mogły przyczynić się do naznaczenia jego twarzy liniami świadczącymi o nieustannym strapieniu i zgryzocie.
Biedny Frederick! Mój biedny brat! – pomyślała, wzdychając. Och, gdyby tylko został duchownym, zamiast zaciągać się do marynarki! Nie stracilibyśmy go! Szkoda, że tak mało o tym wiem. Nigdy do końca nie zrozumiałam tego, co opowiadała ciotka Shaw. Wiem tylko, że przez tę okropną sprawę nie może wrócić do Anglii. Biedny drogi papa! Jak smutno wygląda. Dobrze, że wracam do domu. Będę mogła pocieszyć i jego, i mamę.
Kiedy ojciec się obudził, przywitała go jasna i promienna, bez śladu poprzedniego zmęczenia. Odpowiedział jej uśmiechem, ale tak słabym, jakby to był dla niego niecodzienny wysiłek, po czym na twarz wróciły natychmiast zmarszczki wiecznego niepokoju. Miał nawyk utrzymywania ust na wpół otwartych, przez co ciągle się wydawało, że zamierza właśnie coś powiedzieć; zwyczaj ten nadawał jego twarzy wyraz niezdecydowania i deformował kształt warg.
Jego oczy były takie jak oczy Margaret, wielkie i łagodne. Poruszał nimi powoli i niesamowicie szeroko, a powieki niemal je przysłaniały. Dziewczyna bardziej przypominała ojca niż matkę i ludzie często się zastanawiali, jak to się stało, że dwoje urodziwych ludzi ma córkę, której wygląd tak odbiega od klasycznych kanonów piękna, a według niektórych nie ma z pięknem nic wspólnego. Miała szerokie usta, zupełnie nieprzypominające warg w kształcie pąka róż, zdolnych wypowiedzieć tylko „tak”, „nie” ewentualnie „jak pan sobie życzy”. Ale linia jej czerwonych warg była nieskończenie miękka, a cera, choć nieprzejrzysta i biała, zachwycała gładkością i delikatną barwą kości słoniowej. Chociaż zazwyczaj na jej twarzy gościł wyraz zbyt poważny i dostojny jak na tak młodą osobę, to teraz, patrząc na ojca, przypominała jasny poranek. Na jej policzkach pojawiły się dołeczki, rzucała spojrzenia pełne dziecięcej radości i bezgranicznej wiary w przyszłość.
Gdy Margaret wróciła do domu, lipiec zbliżał się ku końcowi. Drzewa w lasach przybrały nasycony, mroczny odcień zieleni, a paprocie rosnące u ich stóp wychwytywały ukośnie padające promienie słoneczne. Powietrze było parne i niepokojąco nieruchome. Margaret włóczyła się u boku ojca, a podczas tych wędrówek deptała paprocie z niemal okrutną radością, czując, jak ustępują pod naporem jej pewnego kroku i rozsiewają wokół charakterystyczny aromat. Potem wychodziła na rozległe błonia zalane ciepłym światłem i wszędzie dostrzegała wolne, dzikie stworzenia, bawiące się w blasku słońca pośród traw i kwiatów. To życie, a raczej te spacery pomagały jej uświadomić sobie własne oczekiwania. Była dumna z tej leśnej krainy, a wśród tutejszego ludu czuła się jak wśród swoich. Zawarła z okolicznymi mieszkańcami szczere przyjaźnie, nauczyła się ich słownictwa i czerpała przyjemność z używania go. Przebywając z nimi, miała poczucie wolności. Pielęgnowała ich dzieci, czytywała starszym ludziom, cierpliwie z nimi rozmawiała, zanosiła przysmaki chorym. Wkrótce postanowiła uczyć w szkole, do której jej ojciec chodził codziennie z obowiązku, zawsze jednak któryś z przyjaciół – mężczyzna, kobieta lub dziecko – odciągnął ją od tego zamiaru, zapraszając do siebie w odwiedziny.
O ile jej życie poza domem było niemal doskonałe, domowe miało pewne wady. Z zakłopotaniem dziecka, oskarżającego się o zbytnią przenikliwość, dostrzegała, że nie wszystko przebiega tak, jak powinno. Jej matka, tak zawsze czuła i uprzejma w stosunku do niej, wydawała się coraz bardziej niezadowolona z ich położenia. Uważała, że biskup, z nieznanych przyczyn nie przydzielając panu Hale’owi bardziej dochodowej parafii, dopuszcza się zaniedbania obowiązków episkopalnych. Winiła także męża, że nie potrafił sam wyrazić życzenia zmiany obecnego stanowiska na lepsze. Na takie zarzuty pan Hale wzdychał i odpowiadał, że wystarczyłoby mu, gdyby w małym Helstone zdołał zrobić to, co jest jego powinnością. Dodawał, że świat z każdym dniem staje się coraz bardziej zdumiewający, a on sam czuje się bezsilny. Margaret widziała, jak przy każdym ponawianym nacisku żony dotyczącym starań o awans ojciec coraz bardziej się kurczył. W takich momentach próbowała przekonać matkę do Helstone, ale pani Hale twierdziła, że otoczenie tylu drzew negatywnie wpływa na jej zdrowie. Wtedy Margaret zabierała ją na wspaniałe, szerokie płaskowyże, na zalane słońcem lub ocienione chmurami równiny w przekonaniu, że matka zbytnio przywykła do życia wśród czterech ścian domu, wychodząc tylko do kościoła, szkoły i kilku najbliższych domostw. Spacery przynosiły dobry skutek, ale tylko latem. Gdy nadeszła jesień i pogoda stała się zmienna, przeświadczenie pani Hale o szkodliwości warunków panujących w okolicy wyraźnie się pogłębiło. Coraz częściej też narzekała, że jej męża, który miał lepsze wykształcenie niż pan Hume i który był lepszym proboszczem niż pan Houldsworth, nie spotkały zaszczyty będące udziałem owych panów.
Margaret nie była przygotowana do życia w ciężkiej atmosferze spowodowanej trwającymi wiele godzin napadami niezadowolenia. Jeszcze w Londynie wiedziała, a wręcz cieszyła się myślą, że będzie musiała zrezygnować z wielu luksusów dostępnych na Harley Street, które z jej punktu widzenia były tylko utrudnieniem lub ograniczeniem swobody. Radość z każdej miejskiej przyjemności doskonale równoważyła, a nawet może przeważała świadoma duma, że w razie konieczności dziewczyna doskonale potrafiłaby się obyć bez tych atrakcji. Chmury jednak nigdy nie zasnuwają nam tej części nieba, gdzie się ich spodziewamy. Gdy Margaret spędzała wakacje w domu, kilkakrotnie słyszała łagodne skargi i żale matki na jakieś drobne niedogodności w Helstone czy na pozycję zajmowaną przez pana Hale’a, ale w ogólnej masie szczęśliwych wspomnień nie pamiętała o mniej przyjemnych detalach.
W drugiej połowie września nadeszły jesienne słoty i burze, które zmusiły Margaret do spędzania w domu więcej czasu niż dotychczas, tym bardziej że w bezpośrednim sąsiedztwie nie mieszkała żadna rodzina o pozycji zbliżonej do statusu państwa Hale’ów.
– To bez wątpienia jedno z najbardziej zapomnianych przez Boga i ludzi miejsc w Anglii – stwierdziła pani Hale podczas trwania jednego ze swych płaczliwych humorów. – Nie mogę odżałować, że ojciec nie ma tu kogoś, z kim mógłby przestawać. Jest taki odizolowany. Przez cały tydzień nie widuje nikogo poza farmerami i parobkami. Gdybyśmy tylko mogli zamieszkać w drugiej części parafii, to już by było znacznie lepiej. Do Stansfieldów moglibyśmy dojść niemal pieszo, a już do Gormanów z pewnością tak.
– Gormanowie? – spytała Margaret. – Czy to nie ci, którzy dorobili się na handlu w Southampton? Cieszę się, że ich nie odwiedzamy. Nie znoszę sklepikarzy. Dobrze, że trzymamy się od nich z daleka i utrzymujemy raczej kontakty z wieśniakami i robotnikami rolnymi, bo oni przynajmniej są pozbawieni pretensji.
– Nie powinnaś być taka wybredna, droga Margaret – odpowiedziała matka, która w skrytości myślała o przystojnym młodym Gormanie spotkanym swego czasu u pana Hume’a.
– Ależ skąd! Mój gust można doprawdy nazwać różnorodnym. Lubię ludzi, którzy zajmują się ziemią. Lubię żołnierzy i żeglarzy. Lubię też wykonawców trzech wyuczonych profesji, jak sami się nazywają, przedstawicieli prawa, Kościoła i medycyny. I jestem pewna, że nie chciałabyś, abym podziwiała rzeźników, piekarzy i wytwórców świec. Mam rację, mamo?
– Ale Gormanowie nie byli ani rzeźnikami, ani piekarzami, tylko ogólnie szanowanymi producentami powozów.
– Doskonale. Produkcja powozów to takie samo kupiectwo jak pozostałe, a przy tym, moim zdaniem, to zdecydowanie mniej ważne dla społeczeństwa niż bycie piekarzem lub rzeźnikiem. Och, jakże mnie męczyły te codzienne przejażdżki z ciotką Shaw i jak marzyłam o spacerze!
Margaret chętnie chodziła na spacery, nawet przy niesprzyjającej aurze. Była tak rozradowana, że prawie tańczyła u boku ojca. Gdy szła przez wrzosowisko, a zachodni wiatr łagodnie wiał jej w plecy, popychając do przodu, czuła się lekka jak liść unoszony jesiennymi podmuchami wiatru. Znacznie trudniej było spędzać przyjemnie wieczory. Natychmiast po herbacie ojciec wycofywał się do swej małej biblioteki i dziewczyna zostawała sama z matką. Pani Hale nigdy nie gustowała w książkach i już na samym początku małżeństwa skutecznie zniechęciła męża do czytania jej na głos, podczas gdy ona zajęta była robótkami. Spróbowali też kiedyś gry w tryktraka, ale to również nie spotkało się z jej aprobatą. W miarę jak wzrastało zaangażowanie pana Hale’a pracą w szkole i w parafii, odkrył, że spowodowane tymi obowiązkami zakłócenia w ich przyjętym rozkładzie dnia traktowane są przez jego żonę jako poważna uciążliwość. Uważała je za nienależące do jego profesji i w wielu sytuacjach podejmowała z nimi walkę. Dlatego, gdy dzieci były jeszcze małe, pan Hale usunął się do biblioteki i, o ile był w domu, tam właśnie spędzał wieczory na lekturze swych ukochanych ksiąg o tematyce spekulatywnej i metafizycznej.
Kiedy Margaret była tu poprzednim razem, przywiozła ze sobą wielkie pudło książek zaleconych przez nauczycieli i guwernantkę. Wtedy letnie dni wydawały jej się zbyt krótkie, by przebrnąć przez te wszystkie lektury przed powrotem do miasta. Teraz jednak miała do dyspozycji tylko kieszonkową serię angielskiej klasyki w pięknej oprawie. Tomy te eksmitowano z biblioteki ojca, aby zapełnić regał w salonie, a wśród tych książek dzieła Thomsona, Hayleya i Middletona były zdecydowanie najlżejsze, najnowsze i najzabawniejsze. Można zatem przyjąć, że ten zbiór nie zapewniał zajęcia na zbyt długo. Margaret opowiedziała więc matce każdy szczegół swego londyńskiego życia, a pani Hale słuchała tego z zainteresowaniem. Czasami była rozbawiona, niekiedy zadawała pytania, ale najczęściej porównywała życie swej siostry, swobodne i wygodne, ze skromnymi możliwościami plebanii w Helstone. Podczas tych wypełnionych narzekaniem wieczorów córka była skłonna nagle przerywać rozmowę i wsłuchiwać się w krople deszczu, równomiernie kapiące na ołowianą ramkę wykuszowego okna. Raz czy dwa złapała się na odruchowym liczeniu tego monotonnego kapania, podczas gdy świadoma część jej umysłu zajęta była rozważaniem, czy odważy się zadać pytanie w kwestii tak bliskiej jej sercu, a mianowicie: gdzie znajduje się obecnie Frederick. I co robi? I kiedy ostatnio mieli od niego wiadomości? Była świadoma, że początek kłopotów ze zdrowiem matki i jej niechęci do Helstone datuje się od czasu owego buntu, w który zaangażował się Frederick. Margaret wiedziała o tym bardzo niewiele, a dodatkowo odnosiła wrażenie, że ten epizod skazany został na zapomnienie. To wszystko sprawiało, że ilekroć zbliżyła się do tego tematu, coś powstrzymywało ją od zadawania pytań. Gdy była z matką, wydawało jej się, że najwłaściwszym partnerem do takiej rozmowy byłby ojciec, jednak gdy była z nim, czuła, że to z nią rozmawiałaby swobodniej.
Prawdopodobnie i tak nie dowiedziałaby się niczego nowego. W jednym z listów, które otrzymała podczas pobytu na Harley Street, ojciec pisał, że mieli wieści od Fredericka. Ponoć nadal mieszkał w Rio, cieszył się dobrym zdrowiem i przesyłał jej ucałowania. Ale to były tylko suche fakty, a nie żywa, szczegółowa relacja, o jakiej marzyła. W tych rzadkich chwilach, gdy się go wspominało, zawsze nazywali go biednym Frederickiem. Jego pokój utrzymywany był dokładnie w takim stanie, w jakim się znajdował, gdy jego właściciel wyjeżdżał, a Dixon, pokojówka pani Hale, regularnie go odkurzała. Była to jedyna praca w gospodarstwie domowym, którą Dixon wykonywała, zawsze pamiętając dzień, kiedy lady Beresford zatrudniła ją jako osobistą pokojówkę dla podopiecznych sir Johna, ślicznych panien Beresford, piękności z Rutlandshire. Służąca niezmiennie uważała pana Hale’a za plagę, która spadła na jej młodą panią i przekreśliła jej szanse życiowe. Nie wiadomo, jak daleko mogłaby zajść panna Beresford, gdyby się tak nie spieszyła do małżeństwa z ubogim wiejskim duchownym. Ale Dixon była zbyt lojalna, by opuścić swą panią w nieszczęściu i upadku (czyli w małżeństwie). Została z panią Hale i poświęciła się jej sprawom, uważając się za dobrą i opiekuńczą wróżkę, której zadaniem jest unieszkodliwianie nienawistnego olbrzyma, pana Hale’a. Jej ulubieńcem i dumą był panicz Frederick. Dlatego, odstępując lekko od przyjętych przez siebie zasad i z pominięciem swej godności, prezencji i sposobu bycia, raz w tygodniu udawała się, by przygotować jego komnatę, jakby młody pan miał się zjawić jeszcze tego samego wieczoru.
Margaret nie mogła pozbyć się myśli, że nadeszła jakaś wiadomość o Fredericku, która nieznana była matce, ale wywołała na twarzy ojca ów wyraz niepokoju i troski. Pani Hale najwyraźniej nie odnotowała jakiejkolwiek zmiany w wyglądzie czy zachowaniu męża. Był zawsze wrażliwy i łagodny, a jego nastrój zależał od każdej informacji o losie bliźnich – w wielodniowe przygnębienie wpędzało go asystowanie przy czyjejś śmierci lub wiadomość o popełnionej zbrodni. Teraz jednak Margaret zauważyła u niego pewien rodzaj roztargnienia, nieobecność, jakby jego myśli były zajęte sprawą, od której nie potrafił się uwolnić nawet w toku codziennych działań, takich jak pocieszanie osieroconych rodzin czy nauczanie w szkole, gdzie miał nadzieję zwalczyć zło w młodym pokoleniu. Ograniczył nawet swe wizyty u parafian i częściej zamykał się w bibliotece, niecierpliwie oczekując nadejścia listonosza.
Sygnałem, że poczta dotarła, był stukot w okiennice kuchni, i jeszcze nie tak dawno listonosz musiał powtarzać pukanie, zanim ktokolwiek uświadomił sobie, co ten dźwięk oznacza, i pofatygował się, aby odebrać listy. Teraz, jeśli ranek był pogodny, pan Hale kręcił się w ogrodzie, natomiast w deszczowe dni wystawał w oknie swego pokoju, czekając, aż listonosz zjawi się na plebanii lub minie ją, kiwając duchownemu głową na wpół z uszanowaniem, na wpół z poufałością. Pan Hale odprowadzał go wzrokiem aż poza różany żywopłot i zimozielony krzew chruściny, a potem, z wszelkimi oznakami ciężkiego serca i zafrasowanego umysłu, wracał do swego pokoju, aby zająć się codzienną pracą.
Margaret była w wieku, kiedy obawy nieoparte na bezwzględnych faktach łatwo na pewien czas wygnać z pamięci, zwłaszcza pod wpływem jasnego słonecznego dnia lub jakichś szczęśliwych zewnętrznych okoliczności. A kiedy w październiku nastało czternaście wspaniałych, pogodnych dni, jej troski rozwiały się tak lekko jak dmuchawce i myślała już tylko o cudach lasu. Sezon paproci się zakończył, a teraz, gdy minęły deszcze, zyskała dostęp do wielu ukrytych pośród drzew polan, które w lipcu i sierpniu mogła podziwiać tylko z oddali. Razem z Edith pobierały lekcje rysunku i teraz żałowała, że podczas letnich dni tyle czasu strawiła na czczym upajaniu się pięknem ostępów leśnych. Postanowiła zatem naszkicować to, co jeszcze zdoła, zanim w Helstone na stałe zagości zima. Pewnego ranka zajęła się przygotowaniem sztalug, gdy pokojówka Sara otworzyła szeroko drzwi do salonu i zaanonsowała:
– Pan Henry Lennox.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. W wolnym przekładzie: „Wspomnij o słońcu, a ujrzysz jego promienie” (fr.).
2. Cytat z _A Wish_ Samuela Rogersa.
3. Op_owieść o Checu Chahabeddinie_, z _Bajek tureckich_.
4. Prawdy wiary ogłoszone w 1563 r. jako doktrynalna definicja wyznania anglikańskiego, potwierdzająca niezależność Kościoła anglikańskiego w stosunku do doktryny kalwinizmu i religii katolickiej.
5. Fikcyjna nazwa miasta, którego pierwowzorem jest Manchester.