Północ i Południe - ebook
Północ i Południe - ebook
5 milionów sprzedanych egzemplarzy!
Pierwsza część napisanej z ogromnym rozmachem trylogii, na podstawie której nakręcono głośny serial „północ–południe” z Patrickiem Swayze i Jamesem Readem.
Epicki obraz amerykańskiego społeczeństwa w przeddzień najbardziej krwawego konfliktu w dziejach tego narodu.
Losy dwóch dynastii na przestrzeni trzech pokoleń.
Poruszająca historia o podzielonym narodzie, o przyjaźni i lojalności, o miłości, która może przetrwać wiele, i namiętnościach, które mogą mieć niszczycielską siłę.
Dzieje dwóch przyjaciół i ich rodzin postawionych przez historię po przeciwnych stronach barykady.
Nowoczesna Północ, która z rozmachem wkracza w epokę rozwoju przemysłu i zmian obyczajowych, i senne Południe, którego dobrobyt opiera się na pracy niewolników, a ich właściciele nie chcą, by cokolwiek się zmieniło.
George Hazard, syn bogatego przemysłowca z Pensylwanii, i pochodzący z rodziny plantatorów z Karoliny Południowej Orry Main poznają się w drodze do Akademii Wojskowej West Point i już pierwszego dnia czują do siebie sympatię. Wydaje się, że nic nie może zniszczyć przyjaźni młodych kadetów, co więcej – bliskie stosunki nawiązują również ich rodziny. Niestety, kiedy George i Orry opuszczają uczelnię, wybuchem grożą nawarstwiające się konflikty między żądającą zniesienia niewolnictwa Północą a Południem, gdzie coraz częściej mówi się o secesji.
Dla George’a i Orry’ego, a także ich bliskich nadchodzą ciężkie czasy i coraz bardziej realna staje się da nich perspektywa wyboru między lojalnością wobec przyjaciela a wiernością własnym przekonaniom.
Epicka opowieść przedstawiająca kawał historii Ameryki. Miłość, pożądanie, wojna, przemoc i nie zawsze czysta polityka – jednym słowem wszystko, czego potrzebuje dobra powieść!
„The Washington Post Book World”
To najlepszy sposób na poznawanie historii: poprzez czytanie o losach ludzi, którzy kochają, nienawidzą i przeżywają małe i wielkie dramaty.
„The New York Times”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6751-254-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
EPICKI OBRAZ AMERYKAŃSKIEGO SPOŁECZEŃSTWA W PRZEDDZIEŃ NAJBARDZIEJ KRWAWEGO KONFLIKTU W DZIEJACH TEGO NARODU.
SAGA RODZINNA, NA PODSTAWIE KTÓREJ NAKRĘCONO GŁOŚNY SERIAL „PÓŁNOC-POŁUDNIE” Z PATRICKIEM SWAYZE.
Poruszająca historia o podzielonym narodzie, o przyjaźni i lojalności, o miłości, która może przetrwać wiele, i namiętnościach, które mają niszczycielską siłę.
Nowoczesna Północ, która z rozmachem wkracza w epokę rozwoju przemysłu i zmian obyczajowych, i senne Południe, którego dobrobyt opiera się na pracy niewolników, a ich właściciele nie chcą, by cokolwiek się zmieniło.
George Hazard, syn bogatego przemysłowca z Pensylwanii, i pochodzący z rodziny plantatorów z Karoliny Południowej Orry Main poznają się w drodze do Akademii Wojskowej West Point i od razu czują do siebie sympatię. Wydaje się, że nic nie może rozdzielić młodych kadetów, zwłaszcza że ich rodziny nawiązują przyjaźń. Niestety, kiedy młodzi mężczyźni opuszczają uczelnię, konflikty między żądającą zniesienia niewolnictwa Północą a Południem nawarstwiają się i coraz częściej mówi się o secesji.
Dla George’a i Orry’ego, a także ich bliskich nadchodzą ciężkie czasy. Coraz bardziej realna staje się dla nich perspektywa wyboru między lojalnością wobec przyjaciela a wiernością własnym przekonaniom.JOHN JAKES
Urodzony w 1932 roku w Chicago, jest uznawany za jednego z najlepszych amerykańskich autorów powieści historycznych.
Ukończył literaturoznawstwo na Uniwersytecie Stanu Ohio. Pierwsze opowiadanie opublikował, kiedy był na pierwszym roku studiów, a potem posypały się następne: łącznie ukazało się ich ponad dwieście. Sławę przyniosły mu jednak powieści – sensacyjne, historyczne, fantastyczne, zarówno dla dorosłych, jak i młodszych czytelników – oraz książki non-fiction. Niektóre z nich wydał pod pseudonimem Jay Scotland.
W Polsce zyskał popularność dzięki trylogii _Północ i Południe_ oraz nakręconemu na jej podstawie serialowi, a także cyklowi _Kronika rodziny Kentów_, na który składa się osiem powieści.
W młodości John Jakes marzył o tym, by zostać aktorem, czego owocem stały się cztery sztuki oraz teksty do pięciu musicali.Rok 1686. Chłopiec węglarza
– Chłopiec powinien wreszcie przyjąć moje nazwisko – powiedział Windom po kolacji. – Już najwyższa pora.
Był to jego czuły punkt; wracał do tej sprawy zawsze, kiedy wypił za dużo. Siedząca przy kominku matka chłopca zamknęła Biblię, która leżała na jej kolanach.
Bess Windom jak co wieczór czytała po cichu. Obserwując ruchy jej warg, chłopiec widział, z jakim trudem jej to przychodzi. Kiedy Windom przerwał milczenie, dobrnęła właśnie do swojego ulubionego wersetu z piątego rozdziału Ewangelii św. Mateusza: _Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie_*.
Chłopiec, Joseph Moffat, siedział oparty plecami o róg kominka i strugał małą łódź. Miał dwanaście lat i – podobnie jak matka – krępą budowę ciała, szerokie ramiona, jasnobrązowe włosy i błękitne oczy, które niekiedy wydawały się pozbawione wszelkiej barwy.
Wiosenny deszcz bębnił o dach kryty strzechą. Windom rzucił na pasierba posępne spojrzenie. Tuż pod oczami mężczyzny widniały smugi węglowego pyłu, brud wyzierał też spod połamanych paznokci. Windom miał czterdzieści lat i był nieudacznikiem. Kiedy akurat się nie upił, rąbał drewno, a potem przez dwa tygodnie wypalał je w stosach wysokich na kilka metrów. W ten sposób sporządzał węgiel drzewny do małych pieców rozrzuconych wzdłuż rzeki. Była to praca brudna i poniżająca; kobiety z sąsiedztwa utrzymywały najmłodsze dzieci w ryzach, strasząc je, że jeśli nie przestaną się źle zachowywać, to przyjdzie węglarz i je zabierze.
Joseph nie odezwał się ani słowem, ale uwagi Windoma nie uszło, że chłopiec wystukuje palcem wskazującym jakiś rytm na rękojeści noża. Pasierb był niezwykle impulsywny i zdarzały się chwile, kiedy Windom odczuwał przed nim strach. Ale nie teraz. Przekorne, wyzywające milczenie Josepha doprowadzało ojczyma do wściekłości.
Wreszcie chłopiec przemówił.
– Mnie podoba się to nazwisko, które noszę – mruknął i zajął się wystruganą już do połowy łodzią.
– Na Boga, co za zuchwały szczeniak! – wykrzyknął Windom.
Potrącając taboret, rzucił się na pasierba. Bess stanęła między nimi.
– Zostaw go, Thad. Żaden z wiernych uczniów naszego Zbawiciela nie skrzywdziłby dziecka.
– Pytanie tylko, kto chciałby kogo skrzywdzić. Spójrz no na niego!
Joseph stał oparty plecami o kominek. Oddychał szybko ze wzrokiem utkwionym w ojczyma, w dłoni, na wysokości pasa, ściskał nóż, gotów do zadania ciosu.
Windom powoli otworzył pięść, cofnął się niepewnym krokiem i ustawił przewrócony taboret. Jak zwykle to Bess cierpiała najbardziej, kiedy strach i uraza chłopca kierowały się przeciw ojczymowi. Joseph znowu usiadł przed kominkiem, zastanawiając się, jak długo jeszcze wytrzyma.
– Mam już dosyć tego gadania o twoim Bogu – powiedział do żony Windom. – Zawsze mówisz, że jest gotów wysłuchać każdego biedaka. Twój pierwszy mąż był głupcem, skoro zginął za coś takiego. Jeśli twój umiłowany Jezus ubrudzi sobie kiedyś ręce przy moim węglu, zacznę w niego wierzyć, ale na pewno nie wcześniej.
Sięgnął po zieloną butelkę ginu.
Później, w nocy, Joseph leżał w bezruchu na sienniku przy ścianie, wsłuchując się w odgłosy dochodzące zza postrzępionej zasłony oddzielającej łóżka; Windom obrzucał jego matkę obelgami i dawał jej cięgi. Bess szlochała przez dłuższą chwilę, a chłopiec zaciskał pięści. Niebawem jednak szloch przerodził się w miarowe pojękiwanie i chrapliwe okrzyki.
Kłótnia kończy się tak jak zawsze, pomyślał cynicznie.
Nie potępiał matki za to, że pragnie odrobiny spokoju, poczucia bezpieczeństwa i miłości. Po prostu wybrała nieodpowiedniego mężczyznę, to wszystko. Skryte za zasłoną łóżko dawno już przestało skrzypieć, a Joseph wciąż leżał z otwartymi oczami, rozmyślając, jak zabić węglarza.
Nigdy w życiu nie przyjmie nazwiska ojczyma. Będzie kimś lepszym od niego. Uporem, który demonstrował, chciał wyrazić wiarę w możliwość ułożenia sobie lepszego życia. Życia takiego, jakie wiódł Andrew Archer, właściciel huty, do którego Windom oddał go dwa lata temu do terminu.
A jednak niekiedy Josepha ogarniało zniechęcenie – wtedy, gdy jego nadzieje i wiara w inne życie jawiły mu się jako czcze mrzonki. Czy było w nim coś prócz brudu? Brudne ciało, brudna dusza, nawet jego ubranie zawsze pokrywał węglowy pył, przynoszony do domu przez Windoma. I chociaż nie rozumiał, jakiego przestępstwa dopuścił się jego ojciec, za co zginął w Szkocji, nie był w stanie zmienić tego, że ten postępek ciąży również na nim.
_Błogosławieni, którzy cierpią…_ Nic dziwnego, że matka upodobała sobie właśnie ten werset.
Ojciec – farmer o surowej, pociągłej twarzy – którego chłopiec już prawie nie pamiętał, był fanatycznym orędownikiem Kościoła prezbiteriańskiego. Zmarł z upływu krwi po długich torturach stosowanych za pomocą „hiszpańskiego buta” i śruby ściskającej kciuki. Stało się to w okresie nazywanym przez Bess „czasem mordów”: w ciągu pierwszych miesięcy sprawowania władzy przez księcia Yorku – tego samego, który nieco później wstąpił na tron królewski jako Jakub II. Książę przysiągł, że wytępi prezbiterianów i ustanowi episkopat; chciał w ten sposób uśmierzyć nękające kraj waśnie pomiędzy religijnymi i politycznymi antagonistami.
Po krwawej śmierci Roberta Moffata jego przyjaciele pośpieszyli na farmę, aby powiadomić o tym jego żonę i skłonić ją do ucieczki. Zrobiła to wraz z jedynym synem – niecałą godzinę przed przybyciem ludzi księcia, którzy puścili z dymem całą posiadłość. Po wielu miesiącach tułaczki matka i syn dotarli wreszcie do wzgórz południowego Shropshire. Tam właśnie, będąc u kresu sił, Bess zdecydowała się pozostać.
Porośnięte lasami górzyste tereny na południe i zachód od rzeki Severn, wijącej się to tu, to tam, sprawiały wrażenie sielskich i bezpiecznych. Za resztę pieniędzy wywiezionych ze Szkocji Bess wydzierżawiła chatę. Najmowała się do posług, a po dwóch latach poznała i poślubiła Windoma. Udała nawet, że przyjmuje oficjalną wiarę, bo chociaż Robert Moffat zaszczepił w żonie zapał do swojej religii, nie zdołał natchnąć jej odwagą niezbędną do stawiania oporu władzom po jego śmierci. Nowa wiara Bess wiązała się z rezygnacją w obliczu niedoli.
Była to wiara pozbawiona oparcia i wartości, co chłopiec zrozumiał już niebawem. On dążył do czegoś innego. Człowiekiem, na którym pragnął się wzorować, był obdarzony silną wolą Archer, mieszkający w wytwornym domu na wzgórzu, tuż nad rzeką, w pobliżu będącego jego własnością pieca hutniczego.
Czy stary Giles nie mówił chłopcu, że jest wystarczająco zmyślny i energiczny, by osiągnąć w życiu podobny sukces? Czy nie powtarzał tego raz po raz?
Joseph najczęściej wierzył staremu. Wierzył, dopóki nie widział u siebie czarnych obwódek pod paznokciami i nie słyszał innych terminatorów, goniących go drwiącymi okrzykami w rodzaju: „Brudny Joe, czarny jak Murzyn!”.
Dopiero wtedy uświadamiał sobie, jak nierealne są jego marzenia, i śmiał się z własnej głupoty, aż jego wyblakłe oczy napełniały się płynącymi nieprzerwanie wstydliwymi łzami.
* * *
Stary Giles Hazard, kawaler, był jednym z trzech najważniejszych pracowników w hucie Archera. Do niego należała obsługa pieca pudlarskiego na węgiel drzewny, w którym stapiano kawałki surówki w celu usunięcia nadmiaru węgla i innych składników, czyniących żeliwo zbyt kruchym, by móc produkować z niego podkowy, obręcze na koła czy lemiesze. Giles Hazard miał gburowaty głos, a swoich pomocników i uczniów traktował jak niewolników. Przez całe życie mieszkał o dziesięć minut marszu od pieców hutniczych, a zaczął pracować przy nich w wieku zaledwie dziewięciu lat.
Ten niski, przysadzisty mężczyzna mimo swojej wagi wprost tryskał energią. Wyglądał niczym starsza wersja Josepha – i może właśnie dlatego traktował chłopca niemal jak syna.
Nie był to jednak jedyny powód. Z pewnością Joseph podobał mu się, ponieważ szybko się uczył. Giles zwrócił na niego uwagę latem, kiedy chłopiec zaczynał drugi rok terminowania u Archera. Relacjonując właścicielowi huty postępy w pracy poszczególnych terminatorów, Giles nie omieszkał pochwalić Josepha, który zręcznie poruszał się wokół rowu, skąd ciekłe żelazo wpływało do licznych mniejszych koryt. Wyglądały jak prosiaki karmione przez maciorę i dlatego gotowy odlew zwano „świńskim żelazem”.
Giles cieszył się takim zaufaniem właściciela, że nie miał żadnych kłopotów z przeniesieniem chłopca do pracy przy piecu pudlarskim. Tu Joseph mieszał surówkę długim żelaznym drągiem w trzech lub czterech korytach naraz, tak aby otrzymać jednolity stop. Radził sobie z tym tak dobrze, że już wkrótce Giles poczuł się w obowiązku go pochwalić.
– Jesteś bardzo zręczny i nadajesz się do tej pracy. Nie jesteś też kłótliwy, chyba że, jak zauważyłem, inni dokuczają ci z powodu zajęcia twojego ojczyma. Weź przykład z pana Archera. Jest uparty, to prawda, ale wie też, że czasem trzeba ustąpić. Swoje wyroby sprzedaje z uśmiechem na twarzy i grzecznymi słówkami, nie wpycha niczego klientom na siłę, jeśli nie mają na to ochoty.
Mówił to, choć wątpił, by chłopiec przejmował się jego słowami. Życie Josepha przybrało już swój ostateczny kształt, ciekła surówka jego charakteru zdążyła skrzepnąć. Okoliczności i prości rodzice – to właśnie skazało Josepha na życie skromne, z dala od świata. Chyba że wcześniej spotka go śmierć w jakiejś burdzie, do której mogła go wciągnąć jego porywczość.
A jednak – może dlatego, że sam stawał się coraz starszy i żałował już, że zdecydował się na życie w samotności – Giles nie przestawał zachęcać Josepha. Nie tylko uczył go, jak wytapiać żelazo, ale również przekazywał mu niezbędną wiedzę o tym metalu.
– Żelazo rządzi światem, mój chłopcze. Rozrywa ziemię i łączy kontynenty, pomaga też wygrywać wojny. – W hucie Archera wyrabiano kule armatnie dla okrętów wojennych.
Skierował szeroką, okrągłą twarz do księżyca.
– Bóg jeden wie, skąd żelazo zjawiło się na Ziemi. Ludzkość znała meteoryty już od samego początku.
– Co to takiego meteoryt, panie Hazard? – zapytał od razu Joseph.
Giles uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Spadająca gwiazda. Na pewno już taką widziałeś.
Chłopiec w zadumie skinął głową. A Giles mówił dalej o wielu rzeczach, które stopniowo – w miarę jak Joseph poznawał zawód – zyskiwały coraz bardziej na znaczeniu. Giles opowiadał o dziejach hutnictwa, o piecach istniejących w Niemczech od dziesiątego wieku, takich jak _Stückofen_ czy _Flüssofen_, o _hauts fourneaux_, które pojawiły się we Francji w piętnastym wieku, o Walonach w Belgii, którzy mniej więcej przed sześćdziesięciu laty opracowali metodę przetopu surówki.
– Ale to tylko jedno tyknięcie wielkiego zegara hutnictwa żelaza. Siedemset lat temu obróbką żelaza zajmował się święty Dunstan. Powiadają, że w jego sypialni w Glastonbury znajdowała się kuźnia. Egipskich faraonów chowano z żelaznymi amuletami i ostrzami sztyletów, bo ten metal był równie rzadki i cenny, jak potężny. Czytałem o sztyletach z Babilonu i Mezopotamii, które istniały na wiele mileniów przed Chrystusem.
– Ja nie czytam zbyt dobrze…
– Ktoś powinien cię tego nauczyć – burknął Giles. – Albo mógłbyś przyswoić to sobie sam.
Chłopiec znowu skinął głową.
– Chodzi mi o to, że nigdy jeszcze nie słyszałem tego słowa, które pan wymówił. Mil… i coś tam jeszcze.
– Milenium. Milenium to tysiąc lat.
– Aha.
Błysk w oku. Giles ucieszył się, widząc, że Joseph notuje sobie tę informację w pamięci.
– Człowiek, który czyta, może nauczyć się naprawdę bardzo dużo. Nie wszystkiego, ale dużo. Mam na myśli kogoś, kto chciałby być kimś więcej niż tylko węglarzem.
Joseph zrozumiał. Znów skinął głową, bez cienia urazy.
– Czy ty w ogóle umiesz czytać? – zapytał Giles.
– O, tak. – Chłopiec umilkł na moment, patrząc na starego. Potem przyznał: – Ale tylko trochę. Matka próbowała uczyć mnie liter na Biblii_._ Podobają mi się opowieści o bohaterach, takich jak Samson i Dawid. Ale Windom nie chciał, aby matka mnie uczyła, no i w końcu przestała.
Giles się zamyślił.
– Gdybyś zostawał codziennie po pracy na pół godziny, mógłbym spróbować.
– Ale Windom nie…
– Kłam – przerwał mu Giles. – Jeśli cię zapyta, dlaczego przyszedłeś tak późno do domu, skłam. To znaczy, o ile w ogóle chcesz do czegoś dojść. Być kimś więcej niż zwykłym węglarzem.
– Naprawdę sądzi pan, że dam sobie radę, panie Hazard?
– A ty jak sądzisz?
– Że sobie poradzę.
– W takim razie tak właśnie będzie. Świat należy do wytrwałych, nie do porywczych.
* * *
Po tej rozmowie, którą przeprowadzili latem, Giles przez całą jesień i zimę uczył chłopca. Uczył go dobrze, tak dobrze, że Joseph nie mógł się powstrzymać, by pochwalić się swoim sekretem. Któregoś dnia, kiedy Windoma nie było w domu, bo hulał zapewne w jakiejś gospodzie, pokazał matce książkę, którą udało mu się przynieść skądś potajemnie – kontrowersyjną książkę _Metallum Martis,_ napisaną przez zmarłego niedawno Duda Dudleya, nieślubnego syna piątego lorda Dudleya.
Dud Dudley twierdził w niej, że udało mu się roztopić żelazo za pomocą węgla mineralnego – albo kamiennego – co Joseph, mimo widocznego jeszcze wysiłku, zdołał przeczytać matce.
Oczy Bess zaiskrzyły się z zachwytu, ale już po chwili zmatowiały.
– Nauka to wspaniała rzecz, mój synu, jednak może też doprowadzić do nadmiernej pychy. Centrum twojego życia musi być Jezus. – Nie podobało mu się to, co mówiła, zachował jednak milczenie. – W życiu liczą się tylko dwie rzeczy – uświadamiała go dalej. – Miłość do Syna Bożego i miłość do bliźniego. To właśnie taka miłość, jaką czuję do ciebie – zakończyła, tuląc go w ramionach.
Słyszał jej łkanie, czuł drżenie jej ciała. „Czas mordu” wytępił w niej wszelkie nadzieje prócz jednej: że dostanie się do raju. Pozostała jej tylko wiara w syna i Zbawiciela – właśnie tego, któremu on przestawał ufać. Było mu jej żal, ale zamierzał iść przez życie własną drogą.
Windomowi nie powiedzieli nic o lekcjach, ale od tamtego wieczoru w postawie Bess pojawił się cień dumy, co wywołało gniew męża. Pewnego letniego wieczoru, wkrótce po sprzeczce spowodowanej uporem Josepha, który nie zgadzał się przyjąć nazwiska ojczyma, chłopiec wrócił do domu i zastał matkę pobitą do krwi, półprzytomną, leżącą na brudnej podłodze. Windoma nie było. Nie chciała powiedzieć, co się stało, i błagała syna tak długo, aż przyrzekł jej, że nie spełni swych gróźb wobec ojczyma. Nienawiść narastała w nim jednak nieprzerwanie.
Kiedy kolejna jesień zabarwiła wzgórza Shropshire złotem i purpurą, postępy chłopca w nauce były już tak zadowalające, że Giles zdobył się na następny śmiały krok.
– Porozmawiam z panem Archerem i poproszę go, by pozwolił ci spędzać co tydzień godzinę z guwernerem mieszkającym w jego domu. Nauczanie synów pana Archera nie zabiera mu przecież całego czasu. Jestem pewien, że pan Archer pozwoli mu uczyć cię matematyki, a może nawet trochę łaciny.
– Dlaczego miałby na to pójść? Przecież jestem nikim.
Stary Giles uśmiechnął się i przyjaznym gestem zmierzwił mu włosy.
– Na pewno ucieszy się, że zdobędzie w ten sposób, praktycznie bez dodatkowych kosztów, lojalnego i wykształconego pracownika. To po pierwsze. Po drugie, pan Archer to bardzo przyzwoity człowiek. Kilku takich chodzi jeszcze po tym świecie.
Joseph nie bardzo mu dowierzał, ale wkrótce Giles powiedział, że Archer wyraził zgodę. Tego wieczoru chłopiec biegł do domu uradowany i tak podniecony, że zapomniał o ostrożności. Nad rzeką i wzgórzami wisiała ciężka mgła, dygotał więc na całym ciele, kiedy wreszcie wpadł do chaty. W izbie siedział Windom, brudny jak zwykle, zapijaczony. Joseph, poruszony faktem, że ktoś myśli o nim z uznaniem, zignorował ostrzegawcze spojrzenia matki i bez zastanowienia pochwalił się nowiną.
Windom nie wydawał się zbyt przejęty tym, co usłyszał.
– Na Boga, po co temu młodemu durniowi nauczyciel? – Przeszył chłopca spojrzeniem pełnym drwiny, bolesnym jak tnięcie miecza. – Przecież to prostak, taki sam prostak jak ja.
Bess miętosiła w dłoniach rąbek fartucha. Zastanawiała się gorączkowo, jak wybrnąć z sytuacji. Śpiesznie podeszła do kominka, nerwowym ruchem sięgnęła po pogrzebacz i strąciła go na podłogę. Joseph utkwił wzrok w ojczymie.
– Już nie – sprostował. – Stary Giles mnie uczył.
– I czego cię nauczył?
– Czytać. Żebym był kimś lepszym.
Windom parsknął śmiechem, podłubał małym palcem w nosie, otarł go o spodnie i znowu się roześmiał.
– Strata czasu! Nie potrzeba ci książek, żeby pracować przy piecu.
– Owszem, potrzeba, jeśli chcę być bogaty jak pan Archer.
– Aha, wydaje ci się więc, że przyjdzie dzień, kiedy staniesz się bogaty, tak?
Joseph zacisnął wargi, aż zbielały.
– Niech mnie diabli, jeśli miałbym być takim nędzarzem i głupcem jak ty! – wykrzyknął wreszcie.
Windom ryknął coś i rzucił się na chłopca. Bess przestała machinalnie mieszać w garnku przytwierdzonym łańcuchem do ściany. Z wyciągniętymi rękami podbiegła do męża.
– On nie miał nic złego na myśli, Thad! Bądź miłosierny, jak nauczał nas Jezus…
– Głupia, świętoszkowata dziwka! Zrobię z nim, co będę chciał! – wrzasnął Windom i uderzył ją w skroń.
Zatoczyła się, padła plecami na gzyms kominka i krzyknęła ze strachu. Ból zdołał jakoś zachwiać jej oddaniem wobec Zbawiciela. Otworzyła szeroko oczy, dostrzegła leżący na podłodze pogrzebacz, chwyciła go i podniosła, po czym zamierzyła się na męża. Nie zdobyłaby się na to, by go zaatakować, ale Windom wolał potraktować ten gest jak prawdziwe zagrożenie. Rzucił się na nią.
Joseph, przerażony, a zarazem rozwścieczony, zaczął szamotać się z ojczymem, ale Windom go odepchnął. Bess nadal ściskała w ręce pogrzebacz, była jednak zbyt wystraszona, aby cokolwiek zrobić. Windom wyrwał go jej bez trudu i na oczach chłopca uderzył ją nim dwukrotnie w głowę. Padła twarzą na podłogę, po jej policzku zaczęła ściekać krew.
Chłopiec wpatrywał się w matkę przez chwilę, a potem, nie panując nad sobą, skoczył do przodu, aby chwycić pogrzebacz. Kiedy Windom odrzucił pręt za siebie, Joseph podbiegł do pieca, szarpnął za łańcuch od garnka i oblał wrzątkiem ojczyma. Ten wrzasnął, przyciskając ręce do poparzonych oczu.
Joseph również oparzył sobie ręce, ale prawie tego nie czuł. Uniósł pusty gar i grzmotnął nim Windoma w głowę, a kiedy tamten, jęcząc, runął na podłogę, owinął łańcuch wokół szyi ojczyma i zaciskał go tak długo, aż żelazo wpiło się w ciało, a Windom przestał wierzgać nogami i znieruchomiał.
Chłopiec wybiegł przed chatę, w mgłę, i zwymiotował. Dopiero teraz uświadomił sobie, co zrobił. Zapragnął nagle zapłakać, pobiec, gdzie oczy poniosą, zamiast tego jednak zmusił się, by wejść z powrotem do chaty. Kiedy znalazł się w izbie, dostrzegł, że plecy matki drżą miarowo. A więc żyła!
Po wielu próbach udało mu się postawić ją na nogi. Mamrotała coś bez związku, śmiejąc się raz po raz. Otulił ją szalem i poprowadził powoli przez kłęby mgły do domu Gilesa Hazarda odległego o trzy kilometry. W drodze zachwiała się kilkakrotnie, musiał ją ponaglać, żeby szła dalej.
Giles otworzył drzwi, gderając coś pod nosem; świeca, którą trzymał w dłoni, oświetlała mu twarz. Już po chwili pomagał ułożyć Bess na swoim niskim, ciepłym jeszcze łóżku. Zbadał ją, a potem odstąpił o krok, trąc w zadumie podbródek.
– Pobiegnę po doktora – zaofiarował się Joseph. – Gdzie mogę go teraz znaleźć?
Stary Giles nie ukrywał zatroskania.
– Ona jest w tak ciężkim stanie, że nie wiem, czy lekarz zdoła jej pomóc.
Chłopiec stał jak oniemiały; po chwili z oczu popłynęły mu łzy.
– To niemożliwe!
– Spójrz na nią! Ledwo oddycha! A co do tutejszego cyrulika, to analfabeta. Jedyne, co może zrobić, to wypytać cię, jak doszło do tych obrażeń.
Stwierdzenie zawierało ukryte pytanie. Joseph wspomniał jedynie, że Windom uderzył jego matkę.
– Możemy tylko czekać – powiedział wreszcie Giles, przecierając oczy.
– I modlić się do Jezusa.
Do tych słów skłoniła chłopca rozpacz. Giles postawił garnek na ogniu, a Joseph klęknął przed łóżkiem, splótł dłonie i zaczął modlić się żarliwie, wkładając w to całą duszę.
Nic jednak nie wskazywało, by jego modły miały być wysłuchane. Bess Windom oddychała coraz wolniej, coraz słabiej, przetrwała jednak do chwili, kiedy mgła nad rzeką przerzedziła się i pojaśniała. Giles delikatnie dotknął ramienia chłopca, budząc go.
– Siądź przy kominku – powiedział, okrywając kocem poranioną, ale spokojną już twarz Bess. – Już po wszystkim. Ona szuka teraz swego Jezusa. Nic już nie można zrobić. Jeżeli chodzi o ciebie, to inna sprawa. Twój los zależy od tego, czy dasz się schwytać. – Odetchnął głęboko. – Twój ojczym nie żyje, prawda?
Chłopiec skinął głową.
– Tak też sobie pomyślałem. Inaczej nie przyszedłbyś tutaj. On by się nią zajął.
Cały ból Joseph zawarł w jednym zapalczywym okrzyku:
– Cieszę się, że go zabiłem!
– Nie wątpię w to. Ale prawdą jest też, że stałeś się mordercą. Archer nie będzie trzymał u siebie zabójcy i nie mogę go za to potępiać. Mimo to… – Głos Gilesa, do tej pory surowy, złagodniał. – Nie chciałbym też, by cię powieszono lub poćwiartowano. Co robić? – Zaczął przechadzać się od ściany do ściany. – Poszukiwany będzie Joseph Moffat, czyż nie? W porządku, a więc musisz stać się kimś innym.
Podjąwszy decyzję, Giles sporządził pismo, z którego wynikało, że jego okaziciel, Joseph Hazard, bratanek Gilesa, podróżuje w sprawach rodzinnych. Zawahał się na moment, po czym podpisał oświadczenie własnym nazwiskiem, dodał jeszcze słowa: „wuj i opiekun” i opatrzył pismo kilkoma ozdobnymi zakrętasami, które nadały mu pozory autentycznego dokumentu.
Giles obiecał, że urządzi pogrzeb Bess zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim, wymógł też na chłopcu, aby dla własnego bezpieczeństwa nie pomagał mu w przygotowaniach do tej uroczystości i wyjechał jak najprędzej. Dał Josephowi dwa szylingi i trochę chleba zawiniętego w chustę, poradził unikać głównych dróg, po czym pożegnał go długim ojcowskim uściskiem. Wreszcie wypchnął oszołomionego Josepha Moffata na zewnątrz, na szare od mgły wzgórza.
* * *
Krocząc opustoszałą drogą w Gloucestershire, Joseph przystanął mimo woli i rozejrzał się dokoła. Noc była widna, roziskrzona tysiącami gwiazd. Na wschodzie, ponad zarysem dachu stodoły, ujrzał białą smugę, coś płomienistego, spadającego niezwykle szybko na ziemię.
Żelazo. Bóg zesłał człowiekowi żelazo, tak jak mówił Giles. Chłopiec rozumiał już, dlaczego właściciele hut są tak dumni ze swego zawodu. Było to zajęcie zrodzone i błogosławione w niebiosach.
Przejęty grozą, a zarazem czcią, Joseph wpatrywał się w smugę bieli, aż zniknęła tuż nad horyzontem. Oczami wyobraźni widział olbrzymi meteoryt, tlący się gdzieś w świeżo powstałym kraterze. Z pewnością w całym procesie tworzenia nie było materiału potężniejszego niż ten. Nic dziwnego, że właśnie dzięki maszynom i urządzeniom z żelaza wygrywano wojny i pokonywano olbrzymie odległości.
Od tej pory kierunek drogi jego życia był jasno wytyczony.
* * *
Joseph kroczył śpiesznie w kierunku portu Bristol nad rzeką Avon. Ani razu nie został zatrzymany, nikt nie zażądał okazania pisma sporządzonego tak pieczołowicie przez Gilesa. Świadczyło to chyba wyraźnie, w jakim stopniu świat troszczył się o Thada Windoma, prawda?
Joseph płakał po stracie matki, nie miał natomiast większych wyrzutów sumienia po zabiciu ojczyma. Zrobił to, co należało zrobić; żądza zemsty szła tu w parze z koniecznością.
W drodze opadły go dziwne, nieznane dotychczas myśli; wiele z nich dotyczyło religii. Nigdy nie aprobował wiary zmarłej matki w łagodnego, wyrozumiałego i najwidoczniej bezsilnego Chrystusa, teraz jednak odkrył w sobie zainteresowanie Starym Testamentem_._ Bess czytała mu mnóstwo opowieści o śmiałkach, którzy nie cofali się przed zuchwałymi czynami. Kiedy szedł przez pola i lasy do wielkiego portu w zachodniej Anglii, czuł się coraz bardziej związany nie tylko z nimi, ale również z Bogiem.
Po kilku nieudanych próbach odnalazł kapitana statku udającego się do Nowego Świata – tej części kuli ziemskiej, która dla wielu Anglików stawała się w tamtym czasie drugą ojczyzną. Kapitan, któremu jedną nogę zastępowała proteza, nazywał się Smollet, a jego statek – _Mewa z Portsmouth_. Przedstawiona przez niego propozycja była zupełnie jasna.
– Podpiszesz dokument, że zgadzasz się u mnie służyć. Ja w zamian zapewniam ci przejazd i utrzymanie, dopóki będziesz na pokładzie. Zawiniemy do Bridgetown na Barbadosie, potem skierujemy się do kolonii w Ameryce. Tam poszukują rąk do pracy, zwłaszcza z wyuczonym zawodem. Jeśli naprawdę znasz się na hutnictwie, jak mi powiedziałeś, nie będę miał żadnych kłopotów ze znalezieniem ci miejsca pracy.
Zerknął na Josepha znad kufla piwa, który właśnie podnosił do ust. Chłopiec nie miał do niego żalu o tak twarde warunki, przeciwnie, podziwiał go za to. Zdawał sobie sprawę, że ten, kto dąży do sukcesu, musi stale podejmować trudne decyzje. Tak samo było przecież z bohaterami Starego Testamentu, Abrahamem czy Mojżeszem. Jeśli miał obrać sobie kogoś za wzór do naśladowania, to z pewnością jednego z nich.
– No więc, Hazard, jak brzmi twoja odpowiedź?
– Nie powiedział mi pan jeszcze, jak długo musiałbym u pana służyć.
Kapitan Smollet uśmiechnął się z uznaniem.
– Niektórzy są tak podnieceni albo też skruszeni po dokonanym występku… – Joseph zignorował ten test, jego twarz pozostała niewzruszona – że zapominają o to zapytać, a oczy otwierają im się dopiero, gdy wypływamy w morze. – Opuścił wzrok na kufel. – Umowa opiewa na siedem lat.
W pierwszej chwili Joseph chciał krzyknąć: „Nie!”. Pohamował się jednak. Smollet wziął jego milczenie za odmowę, wzruszył ramionami i wstał, rzucając na brudny stół garść monet.
To nie byle co być uwiązanym przez siedem lat jak niewolnik, pomyślał Joseph. Mógłby jednak mądrze wykorzystać ten czas, z pożytkiem dla siebie. Mógłby uczyć się dalej, zarówno przedmiotów ogólnych, jak doradzał Giles, jak też wybranego przez siebie fachu. A po siedmiu latach stałby się wolnym człowiekiem w innym kraju, gdzie potrzebni są hutnicy i gdzie nikt nie słyszał o Thadzie Windomie.
Kapitan Smollet stał już przy drzwiach, kiedy zatrzymał go głos Josepha:
– Podpiszę.
Tego wieczoru, kiedy Joseph pędził co tchu po nabrzeżu, przy którym stała zakotwiczona _Mewa z Portsmouth_, padał deszcz. W oknach na rufie, gdzie mieszkał kapitan, dostrzegł blask światła. Jak tam widno i przytulnie! Za chwilę właśnie w tej kajucie postawi krzyżyk, podpisując w ten sposób umowę.
Uśmiechnął się, myśląc o kapitanie. Co za huncwot! Na temat przeszłości swego nowego niewolnika zadał jedynie kilka błahych pytań. Joseph, obawiając się, że Smollet cofnie ofertę, skwapliwie pokazał mu dokument sporządzony przez Gilesa. Kapitan wziął kartkę, rzucił na nią badawcze spojrzenie i powiedział z uśmiechem:
– Podróż w sprawach rodzinnych! Aż do kolonii! Coś takiego!
Spojrzeli na siebie. Smollet domyślił się, że chłopiec ucieka, ale nie przejmował się tym. Joseph podziwiał bezpardonową przedsiębiorczość kapitana. Podobał mu się coraz bardziej.
Siedem lat to wcale nie tak długo, ani się obejrzy, jak będzie już po wszystkim.
Z tą myślą zatrzymał się na schodkach wiodących do wody, zszedł trochę niżej i przytrzymując się śliskiego drewna jedną ręką, zanurzył drugą w słonej wodzie – raz, drugi i trzeci. Potem zrobił to samo drugą dłonią. Jeśli jego ciało było zbrukane krwią, to tym symbolicznym gestem zmył ją definitywnie. Teraz rozpocznie nowe życie.
W blasku okrętowej latarni obejrzał mokre palce i roześmiał się na całe gardło. Dawniej pod jego paznokciami tkwił zawsze węglowy pył. On również zniknął. Joseph, pogwizdując, wszedł na kładkę, a kiedy znalazł się na pokładzie statku Smolleta, był w radosnym nastroju. Zobowiązał się odsłużyć tu siedem lat, a jednak patrzył w przyszłość z nieznanym dotychczas poczuciem, że jest wolny.
W Nowym Świecie życie Josepha Mof… nie, Josepha Hazarda będzie zupełnie inne. Bóg już o to zadba. Jego Bogiem, w którego wierzył teraz bardziej żarliwie i który stawał mu się coraz bliższy, była siła sprzyjająca ludziom dzielnym, niecofającym się przed niczym, co trudne i ciężkie.
W ciągu ostatnich kilku dni Joseph i jego Bóg zbliżyli się do siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Stali się przyjaciółmi.
* Wszystkie cytaty z Pisma Świętego zostały zaczerpnięte z Biblii Tysiąclecia.